Święta handlarki starociami - Dilly Court - ebook + książka

Święta handlarki starociami ebook

Court Dilly

3,9

Opis

Nie przegap zachwycającej sagi autorki bestsellerów nr 1 „Sunday Timesa” Dilly Court!

Paradise Row, Londyn. Grudzień 1865 r.

Śnieg pada gęsto, gdy Sally Suggs pracuje niestrudzona, by zarobić przynajmniej na chleb na świąteczny stół. Jej ojciec, doświadczony handlarz starociami, zaniemógł, więc przejęła jego obowiązki.

Wkracza w świat mężczyzn i brutalnej konkurencji, a rywal Sally – Finn Kelly – zawsze jest o krok przed nią. Jedyną cenną własnością jej rodziny jest koń Flower, lecz gdy nie ma kto ich chronić, wokół Sally zaciska się krąg bezwzględnych handlarzy.

By przeżyć, Sally musi szukać sprzymierzeńców w nieoczekiwanych miejscach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (25 ocen)
9
8
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natusiek87

Dobrze spędzony czas

Polecam. Szybko się czyta.
00
magdala36

Całkiem niezła

powieść w stylu wiktoriańskim. Londyn l. 60. xix w. Piękna, dobra, mądra i biedna Sally opiekuje się starym ojcem, a przy okazji jeszcze grupką poranionych przez życie. Najcenniejszą rzeczą jaką ma jest klacz, pamiątka po zmarłej matce. Różne podłe typy chcą wykorzystać trudną sytuację dziewczyny, by zdobyć konia. Jak w tego rodzaju powieściach nastąpi kulminacja trudnych sytuacji, prowadząca oczywiście do happy endu. Sally nie zostanie lady, ale zwiąże się z porządnym, zamożnym mężczyzną, który podobnie jak ona zna wartość ciężkiej pracy
00
ElPopi

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka, ciepła i wzruszająca powieść, czyta się z przyjemnością.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Para­dise Row, Pen­to­nville1, Lon­dynGru­dzień 1865

Padał obfity śnieg, ale jesz­cze zanim osiadł na ziemi, tra­cił swoją nie­ska­zi­telną biel, bo zanie­czysz­czał go pył z obróbki gra­fitu oraz sadza wyrzu­cana przez kominy fabryk. Ogłu­sza­jący hałas, który docho­dził z huty żelaza przy nie­da­le­kiej Old St Pan­cras Road, łączył się z ulicz­nym zgieł­kiem oraz rykiem maszyn paro­wych na dworcu kole­jo­wym King’s Cross.

Z dala od tego wszyst­kiego, jakby w innym świe­cie, znaj­do­wało się ciche, spo­kojne i względ­nie cie­płe wnę­trze stajni. Sally Suggs pra­co­wała nie­zmor­do­wa­nie, aby utrzy­mać boksy w nie­na­gan­nej czy­sto­ści oraz nakar­mić dwa konie naj­lep­szym sia­nem i napoić je świeżą wodą. Tata zawsze dro­czył się z nią, mówiąc, że córka tak dobrze rozu­mie konie, bo przy­szła na świat w stajni. Ona jed­nak była prze­ko­nana, że talent do opieki nad tymi zwie­rzę­tami odzie­dzi­czyła po swej nie­ży­ją­cej już matce, Emily. Emily Tren­ter była słynną ama­zonką, zachwy­ca­jącą widzów w Amfi­te­atrze Astley’s, nawet wtedy, gdy poznała Edwarda Sug­gsa, mło­dego han­dla­rza sta­rzy­zną, w któ­rym się zako­chała.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łaś, dziew­czyno? – Ted przy­kuś­ty­kał z podwó­rza i zdjął czapkę, strze­pu­jąc na pod­łogę śnieżny pył.

– Pra­wie skoń­czy­łam, tato. Zaraz pójdę do sklepu i przy­niosę coś na kola­cję.

– Wkrótce zrobi się ciemno, kocha­nie. Wiesz, że nie lubię, gdy cho­dzisz sama nocą. I coraz bar­dziej sypie śnieg.

Sally obró­ciła się ku niemu.

– Mam pra­wie dwa­dzie­ścia lat, tato. Nie jestem już małą dziew­czynką – rze­kła roz­ba­wiona.

– Dla mnie zawsze nią będziesz, moja kaczu­siu. A ja nie jestem już taki sprawny i zdrowy jak daw­niej. Stare kości wciąż mi doku­czają, zwłasz­cza gdy panuje taki prze­ni­kliwy ziąb.

– Powi­nie­neś sie­dzieć w salo­niku i grzać się przy ogniu – surowo rze­kła Sally. – Dość się dzi­siaj napra­co­wa­łeś. A ja zaraz skoń­czę, obie­cuję. – To rze­kł­szy, pokle­pała lśniącą szyję Flo­wer, a klacz trą­ciła nosem ramię swo­jej pani.

– To zwie­rzę jest już tak wymu­skane, że można by je zabrać do miesz­ka­nia, gdyby tylko umiało poko­nać schody – gde­rał Ted, ale w jego sza­rych oczach igrał uśmiech. – Dobrze się ubierz, jak będziesz wycho­dziła – dodał, otwie­ra­jąc drzwi, za któ­rymi znaj­do­wały się pro­wa­dzące na górę wąskie schody. Jego cięż­kie kroki roz­brzmiały echem w całej stajni, a potem zapa­dła cisza.

– Chęt­nie zosta­ła­bym z tobą przez całą noc, Flo­wer – powie­działa Sally, cału­jąc klacz w mięk­kie chrapy. – Ale oprócz cie­bie mam pod opieką tatę.

Flo­wer cicho zarżała, jakby w odpo­wie­dzi, a Sally zajęła się Boneyem, sta­rze­ją­cym się koniem pocią­go­wym, który co naj­mniej od pięt­na­stu lat pra­co­wał, cią­gnąc ich wóz po uli­cach Lon­dynu. Na­dal rwał się do pracy, ale wiek robił swoje i cza­sami koń mie­wał zesztyw­niałe stawy, przez co z tru­dem czła­pał po kocich łbach, jakby każdy krok spra­wiał mu ból. Sally pró­bo­wała naj­róż­niej­szych medy­ka­men­tów, jak gorące okłady i nasiona selera, ale wie­działa, że dni pracy Boneya są poli­czone i za rok lub dwa konia trzeba będzie odsta­wić na pastwi­sko. Alter­na­tywą było podwórko koń­skiego rzeź­nika – ale Sally nawet nie dopusz­czała do sie­bie takiej myśli. Jej marze­niem był domek na wsi, gdzie ojciec mógłby się cie­szyć eme­ry­turą, a Boney spo­koj­nie dożyłby swo­ich dni.

Skoń­czyła pracę w stajni i wyszła spraw­dzić, czy brama została nale­ży­cie zamknięta i zary­glo­wana. Cho­ciaż zgro­ma­dzone na podwó­rzu przed­mioty zostały wyrzu­cone przez poprzed­nich wła­ści­cieli, na­dal miały jakąś war­tość i zawsze mógł się zna­leźć ktoś, kto woli kraść, niż uczci­wie zara­biać na życie. Następ­nie szybko wró­ciła do sto­sun­kowo cie­płej stajni i poga­siła świece. W takich miej­scach nazbyt czę­sto zda­rzały się pożary. Roz­bry­kany koń mógł prze­wró­cić lampę lub świecę, a wtedy całe pomiesz­cze­nie sta­nę­łoby w pło­mie­niach. Dla­tego nale­żało je trzy­mać z dala od zwie­rząt i gasić przed wyj­ściem.

Po raz ostatni czule pokle­pała Flo­wer po gło­wie. Wło­żyła zno­szoną twe­edową kurtkę i scho­wała włosy pod jedną ze sta­rych cza­pek taty. Na Para­dise Row nie przej­mo­wano się modą, zwłasz­cza pod­czas pracy na zło­mo­wi­sku lub w stajni. Zawsze prak­tyczna Sally miała na sobie poła­tane bry­czesy, które zna­la­zła wśród uzbie­ra­nych rze­czy, oraz sznu­ro­wane wyso­kie buty, które – choć pamię­tały lep­sze czasy – na­dal nada­wały się do nosze­nia. Wzięła wikli­nowy kosz i wyszła na ulicę, zamknąw­szy za sobą drzwi na klucz. Powiewy zim­nego wia­tru nio­sły woń siana i gni­ją­cych liści kapu­sty. W powie­trzu wiro­wały płatki śniegu i uno­siły się strzępki papieru. Sally pod­nio­sła koł­nierz i skrzy­żo­wała ręce na piersi, obej­mu­jąc ramio­nami wychu­dzone ciało.

– Mia­łam nadzieję, że zdążę na czas, by cię spo­tkać, Sal. – Usły­szaw­szy wesoły głos, przy­sta­nęła i spoj­rzała za sie­bie. – Ach, to ty, Josie. Czyż­byś miała wolne popo­łu­dnie?

Sze­ro­kie usta Josie wykrzy­wił szel­mow­ski uśmiech.

– Wymknę­łam się, gdy kucharka przy­snęła, wypiw­szy pół flaszki dżinu.

– Kie­dyś cię zła­pie na gorą­cym uczynku i będziesz miała kło­poty, gdy dowie się o tym pani Grin­dle.

– Nie dbam o to. I tak szu­kam innego miej­sca. Mam dość tyra­nia za mniej niż marne osiem fun­tów rocz­nie i tylko jedno wolne popo­łu­dnie w mie­siącu. Pań­stwo Grin­dle trak­tują słu­żą­cych jak nie­wol­ni­ków.

– A co ty umiesz, Josie? Możesz tra­fić jesz­cze gorzej. Do pana, który będzie cię bijał, albo… – Sally ści­szyła głos, gdy mijały grupę robot­ni­ków, któ­rzy patrzyli na nie pożą­dli­wym wzro­kiem i pogwiz­dy­wali. – Rozu­miesz, co mam na myśli, a ci tutaj to dosko­nały przy­kład tego, co męż­czyźni sądzą o takich dziew­czy­nach jak my.

Josie hardo zadarła głowę.

– Pluję na nich. Pew­nego dnia wyjdę za uczci­wego czło­wieka, który będzie mnie trak­to­wał jak damę, a nie jak popy­cha­dło. Mam swoją dumę, Sally. – Poka­zała język męż­czyź­nie, który został w tyle za tam­tymi, aby zło­żyć jej nie­mo­ralną pro­po­zy­cję.

On nie prze­jął się tym i ze śmie­chem klep­nął ją w pośla­dek.

– Chodź ze mną i zjedz z nami kola­cję – pospiesz­nie zapro­po­no­wała Sally. – Nie zwa­żaj na niego. Szkoda na takich uwagi. – Obej­rzała się, by rzu­cić męż­czyź­nie gniewne spoj­rze­nie, ale on roze­śmiał się na całe gar­dło. – Znam twoją żonę, Sid­neyu Jones. Ona nie uzna za śmieszne tego, co wła­śnie zro­bi­łeś mojej przy­ja­ciółce.

Jego odpo­wiedź zagłu­szyło gło­śne wycie syreny fabrycz­nej w pobliżu dworca kole­jo­wego.

– Nie dbam o takich jak on – oznaj­miła Josie, marsz­cząc zadarty nosek. – Dzięki za zapro­sze­nie na kola­cję, kochana, ale mam się spo­tkać z Nedem, gdy skoń­czy zmianę w gazowni.

– Nie wiesz, że on jest żonaty, Josie? – Sally przy­sta­nęła i chwy­ciła przy­ja­ciółkę za rękę. – Ja cię nie osą­dzam, tylko nie chcia­ła­bym, żeby cię skrzyw­dzono.

Josie roze­śmiała się i uści­snęła palce Sally.

– Za bar­dzo się mar­twisz. To tylko odro­bina zabawy. Ukry­jemy się pod przę­słami wia­duktu kole­jo­wego i będziemy się cało­wać i ści­skać, a potem on wróci do domu do swo­jej pańci o wiele szczę­śliw­szy. A ja pójdę do tego pie­kła u Grin­dle’ów. – Uśmiech Josie zgasł. – Bar­dzo go lubię, Sally. Nic lep­szego nie zda­rzyło mi się od wielu lat.

– I wła­śnie to mnie mar­twi. Nie zaan­ga­żuj się zanadto, bo w końcu to ty będziesz cier­piała.

– Dzięki za radę, ale jestem dużą dziew­czynką. A z nim można się pośmiać. – Josie cia­śniej zawią­zała chustkę na gło­wie i pospie­szyła w stronę gazowni, zosta­wiw­szy Sally, która samot­nie ruszyła do sklepu na rogu ulicy.

Za kon­tu­arem jak zawsze stał stary Jarvis. Na jego pomarsz­czo­nej twa­rzy jak zwy­kle malo­wał się ponury wyraz. Łysina Jarvisa i koniu­szek jego czer­wo­nego nosa lśniły w świe­tle lampy. Sally podej­rze­wała, że skle­pi­karz trzyma pod kon­tu­arem butelkę, z któ­rej pociąga, gdy mu się zdaje, że nikt na niego nie patrzy. Woń dżinu uno­sząca się nad jego głową niczym chmura mie­szała się z zapa­chami palo­nej kawy i roz­sy­pa­nych na deskach pod­łogi tro­cin.

Sally kupiła boche­nek chleba i dwa placki z mię­sem.

– I to wszystko? – gniew­nie zapy­tał Jarvis. – Weź tro­chę świe­żych jaj. Przy­wio­złem je dzi­siaj pro­sto z farmy. Nie ma nic smacz­niej­szego od nich.

Sally się zawa­hała. Tata bar­dzo lubił jajka na twardo; to wystar­czyło, by uspra­wie­dli­wić dodat­kowy wyda­tek. – Dobrze. Wezmę dwa.

Jarvis owi­nął jajka w kartkę wydartą z wczo­raj­szego wyda­nia „The Times” i wło­żył je do koszyka Sally.

– Jede­na­ście i pół pensa.

Sally poło­żyła na ladzie szy­linga i pocze­kała na pół pensa reszty. To była koń­cówka pie­nię­dzy, które dał jej tata. Uzy­skał je, sprze­da­jąc ostat­nie rze­czy han­dla­rzowi zwa­nemu Rags Roper. Scho­wała pół­pen­sówkę do port­mo­netki.

– Dobrej nocy, panie Jarvis.

– Dobrej nocy, panno Suggs.

Wyszła ze sklepu i nacią­gnęła czapkę nisko na czoło, aby osło­nić oczy przed zaci­na­ją­cym śnie­giem. Obok niej z tur­ko­tem prze­jeż­dżały powozy. Zegar na wieży kościoła pod wezwa­niem Świę­tego Pan­kra­cego wybi­jał godzinę. Nic dziw­nego, że nie usły­szała zbli­ża­ją­cych się kro­ków. Zde­rzyła się z nad­cho­dzą­cym z naprze­ciwka męż­czy­zną, który moco­wał się z para­so­lem, usi­łu­jąc go otwo­rzyć. Koli­zja spra­wiła, że zakupy wypa­dły z jej koszyka na pokryty śnieżną breją chod­nik.

– Uwa­żaj, jak cho­dzisz! – gniew­nie wykrzyk­nęła Sally. – Moja kola­cja wła­śnie wylą­do­wała na ziemi!

– To ty wpa­dłeś na mnie, głup­cze. – Męż­czy­zna zni­żył para­sol i w migo­tli­wym świe­tle latarni przyj­rzał się Sally. – Och, prze­pra­szam, panienko. Nic się pani nie stało?

– Nie – odrze­kła Sally nie­chęt­nie. – Ale jajka się roz­biły, a placki są uma­zane bło­tem. To miała być nasza kola­cja, a pan ją znisz­czył i tata będzie wście­kły. – Zadarła głowę, żeby prze­szyć nie­zna­jo­mego gniew­nym wzro­kiem.

Męż­czy­zna ubrany był jak bogaty zie­mia­nin, który przy­je­chał z pro­win­cji, co w tej czę­ści Lon­dynu zda­rzało się nie­czę­sto. Był młod­szy, niż się spo­dzie­wała, a jego twarz o moc­nych rysach wyra­żała szczerą tro­skę.

– Naprawdę bar­dzo mi przy­kro. Wina leży także po mojej stro­nie. Musi mi pani pozwo­lić, bym pokrył koszt znisz­czo­nych zaku­pów.

Sally spoj­rzała na roz­trza­skane jajka i pokru­szone placki. Nawet gdyby chciała je ura­to­wać, było za późno. Dwa zdzi­czałe psy, które jakby wyro­sły spod ziemi, rzu­ciły się na jedze­nie i gło­śno war­cząc, znik­nęły wraz ze zdo­by­czą w ciem­no­ści. Sally nie­wiele jadła tego dnia i nie miała siły odrzu­cić pro­po­zy­cji.

– Dzię­kuję – powie­działa z ocią­ga­niem. – Zapła­ci­łam za nie jede­na­ście i pół pensa.

Męż­czy­zna się­gnął do kie­szeni i wyjął garść drob­nych monet.

– Tutaj jest szy­ling. I prze­pra­szam.

Sally wyjęła pół­pen­sówkę z port­mo­netki i wymie­niła ją na sre­brzy­ście lśnią­cego szy­linga. – W zwy­kłych oko­licz­no­ściach nie przy­ję­ła­bym tych pie­nię­dzy – rze­kła szorstko. – Ale tak się składa, że aku­rat nie mam gotówki, więc dzię­kuję. – Szybko się odwró­ciła, na wypa­dek gdyby jego­mość zmie­nił zda­nie, i popę­dziła z powro­tem do sklepu, aby zro­bić nowe zakupy u zdu­mio­nego pana Jarvisa.

– Długo cię nie było – powi­tał córkę Ted, spo­glą­da­jąc na nią spo­nad zmię­tej gazety, którą usi­ło­wał czy­tać w świe­tle ogarka świeczki i bla­sku żarzą­cych się w pale­ni­sku węgli. – Umie­ram z głodu. Co cię zatrzy­mało?

Sally posta­wiła koszyk na stole, by wypa­ko­wać jego zawar­tość.

– Mia­łam drobny wypa­dek, kiedy wra­ca­łam ze sklepu sta­rego Jarvisa. Musia­łam zawró­cić i kupić nowe placki i jajka. – Wyjęła nie­wielki okrą­gły boche­nek chleba. – Jarvis uli­to­wał się nade mną, bo dorzu­cił dar­mowy chle­bek.

– To zna­czy, że chleb jest czer­stwy. Frank Jarvis niczego nie daje za darmo, stary sknera. – Ted wygła­dził zmiętą gazetę i przy­bli­żył do niej krót­ko­wzroczne oczy. – Pew­nego dnia będę miał dość pie­nię­dzy, żeby codzien­nie kupo­wać gazetę, a nie czy­tać wyrzu­coną przez kogoś innego.

– Może kie­dyś tak się sta­nie, tato. Byłoby miło. – Sally zdjęła mokrą kurtkę i czapkę, po czym potrzą­snęła dłu­gimi ciem­nymi wło­sami.

Ted łyp­nął na nią cie­ka­wie.

– Na­dal nie powie­dzia­łaś mi, co się stało, gdy wra­ca­łaś ze sklepu.

– Śnieg sypał tak gęsto, że nie zauwa­ży­li­śmy sie­bie nawza­jem i on omal mnie nie prze­wró­cił. Szcze­rze mówiąc, nie zoba­czy­łam go na czas, bo mia­łam czapkę nasu­niętą na oczy. W każ­dym razie zakupy wylą­do­wały na chod­niku, skąd na domiar złego porwały je bez­pań­skie psy.

– Ale nie jesteś ranna, kocha­nie?

– Zra­niona została tylko moja duma, tato. Ten jego­mość zwró­cił mi pie­nią­dze, więc jesz­cze raz poszłam do sklepu i mimo wszystko mamy kola­cję.

– Mia­łaś szczę­ście, że tra­fi­łaś na dżen­tel­mena. Kto inny nie byłby taki hojny.

Sally wyjęła dwa tale­rze z kre­densu, który jej ojciec skle­cił ze sta­rej komody i kilku pó­łek.

– No, gotowe. Jedz pla­cek, a ja nasta­wię czaj­nik.

– Dobra z cie­bie dziew­czyna, Sal. Nie wiem, jak bym sobie bez cie­bie pora­dził.

Sally uśmiech­nęła się i posta­wiła czaj­nik na żela­znej pod­stawce w przed­niej czę­ści pieca.

– Ni­gdy się nie dowiesz, tato. Jeste­śmy nie­roz­łączni. Ty i ja, i oczy­wi­ście Boney i Flo­wer.

– Usiądź i zjedz kola­cję. – Ted z tru­dem zmie­nił pozy­cję na krze­śle. – Myślę, że jutro będziesz musiała sama zaprzę­gnąć wóz, kocha­nie. Tej nocy okrop­nie bolały mnie stawy. Oba­wiam się, że rano nie będę mógł zejść po scho­dach, nie wspo­mi­na­jąc już o objeź­dzie trasy.

– To nie będzie pierw­szy raz, tato. Znam drogę jak wła­sną kie­szeń.

– Naj­cięż­sze rze­czy zostaw dla Kelly’ego. Będzie zachwy­cony – dodał Ted sar­ka­stycz­nym tonem. – On zawsze usi­łuje być lep­szy ode mnie.

– Nie martw się. Pora­dzę sobie z Kel­lym. Nie będzie miał nade mną prze­wagi. Obie­cuję.

Następ­nego ranka Sally wstała przed świ­tem. W jej maleń­kiej sypialni było zimno i ciemno. Mie­ściły się tam tylko wąskie żela­zne łóżko i komoda z szu­fla­dami, na któ­rej stała mied­nica i dzba­nek z wodą. Sally szybko ubrała się w robo­czy strój i zeszła po scho­dach na podwórko, aby sko­rzy­stać z wygódki i napom­po­wać wody ze studni. Śnieg prze­stał padać i jego wierzch­nia war­stwa zlo­do­wa­ciała na mro­zie.

Przede wszyst­kim Sally posprzą­tała staj­nię, a potem nakar­miła i napo­iła konie. Flo­wer zawsze witała swoją panią, czule muska­jąc chra­pami jej dłoń, a Boney grze­bał nogą, nie­cier­pli­wie cze­ka­jąc na jedze­nie. Opo­rzą­dziw­szy zwie­rzęta, Sally wró­ciła na górę i zaczęła się krzą­tać przed roz­po­czę­ciem dnia pracy. Usu­nęła popiół z pale­ni­ska, roz­pa­liła ogień i usta­wiła gar­nek z wodą, żeby ugo­to­wać jajka oraz przy­piec kromki czer­stwego chleba. Na tale­rzyku została resztka masła, którą roz­sma­ro­wała na jed­nej kromce. Poła­mała ją w pal­cach na kawa­łeczki, tak jak to robił ojciec, gdy była dziec­kiem.

Pokoik w głębi, gdzie Ted spał na wysu­wa­nym łóżku pod sko­sem dachu, był nie­wiele więk­szy od kre­densu. Miesz­ka­nie nad staj­nią nie było prze­stronne, ale innego domu Sally nie znała. Robiła wszystko, by w miarę skrom­nych środ­ków, któ­rymi dys­po­no­wała, uczy­nić je jak naj­wy­god­niej­szym. Uszyła kolo­rową pat­chwor­kową narzutę o weso­łych bar­wach. Wyci­na­nie kwa­dra­tów z ubrań wyrzu­co­nych przez bogat­szych ludzi z sąsiedz­twa zajęło jej wiele godzin. Jesz­cze dłu­żej cier­pli­wie je potem zszy­wała. Była dumna z wyniku swo­ich sta­rań. Wie­lo­barwna koł­dra oży­wiła cia­sny pokoik.

– Jak się dziś czu­jesz, tato? – spy­tała nie­spo­koj­nie, sta­wia­jąc tacę na pod­ło­dze przy łóżku ojca.

Ted dźwi­gnął się do pozy­cji pół­sie­dzą­cej.

– Wiesz, jak to jest, kocha­nie. Wstał­bym, gdy­bym mógł, ale przy tej pogo­dzie ból sta­wów nie ustę­puje.

Sally pomo­gła mu usiąść pro­sto i pod­ło­żyła pod plecy kilka podu­szek. Mimo że ostat­niego lata przez wiele dni wie­trzyła je na dwo­rze, tka­nina i pie­rze wciąż wydzie­lały przy­krą woń cho­roby. Dobrze się zło­żyło, że jej ojciec stra­cił węch po wielu latach wdy­cha­nia tru­ją­cych sub­stan­cji, gdy pra­co­wał na wiel­kiej hał­dzie śmieci przy Bat­tle Bridge, zanim ją w końcu usu­nięto.

– Teraz lepiej? – spy­tała, usta­wia­jąc tacę na kola­nach ojca. – Nie­stety wię­cej masła nie mamy. Ale kupię tro­chę, wra­ca­jąc. Miejmy nadzieję, że to będzie udany dzień.

– Nie daj się wyko­rzy­sty­wać, kocha­nie. Posta­ram się potem zejść na podwórko. Jeśli uda mi się oddzie­lić białe rze­czy od kolo­ro­wych szmat, będzie to dla cie­bie pomoc. Za nie­far­bo­wane dosta­niesz wię­cej pie­nię­dzy.

– Tak, tato. Wiem o tym, ale przy takiej pogo­dzie powi­nie­neś zostać w domu. Prze­cież nie chcemy, żebyś upadł i zła­mał sobie nogę albo by stało się coś jesz­cze gor­szego.

– Ale ja nie chcę zrzu­cać całej roboty na cie­bie, kocha­nie.

– Nie martw się o mnie, tato. Wiem, co robię, i nie sta­nie mi się nic złego.

– Dobra z cie­bie dziew­czyna, Sal. Jestem szczę­ścia­rzem, że mam taką córkę.

Pochy­liła się, by uca­ło­wać jego siwą głowę.

– Ja też cię kocham, tato. A teraz jedz, a ja przed wyj­ściem przy­niosę ci fili­żankę gorą­cej her­baty.

* * *

Pół godziny póź­niej Sally jechała Para­dise Row wozem zaprzę­żo­nym w Boneya. Był jesz­cze wcze­sny ranek, ale robot­nicy z noc­nej zmiany, powłó­cząc nogami, szli do domów, by się prze­spać. Nie zwra­cali uwagi na sąsia­dów, któ­rzy spie­szyli do roboty, aby roz­po­cząć dwu­na­sto lub czter­na­sto­go­dzinny dzień pracy. Wzdłuż ulicy stały kamie­nice czyn­szowe, w któ­rych żyła nie­prze­brana liczba miesz­kań­ców. Miesz­kały tam wiel­kie rodziny stło­czone w poje­dyn­czych poko­jach; samotni męż­czyźni wra­cali z noc­nej zmiany i kła­dli się w łóż­kach zwol­nio­nych przez innych robot­ni­ków pra­cu­ją­cych na dzien­nej zmia­nie. Matki z nie­mow­lę­tami w ramio­nach i brzdą­cami trzy­ma­ją­cymi się ich spód­nic wysy­łały star­sze dzieci do jakiej­kol­wiek pracy, za kilka pen­sów dzien­nie. Na Para­dise Row w obiegu było mało pie­nię­dzy, a wiele kobiet. I te zamężne, i te samotne musiały zroz­pa­czone wycho­dzić nocami na ulice i sprze­da­wać się każ­demu, kto ma kilka mie­dzia­ków do wyda­nia. Inne były uza­leż­nione od alko­holu lub opium, ale Sally widy­wała dość nędzy, by nikogo nie osą­dzać. Prze­jeż­dża­jąc, uno­siła dłoń i pozdra­wiała te, które miały dość czasu lub ener­gii, żeby ją przy­wi­tać. Zbli­żało się Boże Naro­dze­nie, ale przy tej ulicy praw­do­po­dob­nie mało kto będzie świę­to­wać.

Sally zachę­cała Boneya, by ruszył nieco szyb­ciej niż jego zwy­kłe ocię­żałe czła­pa­nie, ale stary koń tylko strzygł uszami i szedł we wła­snym tem­pie. Sally skie­ro­wała go ku zamoż­niej­szym oko­li­com, na połu­dnie od Tavi­stock Squ­are. Ona i ojciec każ­dego dnia obie­rali inną trasę, aby unik­nąć spo­tka­nia z kon­ku­ren­cją. Naj­wię­cej kło­po­tów spra­wiał im Finn Kelly. Jego rodzina ucie­kła przed wiel­kim głode2m, który nawie­dził Irlan­dię w 1845 roku. Finn przy­był do Lon­dynu, mając osiem lat – tyle wie­działa Sally o jego pocho­dze­niu. Wie­działa rów­nież, że sta­nowi kon­ku­ren­cję, z którą nale­żało się liczyć, posłu­gi­wał się bowiem swoim irlandz­kim wdzię­kiem i pochleb­stwami, aby wypro­sić towar u wła­ści­cieli domów, u któ­rych Ted miał mniej­sze szanse. Sally była gotowa posta­rać się bar­dziej niż ojciec, i pobić Kelly’ego jego wła­sną bro­nią.

Gdy wóz wje­chał na teren dziel­nicy miesz­kal­nej, Sally odchrząk­nęła i zain­o­to­no­wała: „Zbie­ram wszelką sta­rzy­znę! Szmaty i kości!”. Nie­stety jej głos uto­nął w stu­ko­cie koń­skich kopyt oraz tur­ko­ta­niu kół. Ele­ganc­kie powozy i dorożki wal­czyły o lep­sze z wozami han­dla­rzy i plat­for­mami roz­wo­żą­cymi piwo. Uliczni sprze­dawcy dys­po­nu­jący dono­śniej­szymi gło­sami niż Sally wykrzy­ki­wali, zachwa­la­jąc swoje towary. Ona jed­nak nie dała za wygraną i wyko­rzy­stała duży ręczny dzwo­nek, który jej ojciec trzy­mał w wozie, spe­cjal­nie po to, by zwró­cić na sie­bie uwagę miesz­kań­ców.

Po trzech godzi­nach Sally poczuła znie­chę­ce­nie. Jej wóz był zapeł­niony zale­d­wie w jed­nej czwar­tej, a na ładu­nek skła­dały się głów­nie szmaty oraz worki wypeł­nione popio­łem i nie­do­pa­lo­nym węglem z komin­ków. Wszystko to miało nie­wielką war­tość han­dlową. Za całość Sally mogła otrzy­mać zale­d­wie kilka pen­sów. Posta­no­wiła więc zmie­nić tak­tykę i skie­ro­wała Boneya z dziel­nicy miesz­kal­nej ku fabry­kom sto­ją­cym nad Regent’s Canal. Tam powio­dło jej się nieco lepiej, bo prze­ko­nała czło­wieka trud­nią­cego się sku­pem sta­rych oraz mar­twych zwie­rząt, by dał jej kilka wor­ków kości. Gdy jed­nak pod­je­chała do tar­taku, spo­strze­gła z prze­ra­że­niem wysoką postać jej głów­nego rywala. Stał przy wozie, paląc cygaro i roz­ma­wia­jąc z bry­ga­dzi­stą.

Ruszyła zatem w prze­ciw­nym kie­runku, ale Kelly się obej­rzał i ją spo­strzegł. Uniósł znisz­czony cylin­der, a Sally z roz­ba­wie­niem zauwa­żyła, że za wstążkę na kape­lu­szu zatknięte są gałązki ostro­krzewu i jemioły. Tak ozdo­biony cylin­der i wie­lo­barwny cie­pły sza­lik w paski nada­wały Kelly’emu ory­gi­nalny wygląd. Han­dlarz uśmiech­nął się od ucha do ucha, rzu­cił na zie­mię i przy­dep­tał nie­do­pa­łek cygara.

– Spóź­ni­łaś się, Sally Suggs. Jak zwy­kle, jestem lep­szy.

Sally już miała mu odpo­wie­dzieć, by nie pozo­stać dłużną, gdy nie­wielki pies rzu­cił się ku Boney­owi z gło­śnym uja­da­niem. Łagodny zazwy­czaj i przy­głu­chy po latach prze­pra­co­wa­nych w bez­u­stan­nym hała­sie koń szarp­nął się do tyłu, uno­sząc dyszle, i Sally omal nie spa­dła z kozła. Kudłaty kun­de­lek naj­wy­raź­niej pomy­ślał, że to zabawa i dalej napa­sto­wał spło­szo­nego konia. Sally zlę­kła się, że wóz może się prze­wró­cić. Usi­ło­wała utrzy­mać lejce i uspo­koić Boneya. Wtedy obok konia poja­wił się Kelly i chwy­cił lejce.

– Prrr. Spo­koj­nie, sta­ruszku. – Nie wypusz­cza­jąc lej­ców, Kelly pochy­lił się i chwy­cił psa jedną ręką. – Zamknijże się, panie­neczko. Zaj­mij się kimś two­ich roz­mia­rów.

Zdu­miona Sally usia­dła i patrzyła, jak pies liże opa­lony poli­czek han­dla­rza.

– Dzię­kuję, Kelly – powie­działa nie­chęt­nie. – Ale sama potra­fię pora­dzić sobie z moim koniem.

– Jasne, że potra­fisz. Mało bra­ko­wało, a wylą­do­wa­ła­byś na bruku ze zła­ma­nym oboj­czy­kiem – odparł Kelly, chi­cho­cząc. Wypu­ścił lejce i umie­ścił wyry­wa­ją­cego się psa w ramio­nach Sally. – Myślę, że ta damulka to teraz twój pro­blem.

– Ale ja jej nie chcę – zapro­te­sto­wała Sally, odwra­ca­jąc głowę, gdy psiak usi­ło­wał poli­zać ją po twa­rzy. – Prze­cież ona musi być czy­jaś.

Kelly prze­chy­lił głowę na bok, jego nie­bie­skie jak bar­wi­nek oczy zalśniły. Naj­wy­raź­niej bawiło go skrę­po­wa­nie Sally.

– Hmm, raczej wąt­pię, by do kogoś nale­żała. Spójrz na nią, Sal. To sama skóra i kości. I jest okrop­nie zapchlona. Ale jeśli sobie życzysz, posta­wię ją na ziemi, cho­ciaż nie ręczę, czy po raz drugi nie spło­szy two­jej sta­rej cha­bety.

– Ani mi się waż! – Sally spoj­rzała na niego gniew­nym wzro­kiem i mocno trzy­mała psiaka.

Kelly miał rację, poprzez skoł­tu­nioną sierść wyczu­wała żebra pod skórą małego kun­dla w typie teriera, a na widok jego wiel­kich brą­zo­wych oczu stop­nia­łoby nawet naj­bar­dziej zatwar­działe serce.

– Gdzie jest Ted? – spy­tał Kelly, a jego uśmiech zgasł. – Musi być w kiep­skiej for­mie, skoro pozwo­lił, abyś poje­chała sama.

– Nic mu nie jest – odpo­wie­działa natych­miast Sally. A potem dodała: – No dobrze. Doku­cza mu reu­ma­tyzm, ale jutro znów będzie objeż­dżał oko­licę.

Kelly przyj­rzał się jej z namy­słem.

– Wiesz, co ci powiem? Wrzucę na twój wóz tro­chę drewna, któ­rego nie potrze­buję.

– Niby dla­czego? Prze­cież ty ni­gdy nie robisz nic bez­in­te­re­sow­nie.

Kelly chwy­cił się rękami za serce.

– Oce­niasz mnie fał­szy­wie, mavo­ur­nee3n. Czyż nie byłem zawsze dobrym przy­ja­cie­lem dla cie­bie i dla twego sza­now­nego taty?

– Nie, nie byłeś. I prze­stań mnie nazy­wać mavo­ur­neen, cokol­wiek to zna­czy. Żeby zaro­bić, sprze­dał­byś wła­sną bab­cię.

Kelly odrzu­cił głowę do tyłu i roze­śmiał się gromko.

– Naj­pierw musiał­bym odko­pać bie­daczkę i wąt­pię, czy w jej obec­nym sta­nie dużo bym za nią dostał.

– Jesteś obrzy­dliwy. – Sally sta­rała się, by jej ton zabrzmiał gniew­nie, ale było to nie­ła­twe, gdyż psiak w jej ramio­nach wier­cił się, usi­łu­jąc poli­zać ją po twa­rzy.

– Moż­liwe, ale cię roz­ba­wi­łem. Widzę, że chcesz się roze­śmiać. Tak czy siak, twój tata pomógł mi kie­dyś, gdy byłem młody i nie­do­świad­czony. Więc uznajmy to za odpłatę za jego uprzej­mość. – Kelly zdjął kape­lusz i odgar­nął z czoła kosmyk ciem­nych wło­sów.

Potem wło­żył cylin­der na bakier i odda­lił się, by szep­nąć coś bry­ga­dzi­ście, który wyło­nił się z tar­taku w towa­rzy­stwie dwóch krzep­kich męż­czyzn dźwi­ga­ją­cych worki z wió­rami.

Sally chciała odrzu­cić hojną pro­po­zy­cję, ale pomy­ślała, że po powro­cie do domu nie będzie miała wiele do poka­za­nia po całym dniu pracy, a to byłoby jesz­cze gor­sze niż przy­ję­cie jał­mużny od Finna Kelly’ego. Patrzyła z rezerwą, jak ten pod­cho­dzi z wor­kiem zarzu­ca­nym na ramię.

– Pocze­kaj tu, mavo­ur­neen. – Cisnął worek na fur­mankę z taką łatwo­ścią, jakby był napeł­niony pie­rzem. – Zaraz przy­niosę jesz­cze kilka. Kie­dyś mi za to podzię­ku­jesz, wiem, że tak będzie. – Mru­gnął i ski­nął na robot­ni­ków.

Sally na chwilę zanie­mó­wiła. Pod­czas gdy męż­czyźni łado­wali worki na wóz, miała dosłow­nie pełne ręce roboty, bo jej nowa przy­ja­ciółka wciąż się wier­ciła, usi­łu­jąc poli­zać ją po twa­rzy. W końcu Sally posa­dziła suczkę na ster­cie szmat.

– W drogę, Boney – rzu­ciła.

Nie obej­rzała się, żeby spraw­dzić, czy Kelly patrzy, jak odjeż­dżała. Nie wie­działa, czy za jego pomoc ma czuć wdzięcz­ność, czy iry­ta­cję. Jedno było pewne: przy­spo­rzył jej nowych kło­po­tów. Co powie tata, gdy zoba­czy, że wró­ciła do domu z zapchlo­nym kun­dlem?

Rozdział drugi

– Czyś ty rozum postra­dała, dziew­czyno? – Ted spo­glą­dał ze zło­ścią na pie­ska, który badaw­czo obwą­chi­wał wszyst­kie kąty w ich salo­niku i dra­pał listwy przy­po­dło­gowe.

– Zabie­raj stąd tego małego potwora tam, gdzie go zna­la­złaś.

– Nie mogę, tato. To na pewno jest bez­pań­ski pies, któ­rego ktoś wypę­dził. Jeśli go nie przy­gar­niemy, skoń­czy na dnie kanału.

– W takim razie wypro­wadź go na podwórko i porząd­nie wykąp, bo ina­czej zje­dzą go pchły.

– To zna­czy, że mogę go zatrzy­mać?

Ted wzru­szył ramio­nami, odwró­cił głowę i utkwił wzrok w pło­mie­niach na pale­ni­sku.

– A czy ja mam tu coś do powie­dze­nia?

Sally pochy­liła się, by uca­ło­wać go w czoło.

– Dzięki, tato. Wyką­pię go, a potem wyjdę po gorącą gro­chówkę i sma­żoną rybę.

– Skąd masz pie­nią­dze na takie przy­smaki? – zapy­tał Ted podejrz­li­wie.

– Sprze­da­łam pięć wor­ków wió­rów fabryce, gdzie pod­ra­biają mali­nowe pestki, żeby je doda­wać do dżemu i do nasion – rze­kła z trium­fal­nym uśmie­chem.

– Chyba nie popie­ram takich prak­tyk – wes­tchnął Ted. – Ale wszy­scy musimy jakoś wią­zać koniec z koń­cem, więc dobrze zro­bi­łaś, Sal. Mogę zjeść tro­chę gorą­cej gro­chówki i mam wielką ochotę na sma­żoną rybę.

Sally wzięła pie­ska na ręce.

– To wszystko dzięki niej, tato. Gdyby nie prze­stra­szyła Boneya, który aż sta­nął dęba, Kelly nie byłby taki skłonny do pomocy. – Przyj­rzała się suczce, odsu­nąw­szy ją na dłu­gość ramion. – Pestki malin, które robi się z wió­rów, zapew­niły nam kola­cję. Dzięki tobie, Pippy. Tak, to dla niej odpo­wied­nie imię, tato. Nazwiemy ją Pipp4y, bo przy­nio­sła nam szczę­ście.

– Znam kilka imion w sam raz dla tego kun­dla, ale nie nadają się do powtó­rze­nia przy mło­dej damie. A teraz wykąp go, dziew­czyno, i przy­nieś mi kola­cję. Umie­ram z głodu.

Sally roze­śmiała się rado­śnie i znio­sła Pippy do stajni. Wyką­pała ją, a potem wypłu­kała w wodzie z octem, żeby zli­kwi­do­wać pchły. Zosta­wiła suczkę, aby się otrze­pała i pobie­gała, żeby się wysu­szyć. W tym cza­sie pose­gre­go­wała szmaty na sterty, by je spa­ko­wać do wor­ków, które następ­nie umie­ściła na podwórku pod bre­zen­tem. Gdy uzbiera ich wystar­cza­jąco dużo, zabie­rze je do Ragsa Ropera, który zapłaci jej dwa do trzech pen­sów za funt bia­łych szmat; kolo­rowe tka­niny są nieco tań­sze. Tyle samo dosta­nie za kości, z któ­rych wytwa­rzane są uchwyty do sztuć­ców, klej lub mydło. Na dobrą sprawę szmaty powinny być dwa razy droż­sze, ale cóż robić, tak działa ten han­del.

– Chodź tutaj, Pippy! – zawo­łała, nie dostrze­ga­jąc suczki pośród skrzyń, wor­ków i beczek na podwórku.

Pippy wynu­rzyła się spod sterty pokry­tego śnie­giem drewna i rado­śnie pod­bie­gła do Sally. Wysta­wiła różowy języ­czek, a kąciki pyszczka miała unie­sione, co wyglą­dało tak, jakby się uśmie­chała. Sally pod­nio­sła ją i czule przy­tu­liła, cho­ciaż futerko pie­ska było na­dal wil­gotne.

– Na pewno się zaprzy­jaź­nimy, Pippy – powie­działa. – Ale na razie zosta­wię cię z tatą i pójdę kupić coś do jedze­nia. Dla cie­bie też.

Naza­jutrz Sally w towa­rzy­stwie Pippy wyru­szyła na objazd, by zbie­rać sta­rzy­znę. Po wczo­raj­szej kąpieli suczka stała się bie­lutka i puszy­sta. Miała brą­zowe uszy i nie­usta­jący uśmiech na mordce. Sie­działa czuj­nie wypro­sto­wana obok Sally. Za każ­dym razem gdy się zatrzy­mały i pod­szedł do nich męż­czy­zna, czy to młody, czy stary, czy to maj­ster, czy robot­nik, sierść Pippy się jeżyła, a z głębi jej gar­dła doby­wało się groźne war­cze­nie. Sally śmiała się z niej i lekko ją pokle­py­wała, ale skry­cie była zado­wo­lona, że ma takiego obrońcę. Pippy cho­ciaż malutka, miała ząbki ostre jak igły i z pew­no­ścią wyczuje, gdy ktoś będzie sta­no­wił zagro­że­nie. Już poka­zała, że jest dosko­na­łym szczu­ro­ła­pem i odna­la­zła na podwórku gniazdo tych gry­zoni, z któ­rymi sobie świet­nie pora­dziła. Wyglą­dało na to, że zamie­rza zaro­bić na swoje utrzy­ma­nie i Sally była zachwy­cona nową przy­ja­ciółką.

Wyje­chała na zatło­czone ulice. Ludzi zaprzą­tały przy­go­to­wa­nia do świąt Bożego Naro­dze­nia. Zbie­ra­nie sta­rzy­zny szło kiep­sko i cho­ciaż Sally gło­śno nawo­ły­wała i ener­gicz­nie potrzą­sała dzwon­kiem, miesz­kańcy mija­nych domów i zakła­dów nie zwra­cali na nią uwagi. Po pew­nym cza­sie, gdy dogo­niła Kelly’ego, oka­zało się, że jest jesz­cze jedna przy­czyna tego stanu rze­czy. Otóż wóz han­dla­rza był wyła­do­wany towa­rem, który zebrał przed nią.

– Co ty wypra­wiasz? – zawo­łała, zatrzy­mu­jąc się obok jego wozu. – To jest teren taty, nie twój!

Kelly wrzu­cił na wóz kolejny worek.

– Kto pierw­szy, ten lep­szy, mavo­ur­neen. Dobrze o tym wiesz.

– Nie, nie wiem. Myśla­łam, że ty i tata zawar­li­ście dżen­tel­meń­ską umowę. – Sally zagry­zła usta. Po iro­nicz­nym uśmieszku Kelly’ego poznała, że będzie się z niej natrzą­sał.

– Prze­cież sama wciąż mi powta­rzasz, że nie jestem dżen­tel­me­nem – powie­dział Kelly i wycią­gnął rękę, żeby pogła­skać Pippy. Ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu Sally suczka zamer­dała ogon­kiem i przy­jaź­nie poli­zała jego dłoń.

– Naj­wy­raź­niej nie zna się na ludziach – burk­nęła roze­źlona Sally. – Postę­pu­jesz nie fair, Kelly. Tata jeź­dzi tą trasą od wielu lat.

– Nie pomo­głem ci wczo­raj, mavo­ur­neen? Za worki z wió­rami z pew­no­ścią dosta­niesz kilka szy­lin­gów.

– Ow­szem, pomo­głeś mi wczo­raj, ale to nie uspra­wie­dli­wia two­jego dzi­siej­szego postę­po­wa­nia. – Sally obró­ciła się, by zer­k­nąć na kilka mar­nych zdo­by­czy leżą­cych na dnie jej fur­manki. – Robi się późno, a ja po nie­mal całym dniu pracy mogę się pochwa­lić tylko tym.

Kelly zda­wał się jej nie słu­chać. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami przy­glą­dał się koniowi Sally.

– Będziesz miała szczę­ście, jeśli doje­dziesz dziś wie­czo­rem do stajni – powie­dział, pogła­skaw­szy Boneya.

– Dla­czego? Co mu jest? – Sally zsia­dła z kozła i pode­szła do Kelly’ego. – Jest tro­chę zady­szany, ale ma już swoje lata.

Kelly spoj­rzał na nią z poli­to­wa­niem.

– Całe życie zaj­muję się końmi, dziew­czyno. Wiem, kiedy zwie­rzę należy odsta­wić na pastwi­sko albo do rzeź­nika.

– Ni­gdy! – krzyk­nęła roz­złosz­czona Sally. – Nie mogła­bym mu tego zro­bić!

– Koniecz­nie powtórz tacie to, co ci powie­dzia­łem, Sally. On wystar­cza­jąco zna się na koniach, żeby zro­zu­mieć, że mam rację.

– Ale bez Boneya nie zaro­bimy na życie!

– Przy­kro mi. Naprawdę, ale to nie jest praca dla mło­dej kobiety. Życie jest bru­talne, a takich dżen­tel­me­nów jak ja nie ma wielu.

Sally wie­działa, że Kelly pokpiwa z samego sie­bie, ale była zbyt zde­ner­wo­wana, by to doce­nić.

– Dzięki, Kelly. Nie chcę cię zatrzy­my­wać, a na mnie już czas. Powiedz mi, dokąd jedziesz, to pojadę w prze­ciw­nym kie­runku.

– Koń­czę na dzi­siaj, mavo­ur­neen – odrzekł, wzru­sza­jąc ramio­nami. – W knaj­pie Pod Koń­skim Łbem czeka na mnie bożo­na­ro­dze­niowa misa pon­czu, więc możesz jechać dalej. Ale posłu­chaj mojej rady i lepiej zanadto nie for­suj sta­ruszka. – Pokle­pał Boneya po szyi i odszedł do swego wozu. Zwin­nie wsko­czył na kozioł. – Pamię­taj, co ci mówi­łem – dodał i odje­chał, zanim Sally zdą­żyła coś odpo­wie­dzieć.

Pogła­skała Boneya po chra­pach.

– Nic ci nie będzie, sta­reńki, prawda? – Schy­liła się, pod­nio­sła Pippy i posa­dziła ją na pod­nóżku. Sama usia­dła na koźle i ujęła lejce. – W drogę, Boney.

Nie chcąc nad­wy­rę­żać leci­wego konia, zabrała jedy­nie kilka wor­ków szmat oraz tro­chę złomu. Jed­nakże gdy wra­cała do domu ośnie­żoną Great Col­lege Street, spo­strze­gła, że Boney opada z sił. Potknął się kil­ka­krot­nie, a wresz­cie sta­nął i opu­ściw­szy łeb, ciężko dyszał. Sally zesko­czyła z wozu, obe­szła go dookoła, aby iść obok niego, nio­sąc lejce. Tak jak zawsze prze­ma­wiała do konia łagod­nie, ale on zda­wał się jej nie sły­szeć. Od Kole­gium Wete­ry­na­rii dzie­liło ich zale­d­wie kilka metrów. Sally szła powoli i ostroż­nie popro­wa­dziła tam Boneya. Sły­szała hałas pojaz­dów za nimi. Nie­któ­rzy woź­nice pokrzy­ki­wali nie­cier­pli­wie, a inni okła­dali swoje konie batem, aby wyprze­dzić Sally.

– Nie przej­muj się nimi, Boney – szep­tała, głasz­cząc go po mięk­kich chra­pach. – Zaraz znajdę kogoś, kto ci pomoże, i znów będziesz zdrów jak ryba.

Nie bar­dzo wie­rzyła we wła­sne słowa, ale pod­trzy­my­wały ją na duchu do chwili, gdy zna­leźli się za bramą uczelni. Zosta­wiła Boneya, wie­dząc, że będzie na nią cier­pli­wie cze­kał. Teraz dyszał jesz­cze cię­żej, więc oba­wiała się naj­gor­szego. Szybko prze­cięła dzie­dzi­niec i weszła do głów­nego budynku, roz­glą­da­jąc się ner­wowo. Pippy pobie­gła za nią i groź­nie zawar­czała na zbli­ża­ją­cego się por­tiera.

– Czego tu szu­kasz, chłop­cze? – zapy­tał ten gbu­ro­wato. – To jest uczel­nia dla dżen­tel­me­nów wete­ry­na­rzy. Musia­łeś zabłą­dzić. Odejdź i zabierz stąd tego kun­dla.

– Pippy, siad! – roz­ka­zała Sally. Ku jej zdu­mie­niu, suczka posłu­chała, cho­ciaż na­dal gniew­nie patrzyła na por­tiera, war­cząc z głębi gar­dła. Sally odchrząk­nęła. – Nie jestem chłop­cem i potrze­buję pomocy, pro­szę pana. Mój koń opadł z sił, a na dwo­rze pada śnieg. Przy takiej pogo­dzie zamar­z­nie na śmierć.

– Już powie­dzia­łem, panienko. To jest uczel­nia. Jak mnie zapew­niono, naj­lep­sza w Euro­pie.

– To z całą pew­no­ścią prawda, ale sytu­acja jest bar­dzo zła. Czy jest tutaj ktoś, kto by mógł obej­rzeć moje zwie­rzę? Oba­wiam się, że może paść. A wtedy co pan zrobi? Koń stoi na dzie­dzińcu.

– Wpro­wa­dza­jąc go tutaj, postą­piła pani nie­zgod­nie z prze­pi­sami, panienko. – Por­tier cmok­nął z dez­apro­batą i pokrę­cił głową. Obró­cił się, sły­sząc odgłos zbli­ża­ją­cych się kro­ków. – O, ten dżen­tel­men przy­woła panią do porządku. Panie Law­rence, pro­szę pana. Ta młoda dama twier­dzi, że jej chory koń jest na naszym dzie­dzińcu. Poin­for­mo­wa­łem ją, że to nie jest szpi­tal dla zwie­rząt, ale ona nie chce odejść i zabrać stąd swo­jego zwie­rzę­cia.

Sally także się obró­ciła, by spoj­rzeć na mło­dego męż­czy­znę. Jego twe­edowa mary­narka i ubiór w wiej­skim stylu wydały się jej znane. Gdy pod­szedł bli­żej, przy­po­mniała sobie, gdzie go widziała.

– To pan – bąk­nęła zamie­ra­ją­cym gło­sem.

– Młoda dama z plac­kami w koszyku.

– Tak, dzię­kuję, że zwró­cił mi pan pie­nią­dze – uprzej­mie rze­kła Sally.

– Gideon Law­rence – przed­sta­wił się męż­czy­zna, poda­jąc jej rękę. – Jak mogę pomóc?

– Nazy­wam się Sally Suggs. Mój koń zacho­ro­wał. Chyba umiera, a ja nie wiem, jak mogła­bym mu pomóc.

– Mówi­łem jej, że to jest uczel­nia, pro­szę pana. – Por­tier skrzy­wił się, spo­glą­da­jąc wrogo na Sally. – Psów wpro­wa­dzać nie wolno.

– Wsze­lako jestem wykwa­li­fi­ko­wa­nym wete­ry­na­rzem, Hop­kins. I zro­bię wszystko, co się da, aby pomóc nie­szczę­snemu zwie­rzę­ciu. Pro­szę ze mną, panno Suggs.

Z pod­ska­ku­jącą Pippy przy nodze, Sally wyszła z nim na dzie­dzi­niec, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać, jak wielką poczuła ulgę. Sta­nęła na ubo­czu i z podzi­wem przy­glą­dała się, jak Gideon bada prze­stra­szo­nego Boneya, łagod­nie do niego prze­ma­wia­jąc, aby go uspo­koić.

– Co mu jest? – spy­tała zatro­skana. – Ni­gdy taki nie był.

– Ile ma lat?

– Pra­wie dwa­dzie­ścia. Tak mi powie­dziano.

– Jego wiek wszystko wyja­śnia. – Gideon zer­k­nął na wóz i pokrę­cił głową. – Oba­wiam się, że nie będzie mógł dłu­żej pra­co­wać, panno Suggs.

– Ale my dobrze się nim opie­ku­jemy, panie Law­rence – zapew­niła go prze­ra­żona Sally. – Czy może pan coś zro­bić, żeby poczuł się lepiej?

– Na wiek nie ma rady. Sta­ru­szek powi­nien zostać odsta­wiony na pastwi­sko albo…

– Nie! – wykrzyk­nęła Sally z pasją. – Nie do rzeź­nika! Znajdę dla niego jakieś miej­sce, ale nie wiem, jak się do tego zabrać.

Gideon spo­glą­dał na nią z namy­słem.

– Gdzie jest jego staj­nia?

– Mój tata wynaj­muje zło­mo­wi­sko przy Para­dise Row. Miesz­kamy tam, więc zawsze ktoś dogląda koni.

– Hmm. Sta­ru­szek musi wypo­cząć. Ale oba­wiam się, że dziś nie da rady wró­cić na Para­dise Row.

Sally objęła szyję konia.

– Tacie pęk­nie serce.

– Powie­działa pani, że macie jesz­cze jed­nego konia. Czy będzie pani mogła na­dal pra­co­wać?

– Z Flo­wer? – Sally zaśmiała się, cho­ciaż była bar­dzo zmar­twiona. – Moja Flo­wer jest czy­stej krwi kla­czą anda­lu­zyj­ską. To bar­dzo deli­katne stwo­rze­nie i nie ucią­gnie wozu.

– Pro­szę mi wyba­czyć.

Sally napo­tkała jego pełne zdu­mie­nia spoj­rze­nie.

– Zasta­na­wia się pan, dla­czego han­dlarz sta­rzy­zną ma takiego cen­nego konia jak Flo­wer? – spy­tała z uśmie­chem.

– Nie ujął­bym tego w ten spo­sób, ale chyba pomy­śla­łem coś w tym rodzaju.

– Moja matka wystę­po­wała na are­nie w Astley’s Amphi­the­atre. Nauczyła mnie jeź­dzić konno, zanim zaczę­łam cho­dzić. Ale nie­szczę­śliwy wypa­dek poło­żył kres jej karie­rze.

– Bar­dzo pani współ­czuję.

– Umarła po kilku latach. – Sally opu­ściła głowę i utkwiła wzrok w swo­ich butach. Ile­kroć o tym mówiła, do jej oczu napły­wały łzy. Pocią­gnęła nosem i ode­tchnęła głę­boko. – Mia­łam wtedy czter­na­ście lat i od tam­tej pory opie­kuję się moim tatą.

– Czy Flo­wer nale­żała do pani matki?

Sally pokrę­ciła głową.

– Koń mamy, Gaia, został sprze­dany wła­ści­cie­lowi Astley’s, który w ramach zapłaty pozwo­lił nam zacho­wać jej źre­baka, bo miał ogiera anda­lu­zyj­skiego. Tata wolałby dostać pie­nią­dze, ale widział, ile Flo­wer dla mnie zna­czy, i pozwo­lił mi ją zatrzy­mać.

– Z pew­no­ścią jest nie­zwy­kła. Konie anda­lu­zyj­skie są obec­nie nie­mal nie­spo­ty­kane.

– O tak. Jest dla mnie bar­dzo ważna. Swo­jego czasu marzy­łam, by pójść w ślady matki i tak jak ona jeź­dzić na Flo­wer w Astley’s, ale musia­łam postą­pić roz­sąd­nie i zająć się tatą. – Sally odwró­ciła głowę. – Nie wiem, dla­czego opo­wia­dam panu to wszystko. To była taka dzie­cięca fan­ta­zja.

– Bar­dzo mnie to poru­szyło – zapew­nił Gideon, spo­glą­da­jąc na Sally prze­ni­kli­wie. – Może mimo wszystko będę mógł pani jakoś pomóc.

– Naprawdę? Może pan dać coś Boney­owi, żeby odzy­skał siły?

W cie­płych brą­zo­wych oczach wete­ry­na­rza zaigrał uśmiech.

– Nie­stety to nie­moż­liwe. Ale mógł­bym na jakiś czas zatrzy­mać Boneya tutaj. Oto­czymy go opieką, a moi stu­denci będą się na nim uczyć.

– To bar­dzo miłe z pana strony – odrze­kła Sally z waha­niem. – Ale muszę jakoś odsta­wić wóz do domu. A sama go nie pocią­gnę.

– Pew­nie, że nie. – Gideon zasta­na­wiał się, marsz­cząc czoło. – Mamy w stajni kilka koni. Poży­czę pani Majora, jeżeli obieca pani, że jutro przy­pro­wa­dzi go z powro­tem. To koń pocią­gowy, jak Boney. Odwie­zie panią i wóz na Para­dise Row, ale należy do uczelni i nie­stety nie będzie go pani mogła uży­wać do swo­ich objaz­dów.

– Rozu­miem. – Sally czuła się roz­darta. Chciała zabrać Boneya do domu, ale roz­są­dek naka­zy­wał przy­jąć pro­po­zy­cję Gide­ona.

– Boney może dostać ataku serca i paść, jeżeli każe mu pani cią­gnąć wóz z zała­dun­kiem aż na Para­dise Row. Będzie tutaj pod dobrą opieką, ale resztę życia naprawdę musi spę­dzić na pastwi­sku.

Sally wes­tchnęła.

– Żałuję, ale to nie­stety nie jest moż­liwe – oznaj­miła ze smut­kiem.

– Zasta­no­wię się. Może mu coś znajdę.

– To bar­dzo miło z pana strony, ale nas nie stać na zapłatę.

– Z tym nie będzie pro­blemu. Ale pani nie chce zosta­wić tutaj Boneya. Widzę to po wyra­zie pani twa­rzy. Daję słowo, że znaj­dzie tu naj­lep­szą opiekę. Wpraw­dzie nie możemy cof­nąć czasu, ale mogę panią zapew­nić, że sta­ru­szek ma szansę powró­cić do zdro­wia.

– Tak przy­pusz­czam. Nie chcia­ła­bym być nie­wdzięczna, ale beze mnie poczuje się prze­ra­żony. Dotych­czas, gdy kiep­sko z nim było, sypia­łam z nim w stajni.

– Oba­wiam się, że nie doszedłby do końca tej ulicy. Ale wybór należy do pani.

– Tata będzie bar­dzo zmar­twiony.

– Czy chce pani, żebym poje­chał z panią? Mógł­bym wszystko dokład­nie wytłu­ma­czyć pani ojcu.

– Nie, dzię­kuję. Naj­le­piej sama prze­każę mu tę wia­do­mość. Jakoś sobie pora­dzimy.

– W takim razie wyprzę­gnijmy bied­nego sta­ruszka, a ja zapro­wa­dzę go do stajni. Jeśli zechce pani pójść ze mną, pokażę pani Majora. Jest łagodny i nawykł do tego, że znaj­duje się w cen­trum uwagi, więc nie będzie z nim kło­po­tów, czego nie można powie­dzieć o pani psie.

Pippy uga­niała się po dzie­dzińcu, ale przy­sta­nęła u stóp Gide­ona, a on schy­lił się, żeby ją pod­nieść.

– Bądź grzeczna, mała damo.

– Prze­pra­szam – pospiesz­nie powie­działa Sally. – Mam Pippy zale­d­wie od wczo­raj i to raczej ona wybrała mnie, a nie ja ją. Ale jest naprawdę dobrym psem.

– Widzę. Jest młoda i inte­li­gentna. Po pro­stu potrze­buje sil­nej ręki. – Gideon podał suczkę Sally. – Zajmę się Boneyem, ale niech pani lepiej nie zabiera do stajni swego pie­ska. Mógłby tam spo­wo­do­wać wiel­kie zamie­sza­nie.

Wyprzągł Boneya, zosta­wiw­szy Sally, która na dłu­giej lince uwią­zała Pippy do wozu.

– Zostań tu i bądź grzeczna – naka­zała dziew­czyna sta­now­czym tonem. – Wrócę za chwilkę. – Zer­k­nęła na Gide­ona. – Pan chyba myśli, że jestem nie­mą­dra, bo prze­ma­wiam do psa przy­błędy.

Roze­śmiał się.

– Nie. Tak trzeba. Ona wpraw­dzie nie rozu­mie słów, ale spo­sób, w jaki pani mówi, na pewno ją uspo­kaja. Pro­szę za mną, panno Suggs.

Gdy Sally powie­działa ojcu, co się stało, Ted sta­rał się nie oka­zać, jak bar­dzo jest wzbu­rzony.

– Boney dobrze nam słu­żył przez wiele lat – oznaj­mił posęp­nym tonem. – Teraz my, sta­rzy, powin­ni­śmy odejść na eme­ry­turę.

– Nie mów tak, tato. Nie jesteś stary.

Ted pokrę­cił głową.

– Cza­sami czuję się bar­dzo wie­kowy, kocha­nie. Boli mnie całe ciało i wiem, że nie jestem już taki jak daw­niej. Ja i Boney powin­ni­śmy razem zostać ode­słani na pastwi­sko.

– Nie wolno ci tak myśleć. Nie zga­dzam się na to.

– To koniec naszego inte­resu, Sal. Bez Boneya nie damy rady.

Sally pomy­ślała o Majo­rze, wspa­nia­łym koniu rasy szaj5r, który zja­dał na jeden raz tyle siana, ile nie­szczę­sny stary Boney przez kilka dni. Jutro będzie musiała odpro­wa­dzić Majora z powro­tem do stajni na tere­nie uczelni, ale co potem? W nagłym prze­bły­sku pojęła, do czego zmie­rza ojciec.

– Nie, tato. Nie możemy sprze­dać Flo­wer.

– Przy­kro mi, kocha­nie. Albo ją sprze­damy, albo skoń­czymy w przy­tułku. Dobrze wiesz, że wcale nie chcę się z nią roz­sta­wać… – Ted urwał, oczy miał czer­wone i załza­wione. – Nie patrz tak na mnie, Sal. Nie mamy innego wyj­ścia.

– Nie, tato. Wszystko, tylko nie to. Mogła­bym dostać pracę w Astley’s, tak jak mama. Dobrze jeż­dżę konno.

– Nie będzie ci łatwo, Sal. Nie jesteś pro­fe­sjo­na­listką. Twoja matka wspa­niale jeź­dziła, ale i tak w końcu ją to zabiło.

– Umarła, bo spa­dła z konia, tato. Rów­nie dobrze mogła spaść ze scho­dów i tak samo się potur­bo­wać.

– Cóż, to już smutna prze­szłość. Mam nadzieję, że któ­re­goś dnia dołą­czę do two­jej matki i będę szczę­śliwy.

– Nie mów tak.

Sally spoj­rzała na ojca i nagle zoba­czyła sta­rego czło­wieka. Wyglą­dał tak, jakby ten ostatni wstrząs wyssał z niego życie. Skur­czył się i zapadł w sobie. Podobny był do pomarsz­czo­nego jabłka.

– Zapo­mnij o tym, co powie­dzia­łam. Będziemy mieli nowego konia pocią­go­wego. Może uda mi się coś sprze­dać i zdo­będę tro­chę pie­nię­dzy, tato. – Sally rozej­rzała się po nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu z wytartą kanapą i znisz­czo­nym fote­lem. Kwa­dra­towy stół pod oknem był pod­party książką, bo miał zła­maną nogę, a zegar na gzym­sie kominka znowu prze­stał cho­dzić. Tak jak pra­wie wszystko w pokoju, był stary i sfa­ty­go­wany, w sam raz, aby wró­cić na stertę złomu.

– Musisz się z tym pogo­dzić, kocha­nie. Flo­wer trafi na tater­sal6. Powinna pójść za dobrą cenę. A Kelly może odkupi od nas wóz.

Sally poczuła się tak, jakby zawa­lił się cały jej świat. Usia­dła obok ojca i chwy­ciła go za rękę.

– Będę robić objazdy, dopóki nie poczu­jesz się lepiej. Zdo­bę­dziemy nowego konia, a ja będę pra­co­wać dwa razy cię­żej. Zoba­czysz.

Pogła­skała Pippy, która wsko­czyła jej na kolana i usi­ło­wała poli­zać po twa­rzy.

– Tego psa także nie możemy zatrzy­mać. – Ted łyp­nął gniew­nie na suczkę. – Nie stać nas, żeby ją kar­mić, a nie ma z niej żad­nego pożytku.

– Dobrze łapie szczury – zapro­te­sto­wała Sally. – Zarobi na sie­bie tak samo jak ja.

– Nic z tego. – Ted oswo­bo­dził dłoń z uści­sku córki. – Wiem, że chcesz jak naj­le­piej, kocha­nie. Ale han­del sta­rzy­zną to nie jest zaję­cie odpo­wied­nie dla mło­dej kobiety. A ja nie czuję się na siłach, by wró­cić do pracy.

– Wyzdro­wie­jesz, tato. Wezwiemy leka­rza, żeby cię zba­dał, i może da ci coś prze­ciwko bólowi kości.

– Może – mruk­nął Ted i pod­niósł się z tru­dem. – Idę się poło­żyć, kocha­nie.

– Dobra­noc, tato.

Sally patrzyła, jak ojciec kuś­tyka do drzwi swo­jej maleń­kiej sypialni. Jej łóżko stało pod sko­sem dachu po prze­ciw­nej stro­nie domu. Pomię­dzy ich sypial­niami znaj­do­wał się salo­nik. Latem Sally patrzyła na gwiazdy przez szcze­liny po dachów­kach, które wypa­dły. Zimą musiała wkła­dać na sie­bie płaszcz i obwią­zy­wać głowę sza­lem. Gdy padało, sypiała przy­kryta bre­zen­tem. Wie­lo­krot­nie zgła­szali wła­ści­cie­lowi, że dach prze­cieka – bez­sku­tecz­nie. Sally wie­działa, że tej nocy będzie kiep­sko spała. Zamiast pójść do łóżka, zeszła do stajni. Za nią podrep­tała Pippy. Flo­wer powi­tała Sally cichym rże­niem, a Major zwró­cił głowę w jej stronę i spoj­rzał na nią obo­jęt­nym wzro­kiem.

– Nie mogę tego zro­bić, Flo­wer – cicho powie­działa Sally. – Nie oddam cię, choćby nie wiem co.

Następ­nego ranka Sally zbu­dziła się wcze­śnie, mimo że źle spała. Umyła się i ubrała, zanim jej ojciec zaczął się poru­szać w łóżku. Zanio­sła mu fili­żankę her­baty i obu­dziła go, lekko ści­snąw­szy jego ramię. Mruk­nął coś i obró­cił się twa­rzą do ściany, co zna­czyło, że nie należy mu prze­szka­dzać. Sally wie­działa z doświad­cze­nia, że nie ma rady na jego przy­gnę­bie­nie. Wes­tchnęła; takie poranki zda­rzały się, odkąd umarła jej matka. Oba­wiała się, że utrata Boneya i per­spek­tywy pracy pogor­szy stan ojca. Teraz przy­szłość ich oby­dwojga spo­czy­wała w jej rękach. Zasta­na­wiała się, jak wyjść z tej trud­nej sytu­acji. Han­del sta­rzy­zną był polem bez­li­to­snej rywa­li­za­cji. Nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwró­cić o pomoc, a sytu­acja była tym trud­niej­sza, że zale­gali z opłatą za wyna­jem domu.

Przed zej­ściem do stajni szybko wypiła her­batę, zanim napój cał­kiem ostygł. Jak każ­dego ranka zabrała się do sprzą­ta­nia bok­sów i opo­rzą­dza­nia koni. Dziś jed­nak wszystko wyda­wało się inne. Odkąd się­gała pamię­cią, Boney sta­no­wił część jej życia. Dziw­nie było zoba­czyć w jego bok­sie Majora. Flo­wer była nie­spo­kojna i ner­wowa, jakby wyczu­wała, że coś jest nie tak. Sally zabrała wia­dra na podwórko i napeł­niła je wodą. Gdy je zanio­sła z powro­tem do stajni, ze zdu­mie­niem ujrzała cze­ka­ją­cego na nią Gide­ona Law­rence’a.

– Drzwi nie były zamknięte na klucz – wyja­śnił prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Stu­ka­łem, ale nikt nie odpo­wia­dał, więc po pro­stu wsze­dłem.

– Przy­szedł pan po Majora? – Sally spoj­rzała na niego z nadzieją.

A nuż Law­rence zechce wypo­ży­czyć konia na dłu­żej? Jeżeli uda jej się zaro­bić tyle, żeby opła­cić komorne, będzie miała wię­cej czasu, aby jakoś wyka­ra­skać się z opa­łów.

– Tak. Przy­kro mi, panno Suggs. Gdyby Major był mój, mógł­bym go pani poży­czyć na dłu­żej, ale on jest wła­sno­ścią uczelni.

– Rozu­miem. Oczy­wi­ście, musi go pan zabrać. To dobry koń.

Gideon przyj­rzał jej się uważ­nie.

– Czy uda się pani zna­leźć konia, który zastąpi Boneya?

– Takiego jak Boney nie znajdę. Jak on się czuje? – zapy­tała i wstrzy­mała oddech.

– Dość dobrze. Ale prze­ba­da­łem go dokład­nie i oba­wiam się, że to serce. Może szczę­śli­wie prze­żyć jesz­cze kilka lat, ale abso­lut­nie nie wolno mu pra­co­wać. Przy­kro mi, to musiał być cios dla pani ojca.

– Bar­dzo źle to przy­jął – odparła Sally.

Z nie­po­ko­jem zauwa­żyła, że Gideon zain­te­re­so­wał się Flo­wer. Oglą­dał ją tak, jakby był poten­cjal­nym nabywcą.

– Piękne zwie­rzę. Mogłaby pani uzy­skać za nią znaczną sumę.

– Nie! – zawo­łała gło­śno Sally i natych­miast tego poża­ło­wała. Unio­sła dłoń. – Nie powin­nam była tak krzy­czeć, ale to byłaby naprawdę ostat­nia deska ratunku.

– Widzę, że jest pani do niej bar­dzo przy­wią­zana – rzekł Gideon z namy­słem. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale czy stać panią na zastą­pie­nie Boneya?

Sally pokrę­ciła głową.

– Ze wszyst­kiego, co mamy, tylko Flo­wer jest cenna, ale ja nie znio­sła­bym roz­łąki. To moja jedyna pamiątka po matce. Nie mogę jej sprze­dać. – Ode­tchnęła głę­boko i odwró­ciła głowę, aby ukryć łzy. Się­gnęła po leżącą na półce uprząż Majora. – Przy­go­tuję konia, żeby mógł go pan zabrać. Jeste­śmy panu bar­dzo wdzięczni za pomoc, pro­szę pana.

– To dro­biazg. Na moim miej­scu każdy by tak postą­pił. Żałuję, że nie mogłem zro­bić nic wię­cej.

Sally zajęła się Majo­rem, który zno­sił to ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

– Czy Boney jest dość silny, by wró­cić do domu? – zapy­tała. – Nie mogę ocze­ki­wać, że zatrzyma go pan na uczelni. A nie stać nas na zapłatę.

– Powi­nien tra­fić na wieś, gdzie mógłby się spo­koj­nie wałę­sać na wol­no­ści. Czy jest pani w sta­nie to zor­ga­ni­zo­wać?

– Nie. Ale coś wymy­ślę.

– Mam pewną suge­stię, ale może pani ją bez skrę­po­wa­nia odrzu­cić.

Sally zer­k­nęła na niego z ukosa.

– Już i tak wiele pan dla nas zro­bił. Nie śmia­ła­bym pro­sić o coś jesz­cze.

– Pro­szę zacze­kać, aż usły­szy pani, co pro­po­nuję – rzekł Gideon z uśmie­chem. – Uro­dzi­łem się i wycho­wa­łem na wsi. Nie­dawno odzie­dzi­czy­łem po ojcu farmę nie­da­leko High­gate. Mam zamiar poje­chać tam w sobotę. Jeżeli pani i pani ojciec się zgo­dzi­cie, wasz stary koń może na far­mie dożyć końca swo­ich dni. Jest tam mnó­stwo dobrych pastwisk.

– Sama nie wiem. – Zasko­czona zer­k­nęła na Gide­ona. – Pra­wie się nie znamy, więc oba­wiam się, że byłoby to z mojej strony nad­uży­cie pań­skiej uprzej­mo­ści.

– Wybra­łem zawód wete­ry­na­rza, bo leży mi na sercu dobro zwie­rząt. Nie cho­dzi mi o jakieś sen­ty­menty, lecz o prak­tyczną stronę zagad­nie­nia. Jeżeli mogę wyle­czyć chore stwo­rze­nie albo spra­wić, że jego życie sta­nie się lep­sze, po pro­stu to robię. – I dodał z bły­skiem w oku: – A za moje sta­ra­nia otrzy­muję wyna­gro­dze­nie.

– I wła­śnie na tym polega pro­blem – pospiesz­nie rze­kła Sally. – Nie możemy zapła­cić.

– Nie mam zamiaru wziąć ani pensa. Boney będzie towa­rzy­szem dla osiołka, któ­rego dosta­łem w dzie­ciń­stwie. Jest jesz­cze star­szy niż wasz koń, więc będą się mogli dzie­lić wspo­mnie­niami. Pani także może tam ze mną poje­chać i myślę, że Flo­wer da radę panią zawieźć. Co pani na to?

Rozdział trzeci

Pano­wał prze­ni­kliwy ziąb, ale przy­naj­mniej nie padał śnieg, a długa jazda do Hill Farm pozwo­liła Sally wyzbyć się trosk, które minio­nej nocy nie dawały jej zasnąć. Wiej­skie powie­trze było znacz­nie śwież­sze i czyst­sze niż prze­siąk­nięta sadzą atmos­fera Para­dise Row. Widok pokry­tych śnie­giem pól i żywo­pło­tów sta­no­wił błogą odmianę po ponu­rej i brud­nej oko­licy King’s Cross. Odkąd Sally, jesz­cze za życia mamy, po raz ostatni wyje­chała z mia­sta, minęło wiele lat. Zno­szony i wybla­kły strój do kon­nej jazdy, który nosiła tak dum­nie, nale­żał do jej matki. Tka­nina z wełny mery­no­so­wej na­dal nią pach­niała. Marsz­czona spód­nica była tro­chę za krótka i odsła­niała chło­pięce bry­czesy oraz sfa­ty­go­wane buty, ale Sally posta­no­wiła cie­szyć się prze­jażdżką i nie miała zamiaru pozwo­lić, by takie dro­bia­zgi popsuły jej przy­jem­ność.

– Jeste­śmy pra­wie na miej­scu. – Miły głos Gide­ona przy­wró­cił ją do teraź­niej­szo­ści.

– Ile jesz­cze drogi przed nami?

– Pro­szę jechać za mną.

Gideon ruszył przo­dem i zachę­cił swego wierz­chowca do kłusa, a potem do galopu. Sally przy­jęła wyzwa­nie i moc­niej ujęła wodze.

– Naprzód, Flo­wer. Możemy go wyprze­dzić.

Klacz nie potrze­bo­wała zachęty. Wkrótce dogo­niły Gide­ona, prze­ści­gnęły go, a potem zwol­niły, bo szyb­sza jazda byłaby dla koni nie­bez­pieczna. Gdy wje­chali na strome wzgó­rze, Sally ujrzała na zale­sio­nym tere­nie poni­żej wiej­ski dom z biało-czar­nego pru­skiego muru. Ota­czało go schlud­nie utrzy­mane podwó­rze z zabu­do­wa­niami gospo­dar­czymi z czer­wo­nej cegły. Ścią­gnęła wodze i Flo­wer posłusz­nie prze­szła w spo­kojny trucht. Gideon zrów­nał się z nimi.

– To świetna klacz. Pędzi jak wiatr – powie­dział, zady­szany.

– Teraz rozu­mie pan, dla­czego nie chcę jej sprze­dać.

– Widać, że łączą was silne więzy. Może znaj­dzie się jakiś inny spo­sób.

– Naprawdę?

– Świta mi pewien pomysł, ale na razie nie chcę nic mówić.

– Teraz zżera mnie cie­ka­wość – powie­działa Sally i roze­śmiała się. – Tak nie można. Pro­szę o wyja­śnie­nie.

– Muszę się nad tym zasta­no­wić. Jestem strasz­li­wie głodny. Pani z pew­no­ścią także. Jeśli szczę­ście nam dopi­sze, w domu będzie cia­sto upie­czone przez panią Wal­lace, która jest naj­lep­szą kucharką w całym hrab­stwie.

– Pani Wal­lace? – Sally spoj­rzała na niego cie­ka­wie.

– Gotuje i zaj­muje się domem, a jej mąż gospo­da­ruje na far­mie. Pra­cują u naszej rodziny od wielu lat.

– Piękny dom – zachwy­ciła się Sally i tęsk­nie wes­tchnęła.

– Nie jest taki wspa­niały jak Fleet Hall. – Gideon uśmiech­nął się żało­śnie. – Prze­pra­szam, pani nie zna oko­licy. Nasza farma gra­ni­czy z posia­dło­ścią Fleet Hall. Zabiorę tam panią, ale naj­pierw muszę zamie­nić słówko z panią Wal­lace. – Zatrzy­mał konia przed bramą i zsiadł, aby ją otwo­rzyć.

Sally chciała zapy­tać, na czym polega wspa­nia­łość sąsied­niej posia­dło­ści, ale z domu wybiegł jakiś mło­dzik. Gideon oddał mu wodze.

– Zuch chło­pak! Zaj­mij się końmi, Bert.

Bert uśmiech­nął się od ucha do ucha i cze­kał, aż Sally zsią­dzie. Wycią­gnął rękę po wodze Flo­wer i nie­śmiało uśmiech­nął się do dziew­czyny.

– Ona boi się obcych – rze­kła zanie­po­ko­jona, ale Flo­wer zarżała cichutko i otarła łeb o ramię Berta, zada­jąc kłam sło­wom swo­jej pani. – Lubi cię – dodała zasko­czona.

– Dora­sta­łem wśród koni, panienko. Niech się panienka nie nie­po­koi. Wkrótce zosta­niemy naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi.

Sally zer­k­nęła na Gide­ona, a on uśmiech­nął się uspo­ka­ja­jąco.

– Bert od dziecka zaj­muje się moimi końmi, a uczył się od swego ojca, więc zna się na rze­czy. Będzie wspa­niale doglą­dał Boneya.

– Jest pan pewien, że sta­ru­szek może tutaj zostać? – spy­tała Sally, idąc za Gide­onem.

– Tak. Mamy dobre pastwi­ska. I będzie go pani mogła odwie­dzać, kiedy tylko zechce.

– To bar­dzo uprzejma pro­po­zy­cja i przy­ję­łam ją bez namy­słu, ale powin­nam była nara­dzić się z tatą.

– Rozu­miem. – Gideon przy­sta­nął przed drzwiami domu, które Bert zosta­wił uchy­lone. Pocią­gnął nosem. – Pach­nie pier­ni­kiem i cia­stecz­kami z dże­mem. Moja gospo­dyni zawsze pie­cze cia­sta, które naj­bar­dziej lubię, w dni, kiedy spo­dziewa się, że odwie­dzę farmę. – To rze­kł­szy, pchnął drzwi. – Pani Wal­lace, przy­wio­złem kogoś, aby panią poznał. I całą drogę wyśpie­wy­wa­łem hymny pochwalne na temat naj­lep­szej kucharki w hrab­stwie.

Sally wyj­rzała ponad jego ramie­niem i roz­ba­wiona zoba­czyła drobną osóbkę, która aż poczer­wie­niała ze zło­ści.

– Niech pan da spo­kój, panie Law­rence. Nie musi mi pan kadzić, żeby dostać to, czego pan chce. – Z cie­ka­wo­ścią przyj­rzała się Sally. – Ostat­nio nie mie­wamy tu wielu gości, panienko.

– Panna Suggs przy­je­chała, żeby zoba­czyć, czy nasze pastwi­ska są odpo­wied­nie dla jej wysłu­żo­nego konia – pospiesz­nie wyja­śnił Gideon.

– Cie­szę się, że panią pozna­łam, pani Wal­lace. – Sally pode­szła z wycią­gniętą ręką. – Pan Law­rence prze­chwa­lał się, że jego gospo­dyni jest dosko­nałą kucharką. I muszę przy­znać, że zapach jest sma­ko­wity.

Rumie­niec na policz­kach pani Wal­lace stał się ciem­niej­szy. Gospo­dyni uści­snęła dłoń Sally i powie­działa:

– Miło usły­szeć, że pani tak uważa. Jeśli zechce pan zapro­wa­dzić młodą damę do salonu, podam kawę i cia­sto.

– Chęt­nie zosta­niemy tutaj, co zaosz­czę­dzi pani pracy – odparł Gideon i wysu­nął krze­sło. – Zga­dza się pani na to, Sally?

– O tak. Pro­szę się mną nie przej­mo­wać i nie robić sobie kło­potu. – Sally usia­dła i z zachwy­tem rozej­rzała się po dużym pomiesz­cze­niu.

Z belek u sufitu zwi­sały pęki suszo­nych ziół. W powie­trzu uno­siła się ich aro­ma­tyczna woń. W ogrom­nym kuchen­nym piecu gra­fi­to­wej barwy pło­nął ogień. Na pły­cie szu­miał czaj­nik, a w kilku garn­kach coś bul­go­tało rado­śnie i wzla­ty­wała z nich ape­tycz­nie pach­nąca para. W tej domo­wej atmos­fe­rze Sally natych­miast poczuła się swo­bod­nie. Wszystko, od rzędu wypu­co­wa­nych mosięż­nych naczyń na półce, po lśniące mie­dziane garnki i nie­ska­zi­tel­nie czy­stą por­ce­lanę w kre­den­sie, świad­czyło o peł­nych miło­ści sta­ra­niach pani Wal­lace, by ze sta­rego budynku na far­mie uczy­nić praw­dziwy dom.

– Ach, jak tu pięk­nie – wes­tchnęła Sally. – Panie Law­rence, ma pan prze­miły dom.

– Pro­szę się do mnie zwra­cać po imie­niu – zapro­po­no­wał Gideon, poda­jąc jej fili­żankę z gorącą kawą.

– Naprawdę, Gide­onie. Ni­gdy nie widzia­łam nic rów­nie pięk­nego. Nasze poko­iki nad staj­nią zmie­ści­łyby się w jed­nym kącie tej kuchni.

Pani Wal­lace się nastro­szyła.

– Cie­szę się, że pani to doce­nia. Nie­któ­rzy ludzie uwa­żają to za rzecz oczy­wi­stą – powie­działa, zna­cząco spo­glą­da­jąc na Gide­ona.

Teraz on poczer­wie­niał, zakło­po­tany.

– Pew­nie tak uwa­żam, ale przez całe życie byłem roz­piesz­czany.

– Ja tego nie powie­dzia­łam, pro­szę pana, ale zga­dzam się z tym. Był pan zawsze takim słod­kim chło­pacz­kiem, że nie spo­sób było odmó­wić cze­goś, na co miał pan ochotę.

Sally się roze­śmiała.

– Dobrze, że nie ma tu mojego taty i nie może opo­wie­dzieć o moim dzie­ciń­stwie. Oba­wiam się, że nie byłam przy­kładną córką. Koniecz­nie chcia­łam zostać ama­zonką, tak jak moja matka. Zoba­czy­łam ją, gdy wystę­po­wała w Astley’s Amphi­the­atre i wpa­dłam w zachwyt. Była taką cudowną ama­zonką i, ach, jak pięk­nie wyglą­dała!

– Nie jeste­ście już razem, kocha­nie? – deli­kat­nie spy­tała pani Wal­lace.

– Koń zrzu­cił ją pod­czas próby i zła­mała krę­go­słup. Po kilku latach umarła. – Cho­ciaż Sally nie­jed­no­krot­nie wyja­śniała powód przed­wcze­snej śmierci matki, za każ­dym razem odczu­wała doj­mu­jący ból.

– To bar­dzo smutne, kocha­nie. – Pani Wal­lace pod­su­nęła jej talerz z cia­stem. – Pro­szę spró­bo­wać kawa­łek mojego pier­nika.

Sally się poczę­sto­wała.

– Dzię­kuję. Nie mogłam się docze­kać, kiedy go skosz­tuję. Ja nie jestem zbyt dobrą kucharką.

– Ach, jak miło być doce­nio­nym – roz­pro­mie­niła się pani Wal­lace. – Wąt­pię, czy pan Law­rence kie­dy­kol­wiek zawraca sobie głowę tym, jakie wygody ma w domu.

– I tu się pani myli – rzekł Gideon z lek­kim uśmiesz­kiem. – Życie na uczelni nauczyło mnie doce­nia­nia wła­snego domu, a zwłasz­cza cudow­nych posił­ków, które od lat pani przy­go­to­wuje. Nie wspo­mi­na­jąc o wypie­kach. – Się­gnął po ciastko z dże­mem i odgryzł kęs.

– Jak już mówi­łam, miło być doce­nio­nym. – Pani Wal­lace dolała mu kawy. – Czy zosta­nie pan na noc?

– Nie, muszę wra­cać do Lon­dynu, ale przy­jadę znowu w ponie­dzia­łek. To dzień Bożego Naro­dze­nia, a jed­no­cze­śnie uro­dziny panny Apple­ton we Fleet Hall.

– Tak, sły­sza­łam o tym. – Pani Wal­lace wycze­ku­jąco spoj­rzała na Gide­ona. – Pani Hart, gospo­dyni pań­stwa Apple­to­nów, powie­działa mi w naj­więk­szej tajem­nicy, że spo­dzie­wają się ogło­sze­nia zarę­czyn panny Cecily. Czę­sto padało pań­skie imię.

– Nie wiem, skąd przy­szło jej to do głowy – nie­dbale rzu­cił Gideon.

Pani Wal­lace z poufa­łym uśmie­chem zwró­ciła się do Sally:

– Panna Cecily jest bogatą dzie­dziczką i na doda­tek piękną. Jestem pewna, że dżen­tel­meni usta­wiają się w kolejce, by pro­sić o jej rękę.

Gideon dopił kawę i wstał.

– Jeśli jesteś gotowa, Sally, zapro­wa­dzę cię na pastwi­sko, gdzie Boney będzie zaży­wał wol­no­ści. Oraz, uprze­dza­jąc twoje pyta­nie, pokażę ci, gdzie znaj­dzie dach nad głową, gdy zima sta­nie się zbyt ostra. Dosta­nie cie­płą i suchą staj­nię.

– Dzię­kuję za kawę i prze­pyszne cia­sto, pani Wal­lace. – Sally pod­nio­sła się i strzą­snęła okruszki ze swo­jej pognie­cio­nej spód­nicy. – Oczy­wi­ście chęt­nie obej­rzę farmę. – Pocze­kała, aż wyjdą na zewnątrz. – Jesteś pewien, że chcesz brać na sie­bie taki kło­pot i trosz­czyć się o sta­rego konia? Zwłasz­cza teraz, gdy myślisz o ożenku. Moż­liwe, że sprze­dasz farmę i…

Gideon spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– Hill Farm należy do mnie i tak zosta­nie bez względu na to, co się wyda­rzy w przy­szło­ści. Twoje zwie­rzę będzie u mnie bez­pieczne. Widzia­łem aż nazbyt wiele koni, haru­ją­cych dopóki nie padły z wycień­cze­nia. Dla­tego jestem szczę­śliwy, mogąc zapew­nić Boney­owi szansę spo­koj­nej sta­ro­ści.

Sally prze­stała się dopy­ty­wać. Wyczuła, że Gideon nie ma ochoty roz­ma­wiać o pięk­nej pan­nie Apple­ton, i bar­dzo ją to zacie­ka­wiło. Szła obok niego, dotrzy­mu­jąc mu kroku, gdy opro­wa­dzał ją po zabu­do­wa­niach gospo­dar­czych, łącz­nie z dojar­nią, mle­czar­nią i roz­ma­itymi zagro­dami dla zwie­rząt. Były tam rów­nież sto­doła na siano i wozow­nia przy­le­ga­jąca do boku stajni. Sally zoba­czyła Berta cze­szą­cego zgrze­błem konia rasy szajr, pod­czas gdy inny koń cze­kał w bok­sie, spo­koj­nie chru­piąc siano.

Prze­cięli podwó­rze i ruszyli dróżką pośród ośnie­żo­nych żywo­pło­tów. Pola przy­kryte były białą pie­rzynką, ale w pobliżu drzew wysta­wały spod niej dzielne źdźbła zie­lo­nej trawy. Sally wyobra­żała sobie, jak pięk­nie musi tu być latem.

– Tutaj Boney spę­dzi resztę życia. – Gideon przy­sta­nął przed furtką o pię­ciu szta­che­tach. Zagwiz­dał, a wtedy powoli pod­szedł do nich gło­śno pory­ku­jący osio­łek. Gideon pochy­lił się, żeby pogła­skać jego łeb. – Oto Dobson. Mój stary przy­ja­ciel. Zimą sypia w cie­płej stajni, a w takie dni jak dzi­siej­szy wycho­dzi na zewnątrz. Myślę, że się zaprzy­jaźni z Boneyem.

Sally pogła­skała Dobsona po aksa­mit­nych chra­pach.

– Jest śliczny. Oba­wiam się, że gdyby nale­żał do mnie, sadza­ła­bym go na dywa­niku przy kominku. Nie dzi­wię się, że go kocha­łeś.

– Jestem jedy­na­kiem, a Dobson był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Razem włó­czy­li­śmy się po oko­licy.

– Flo­wer też była i na­dal jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką – powie­działa Sally w zamy­śle­niu. – Nie znio­sła­bym myśli, że należy do kogoś innego.

– Myślisz, że twój ojciec będzie mógł znowu pra­co­wać?

Cho­ciaż Sally wie­działa, że jej ojciec ni­gdy się nie przy­zna, że jest fizycz­nie nie­peł­no­sprawny, strach jej nie opusz­czał. Ted mógłby jesz­cze popra­co­wać rok lub dwa, ale bez Boneya nie mają szans. Moż­li­wość zna­le­zie­nia pie­nię­dzy na kupno nowego konia była nikła, a wła­ści­wie żadna.

– Mówiąc szcze­rze, bar­dzo wąt­pię, by mógł dźwi­gać cię­żary i całymi godzi­nami objeż­dżać mia­sto. Praca han­dla­rza sta­rzy­zną jest ciężka i trudno się z niej utrzy­mać, nawet gdy jest się mło­dym i spraw­nym. A mój tata sta­rzeje się i doku­cza mu ból w sta­wach.

– W takim razie naj­wyż­szy czas na jakąś zmianę.

– Przy­pusz­czam, że masz rację – powie­działa Sally z waha­niem. – Będziemy ci bar­dzo wdzięczni, jeśli zaopie­ku­jesz się Boneyem. Myślę, że będzie tu szczę­śliwy. To takie piękne miej­sce.

Gideon pogła­skał chrapy Dobsona.

– Do zoba­cze­nia wkrótce, sta­ruszku – powie­dział do niego. – Przy­pro­wa­dzę ci nowego przy­ja­ciela, żeby­ście się razem paśli.

Dobson par­sk­nął i pogrze­bał kopyt­kiem w ziemi.

– Chyba spodo­bał mu się ten pomysł. – Sally pokle­pała szyję osiołka. – A teraz naprawdę muszę wra­cać do domu. Znam drogę, więc nie musisz mi towa­rzy­szyć.

– Gdy­byś mogła zostać tro­chę dłu­żej, chciał­bym cię zabrać do Fleet Hall.

– Dla­czego? – Spoj­rzała na niego zain­try­go­wana.

– Mówi­łem ci, że mam pewien pomysł, ale nim powiem coś wię­cej, chciał­bym poroz­ma­wiać z Cecily.

– Nie rozu­miem.

– Do Fleet Hall nie jest daleko. Zechcesz tam ze mną poje­chać?

– Nie wiem, co zamie­rzasz, ale chęt­nie poznam tę damę.

– Polu­bisz Cecily. Wszy­scy ją lubią.

Sally wyobra­żała sobie, że Fleet Hall to ogromny dwór w stylu pal­la­diań­skim7, usy­tu­owany pośrodku wiel­kiego parku kra­jo­bra­zo­wego, ale rze­czy­wi­stość oka­zała się o wiele bar­dziej impo­nu­jąca i zaska­ku­jąca. Fleet Hall, wynio­sły niczym przy­stro­jona śnie­giem gotycka kate­dra, spra­wiał wra­że­nie tak nowego, jakby go wybu­do­wano wczo­raj. Ozdobna fasada, łuko­wato skle­pione wej­ście i wień­czące go wie­życzki nada­wały mu wygląd baj­ko­wego zamku prze­nie­sio­nego z kart książki dla dzieci i posta­wio­nego pośród traw­ni­ków i fran­cu­skich ogro­dów.

Sally zanie­mó­wiła, co zda­wało się bawić Gide­ona. Wstrzy­mał konia do stępa.

– Zadzi­wia­jące, czyż nie?

– Coś takiego widzę po raz pierw­szy w życiu – stwier­dziła zgod­nie z prawdą.

– Ojciec sir Gre­gory’ego Apple­tona kupił ory­gi­nalną rezy­den­cję pięć­dzie­siąt lat temu za mają­tek, który jego rodzina zbiła na han­dlu wyro­bami cera­micz­nymi. Nie żało­wał pie­nię­dzy na prze­bu­dowę według swego gustu i ozdo­bił dom dzie­łami sztuki z całej Europy. Nowa rezy­den­cja nie każ­demu się podoba, ale jest impo­nu­jąca.

– Nie­zwy­kle oka­zała – ostroż­nie powie­działa Sally. – A więc to tutaj mieszka panna Apple­ton?

– Cecily jest cza­ru­jąca i piękna. I nie­sły­cha­nie uta­len­to­wana.

Sally spoj­rzała na Gide­ona z rezerwą.

– Dla­czego mnie tu spro­wa­dzi­łeś? Nie sądzę, bym nale­żała do osób, z jakimi twoja przy­ja­ciółka chcia­łaby prze­by­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pen­to­nville – obszar na pół­noc­nych obrze­żach cen­trum Lon­dynu, w dziel­nicy Isling­ton (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Wielki głód – klę­ska głodu, która dotknęła Irlan­dię w latach 1845–1849, na sku­tek zarazy ziem­nia­cza­nej. Doszło wtedy do wiel­kiej fali emi­gra­cji – kraj opu­ściły dwa miliony ludzi. [wróć]

3. Mavo­ur­neen – „kocha­nie” w irlandz­kim angiel­skim. [wróć]

4. Pippy – gra słów: pestka to po angiel­sku pip. [wróć]

5. Szajr (shire) – rasa pocho­dząca z Wiel­kiej Bry­ta­nii. Są to wiel­kie zim­no­krwi­ste konie, jedne z naj­cięż­szych i naj­więk­szych, uży­wane jako konie pocią­gowe. W ich ojczyź­nie można je spo­tkać także jako konie pod wierzch, co wynika z tra­dy­cji angiel­skiego rycer­stwa. [wróć]

6. Tater­sal – tar­go­wi­sko koni. Okre­śle­nie pocho­dzi od nazwy przed­się­bior­stwa han­dlu końmi, zało­żo­nego w 1766 roku. Począt­kowo zaj­mo­wało się ono sprze­dażą koni wyści­go­wych. Potem w Euro­pie i Ame­ryce zaczęto tak nazy­wać każde więk­sze tar­go­wi­sko koń­skie. [wróć]

7. Styl pal­la­diań­ski – styl inspi­ro­wany twór­czo­ścią wenec­kiego archi­tekta Andrei Pal­la­dia, który wzo­ro­wał się na sta­ro­żyt­nych. Styl ten cha­rak­te­ry­zo­wały har­mo­nia pro­por­cji, ogra­ni­czona liczba ozdób i funk­cjo­nal­ność. [wróć]