Shirley - Charlotte Bronte - ebook

Shirley ebook

Bronte Charlotte

0,0
85,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Głównymi bohaterkami powieści są Caroline i Shirley. Pierwsza z nich to biedna siostrzenica pastora, która została porzucona przez matkę w dzieciństwie. Mieszka z wujem na plebanii i z wzajemnością jest zakochana w Robercie Moore – lokalnym właścicielu fabryki. Robert, mimo że jego serce należy do Caroline, rozważa poślubienie Shirley, pewnej siebie, bogatej dziedziczki majątku Fieldhead. Dziewczyny, choć bardzo się różnią, zostają bliskimi przyjaciółkami.

W powieści nie brak barwnych postaci, motywów wojny płci, biedy i bogactwa, konfliktów interesów. Romantyczne tło stanowią wrzosowiska północnej Anglii. Obok rozterek miłosnych autorka kładzie nacisk na różnice warstw społecznych Anglii w czasach wojen napoleońskich. Kraj przeżywa gospodarczą zapaść, trwa rewolucja przemysłowa, mechanizacja fabryk pozbawia robotników pracy, a właściciele mierzą się z brakiem zaufania i nienawiścią ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

KAPŁANI

W ostat­nich latach na pół­nocną Anglię spadł rzę­si­sty deszcz wika­rych. Obfi­cie zalał tutej­sze wzgó­rza, w każ­dej para­fii mamy co naj­mniej jed­nego. To ludzie mło­dzi i ener­giczni, powinni więc zro­bić wiele dobrego. Ale nie o ostat­nich latach będzie tu mowa. Cof­niemy się raczej do począt­ków tego stu­le­cia. Ostat­nie lata są zaku­rzone, spa­lone słoń­cem, gorące i suche. Unik­niemy zatem połu­dnia, zapo­mnimy o nim pod­czas sje­sty, spę­dzimy śro­dek dnia we śnie, marząc o świ­cie.

Czy­tel­niku, jeśli po prze­czy­ta­niu powyż­szego wstępu myślisz, że czeka cię jakaś roman­tyczna histo­ria, to bar­dzo się mylisz. Ocze­ku­jesz sen­ty­men­tów, poezji, słod­kich roz­my­ślań? Spo­dzie­wasz się namięt­no­ści, sil­nych bodź­ców, melo­dra­matu? Powścią­gnij swoje ocze­ki­wa­nia, obniż je do skrom­niej­szego poziomu. Przed tobą coś real­nego, zim­nego i pro­za­icz­nego. Tak nie­ro­man­tycz­nego jak ponie­dział­kowy pora­nek, kiedy wszy­scy, któ­rzy mają pracę, budzą się ze świa­do­mo­ścią, że muszą wstać i zabrać się do roboty. Nie­wy­klu­czone, że skosz­tu­jesz cze­goś eks­cy­tu­ją­cego, być może w poło­wie lub pod koniec posiłku, jed­nak pierw­sze posta­wione na stole danie kato­lik mógłby zjeść w Wielki Pią­tek – tak, nawet anglokato­lik1: zimna socze­wica z octem, bez oleju; prza­śny chleb z gorz­kimi zio­łami. Nie ma mowy o żad­nej pie­czo­nej jagnię­ci­nie.

Wspo­mi­na­li­śmy o ule­wie wika­rych na pół­nocy Anglii w ostat­nich latach, jed­nak w okre­sie 1811–1812 takie opady się nie zda­rzały. Nie­wielu ich wtedy było. Nie ist­niała Kościelna Pomoc Dusz­pa­ster­ska ani Towa­rzy­stwo Dodat­ko­wych Wika­riu­szy2, które by wycią­gnęły pomocną dłoń do pia­stu­ją­cych urzędy sta­rych, ste­ra­nych pro­bosz­czów i udzie­liły im nie­zbęd­nych fun­du­szy na opła­ce­nie jakichś mło­dych, peł­nych wigoru pomoc­ni­ków po Oks­for­dzie lub Cam­bridge. Obecni następcy apo­sto­łów, ucznio­wie dr Pusey’a3, przy­szłe narzę­dzia pro­pa­gandy, w tam­tym cza­sie leżeli w cie­płej koły­sce, a nia­nie pod­da­wały ich ożyw­czym ablu­cjom w umy­walce. Patrząc na któ­re­goś z nich, ni­gdy nie odga­dli­by­śmy, że podwójne fal­banki wykroch­ma­lo­nego czepka obra­mują czoło przy­szłego duchow­nego, nazna­czo­nego z góry, uświę­co­nego następcy świę­tych Pawła, Pio­tra czy Jana. Fałdki dłu­giej koszulki noc­nej nie nasu­nę­łyby nam sko­ja­rzeń z białą komżą, w któ­rej przy­szli kapłani będą kie­dyś surowo napo­mi­nać swo­ich para­fian, a sama komża, powie­wa­jąc wysoko na ambo­nie (wcze­śniej na dole tylko lekko falo­wała) wprawi w zakło­po­ta­nie sta­ro­mod­nego pastora.

Jed­nak nawet wtedy, w dniach waka­tów, można było natknąć się na wika­rych, choć nie­czę­sto, jak na rzad­kie, cenne rośliny. Pewna uprzy­wi­le­jo­wana dziel­nica West Riding w hrab­stwie York­shire mogła się pochwa­lić aż trzema roz­kwi­tłymi z laski Aarona 4 oka­zami na obsza­rze zale­d­wie jakichś trzy­dzie­stu mil kwa­dra­to­wych. Czy­tel­niku, wła­śnie teraz możesz ich zoba­czyć. Zapra­szam cię do salo­niku w pew­nym domku z ogro­dem, na obrze­żach Whin­bury. Wła­śnie jedzą kola­cję. Pozwól, że ci przed­sta­wię: pan Donne, wikary z Whin­bury, pan Malone, wikary z Briar­field, pan Swe­eting, wikary z Nun­nely. Tutaj wła­śnie, w domo­stwie pew­nego drob­nego sukien­nika, nie­ja­kiego Johna Gale’a, kwa­te­ruje pan Donne, który na dzi­siej­szą wie­cze­rzę zapro­sił kole­gów. Przy­łączmy się do uczty, aby ich zoba­czyć i usły­szeć, co mówią. Zanim jed­nak skoń­czą posi­łek, poroz­ma­wiajmy na stro­nie.

Nasi pano­wie są w roz­kwi­cie mło­do­ści: posia­dają całą ener­gię tego inte­re­su­ją­cego wieku – moc, którą sta­rzy, oso­wiali pasto­rzy chęt­nie wyko­rzy­stują przy speł­nia­niu obo­wiąz­ków dusz­pa­ster­skich, zachę­ca­jąc mło­dych, by gor­li­wie nad­zo­ro­wali szkoły i jak naj­czę­ściej odwie­dzali cho­rych para­fian. Lecz takie nudne zaję­cia nie w smak są mło­dym lewi­tom. Nie szczę­dzą za to sił na coś, co wyda­wa­łoby się, rów­nie mono­tonne jak praca tka­cza, co jed­nak przy­spa­rza im nie­mało rado­ści i wiele przy­jem­nych chwil.

Otóż wika­rzy przez cały rok, zimą czy latem, w kółko, a może raczej w trój­kąt, wza­jem­nie się odwie­dzają. Żadna pogoda ich nie odstra­szy, nie­ważne: śnieg czy grad, wiatr czy deszcz, błoto czy kurz, z nie­zro­zu­miałą gor­li­wo­ścią tru­dzą się, przy­cho­dząc na wspólny obiad, her­batę czy kola­cję. Trudno powie­dzieć, co ich do sie­bie przy­ciąga. Nie jest to przy­jaźń, bo kłócą się, kiedy tylko się spo­ty­kają. Nie jest to reli­gia – o tej ni­gdy nie roz­ma­wiają, cza­sem dys­ku­tują o kwe­stiach teo­lo­gicz­nych, ale na temat poboż­no­ści – ni­gdy. Nie jest to zami­ło­wa­nie do jedze­nia i picia. Każdy z nich może zjeść rów­nie dobry udziec i pud­ding, wypić rów­nie mocną her­batę z chru­pią­cymi grzan­kami u sie­bie. Panie Gale, Hogg czy Whipp – gospo­dy­nie mło­dych duchow­nych – twier­dzą, że „cho­dzi tylko o to, żeby ludzie mieli wię­cej kło­potu”. Mówiąc „ludzie”, panie te mają natu­ral­nie na myśli sie­bie, bo trudno się nie zgo­dzić, że to wza­jemne nacho­dze­nie się wika­rych spra­wia ich gospo­dy­niom nie­mało kło­potu.

Jak już powie­dziano, pan Donne i jego goście sie­dzą przy kola­cji; pani Gale im usłu­guje, ale jej oczy skrzą się od ognia pod kuch­nią. Uważa, że przy­wi­lej zapra­sza­nia przy­ja­ciół na posi­łek co jakiś czas, bez dodat­ko­wej opłaty (uwzględ­niono ów przy­wi­lej w umo­wie, na pod­sta­wie któ­rej wynaj­mo­wała kwa­terę) jest przez jej loka­tora sta­now­czo nad­uży­wany. Dziś dopiero czwar­tek, a prze­cież w ponie­dzia­łek pan Malone, wikary z Briar­field, przy­szedł na śnia­da­nie i został na obie­dzie. We wto­rek pano­wie Malone i Swe­eting, z para­fii w Nun­nely, gościli na pod­wie­czorku, po czym zostali na kola­cji. Zajęli dodat­kowe łóżka i zaszczy­cali ją swym towa­rzy­stwem do śnia­da­nia w środę, a dziś czwar­tek, a oni znów obaj są na obie­dzie. Pani Gale ma pra­wie pew­ność, że będą tu noco­wać. C’en est trop5– powie­dzia­łaby, gdyby znała fran­cu­ski.

Kro­jąc drobno pie­czeń na tale­rzu, pan Swe­eting narzeka, że twarda jak pode­szwa, a pan Donne uty­skuje na zwie­trzałe piwo. To już prze­sada! Gdyby cho­ciaż byli uprzejmi, pani Gale tak by to nie obe­szło; wiele mogłaby im wyba­czyć, jeśliby tylko sma­ko­wało im to, co podała, ale „ci mło­dzi duchowni zbyt­nio już zadzie­rają nosa i patrzą na wszyst­kich z góry”. Nie trak­tują jej jak rów­nej sobie tylko dla­tego, że nie trzyma słu­żą­cej, sama wyko­nuje wszyst­kie prace w domu, podob­nie jak kie­dyś jej matka. Na doda­tek zawsze zło­śli­wie wyra­żają się o oby­cza­jach w York­shire i o miesz­kań­cach hrab­stwa; według niej nie świad­czy to o ich dobrym wycho­wa­niu, a już na pewno nie o szla­chet­nym uro­dze­niu. „Nie ma co porów­ny­wać sta­rych pasto­rów z tymi mło­dzikami; tamci wie­dzą jak się zacho­wać i dla wszyst­kich są grzeczni”.

Jesz­cze chleba! – krzy­czy pan Malone, a jego wymowa, cho­ciaż wypo­wie­dział zale­d­wie dwa słowa, zdra­dza od razu, że pocho­dzi z kraju koni­czyny i ziem­nia­ków6. Pani Gale z całej trójki duchow­nych jego wła­śnie naj­bar­dziej nie cierpi, ale rów­nież naj­bar­dziej się oba­wia, bo też wysoki i sil­nie zbu­do­wany to męż­czy­zna. Patrząc na niego od razu odgad­niesz, że to Irland­czyk, cho­ciaż nie w typie „mile­zjań­skim”7 ani nie w stylu Daniela O’Con­nella8; jego twarz z wysta­ją­cymi kośćmi policz­ko­wymi, niczym u India­nina z Ame­ryki Pół­noc­nej, cha­rak­te­ry­styczna jest tylko dla zna­nej war­stwy drob­nej szlachty irlandz­kiej. Na twa­rzach tych ludzi zastygł wyraz pogardy, bar­dziej odpo­wiedni dla wła­ści­cieli nie­wol­ni­ków niż dla zie­mian, któ­rzy mają do czy­nie­nia z wol­nymi chło­pami. Ojciec Malone’a uwa­żał się za dżen­tel­mena, lecz żył w nędzy i tonął w dłu­gach, mimo to jego har­do­ścią można by obdzie­lić kilka osób; tak samo rzecz się ma u jego syna.

Pani Gale przy­nio­sła chleb.

Pokrój go, kobieto – pole­cił gość, więc „kobieta” zro­biła, co jej kazano. Gdyby jed­nak mogła, pokro­iłaby także pastora. Ten roz­ka­zu­jący ton wstrzą­snął do głębi miesz­kanką York­shire.

Pano­wie nie narze­kali na brak ape­tytu, zje­dli więc ogromne ilo­ści „twar­dej jak pode­szwa” woło­winy, wypili też nie­mało „zwie­trza­łego” piwa. Bły­ska­wicz­nie, niczym liście z drzew po nalo­cie sza­rań­czy, znik­nęły pud­ding i dwie miski warzyw. Ser rów­nież spo­tkał się z nale­ży­tym zain­te­re­so­wa­niem, a pla­cek – ten jakby roz­pły­nął się w powie­trzu. Tylko sze­ścio­letni syn i spad­ko­bierca pani Gale, Abra­ham, nie mógł o nim zapo­mnieć; spo­dzie­wał się, że jakiś kawa­łek i jemu się dosta­nie, gdy więc matka przy­nio­sła do kuchni pusty talerz, malec zalał się łzami z roz­pa­czy.

Wika­rzy tym­cza­sem sączyli wino, cien­kie, więc bez szcze­gól­nej przy­jem­no­ści. Malone wolałby raczej whi­sky, ale Donne, jako praw­dziwy Anglik nie trzy­mał u sie­bie tego trunku. Przy winie roz­go­rzała dys­ku­sja, ale nie o poli­tyce, filo­zo­fii, czy o lite­ra­tu­rze – te dzie­dziny, jak zwy­kle zupeł­nie ich nie inte­re­so­wały; nawet nie o teo­lo­gii prak­tycz­nej czy o dogma­tach – skądże, roz­ma­wiali o szcze­gó­łach dys­cy­pliny kościel­nej, dro­bia­zgach, które wszyst­kim, oprócz nich samych, wyda­łyby się błahe i puste jak bańki mydlane. Pan Malone, który nie­po­strze­że­nie osu­szył już dwie szklanki wina, pod­czas gdy pozo­stali zado­wo­lili się jedną, poczuł przy­pływ ener­gii i na swój spo­sób powe­se­lał: zaczął zacho­wy­wać się wyzy­wa­jąco, zaro­zu­mia­łym tonem pra­wił imper­ty­nen­cje i hała­śli­wie cie­szył się ze swo­jej bły­sko­tli­wo­ści.

Obiek­tem jego dow­ci­pów po kolei sta­wał się każdy z jego kom­pa­nów. Malone miał w pogo­to­wiu zapas żar­tów, któ­rymi przy takich oka­zjach zwy­kle czę­sto­wał współ­bie­siad­ni­ków. Nie silił się nawet na róż­no­rod­ność; nie było takiej potrzeby, sam by­naj­mniej nie uwa­żał się za nud­nego, a o to, co myślą inni, nie trosz­czył się wcale. Naj­pierw wyśmie­wał się z nie­zwy­kłej szczu­pło­ści i zadar­tego nosa pana Donne, dwo­ro­wał sobie z prze­tar­tego sur­duta w kolo­rze cze­ko­lady, w któ­rym Donne para­do­wał bez względu na pogodę, po czym na celow­nik wziął wymowę i gwa­rowe wyra­że­nia, któ­rymi kolega „ozda­biał” swoje wypo­wie­dzi, co pew­nie doda­wało im „wyra­fi­no­wa­nia” i kolo­rytu.

Swe­etinga obśmiał ze względu na posturę – w porów­na­niu z atle­tycz­nie zbu­do­wa­nym Malone’em, Swe­eting wyglą­dał jak chło­piec; drwił więc z jego talen­tów muzycz­nych – grał na fle­cie i śpie­wał kan­tyczki „aniel­skim”, jak oce­niły młode para­fianki, gło­sem; nazwał go bawi­dam­kiem, a na domiar złego kpił z nie­prze­mi­ja­ją­cego wciąż przy­wią­za­nia Swe­etinga do matki i sióstr, gdy ten cza­sem o nich nie­roz­waż­nie wspo­mi­nał w obec­no­ści Irland­czyka, któ­rego oschłe serce nie znało podob­nych uczuć.

Ofiary przyj­mo­wały te ataki każda po swo­jemu. Donne prze­ciw­sta­wił im zadu­faną w sobie tępotę i niczym nie­zmą­coną wynio­słość, która zastę­po­wała mu poczu­cie god­no­ści oso­bi­stej; Swe­eting – obo­jętną ustę­pli­wość weso­łego mło­dzika, który nie dba o zacho­wa­nie god­no­ści.

Gdy kpiny Malone’a stały się już nadto obraź­liwe, co nastą­piło dość szybko, połą­czyli siły odpła­ca­jąc szy­dercy pięk­nym za nadobne. Byli cie­kawi, ilu chłop­ców krzy­czało dziś za Malone’em: „Piotr – Irland­czyk!”(Malone miał na imię Piotr – wie­lebny Piotr August Malone). Pytali go też, czy w Irlan­dii to nor­malne, że mło­dzi duchowni pod­czas wizyt dusz­pa­ster­skich noszą przy sobie pałki, a w kie­sze­niach nała­do­wane pisto­lety. Docie­kali też, jakież to zna­cze­nie mają słowa, takie jak twar­rdy, sztorrm, czy hełum (tak Malone wyma­wiał „twardy”, „sztorm”, czy „hełm”), krótko mówiąc, uru­cho­mili cały swój „arse­nał dow­ci­pów”, żeby wziąć odwet na prze­śmiewcy.

Nic dobrego to nie przy­nio­sło. Malone, nie wyróż­nia­jąc się by­naj­mniej dobro­dusz­no­ścią ani opa­no­wa­niem, nie posia­dał się teraz ze zło­ści. Wrzesz­czał, gesty­ku­lo­wał, a Donne i Swe­eting chi­cho­tali. Prze­ni­kli­wym, wyso­kim cel­tyc­kim gło­sem wyzy­wał ich od Sasów i sno­bów, na co tamci odcięli się mówiąc, że Malone repre­zen­tuje naród pod­bity. Ten pogro­ził im bun­tem swo­jego „krraju”, dał upust zło­ści na rządy Angli­ków; oni zaś odparli atak, krzy­cząc o łach­ma­nach, żebra­kach i zara­zie. Mały salo­nik wypeł­nił zgiełk; można było pomy­śleć, że po takich zja­dli­wych znie­wa­gach nastąpi poje­dy­nek; to cud, że pan i pani Gale nie wsz­częli alarmu z powodu tego hałasu i nie posłali po poste­run­ko­wego, żeby zapro­wa­dził spo­kój. Byli jed­nak przy­zwy­cza­jeni do podob­nych poka­zów, świet­nie wie­dzieli, że wika­rzy ni­gdy nie bie­sia­dują bez podob­nych ćwi­czeń reto­rycz­nych, łatwo więc prze­wi­dzieć, jak się rzecz zakoń­czy. Te księ­żow­skie awan­tury, nie tyle groźne, co hała­śliwe, roz­cho­dziły się po kościach. Bez względu na to, jak bar­dzo wika­rzy dziś są na sie­bie obra­żeni, jutro rano spo­tkają się jak gdyby ni­gdy nic.

Zacna para sie­działa więc przy kuchen­nym ogniu przy­słu­chu­jąc się, jak w salo­nie Malone raz po raz wali pię­ścią w blat maho­nio­wego stołu, karafki i szklanki pod­ska­kują, gło­śno brzę­cząc po każ­dym ude­rze­niu. Sprzy­mie­rzeni angiel­scy dys­pu­tanci wybu­chają szy­der­czym śmie­chem, a osa­mot­niony Irland­czyk zaci­na­ją­cym się gło­sem wygła­sza swoje tyrady. Gdy tak sie­dzieli, w pew­nej chwili usły­szeli kroki na scho­dach i po chwili ktoś gwał­tow­nie zastu­kał kołatką do drzwi.

Pan Gale poszedł otwo­rzyć.

– Kto tam u was jest na górze w salo­nie? – wład­czym tonem zapy­tał nosowy głos.

– Pan Hel­stone, nie­praw­daż? Nie pozna­łem od razu, ciemno tutaj, wcze­śnie teraz mrok zapada. Będzie pan łaskaw wejść do środka?

– Naj­pierw muszę wie­dzieć, czy warto. Kogo tam macie na górze?

– Wika­rych, pro­szę pana.

– Co?! Wszyst­kich?

– Zga­dza się, pro­szę pana.

– Przy stole?

– Tak, pro­szę pana.

– Dosyć tego.

Z tymi sło­wami na ustach do domu wszedł ubrany na czarno męż­czy­zna w śred­nim wieku. Prze­szedł przez kuch­nię, otwo­rzył wewnętrzne drzwi i pod­nió­sł­szy głowę, nasłu­chi­wał przez chwilę. Było czego posłu­chać, bo aku­rat hałas na górze przy­brał na sile.

Przy­bysz burk­nął coś pod nosem do sie­bie, po czym zwró­cił się do pana Gale’a:

– Czę­sto się tak zaba­wiają?

Jako były kościelny, pan Gale miał dla księży dużo pobłaż­li­wo­ści.

– Są mło­dzi, pro­szę pana, mło­dzi… sam pan wie – powie­dział baga­te­li­zu­ją­cym tonem.

– Mło­dzi!? Doma­gają się lania. A to hul­taje! Dar­mo­zjady! Prze­cież nawet gdyby był pan dysy­den­tem 9 a nie poboż­nym synem angiel­skiego kościoła, robi­liby to samo! I tak by się kom­pro­mi­to­wali! Ale ja im…

Nie koń­cząc zda­nia, przy­bysz wyszedł z kuchni, po czym zamknął za sobą drzwi i po scho­dach wszedł na górę. Przy­sta­nął na chwilę przed drzwiami salonu, żeby przy­słu­chać się docho­dzą­cym zza nich odgło­som, po czym bez puka­nia wszedł do środka. Cał­ko­wi­cie zasko­czeni wika­rzy umil­kli jak zacza­ro­wani, przy­były także mil­czał. Był to męż­czy­zna nie­wy­soki, ale trzy­ma­jący się pro­sto, jego mała głowa osa­dzona na sze­ro­kich ramio­nach, haczy­ko­waty nos i bystre oczy przy­wo­dziły na myśl jastrzę­bia. Na gło­wie miał wywi­nięty po bokach kape­lusz, któ­rego nie uznał za sto­sowne zdjąć ani nawet uchy­lić. Skrzy­żo­wał ręce na pier­siach i nie rusza­jąc się z miej­sca, patrzył z góry na mło­dych przy­ja­ciół; gdy­byż to choć byli jego przy­ja­ciele.

– Co ja sły­szę! – zaczął, jego głos stra­cił noso­wość, przy­bie­ra­jąc głę­bo­kie, dono­śne tony. – Co sły­szę! Czyżby nastą­piło powtórne Zesła­nie Ducha Świę­tego? Czy ponow­nie roz­dzie­liły się języki ogni­ste? Ale gdzie się podziały? Przed chwilą cały dom był pełen hałasu. Roz­po­zna­łem sie­dem­na­ście róż­nych języ­ków: Par­to­wie i Medo­wie, Ela­mici i miesz­kańcy Mezo­po­ta­mii, Judei oraz Kapa­do­cji, Pontu i Azji, Fry­gii oraz Pam­fi­lii, Egiptu i tych czę­ści Libii, które leżą bli­sko Cyreny i przy­by­sze z Rzymu, Żydzi oraz pro­ze­lici, Kre­teń­czycy i Ara­bo­wie – oni wszy­scy musieli przed chwilą być w tym pokoju, przed dwoma minu­tami.

– Pro­szę wyba­czyć, panie Hel­stone – zaczął Donne – niech pan spo­cznie. Może wina?

Jego uprzej­mość została zigno­ro­wana. Jastrząb w czar­nym ubra­niu cią­gnął dalej.

– Ale co ja mówię o darze języ­ków? Wła­śnie, dar! Pomy­li­łem roz­działy i księgi, Nowy Testa­ment ze Sta­rym, Dzieje Apo­stol­skie z Księgą Rodzaju, Jero­zo­limę z Babi­lo­nią. Nie, ten zgiełk, który mnie przed chwilą ogłu­szył to nie dar, ale istna wieża Babel i pomie­sza­nie języ­ków. Wy macie być apo­sto­łami? Wy trzej? Na pewno nie. Jeste­ście jak trzej bez­czelni babi­loń­scy kamie­nia­rze – i tyle!

– Zapew­niam pana, że my tylko tak sobie gawę­dzimy przy szkla­neczce wina, po przy­ja­ciel­skiej kola­cji – zabra­li­śmy się do dysy­den­tów!

– Do dysy­den­tów? Naprawdę? Czy Malone roz­pra­wiał się z dysy­den­tami? Dla mnie to wyglą­dało, jakby roz­pra­wiał się ze swo­imi współ­braćmi. Robi­li­ście pra­wie tyle rwe­tesu – wy trzej – ile nasz kra­wiec Moj­żesz Bar­rac­lo­ugh i wszy­scy jego słu­cha­cze w kaplicy meto­dy­stów, kiedy wpadną w fer­wor dys­ku­sji. Ale wiem, czyja to wina. Pana, panie Malone!

– Moja?

– Tak, pań­ska. Donne i Swe­eting byli cicho, zanim pan przy­je­chał i będą cicho, jak pan odje­dzie. Przy­jeż­dża­jąc do nas, powi­nien był pan zosta­wić swoje irlandz­kie przy­zwy­cza­je­nia po tam­tej stro­nie kanału. Być może wśród dzi­kich bagien i gór Con­nau­ghtu takie postę­po­wa­nie dubliń­skiego stu­denta ucho­dzi na sucho, ale tu, w przy­zwo­itej angiel­skiej para­fii jest nie­do­pusz­czalne. Wy wszy­scy przy­no­si­cie wstyd samym sobie, a co gorzej Kościo­łowi, któ­rego jeste­ście tylko skrom­nymi słu­gami.

W zacho­wa­niu nie­wy­so­kiego star­szego męż­czy­zny dają­cego repry­mendę tym mło­dzi­kom była jakaś dostoj­ność, choć moż­liwe, że nie bar­dzo paso­wała do sytu­acji. Pan Hel­stone, wypro­sto­wany jak struna, z jastrzę­bim spoj­rze­niem – mimo swo­jego księ­żego kape­lu­sza, czar­nego płasz­cza i getrów – bar­dziej przy­po­mi­nał star­szego ofi­cera służ­bi­stę, który beszta swo­ich pod­wład­nych niż czci­god­nego kapłana, napo­mi­na­ją­cego ducho­wych synów. Jego sma­gła, czujna twarz nie wyra­żała ewan­ge­licz­nej łagod­no­ści ani apo­stol­skiej dobro­tli­wo­ści, za to dostrzec można było na niej linie wyżło­bione przez twar­dość i zadumę.

– Spo­tka­łem Sup­ple­ho­ugha – cią­gnął Hel­stone. – Nie bacząc na słotę i nocną porę szedł do Mil­l­dean, by gło­sić tam ewan­ge­lię. Jak wam mówi­łem, sły­sza­łem, jak nauczał Bar­rac­lo­ugh, ryczał niby roz­ju­szony byk. A wy, pano­wie? Zasie­dzie­li­ście się nad szklanką męt­nego port­wajnu i zrzę­dzi­cie jak roz­złosz­czone stare kumoszki. Nic dziw­nego, że Sup­ple­ho­ugh ochrzcił szes­na­ścioro doro­słych nawró­co­nych w ciągu jed­nego dnia (stało się to dwa tygo­dnie temu), nic dziw­nego, że Bar­rac­lo­ugh, ten nic­poń i hipo­kryta, zdo­łał przy­cią­gnąć do swo­jej kaplicy wszyst­kie te młode tkaczki, przy­stro­jone we wstążki i kwiaty, żeby się prze­ko­nać, o ile jego palce są tward­sze od drew­nia­nych brze­gów chrzciel­nicy. Tak samo nie dziwi, że wy, pano­wie, kiedy jeste­ście pozo­sta­wieni sami sobie, bez wspar­cia swo­ich pro­bosz­czów – mojego, czy panów Halla i Boul­th­biego – zbyt czę­sto odpra­wia­cie nabo­żeń­stwo w pustym kościele i wygła­sza­cie swoje suche kaza­nia jedy­nie dla zakry­stian, orga­ni­sty i kościel­nego. Ale dość o tym. Przy­sze­dłem tu, że poroz­ma­wiać z Malone’em. – Mam dla cie­bie zada­nie, kapi­ta­nie!

– O co cho­dzi? – zapy­tał nie­za­do­wo­lony Malone. – Zbyt już późno na pogrzeb.

– Jest pan uzbro­jony?

– Jasne, ni­gdy nie jestem bez­bronny. (Malone wycią­gnął przed sie­bie swoje umię­śnione ręce).

– Bez żar­tów. Cho­dzi mi o praw­dziwą broń.

– Mam pisto­lety, które mi pan dał. Ni­gdy się z nimi nie roz­staję. W nocy zawsze są w pogo­to­wiu na krze­śle, przy moim łóżku. Mam też pałkę.

– Bar­dzo dobrze. Pój­dziesz do fabryki Moore’a?

– A co się tam stało?

– Jesz­cze nic, ale moż­liwe, że coś się wyda­rzy, Moore jest tam teraz sam. Posłał wszyst­kich zaufa­nych robot­ni­ków do Stil­bro, zostały z nim tylko dwie kobiety. Jeżeli jego „przy­ja­ciele” dowie­dzą się, że droga wolna, na pewno nie omiesz­kają go odwie­dzić.

– Nie należę do jego przy­ja­ciół, pro­szę pana. On mnie nie obcho­dzi.

– Strach cię oble­ciał, Malone?

– Wie pan, że nie. Gdy­bym przy­pusz­czał, że szy­kuje się awan­tura, na pewno bym się tam zja­wił. Ale Moore to dziwny, nie­śmiały czło­wiek, ni­gdy nie uda­wa­łem, że go rozu­miem i nie będę się ruszał się z miej­sca tylko po to, żeby spę­dzić chwilę w jego słod­kim towa­rzy­stwie.

– Awan­tura jest cał­kiem praw­do­po­dobna. Wiel­kiej bija­tyki pew­nie nie będzie, ale wąt­pię, żeby ta noc prze­szła spo­koj­nie. Wiesz, że Moore zde­cy­do­wał się na nowe maszyny, dziś wie­czo­rem ocze­kuje dwóch fur­go­nów z kro­snami i postrzy­gar­kami ze Stil­bro. Jego maj­ster Scott i kilku zaufa­nych robot­ni­ków poje­chało po nie.

– Przy­wiozą je bez­piecz­nie w nie­na­ru­szo­nym sta­nie, pro­szę pana.

– Moore też tak sądzi i zapew­nia, że nie chce nikogo do pomocy. Ktoś tam jed­nak powi­nien być, cho­ciażby jako świa­dek, na wypa­dek gdyby coś się stało. Moore jest bar­dzo nie­ostrożny. Nie zamyka okien­nic w kan­to­rze, spa­ce­ruje zupeł­nie sam po zmroku po zbo­czu parowu albo wśród zaro­śli posia­dło­ści Fiel­dhead, niczym jakiś ulu­bie­niec sąsia­dów. Cza­sem też budzi odrazę – bo wie­dzie bez­tro­skie życie, jak to się mówi w baj­kach dla dzieci. Nie odstra­sza go los Pear­sona ani Armi­tage’a – do jed­nego strze­lano w jego wła­snym domu, a do dru­giego na wrzo­so­wi­skach.

– Ale prze­cież powi­nien się tym prze­jąć i być ostroż­niej­szy – wtrą­cił Swe­eting – i na pewno by był, gdyby sły­szał to, co ja ostat­nio.

– Co sły­sza­łeś, Davy?

– Zna pan Mike’a Har­tleya?

– Tego tka­cza anty­no­mi­stę?10 Ow­szem.

– Po kil­ku­ty­go­dnio­wej pija­tyce Mike zwy­kle przy­cho­dzi na ple­ba­nię w Nun­nely i mówi panu Hal­lowi, co myśli o jego kaza­niach, pięt­nuje jego odda­nie dla dok­tryny dobrych uczyn­ków i ostrzega, że on i wszy­scy jego para­fia­nie prze­by­wają w egip­skich ciem­no­ściach.

– Dobrze, tylko co to ma wspól­nego z Moore’em?

– Mike to nie tylko anty­no­mi­sta, ale jako­bin11 i lewel­ler12.

– Wiem o tym. Kiedy jest pijany, jego myśli krążą wokół kró­lo­bój­stwa. Mike orien­tuje się w histo­rii i cza­sem wyli­cza wszyst­kich tyra­nów, któ­rzy, jak mówi, „nie ujdą krwa­wej zemście”. Cie­szy się z mor­derstw doko­na­nych na koro­no­wa­nych gło­wach lub innych ludziach, zabi­tych z powo­dów poli­tycz­nych. Sły­sza­łem już, że jakoś dziw­nie inte­re­suje się Moore’em. Czy to masz na myśli, Swe­eting?

– Zgadł pan. Hall myśli, że Mike nie odczuwa oso­bi­stej nie­na­wi­ści do Moore’a. On sam mówi, że nawet lubi z Moore’em roz­ma­wiać, ale marzy mu się, żeby fabry­kant posłu­żył jako przy­kład dla innych. Wychwa­lał go przed Hal­lem, jako naj­mą­drzej­szego ze wszyst­kich wła­ści­cieli fabryk w York­shire i wła­śnie z powodu zalet, według niego, Moore powi­nien być poświę­cony jako ofiara na odku­pie­nie. Nie wydaje się panu, że Har­tley to sza­le­niec? – na koniec pro­sto­dusz­nie zapy­tał Swe­eting.

– Kto wie? Może to sza­le­niec, a może chy­trus, albo jedno i dru­gie.

– Mówił, że miewa wizje.

– No tak. Jeśli o wizje cho­dzi, to Mike jest jak Eze­chiel13 lub Daniel14. Przy­szedł do mnie w zeszły pią­tek wie­czo­rem, wła­śnie kła­dłem się spać. Chciał mi opo­wie­dzieć o wizji, którą miał tego samego dnia w parku w Nun­nely.

– Niech pan nam opo­wie. Co to za wizja? – znów zapy­tał Swe­eting.

– Wielki narząd cie­ka­wo­ści roz­po­znaję na czaszce twej15, Davy. A Malone, jak widzisz, nie ma go wcale. Żadne mor­der­stwa ani wizje go nie inte­re­sują. Popatrz, wygląda jak wiel­gachny, bez­myślny Saf16”.

– Saf? Kto to jest?

– Przy­pusz­cza­łem, że nie będziesz wie­dział. Doucz się, to z Biblii. Zresztą ja sam znam tylko jego imię i pocho­dze­nie; ale już w dzie­ciń­stwie postać Safa wryła mi się w pamięć. Był uczciwy, ale nie­zgrabny i nie miał szczę­ścia. Zgi­nął z rąk Sib­be­kaia w oko­li­cach mia­sta Gob.

– No a wizja, pro­szę pana?

– Zaraz usły­szysz, Davy. Donne obgryza paznok­cie, a Malone ziewa, powiem więc to tylko tobie. Nie­stety, Mike, jak wielu innych, jest obec­nie bez zaję­cia i Grame, zarządca pana Phi­lipa Nun­nely zle­cił mu robotę przy klasz­to­rze. Mike opo­wia­dał mi, jak nie­długo przed zmro­kiem, gdy sadził żywo­płot, wydało mu się, że gdzieś daleko gra orkie­stra. Roz­po­znał dźwięki rogu, pisz­cza­łek i trąbki, dobie­gały gdzieś z lasu, więc poszedł zoba­czyć, co to. Wśród drzew dostrzegł jakieś posta­cie, czer­wone jak kwiaty maku i białe, niczym kwiaty głogu. Las był nimi wypeł­niony, wcho­dziły już do parku. Wtedy uświa­do­mił sobie, że to żoł­nie­rze – dzie­siątki tysięcy żoł­nie­rzy, któ­rzy, pomimo tak ogrom­nej liczby, nie robili wię­cej hałasu niż chmara muszek w letni wie­czór. Ufor­mo­wali szyk – zapew­niał Mike – i prze­ma­sze­ro­wali, pułk za puł­kiem, przez park. Szedł za nimi do błoni w Nun­nely. Wciąż sły­szał tylko deli­katne dźwięki muzyki z oddali. Na bło­niach zoba­czył, jak zmie­niają szyk na komendę sto­ją­cego w samym środku, ubra­nego w szkar­łat męż­czy­zny. Według Mike’a, oddziały zaj­mo­wały obszar jakichś pięć­dzie­się­ciu akrów17. Przy­glą­dał im się przez dobre pół godziny, aż oddziały dokądś cicho odma­sze­ro­wały. Przez cały czas nie sły­szał ani gło­sów żoł­nie­rzy, ani ich kro­ków. Nic, tylko ciche dźwięki uro­czy­stego mar­szu.

– Dokąd poszli, pro­szę pana?

– W kie­runku Briar­field. Mike szedł za nimi. Gdy prze­cho­dzili przez Fiel­dhead, słup bla­do­nie­bie­skiego dymu, jak po wystrzale arty­le­ryj­skim, bez­sze­lest­nie roz­szedł się po polach, dro­gach i bło­niach, aż do jego stóp. Kiedy się roz­wiał, Mike zaczął wypa­try­wać żoł­nie­rzy, ale ci znik­nęli i wię­cej już ich nie zoba­czył. Niczym roz­tropny Daniel, Mike nie tylko szcze­gó­łowo opo­wie­dział swoją wizję, ale i sam ją sobie wytłu­ma­czył. Według niego, ozna­cza ona roz­lew krwi i zamieszki.

– Czy pan w to wie­rzy?

– A ty, Davy? Ale co to, Malone? Nie zbie­rasz się do drogi?

– Dziwi mnie, że pan nie został z Moore’em. Prze­cież lubi pan takie rze­czy.

– Tak bym pew­nie zro­bił, ale nie­stety, zapro­si­łem Boultby’ego na kola­cję, ma wstą­pić do mnie po dro­dze ze spo­tka­nia towa­rzy­stwa biblij­nego w Nun­nely. Obie­ca­łem jed­nak, że wyślę cie­bie w zastęp­stwie; za co, swoją drogą, Moore nawet mi nie podzię­ko­wał. Wolałby, żebym to ja tam był, a nie ty, Pio­trze. Gdyby coś się działo, przy­jadę do was. Niech ude­rzą w dzwon fabryki, to będzie sygnał. Tym­cza­sem idź już, chyba że (zwra­ca­jąc się nagle do Swe­etinga i Donne’a), Davy Swe­eting i Joseph Donne wolą pójść. – Co powie­cie, pano­wie? Zada­nie ma cha­rak­ter hono­rowy, jest jed­nak dość nie­bez­pieczne; wie­cie sami, że nie­spo­koj­nie u nas, a Moore, jego fabryka i maszyny są dosta­tecz­nie znie­na­wi­dzeni. Nie wąt­pię, że wasze serca wypeł­niają rycer­skie uczu­cia i szla­chetna odwaga. Mam pew­nie zbyt­nią sła­bość do Pio­tra, niech więc nasz mały Dawid będzie mistrzem lub nie­ska­zi­telny Józef. – W końcu ty, Malone jesteś tylko wiel­kim, nie­zdar­nym Sau­lem18, nada­jesz się jedy­nie do tego, żeby podać zbroję god­niej­szym od sie­bie. Wyj­mijże swoje pisto­lety i przy­nieś pałkę. Jest tam, w kącie.

Z nie­od­gad­nio­nym uśmie­chem Malone wycią­gnął pisto­lety i podał swoim współ­bra­ciom. Ci jed­nak nie spie­szyli się, żeby je przy­jąć. Z pełną gra­cji skrom­no­ścią cof­nęli się o krok przed wycią­gniętą bro­nią.

– Ni­gdy nie biorę broni do ręki. W życiu nie tkną­łem cze­goś takiego – powie­dział Donne.

– Pra­wie nie znam pana Moore’a – wymam­ro­tał Swe­eting.

– Jeśli ni­gdy nie mia­łeś w ręku pisto­letu, teraz masz oka­zję poczuć, jak to jest, wielki satrapo Egiptu. Co do małego min­strela, pew­nie woli spo­tkać się z Fili­sty­nami, trzy­ma­jąc w rękach jedy­nie swój flet. – Podaj im kape­lu­sze, Malone, obaj gotowi są do drogi.

– Nie, nie, panie Hel­stone. Mojej matce by się to nie spodo­bało – bro­nił się Swe­eting.

– A ja wyznaję zasadę, żeby ni­gdy się nie mie­szać do tego rodzaju awan­tur – oznaj­mił Donne.

Hel­stone uśmiech­nął się iro­nicz­nie; Malone zare­cho­tał. Odło­żył na miej­sce pisto­lety, wziął kape­lusz i pałkę i ze sło­wami:

– W to mi graj, jesz­cze ni­gdy tak się nie czu­łem przed awan­turą, chciał­bym, żeby tka­cze potrza­skali apar­ta­menty Moore’a tej nocy – wyszedł, sadząc wiel­kie kroki po scho­dach. Drzwi wej­ściowe zatrza­snął z takim hukiem, że dom zatrząsł się w posa­dach.

Rozdział 2

2

FUR­GONY

Wie­czór był ciemny, bez gwiazd i księ­życa, uto­piony w desz­czo­wych chmu­rach, które szare w dzień, w nocy – były czarne jak smoła. Malone nie był typem obser­wa­tora natury, pawie wcale nie zauwa­żał zacho­dzą­cych w niej zmian. Mógł prze­wę­dro­wać szmat drogi w naj­bar­dziej kapry­śny kwiet­niowy dzień i w ogóle nie dostrzec cudow­nego flirtu ziemi z nie­bem – ni­gdy nie zauwa­żał, jak pro­mień słońca całuje szczyty gór, a one roz­ja­śniają się widocz­nym w zie­lo­nym świe­tle uśmie­chem. Nie widział, jak wzgó­rza zasnu­wają wiszące nisko, roz­czo­chrane pasma chmur i zra­szają je swo­imi łzami. Nie porów­ny­wał nieba, takiego, jakie było w tej chwili – opa­tu­lone w chmury skle­pie­nie, całe czarne, tylko na wscho­dzie piece hut w Stil­bro rzu­cały drżącą, upiorną łunę na hory­zont – do bez­chmur­nego nie­bo­skłonu w mroźną noc. Nie zasta­wiał się, gdzie podziały się kon­ste­la­cje i pla­nety, nie żal mu było, że ten czar­no­gra­na­towy, powietrzny ocean z roz­rzu­co­nymi po nim bia­łymi wysep­kami zakrywa teraz drugi żywioł – cięż­szy i gęst­szy. Malone szedł tylko zawzię­cie swoją drogą, pochy­lony lekko do przodu, zwy­cza­jem Irland­czy­ków zsu­nąw­szy kape­lusz na tył głowy. „Stuk, stuk”, jego buty stu­kały po wyło­żo­nej kamie­niami ścieżce, w miej­scach, gdzie droga mogła się pochwa­lić takim mia­nem; „chlup, chlup” po wyżło­bio­nych przez wozy kole­inach, gdzie bruk prze­cho­dził w mięk­kie błoto. Męż­czy­zna wypa­try­wał punk­tów orien­ta­cyj­nych – iglicy kościoła w Briar­field, a potem świa­teł gospody w Redho­use. Gdy dotarł do tej ostat­niej, oczom jego uka­zał się wyle­wa­jący się przez na wpół zasło­nięte okna odblask ognia, a widok okrą­głego stołu zasta­wio­nego szklan­kami i sie­dzą­cych na dębo­wych ławach bie­siad­ni­ków, omal nie zawró­cił go z drogi. Pomy­ślał: tęsk­nię za szklanką whi­sky z wodą. Gdyby był w innym miej­scu, pew­nie natych­miast speł­niłby swoje marze­nie, jed­nak zebrane tutaj towa­rzy­stwo sta­no­wili para­fia­nie Hel­stone’a; wszy­scy go znali. Wes­tchnął tylko i poszedł dalej.

Teraz trzeba było zejść z prze­jezd­nej drogi – przej­ście przez pola, równe i mono­tonne, zna­cząco mogło skró­cić pozo­stały do prze­by­cia dystans. Malone ruszył więc na prze­łaj, prze­ska­ku­jąc przez żywo­płoty i mury. Mijał teraz ogromny budy­nek, który choć nie­fo­remny, przy­po­mi­nał dwór. Z wyso­kim dachem, zwień­cza­ją­cym długą ścianę fron­tową, łączył się niż­szy, pokryty licz­nymi komi­nami, a za nim widać było jakieś drzewa. W budynku pano­wała ciem­ność, w ani jed­nym oknie nie paliła się świeca. W zale­ga­ją­cej ciszy sły­chać było tylko deszcz ciek­nący z dachów i wiatr pogwiz­du­jący w komi­nach i kona­rach drzew.

Malone minął ów budy­nek, pola dotych­czas pła­skie, ury­wały się dość gwał­tow­nie i prze­cho­dziły w parów. Dobie­gał tu wyraźny szum prze­pły­wa­ją­cej w dole wody. W oddali maja­czyło jedyne świa­tełko i wła­śnie w jego stronę skie­ro­wał się Malone.

Pod­szedł do bie­le­ją­cego nawet w tych gęstych ciem­no­ściach domku i zastu­kał do drzwi. Otwo­rzyła mu rumiana słu­żąca. Świeca, którą trzy­mała w ręku, oświe­tliła cia­sny kory­tarz pro­wa­dzący do wąskich scho­dów. Dwoje drzwi obi­tych pąso­wym suk­nem i wyło­żony na scho­dach dywan w tym samym kolo­rze kon­tra­sto­wały z jasną barwą ścian i białą pod­łogą, przez co to nie­wiel­kie wnę­trze ema­no­wało czy­sto­ścią i świe­żo­ścią.

– Pan Moore jest w domu, jak przy­pusz­czam?

– Tak, pro­szę pana, ale nie ma go w środku.

– Nie ma go w środku? Gdzież więc jest?

– W fabryce, w kan­to­rze.

W tym momen­cie otwo­rzyły się jedne z pąso­wych drzwi.

– Czy fur­gony przy­je­chały, Saro? – zapy­tał kobiecy głos. W tej samej chwili uka­zała się jego wła­ści­cielka. Być może nie była to bogini, zwitki papi­lo­tów na skro­niach wła­ści­wie nie pozwa­lały na takie przy­pusz­cze­nie, ale też nie miała twa­rzy gor­gony, mimo to Malone jakby się cze­goś wystra­szył. Cof­nął swoją wielką postać w deszcz i wymam­ro­tał: „Pójdę go poszu­kać.” Zmie­szany, ścieżką bie­gnącą wzdłuż żywo­płotu prze­szedł szybko przez podwó­rze i skie­ro­wał się w stronę wiel­kiego, czar­nego budynku fabryki.

Dzień robo­czy już dawno się skoń­czył, robot­nicy ode­szli. Maszyny odpo­czy­wały, fabryka była zamknięta. Malone obszedł ją wkoło i na dłu­giej, zakop­co­nej fasa­dzie zoba­czył plamę świa­tła. Uży­wa­jąc grub­szego końca swo­jej pałki, zabęb­nił do drzwi. Klucz prze­krę­cił się w zamku i drzwi sta­nęły otwo­rem.

– Joe Scott? To ty? Co z fur­go­nami?

– Nie, to ja. Pan Hel­stone mnie tu przy­słał.

– O, pan Malone. – W gło­sie mówią­cego zabrzmiał leciutki ton roz­cza­ro­wa­nia. Po krót­kiej pau­zie głos cią­gnął dalej, uprzej­mie, acz nieco ofi­cjal­nie.

– Pro­szę, niech pan wej­dzie, panie Malone. Bar­dzo żałuję, że pan Hel­stone uznał, że musi się pan tru­dzić tak daleko. To nie było konieczne, mówi­łem mu to… i jesz­cze w taką noc. Ale niech­że pan wej­dzie.

Przez ciemne pomiesz­cze­nie, w któ­rym niczego nie można było doj­rzeć, Malone prze­szedł za wła­ści­cie­lem do jasno oświe­tlo­nego pokoju – bar­dzo jasnego i weso­łego, szcze­gól­nie dla oczu, które przez ostat­nią godzinę musiały wpa­try­wać się w gęstą ciem­ność nocy i mgłę. Z wyjąt­kiem jaskra­wego ognia i sto­ją­cej na stole lampy o wytwor­nej kon­struk­cji, która żywym bla­skiem roz­świe­tlała pomiesz­cze­nie, było to jed­nak bar­dzo pro­ste wnę­trze. Na pod­ło­dze z desek bra­ko­wało dywanu, trzy czy cztery poma­lo­wane na zie­lono krze­sła ze sztyw­nym opar­ciem, wyglą­dały jakby wzięto je z wiej­skiej kuchni. Cięż­kie, solidne biurko, podobny stół, jakieś opra­wione w ramkę, zawie­szone na poma­lo­wa­nych na szaro ścia­nach plany budyn­ków, ogrodu, pro­jekty maszyn i tym podobne, dopeł­niały ume­blo­wa­nia tego pomiesz­cze­nia.

Jego pro­stota zda­wała się jed­nak przy­paść do gustu Malone’owi, który zdjął mokry sur­dut i kape­lusz i powie­sił je na wie­szaku, po czym wysu­nął jedno z krze­seł, wyglą­da­ją­cych jakby wykrzy­wił je reu­ma­tyzm, przy­su­nął je do kominka i usiadł, pra­wie doty­ka­jąc kola­nami roz­grza­nej kraty pale­ni­ska.

– Wygod­nie się pan tu urzą­dził, panie Moore.

– Tak, ale moja sio­stra byłaby rada ugo­ścić pana w domu.

– Ależ nie, panie naj­le­piej zosta­wić w spo­koju. Ni­gdy nie byłem bawi­dam­kiem. Czy pan cza­sem nie myli mnie ze Swe­etin­giem, pro­szę pana?

– Ze Swe­etin­giem? A który to? Ten w cze­ko­la­do­wym płasz­czu czy ten mały dżen­tel­men?

– Ten mały – z para­fii z Nun­nely; kawa­ler pań Sykes, we wszyst­kich sze­ściu jest zako­chany. Ha, ha!

– Lepiej być zako­cha­nym ogól­nie we wszyst­kich niż w jakiejś jed­nej szcze­gól­nie, takie jest moje zda­nie.

– Ale on wła­śnie jest szcze­gól­nie zako­chany w jed­nej, bo kie­dy­śmy go z Donne’em naci­skali, żeby któ­rąś wybrał, wymie­nił. Którą, jak pan myśli?

Uśmie­cha­jąc się do swo­ich myśli Moore odparł:

– Dorę albo Har­riet.

– Ha, ha! Dosko­nale. Ale czemu myśli pan o tych dwóch?

– Ponie­waż są naj­wyż­sze, naj­ład­niej­sze, a Dora przy­naj­mniej naj­bar­dziej dorodna, a skoro pana przy­ja­ciel Swe­eting cie­szy się raczej drobną posturą, pomy­śla­łem, według czę­stej reguły w takich przy­pad­kach, że pew­nie pociąga go kon­trast.

– Ma pan rację, to Dora. Ale nie ma u niej szans, prawda?

– Co Swe­eting posiada poza pen­sją wika­rego?

Pyta­nie to zdało się nie­zwy­kle roz­ba­wić Malone’a. Zanim odpo­wie­dział, śmiał się kilka dobrych minut.

– Co Swe­eting posiada? Swoją harfę i flet, co na jedno wycho­dzi. Ma coś w rodzaju zegarka z imi­ta­cji złota; podobny pier­ścień i monokl. To wszystko.

– Skądże więc weź­mie na utrzy­ma­nie panny Sykes, choćby na same jej stroje?

– Ha, ha! Dosko­nałe! Zapy­tam go przy naj­bliż­szej oka­zji. Pośmieję się z jego tupetu. On z pew­no­ścią spo­dziewa się, że Chri­sto­pher Sykes da córce przy­zwo­ity posag. Jest bogaty, prawda? Miesz­kają w dużym domu.

– Sykes pro­wa­dzi poważne inte­resy.

– Zatem musi być bogaty, co?

– Zatem musi mieć sporo roboty ze swoim bogac­twem. W dzi­siej­szych cza­sach rów­nie praw­do­po­dobne jest, że myśli o wyco­fa­niu pie­nię­dzy z obrotu, aby mieć na posag dla swo­ich córek, jak to, że ja marzę o wybu­rze­niu wiej­skiego domku i posta­wie­niu na jego miej­scu ogrom­nej sie­dziby, jak Fiel­dhead.

– Wie pan, co ostat­nio sły­sza­łem, panie Moore?

– Nie. Być może, że mia­łem dopro­wa­dzić do podob­nych zmian. Plot­ka­rze z Briar­field powta­rzają nawet jesz­cze głup­sze rze­czy.

– Że miał pan wziąć Fiel­dhead w dzier­żawę (dziś tam­tędy prze­cho­dzi­łem, to okropne miej­sce) i że chciał pan umie­ścić tam pannę Sykes jako panią domu – krótko mówiąc, oże­nić się. Ha, ha! Z którą? Na pewno z Dorą. Powie­dział pan, że jest naj­ład­niej­sza.

– Odkąd przy­je­cha­łem do Briar­field, cały czas mnie swa­tają. Swa­tali mnie już z każdą panną na wyda­niu w oko­licy. Były dwie panny Wynns, naj­pierw czarna, potem jasno­włosa, dalej rudo­włosa panna Armi­tage, póź­niej doj­rzała Ann Pear­son. Obec­nie rzuca pan na moje barki cały klan Syke­sów. Skąd się biorą takie plotki, Bóg raczy wie­dzieć. Skła­da­jąc wizyty, szu­kam towa­rzy­stwa kobiet tak wytrwale jak pan, Malone. Jeśli jadę do Whin­bury, to tylko po to, by odwie­dzić kan­tor Sykesa albo Pear­sona, z któ­rymi roz­ma­wiam na tematy inne niż matry­mo­nialne, nasze myśli zaj­muje coś innego niż swaty i posagi. Tka­niny, któ­rych nie możemy sprze­dać, robot­nicy, któ­rych nie możemy zatrud­nić, fabryki, które trzeba zamknąć – prze­wrotny bieg wyda­rzeń, któ­rego nie możemy odwró­cić – to wła­śnie leży nam na sercu. Takie wymy­sły jak amory uwa­żam w tej chwili za cał­ko­wi­cie wyklu­czone.

– Zga­dzam się z panem cał­ko­wi­cie. Nic bar­dziej nie jest mi wstrętne jak mał­żeń­stwo – mam na myśli pospo­lite, try­wialne mał­żeń­stwo – dwoje bied­nych głup­ców godzą­cych się połą­czyć swoją nędzę non­sen­sow­nym węzłem uczu­cia. Bred­nie! Ale jakieś korzystne związki, oparte na wza­jem­nych inte­re­sach i zgod­no­ści poglą­dów nie są naj­gor­sze, co?

– Nie są – odpo­wie­dział Moore, cokol­wiek zamy­ślony. Temat wyda­wał się go nie­wiele inte­re­so­wać, nie pod­jął go. Przez chwilę wpa­try­wał się w ogień, jakby zaab­sor­bo­wany jaki­miś myślami, następ­nie odwró­cił głowę w stronę Malone’a.

– Co to? – ode­zwał się. – Czy sły­szał pan stu­kot kół?

Pod­niósł się z krze­sła, pod­szedł do okna, otwo­rzył je i nasłu­chi­wał przez chwilę, po czym je zamknął. – Wyda­wało mi się. Pew­nie wiatr się nasi­lił – zauwa­żył – albo wez­brał stru­mień w kotli­nie. Wozy miały być o szó­stej, a jest pra­wie dzie­wiąta.

– Poważ­nie myśli pan, że zakup tych maszyn spro­wa­dzi na pana nie­bez­pie­czeń­stwo? – docie­kał Malone. – Hel­stone sądzi, że tak.

– Chcę tylko, żeby maszyny zna­la­zły się bez­piecz­nie pod dachem fabryki. Jak już je usta­wią, żadni tka­cze mi nie straszni. Niech tylko przyjdą w odwie­dziny, poniosą kon­se­kwen­cje. Moja fabryka to moja twier­dza.

– Pogar­dzać tymi psu­bra­tami – zauwa­żył Malone tonem głę­bo­kiej reflek­sji. – Pra­wie życzył­bym sobie, żeby zło­żyli panu wizytę dziś wie­czo­rem, ale droga wydała mi się nad­zwy­czaj spo­kojna, gdy sze­dłem. Nie widzia­łem niczego podej­rza­nego.

– Prze­cho­dził pan obok gospody?

– Ow­szem.

– Na tej dro­dze nic się nie wyda­rzy. Ta droga do Stil­bro jest nie­bez­pieczna.

– Sądzi pan, że nie­bez­pie­czeń­stwo ist­nieje?

– To, co ci ludzie zro­bili innym, mogą zro­bić i mnie. Jest jed­nak róż­nica: więk­szość wła­ści­cieli fabryk para­li­żuje strach. Na przy­kład Sykes. Spa­lono jego fabrykę, tka­niny na roz­cią­gar­kach podarto, po polach walały się strzępy, a on niczego nie zro­bił, żeby zna­leźć i uka­rać szu­braw­ców: pod­dał się potul­nie, jak kró­lik w szczę­kach fretki. A ja, o ile sam sie­bie znam, będę bro­nił mojej fabryki i maszyn.

– Hel­stone myśli, że one są pań­skimi boż­kami, a Roz­po­rzą­dze­nia Rady19 w spra­wie blo­kady mor­skiej uznaje pan za nowe sie­dem grze­chów głów­nych. Mówi, że Castle­re­agh20 jest dla pana anty­chry­stem, a stron­nic­two wojenne jego legio­nami.

– Tak, mam odrazę do tych roz­po­rzą­dzeń, bo dopro­wa­dzają mnie do ruiny. Stoją mi na dro­dze, nie pozwa­lają iść do przodu. Ruj­nują moje plany. Czuję się zaska­ki­wany na każ­dym kroku przez ich nie­prze­wi­dziane rezul­taty.

– Ale daje pan sobie radę, jest pan prze­cież bogaty, panie Moore?

– Jestem bar­dzo bogaty, w tka­niny, któ­rych nie mogę sprze­dać. Powi­nien pan zaj­rzeć do moich maga­zy­nów i zoba­czyć jak się w nich pię­trzą po sam sufit. Roakes i Pear­son są w takiej samej sytu­acji. Przez Radę pozby­li­śmy się naj­więk­szego rynku zbytu – Ame­ryki.

Malone zda­wał się nie mieć ochoty na pod­trzy­my­wa­nie tego rodzaju dys­ku­sji. Zaczął stu­kać obca­sem o obcas i zie­wać.

– I pomy­śleć – cią­gnął Moore, chyba zbyt pochło­nięty swo­imi myślami, żeby zauwa­żyć oznaki znu­dze­nia u gościa, że tu, w Whin­bury i Briar­field, cią­gle czło­wieka prze­śla­dują tymi śmiesz­nymi plot­kami i swa­tami! Jakby nic innego nie było do zro­bie­nia w życiu, tylko, jak to mówią, „zwró­cić uwagę” na jakąś młodą damę, a potem zapro­wa­dzić ją przed ołtarz, następ­nie odbyć podróż poślubną, zło­żyć serię sto­sow­nych wizyt i „być płod­nym i roz­mna­żać się”. O, que le dia­ble emporte!21 – Prze­rwał nagle swoją pło­mienną wypo­wiedź i dodał już spo­koj­niej: – Wie­rzę, że kobiety roz­ma­wiają i myślą tylko o tym i natu­ral­nie, chcia­łyby, żeby męż­czyźni zaj­mo­wali się tym samym.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – zgo­dził się Malone – ale nie ma co się nimi przej­mo­wać. – Zagwiz­dał, rozej­rzał się nie­cier­pli­wie wokół, spra­wia­jąc wra­że­nie, że cze­goś bar­dzo mu potrzeba. Tym razem Moore dostrzegł to i odgadł, co Malone daje do zro­zu­mie­nia.

– Panie Malone – powie­dział – po tym spa­ce­rze w desz­czu przy­da­łoby się panu coś na odświe­że­nie. Zapo­mnia­łem o gościn­no­ści.

– Nie, nie trzeba. – Zaprze­czył Malone, ale wyglą­dało na to, że jest ina­czej. Moore pod­niósł się i otwo­rzył jakąś szafkę.

– Lubię – powie­dział – mieć przy sobie wszystko, co potrzebne i nie być zależny na każ­dym kroku od kobiet. Czę­sto spę­dzam tu wie­czór i jem kola­cję sam, a śpię, tak jak Joe Scott, w fabryce. Cza­sem jestem swoim wła­snym stró­żem. Potrzeba mi nie­wiele snu, lubię w taki ładny wie­czór pospa­ce­ro­wać z musz­kie­tem przez godzinę, dwie po kotli­nie. Malone, umie pan przy­rzą­dzić kotlet barani?

– Niech pan się prze­kona. Robi­łem to setki razy jako stu­dent.

– Mamy tu jakiś pół­mi­sek, jest też ruszt. Pro­szę nim szybko obra­cać. Zna pan sekret soczy­stego mięsa?

– Bez obaw, prze­kona się pan. Popro­szę nóż i wide­lec.

Wikary odwi­nął man­kiety płasz­cza i ocho­czo zabrał się do kucha­rze­nia. Fabry­kant tym­cza­sem poło­żył na stole tale­rze, boche­nek chleba, butelkę z ciem­nym pły­nem i dwie szklanki. Następ­nie wycią­gnął mały mie­dziany czaj­nik – wszystko z dobrze zaopa­trzo­nego kre­densu – napeł­nił go wodą ze sto­ją­cego w kącie dużego kamien­nego dzbana i posta­wił na ogniu obok syczą­cego rusztu. Wyjął cytrynę, cukier i małą por­ce­la­nową wazę do pon­czu. Zaczął przy­rzą­dzać poncz, ale prze­rwało tę czyn­ność stu­ka­nie do drzwi.

– Czy to ty, Saro?

– Tak, pro­szę pana. Czy przyj­dzie pan na kola­cję?

– Nie, dziś wie­czór zjem poza domem, będę spał w fabryce. Zamknij zatem drzwi na klucz i powiedz pani, żeby się już poło­żyła.

Wró­cił do pon­czu.

– Ma pan porzą­dek w gospo­dar­stwie – ode­zwał się Malone z apro­batą, twarz zaru­mie­niła mu się jak węgielki, nad któ­rymi się pochy­lał, wytrwale obra­ca­jąc ruszt z mię­sem. – Nie jest pan pan­to­fla­rzem jak biedny Swe­eting, czło­wiek – ale ten tłuszcz pry­ska, opa­rzy­łem się w rękę! – stwo­rzony do pod­po­rząd­ko­wa­nia się kobie­tom. Nato­miast pan i ja – ten ładny, rumiany kawa­łek dla pana, z dużą ilo­ścią sosu – nie pozwo­limy kobie­cie nami rzą­dzić, gdy się oże­nimy.

– Nie wiem, ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wiam. Jeżeli żona przy­stojna i zgodna, dla­czego by nie?

– Kotlety gotowe. Czy poncz się uwa­rzył?

– Nala­łem panu, pro­szę spró­bo­wać. Gdy Joe Scott wróci ze swo­imi ludźmi, będą mogli się poczę­sto­wać, jeśli dowieźli maszyny w nie­na­ru­szo­nym sta­nie.

Przy kola­cji Malone bar­dzo powe­se­lał. Gło­śno śmiał się z dro­bia­zgów, mówił spro­śne żarty i sam kla­skał z ucie­chy, krótko mówiąc roz­ocho­cił się. Gospo­darz, prze­ciw­nie, pozo­stał cichy jak wcze­śniej. Czas już, czy­tel­niku, żebyś miał jakieś wyobra­że­nie, jak wyglą­dał, posta­ram się więc naszki­co­wać jego postać, gdy tak sie­dzi przy stole.

Na pierw­szy rzut oka pew­nie uznał­byś, że wygląda nieco dziw­nie, tro­chę z cudzo­ziem­ska, szczu­pły, ciem­no­włosy, blady, ciemne włosy nie­dbale opa­dają mu na czoło. Sądzić można, że dba­łość o wygląd nie­wiele go zaj­muje, ina­czej posta­rałby się wyglą­dać gustow­niej. Zdaje się nie­świa­domy posia­da­nia uro­dzi­wej twa­rzy w typie połu­dniowca, o wytwor­nym owalu i regu­lar­nych, sub­tel­nie rzeź­bio­nych rysach. Zresztą i roz­mówca uświa­da­mia to sobie wów­czas, gdy dobrze mu się przyj­rzy. Dzieje się tak z powodu wyrazu nie­po­koju i pew­nej ponu­ro­ści, które zabu­rzają urodę tej twa­rzy. Duże, szare oczy patrzą w sku­pie­niu, bar­dziej badaw­czo niż łagod­nie, prę­dzej zamy­ślone niż przy­ja­zne. Kiedy roz­chyla usta w uśmie­chu, twarz roz­ja­śnia się, ale nawet wtedy nie wygląda na szczerą lub pogodną Czuje się od niego łagodny spo­kój, przy­wo­dzący na myśl, choć może jest to wra­że­nie złudne, czło­wieka liczą­cego się z innymi, cier­pli­wego, wyro­zu­mia­łego, moż­liwe, że wier­nego, posia­da­ją­cego więc cechy dro­go­cenne w życiu rodzin­nym. Wciąż młody, ma nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat, wysoki, o smu­kłej figu­rze. Nie­przy­jemny jest jego spo­sób mówie­nia. Dzi­waczny akcent, mimo wystu­dio­wa­nej, mają­cej go zama­sko­wać, nie­dba­ło­ści w wymo­wie i dyk­cji, drażni uszy Anglika, a tym bar­dziej miesz­kańca York­shire.

Pan Moore z pocho­dze­nia był tylko w poło­wie Angli­kiem. Matka była Fran­cuzką, dzie­ciń­stwo spę­dził za gra­nicą. Będąc pół Angli­kiem, pół Fran­cu­zem, miał chyba także mie­szane uczu­cia w związku z róż­nymi poję­ciami – na przy­kład z patrio­ty­zmem; praw­do­po­dob­nie nie był w sta­nie zwią­zać się z jakim­kol­wiek stron­nic­twem, wyzna­niem czy nawet kra­jem i jego oby­cza­jami. Nie­wy­klu­czone, że miał skłon­ność do izo­lo­wa­nia się od każ­dej spo­łecz­no­ści, do któ­rej los mógł go tym­cza­sowo wrzu­cić i czuł, że to naj­lep­szy wybór dla niego. Zasadą numer jeden dla Roberta Gérarda Moore’a było posta­wić swój inte­res oso­bi­sty na pierw­szym miej­scu, nie bio­rąc pod uwagę filan­tro­pij­nego poję­cia inte­resu ogółu, ten bowiem wyda­wał mu się cał­kiem obcy. Jego odzie­dzi­czo­nym powo­ła­niem był han­del: przez dwa stu­le­cia Gérardowie z Antwer­pii byli kup­cami. Kie­dyś zamożni, jed­nak nie­pew­ność i zmien­ność sytu­acji poli­tycz­nej odci­snęły na nich swoje piętno. Kata­stro­falne w skut­kach spe­ku­la­cje pod­ko­pały z cza­sem ich pre­stiż. Mimo chwiej­nej pozy­cji, przez nie­wiele ponad dzie­sięć lat dom han­dlowy Gérardów jakoś się utrzy­my­wał, ale w końcu, po rewo­lu­cji fran­cu­skiej popadł w cał­ko­witą ruinę. Jego upa­dek pocią­gnął za sobą także angiel­ską firmę Moore’ów, bli­sko powią­za­nej z Antwer­pią. Jeden z part­ne­rów, miesz­ka­jący w Antwer­pii, Robert Moore, poślu­bił Hor­ten­sję Gérard, mając nadzieję, że żona odzie­dzi­czy udziały ojca, Con­stan­tine’a Gérarda w inte­resach. Odzie­dzi­czyła jed­nak tylko jego udział w dłu­gach firmy. Mówiono, że część tych zobo­wią­zań, zre­du­ko­wa­nych przez polu­bowne układy z wie­rzy­cie­lami, prze­szła na jej syna, Roberta, który miał nadzieję kie­dyś je spła­cić i przy­wró­cić upa­dłej fir­mie Gérardów i Moore’ów dawny blask. Prze­byte trud­no­ści zosta­wiły ślad w jego sercu i jeśli rze­czy­wi­ście gorz­kie doświad­cze­nia dzie­ciń­stwa, spę­dzo­nego przy boku ponu­rej matki, w prze­czu­ciu nad­cho­dzą­cej kata­strofy, mło­do­ści zatru­tej nie­ubła­ga­nym nadej­ściem burz­li­wych wyda­rzeń, mogły bole­śnie odci­snąć się w jego świa­do­mo­ści, to oczy­wi­ste się staje, że we wspo­mnie­niach nie zacho­wał jedy­nie rado­snych wyda­rzeń.

W każ­dym razie jed­nak, jeśli marzył o odbu­do­wie firmy han­dlo­wej Gérardów, to nie miał ani środ­ków, ani moż­li­wo­ści, żeby tego doko­nać. W ocze­ki­wa­niu na lep­sze czasy musiał zado­wa­lać się małymi rze­czami. Kiedy przy­był do York­shire, on – któ­rego przod­ko­wie posia­dali maga­zyny w por­cie i fabryki w mie­ście, mieli rezy­den­cje w mie­ście i wiej­skie posia­dło­ści – mógł jedy­nie wyna­jąć tkal­nię w maleń­kim mia­steczku w odle­głym rejo­nie, zamiesz­kać w sąsia­du­ją­cym z nią wiej­skim domu i dodać do swo­jego stanu posia­da­nia parę akrów ziemi poło­żo­nej na zbo­czu kotliny, przez którą pły­nęła fabryczna rzeczka. Można tam było paść konia i usta­wić roz­cią­garki. Wszystko to za wysoki czynsz (były to cięż­kie, wojenne czasy i pano­wała dro­ży­zna) pła­cony zarzą­dza­ją­cym, w imie­niu nie­peł­no­let­niej dzie­dziczki posia­dło­ści Fiel­dhead.

W cza­sie, gdy toczy się nasza histo­ria, Robert Moore od dwóch już lat mieszka w tym rejo­nie, w ciągu tego czasu zasłu­żył sobie na miano czło­wieka rzut­kiego i ener­gicz­nego. Brudny, wiej­ski dom prze­mie­nił w schludną i gustowną posia­dłość. Z czę­ści nie­obro­bio­nej ziemi urzą­dził ogród, który upra­wiał z nie­zwy­kłą, iście fla­mandzką dokład­no­ścią i zapa­łem. Co do fabryki miesz­czą­cej się w sta­rym budynku i wypeł­nio­nej maszy­nami, nie­wy­daj­nymi już i prze­sta­rza­łymi, od początku nią pogar­dzał. Celem jego stała się więc rady­kalna jej reforma; wpro­wa­dzał ją tak szybko, jak tylko pozwa­lał mu na to ogra­ni­czony kapi­tał. Z powodu szczu­pło­ści środ­ków nie mógł nabrać roz­ma­chu i to bar­dzo go iry­to­wało. Moore chciał zawsze iść z postę­pem, jego dewizę sta­no­wiło słowo „naprzód”, ale postępy hamo­wało ubó­stwo. Cza­sem, mówiąc meta­fo­rycz­nie, piana szła mu z ust, gdy wędzi­dło zbyt mocno wci­skało mu się w twarz. Nie można było się spo­dzie­wać, że Moore w podob­nym sta­nie będzie deli­be­ro­wał o tym, czy jego inte­resy zaszko­dzą innym, czy nie. Był obcego pocho­dze­nia i dopiero od nie­dawna zamiesz­kały w tych stro­nach, nie bar­dzo więc przej­mo­wał się tym, że jego inno­wa­cje pozba­wią robot­ni­ków pracy. Ni­gdy się nie zasta­na­wiał, skąd ci robot­nicy, któ­rym jego fabryka przesta­nie wypła­cać tygo­dniówki, wezmą na chleb. Pod tym wzglę­dem nie róż­nił się jed­nak od tysiąca innych przed­się­bior­ców, od któ­rych gło­du­jący miesz­kańcy York­shire tym bar­dziej żądali współ­czu­cia.

Okres, o któ­rym piszę, poło­żył się cie­niem na histo­rii Wiel­kiej Bry­ta­nii, a szcze­gól­nie jej pół­noc­nych pro­win­cji. Wojna trwała w naj­lep­sze, wcią­gnięta została w nią cała Europa. Anglia, jeśli jesz­cze nie­cał­ko­wi­cie wycień­czona, była wyczer­pana dłu­go­trwa­łym opo­rem – tak, znu­żeni ludzie bła­gali o pokój na każ­dych warun­kach. Honor narodu stał się jedy­nie pustym hasłem, w oczach wielu nie miał żad­nej war­to­ści, ponie­waż głód przy­sła­niał im wzrok, za kęs mięsa sprze­da­liby swoje należne im prawa.

Roz­po­rzą­dze­nia Rady, wydane w odpo­wie­dzi na medio­lań­skie i ber­liń­skie dekrety Napo­le­ona, zabra­niały neu­tral­nym pań­stwom han­dlo­wać z Fran­cją, ura­ziły tym Ame­rykę i natych­miast odcięły rynek zbytu han­dlu wełną hrab­stwu York­shire. W kon­se­kwen­cji dopro­wa­dziły go na skraj ban­kruc­twa. Mniej­sze rynki zagra­niczne były nasy­cone i wię­cej już nie kupo­wały. Bra­zy­lia, Por­tu­ga­lia czy Sycy­lia zostały zawa­lone towa­rami na kolejne dwa lata. W tym kry­zy­so­wym cza­sie wpro­wa­dzono do fabryk na pół­nocy nowe maszyny tkac­kie, co bar­dzo zre­du­ko­wało liczbę zatrud­nio­nych, pozo­sta­wia­jąc tysiące bez pracy i bez legal­nych środ­ków do życia. W dodatku był to rok nie­uro­dzaju. Nędza osią­gnęła apo­geum. Miara wytrzy­ma­ło­ści ludzi prze­peł­niała się, wybu­chały bunty. W pół­noc­nych hrab­stwach czuło się jakby kon­wul­sje, coś w rodzaju moral­nego trzę­sie­nia ziemi. Jed­nak, jak to zwy­kle bywa w takich przy­pad­kach, mało kto zda­wał sobie sprawę z powagi sytu­acji. Czy to wybu­chły zamieszki z powodu braku żyw­no­ści w zamiesz­ka­nym przez robot­ni­ków mie­ście, czy spło­nęła pod­pa­lona przez bun­tow­ni­ków fabryka, zaata­ko­wano dom fabry­kanta, meble wyrzu­cono na ulicę, a rodzina zmu­szona była do ucieczki – miej­scowe wła­dze reago­wały nie­chęt­nie albo i wcale. Pro­wo­dyra cza­sem znaj­do­wano, ale naj­czę­ściej uda­wało mu się umknąć. Rela­cje o wyda­rze­niach uka­zy­wały się w gaze­tach i na tym sprawa się koń­czyła. Co do bie­da­ków, któ­rych jedy­nym dobrem była praca – i wła­śnie ją utra­cili (nie mogli zna­leźć zaję­cia, a co za tym idzie, nie dosta­wali wypłat i nie mieli za co kupić kawałka chleba) – pozo­sta­wiono ich samych, z ich cier­pie­niem i biedą. Być może było to nie do unik­nię­cia… Nie można było zatrzy­mać postępu ani szko­dzić nauce, znie­chę­ca­jąc do ulep­szeń. Wojny też nie można było nagle zakoń­czyć, nie dało się zebrać dosta­tecz­nego wspar­cia. Pomoc nie miała skąd nadejść; zatem bez­ro­botni pod­dali się losowi – pili swoją czarę gory­czy do dna.

Nędza wyzwala nie­na­wiść. Bie­dacy nie­na­wi­dzili maszyn, które według nich zabrały im chleb; nie­na­wi­dzili budyn­ków, w któ­rych te maszyny stały, nie­na­wi­dzili fabry­kan­tów, wła­ści­cieli owych fabryk. W para­fii Briar­field, o któ­rej tu opo­wia­damy, przed­mio­tem szcze­gól­nej nie­na­wi­ści była fabryka Gérarda Moore’a, Hol­low’s Mill; a on sam, na wpół cudzo­zie­miec i zde­cy­do­wany zwo­len­nik postępu był naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nym fabry­kan­tem. Być może Moore’owi z jego uspo­so­bie­niem nawet się podo­bało, że wywo­łuje taką nie­na­wiść, szcze­gól­nie kiedy jej powód on sam uzna­wał za rzecz wła­ściwą i korzystną. Dla­tego tej nocy, pod­eks­cy­to­wany i w wojow­ni­czym nastroju, ocze­ki­wał na przy­by­cie fur­go­nów. Moż­liwe, że wizyta Malone’a i jego towa­rzy­stwo było mu cał­ko­wi­cie nie na rękę. Wolałby być sam, ponie­waż lubił swoje ciche, ponure i smutne ustro­nie. Musz­kiet jego stróża wystar­czał mu za całe towa­rzy­stwo; stru­myk prze­pły­wa­jący w dole brzmiał dla jego uszu milej niż głosy ludzi.

Fabry­kant w mil­cze­niu obser­wo­wał przez jakieś dzie­sięć minut irlandz­kiego duchow­nego, gdy ten czę­sto­wał się pon­czem; w pew­nej chwili jego zamy­ślone, szare oczy zmie­niły wyraz, jakby coś dostrzegł. Pod­niósł rękę.

– Pst! – powie­dział, gdy Malone stuk­nął szklanką. Nasłu­chi­wał cze­goś przez chwilę, po czym wstał, wło­żył kape­lusz i wyszedł z kan­toru.

Noc na­dal była cicha, ciemna i nie­ru­choma: szu­miała tylko woda w stru­mie­niu, w głę­bo­kiej ciszy wyda­wało się, że to ogromna rzeka. Ucho Moore’a wychwy­ciło jed­nak w oddali inne dźwięki: ury­wany odgłos cięż­kich kół toczą­cych się po kamie­ni­stej dro­dze.

Wró­cił do kan­toru i zapa­lił latar­nię, z którą poszedł otwo­rzyć bramę. Wiel­kie fur­gony nad­jeż­dżały. Sły­chać było odgłos koń­skich kopyt prze­cho­dzą­cych po bło­cie i wodzie. „Hej tam, Joe Scott! Wszystko w porządku?” – krzyk­nął w ich stronę Moore.

Będąc chyba zbyt daleko, żeby usły­szeć, Joe Scott nie odpo­wie­dział.

– Pytam, czy wszystko w porządku! – znów krzyk­nął Moore, gdy wielka głowa pierw­szego konia pra­wie dotknęła jego ramie­nia.

Ktoś wysko­czył z ostat­niego wozu na drogę i krzyk­nął gło­śno:

– Tak, tak, dia­ble rogaty, wszystko w porządku! Roz­bi­li­śmy je!

Pobiegł gdzieś. Konie znie­ru­cho­miały.

– Joe Scott! – Scott nie odpo­wia­dał. – Mur­ga­troyd! Pighills! Sykes! – Bez odpo­wie­dzi. Moore pod­niósł latar­nię i zaj­rzał do wozów. Nie było ani męż­czyzn, ani maszyn, wozy przy­je­chały puste.

Dla Moore’a maszyny zna­czyły bar­dzo wiele. Zary­zy­ko­wał ostat­nie pie­nią­dze na ich zakup, dziś miały być dostar­czone. Od nich zale­żały ope­ra­cje naj­wyż­szej dla jego inte­re­sów wagi: gdzież więc były?

Słowa „Roz­bi­li­śmy je!” dzwo­niły mu w uszach. Jak ta kata­strofa na niego wpły­nie? W świe­tle latarni widać było, jak się uśmiech­nął, oso­bli­wym uśmie­chem czło­wieka z cha­rak­te­rem, który jest w takim momen­cie swo­jego życia, kiedy trzeba zebrać wszyst­kie siły, całe męstwo, żeby sta­wić czoło wyzwa­niu i nie dać się zła­mać. Jed­nak mil­czał, w tej chwili nie wie­dział ani co zro­bić, ani co powie­dzieć. Przy­sta­nął, posta­wił latar­nię na dro­dze i z rękami zało­żo­nymi na piersi wpa­try­wał się w zie­mię, coś roz­wa­żał.

Któ­ryś koń nie­cier­pli­wie ude­rzał kopy­tami o zie­mię, Moore pod­niósł wzrok. W oczy rzu­ciło mu się coś bia­łego, do uprzęży przy­cze­piono jakiś przed­miot. Poświe­ciw­szy latar­nią Moore zna­lazł zwi­tek papieru. Był to liścik, bez adresu, pełen błę­dów orto­gra­ficz­nych. Zaczy­nał się od zwrotu:

„Do dja­bła z fabryki w kotli­nie”

Nie będziemy tu przy­ta­czać tego listu w jego ory­gi­nal­nej wer­sji, ogra­ni­czymy się jedy­nie do prze­ka­za­nia tre­ści.

„Kawałki two­ich dia­bel­skich maszyn walają się po wrzo­so­wi­skach w Stil­bro, a twoi ludzie leżą ze zwią­za­nymi rękami i nogami w przy­droż­nym rowie. Przyj­mij to jako ostrze­że­nie od męż­czyzn, któ­rzy umie­rają z głodu i któ­rzy po zro­bie­niu tego, co do nich należy, wrócą do gło­du­ją­cych żon i dzieci. Jeśli kupisz nowe maszyny albo będziesz na­dal robił to, co robisz, znów o nas usły­szysz. Strzeż się!”

– Znów o was usły­szę? Tak, usły­szę na pewno, ale wy też usły­szy­cie o mnie! Już za chwilę poga­dam z wami na wrzo­so­wi­skach.

Odpro­wa­dził wozy za bramy i pospie­szył w kie­runku domu. Otwo­rzył drzwi i cichym gło­sem wypo­wie­dział szybko kilka słów do dwóch kobiet, które wybie­gły mu na spo­tka­nie. Jedną z nich, widocz­nie wystra­szoną, posta­rał się uspo­koić, opo­wia­da­jąc jej ostroż­nie o wyda­rze­niach, do dru­giej powie­dział:

– Idź do fabryki, Saro – jest tam klucz – i jak naj­gło­śniej uderz w dzwon. Potem weź­miesz jesz­cze jedną latar­nię i pomo­żesz mi oświe­tlić fron­tową ścianę.

Wró­cił do koni, zdjął im uprząż, nasy­pał paszy i szybko odpro­wa­dził je do stajni, zatrzy­mu­jąc się od czasu do czasu, jakby nasłu­chi­wał bicia fabrycz­nego dzwonu. Roz­legł się w końcu nie­re­gu­larny, lecz dono­śny dzwon na trwogę. Pospieszne, ury­wane tony brzmiały bar­dziej nagląco niż zwy­kle, ręka pocią­ga­jąca za sznur nie była wpra­wiona w tej czyn­no­ści. W tę cichą noc, o tak nie­zwy­kłej porze, bicie dzwonu roz­le­gało się bar­dzo daleko. Bywalcy gospody Redho­use wzdry­gnęli się sły­sząc te dźwięki i stwier­dziw­szy, że „coś nie­zwy­kłego dzieje się w fabryce”, wzięli latar­nie i pospie­szyli na miej­sce. Led­wie zgro­ma­dzili się na podwó­rzu ze swo­imi latar­niami, a już roz­legł się tętent koń­skich kopyt i mały męż­czy­zna w wywi­nię­tym po bokach kape­lu­szu wje­chał na grzbie­cie kudła­tego kucyka, a za nim, na więk­szym wierz­chowcu, jego „adiu­tant”.

Tym­cza­sem Moore, odpro­wa­dziw­szy konie pocią­gowe do stajni, osio­dłał swo­jego wierz­chowca i z pomocą słu­żą­cej Sary oświe­tlił fabrykę, któ­rej ściana fron­towa stała się teraz jedną wielką ilu­mi­na­cją, rzu­ca­jąc mnó­stwo świa­tła na dzie­dzi­niec. Nie trzeba już było oba­wiać się zamętu, który mógłby powstać w tych ciem­no­ściach. Wkrótce gwar gło­sów roz­brzmiał na dzie­dzińcu. Pan Malone wyszedł w końcu z kan­toru, prze­zor­nie zanu­rzyw­szy przed­tem głowę w kamien­nym dzba­nie z wodą. Zabieg ten i nagły prze­strach pra­wie przy­wró­ciły mu jasność zmy­słów, którą poncz czę­ściowo zamro­czył. Stał z kape­lu­szem zsu­nię­tym na tył głowy i pałką w pra­wej pię­ści i odpo­wia­dał na sypiące się z każ­dej strony pyta­nia nowo przy­by­łych z Redho­use. Zja­wił się Moore i natych­miast sta­nęli przed nim osob­nik w kape­lu­szu z wywi­nię­tymi bokami i kudłaty kucyk.

– Moore, czego potrze­bu­jesz? Uzna­łem, że chciał­byś, żeby­śmy tu byli – ja i het­man (pokle­pał szyję kucyka), i Tom na swoim rumaku. Kiedy usły­sza­łem bicie dzwonu, nie mogłem usie­dzieć na miej­scu, zosta­wi­łem Boultby’ego, żeby sam dokoń­czył kola­cję. Ale gdzie wróg? Nie widzę tu żad­nej maski ani usmo­lo­nej twa­rzy22; nie roz­bito nawet jed­nej szyby w oknach. Przy­pusz­czono już atak czy dopiero się go spo­dzie­wasz?

– Nie, wcale nie! Ani nie przy­pusz­czono, ani nie spo­dzie­wam się żad­nego ataku – spo­koj­nie odparł Moore. – Kaza­łem bić w dzwon, ponie­waż chcę, żeby dwaj lub trzej sąsie­dzi zostali tu, w Hol­low, kiedy ja z moimi ludźmi pojadę na wrzo­so­wi­ska w Stil­bro.

– Na wrzo­so­wi­ska w Stil­bro! Po co? Po fur­gony?

– Fur­gony przy­je­chały godzinę temu.

– W takim razie wszystko w porządku, czego chcieć wię­cej?

– Przy­je­chały puste, a Joe Scott i jego towa­rzy­sze są na wrzo­so­wi­skach, tak samo jak maszyny. Pro­szę prze­czy­tać ten świ­stek.

Pan Hel­stone wziął do ręki papier i prze­stu­dio­wał jego zawar­tość, którą my już znamy.

– Hmm! Poczę­sto­wali was tym, czym poczę­stują innych! Ale ci bie­dacy w rowie pew­nie nie­cier­pli­wie ocze­kują na pomoc. Jest za mokro na takie miej­sce postoju. Ja i Tom jedziemy z tobą. Malone może tu zostać i pil­no­wać fabryki; ale co się z nim dzieje? Wygląda, jakby oczy miały mu wyjść z orbit.

– Jadł wła­śnie barani kotlet.

– W samej rze­czy! Pio­trze Augu­ście, pil­nuj się. Nie jedz dziś wię­cej bara­nich kotle­tów. Zosta­wiamy cię tu, byś dowo­dził tere­nem – to hono­rowe zada­nie!

– Czy ktoś ze mną tu zosta­nie?

– Wybie­raj, kogo chcesz. Chłopcy, ilu z was zostaje tutaj, a ilu rusza ze mną i panem Moore’em na pomoc napad­nię­tym przez nisz­czy­cieli maszyn?

Tylko trzech ochot­ni­ków zde­cy­do­wało się poje­chać, reszta wolała zostać na miej­scu. Gdy pan Moore wsiadł na konia, pro­boszcz zapy­tał go cicho, czy zamknął na klucz kotlety, żeby Piotr August nie mógł się do nich dostać. Fabry­kant pota­ku­jąco ski­nął głową i mały oddział ratow­ni­czy wyru­szył.

Rozdział 3

3

PAN YORKE

Pogoda ducha zależy zarówno od naszego stanu wewnętrz­nego, jak i od tego, co nas ota­cza i wokół nas się dzieje. Robię tę banalną uwagę, bo pano­wie Hel­stone i Moore, jak mi wia­domo, kłu­so­wali od bram fabryki na czele małej grupy w dosko­na­łym humo­rze. Kiedy pro­mień świa­tła latarni (każdy z trzech pie­chu­rów miał jedną) oświe­tlił sma­głą twarz Moore’a, dostrzec można było jego oży­wie­nie i błysz­czące oczy. Oświe­tlona przez latar­nię twarz pro­bosz­cza ema­no­wała weso­ło­ścią, twarde rysy zmięk­czał uśmiech. Jed­na­ko­woż desz­czowa noc i ryzy­kowna wyprawa nie powinny były wywo­ły­wać entu­zja­zmu mok­ną­cych na desz­czu i ryzy­ku­ją­cych życie ludzi, bio­rą­cych udział w takiej eska­pa­dzie. Gdyby któ­ryś z uczest­ni­ków zaj­ścia w Stil­bro zoba­czył tę grupę, pew­nie nie odmó­wiłby sobie przy­jem­no­ści i strze­lił zza węgła do któ­re­go­kol­wiek z jadą­cych na czele męż­czyzn. Oni zda­wali sobie z tego sprawę, jed­nak świa­domość ta wpra­wiała ich w eufo­rię, byli to bowiem męż­czyźni o sta­lo­wych ner­wach i zahar­to­wa­nych ser­cach.

Mam świa­do­mość, drogi czy­tel­niku, że wojow­ni­czy pastor to coś strasz­nego; wia­domo prze­cież, że duchowni powinni nieść pokój. Mam nie­ja­sne poję­cie, jaka jest misja duchow­nych wśród rodzaju ludz­kiego. Jed­nak wia­domo, czy­imi są słu­gami, czyje prze­sła­nie niosą i kogo mają naśla­do­wać. Jeśli jed­nak, drogi czy­tel­niku, nie cier­pisz pasto­rów, nie spo­dzie­waj się, że razem z tobą wejdę na tę fatalną, pro­wa­dzącą do upadku, nie­chrze­ści­jań­ską ścieżkę. Nie przy­łą­czę się do cie­bie w głę­bo­kim potę­pie­niu, jed­no­cze­śnie ogra­ni­czo­nym i total­nym, nie podzielę tru­ją­cej nie­na­wi­ści, tak inten­syw­nej i tak nie­do­rzecz­nej, z wro­gami ducho­wień­stwa. Nie myśl, że razem z Sup­ple­ho­ugh będę wzno­sić wzrok i ręce do nieba albo z Bar­rac­lo­ugh krzy­czeć, ile sił w płu­cach, ganiąc i pięt­nu­jąc dia­bo­licz­nego pro­bosz­cza z Briar­field.

Nie był on wcale uoso­bie­niem zła. Nie­szczę­ście pole­gało na tym, że czło­wiek ten minął się z powo­ła­niem. Powi­nien był zostać żoł­nie­rzem, lecz oko­licz­no­ści uczy­niły go księ­dzem. Ten sumienny, trzeźwy, mający twardą rękę, odważny, nie­ugięty, bez­kom­pro­mi­sowy i lojalny mały męż­czy­zna był pra­wie cał­ko­wi­cie pozba­wiony współ­czu­cia. Obce­sowy, stron­ni­czy i surowy, ale wierny zasa­dom, prawy, roz­tropny i pro­sto­li­nijny. Wydaje mi się, drogi czy­tel­niku, że nie da się ide­al­nie dopa­so­wać ludzi do zawodu, jak ubra­nia szy­tego na miarę. Nie powinno się nikogo prze­kli­nać z tego powodu, że nie pasuje cha­rak­te­rem do wyko­ny­wa­nego zaję­cia. Nie będę więc osą­dzać pastora Hel­stone’a, nawet jeśli był z niego taki wojak. Prze­kli­nało go jed­nak wielu jego wła­snych para­fian, pod­czas gdy inni go uwiel­biali – taki jest czę­sto los ludzi pobłaż­li­wych dla przy­ja­ciół i zawzię­tych wobec wro­gów, wier­nych zarówno swoim prze­ko­na­niom, jak i prze­są­dom.

Hel­stone i Moore, będąc obaj w dosko­na­łych humo­rach, mieli obec­nie jeden cel, można było więc ocze­ki­wać, że gdy tak jadą obok sie­bie, będą roz­ma­wiać po przy­ja­ciel­sku. Skądże znowu! Ci dwaj męż­czyźni, obaj z cha­rak­te­rem twar­dym, odpy­cha­ją­cym, gdy tylko się spo­tkali, pra­wie zawsze się z sobą sprze­czali. Kością nie­zgody była dla nich kwe­stia wojny. Hel­stone zali­czał się do zwo­len­ni­ków tory­sów23 (w tam­tych cza­sach torysi już ist­nieli), a Moore do zacie­kłych wigów, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o punkt widze­nia stron­nic­twa na wojnę (wigo­wie byli jej prze­ciw­ni­kami). Cho­dziło tu o jego wła­sny inte­res, a sprawy han­dlu były jedy­nymi, które Moore’a inte­resowały w bry­tyj­skiej poli­tyce w ogóle. Z przy­jem­no­ścią pro­wo­ko­wał Hel­stone’a, dekla­ru­jąc, że wie­rzy w nie­zwy­cię­żo­ność Bona­par­tego; szy­dził z nie­udol­nych wysił­ków Anglii i Europy pró­bu­ją­cych mu się prze­ciw­sta­wić i z zimną krwią stwier­dził, że wcze­śniej czy póź­niej ustą­pią, gdyż Napo­leon zmiaż­dży każ­dego prze­ciw­nika i zapa­nuje nad świa­tem.

Hel­stone wycho­dził z sie­bie, sły­sząc podobne opi­nie. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że Moore to cudzo­zie­miec, emi­grant z innego kraju, krew pły­nąca w jego żyłach jest jedy­nie w poło­wie bry­tyj­ska, zepsuta obcą domieszką, więc słu­cha­jąc go, trzy­mał na wodzy chęć zdru­zgo­ta­nia roz­mówcy. Na zła­go­dze­nie jego obu­rze­nia wpły­nął także fakt, że pro­boszcz dobrze rozu­miał zawzię­tość, z jaką Moore wypo­wia­dał swoje opi­nie, a bun­tow­ni­czy cha­rak­ter mło­dego fabry­kanta budził jego sza­cu­nek.

Gdy wędrowcy wje­chali na drogę pro­wa­dzącą do Stil­bro, przy­wi­tał ich wiatr i strugi desz­czu. Jakby podraż­niony zaci­na­jącą mżawką i zim­nym, wie­ją­cym w oczy wia­trem, Moore zaczął pod­ju­dzać towa­rzy­sza.

– Czy wie­ści z Pół­wy­spu Pire­nej­skiego na­dal pana cie­szą? – zapy­tał.

– O co panu cho­dzi? – opry­skli­wie spy­tał pro­boszcz.

– Cho­dzi mi o to, czy na­dal pan wie­rzy w tego Baala24, lorda Wel­ling­tona25?

– Co to ma zna­czyć?

– Czy wciąż pan wie­rzy, że ten bożek całej Anglii, o twa­rzy z drewna i sercu z kamie­nia, może spro­wa­dzić ogień z nieba i do cna stra­wić ten fran­cu­ski kata­klizm?

– Wie­rzę, że Wel­ling­ton spu­ści lanie fran­cu­skim mar­szał­kom i zepchnie ich do morza w dniu, w któ­rym tego zapra­gnie.

– Ależ mój drogi panie, pan raczy żar­to­wać! Mar­szał­ko­wie Bona­par­tego to wspa­niali dowódcy, któ­rymi kie­ruje geniusz. Pań­ski Wel­ling­ton jest naj­nud­niej­szym z pospo­li­tych służ­bi­stów, na doda­tek jego powolne, mecha­niczne posu­nię­cia hamuje nie­do­uczony rząd.

– Wel­ling­ton ucie­le­śnia ducha Anglii, broni słusz­nej sprawy i repre­zen­tuje w walce potężny, zde­cy­do­wany i uczciwy naród.

– Pana słuszna sprawa, o ile dobrze zro­zu­mia­łem, ozna­cza po pro­stu przy­wró­ce­nie na tron tego paskud­nego i sła­bego Fer­dy­nanda26, który tro­nowi przy­nosi wstyd. Pań­ski przed­sta­wi­ciel uczci­wych ludzi jest tępym poga­nia­czem bydła, repre­zen­tu­ją­cym jesz­cze bar­dziej tępych wie­śnia­ków w star­ciu z nie­po­ko­naną siłą i zwy­cię­skim geniu­szem.

– Uzur­pa­tor wystę­puje prze­ciwko legal­nej wła­dzy, pyszał­ko­wata, dwu­li­cowa, ego­istyczna i zdra­dziecka ambi­cja posia­da­nia ata­kuje skromny, pro­sto­duszny i spra­wie­dliwy naród. Niech Bóg obroni pra­wych!

– Bóg czę­sto broni sil­nych.

– Co?! Czyżby garstka Izra­eli­tów, która suchą stopą prze­szła na azja­tycki brzeg Morza Czer­wo­nego, była potęż­niej­sza od tłumu Egip­cjan zebra­nych na brzegu afry­kań­skim? Czy byli licz­niejsi? Lepiej dobrani? Jed­nym sło­wem, potęż­niejsi, co? Niech pan tego nie mówi, Moore, bo ina­czej pan skła­mie; wie pan o tym. Była to tylko grupa bied­nych, wzbu­rzo­nych nie­wol­ni­ków. Tyrani cie­mię­żyli ich przez stu­le­cia. Część tej nie­wiel­kiej prze­cież gro­mady sta­no­wiły kobiety i dzieci. Dowo­dzący woj­skami egip­skimi Etiop­czycy popę­dzali żoł­nie­rzy w pogoni za ucie­ki­nie­rami przez roz­stą­pione wody, a byli ci Etiop­czycy tak groźni, jak libij­skie lwy. Uzbro­jeni, jechali konno lub na rydwa­nach, a biedni Hebraj­czycy wędro­wali pie­szo. Pew­nie nie­wielu z tych ostat­nich miało broń, jedy­nie kije paster­skie albo narzę­dzia murar­skie, ich łagodny i potężny przy­wódca sam miał tylko laskę. Ale niech pan sobie przy­po­mni, Rober­cie Moore, prawda była po ich stro­nie, Bóg bitew był z nimi. Zbrod­nia i upa­dły archa­nioł dowo­dziły sze­re­gami wojsk fara­ona, a kto zwy­cię­żył? Wiemy bar­dzo dobrze. „W tym to dniu wyba­wił Pan Izrael z rąk Egip­cjan, i widzieli Izra­elici mar­twych Egip­cjan na brzegu morza”27. Tak, głę­bia pokryła ich i poszli na dno jak kamień. Prawa ręka Pana stała się pełna mocy, prawa ręka Pana roz­nio­sła wroga w pył!

– Ma pan rację, tyle tylko, że pań­skie porów­na­nie jest nie­wła­ściwe. To Fran­cja jest niczym Izrael, a Napo­leon jest jak Moj­żesz. Europa ze swo­imi sta­rymi impe­riami i zgni­łymi dyna­stiami ozna­cza zde­pra­wo­wany Egipt; waleczna Fran­cja – Dwa­na­ście Ple­mion Izra­ela28, a jej nowy, silny przy­wódca to Pasterz z Synaju.

– Nie będę się zni­żał do udzie­le­nia odpo­wie­dzi.

Moore cią­gnął dalej, nieco ciszej, jakby mówił do sie­bie:

– O tak! We Wło­szech był niczym Moj­żesz. Tylko on mógł dopro­wa­dzić do odro­dze­nia naro­dów. Zadzi­wia mnie dzi­siaj, jak zdo­bywca Lodi29 mógł się tak się poni­żyć i zostać cesa­rzem; pro­stac­kie, głu­pie sza­chraj­stwo! A jesz­cze bar­dziej mnie dziwi, jak naród, który kie­dyś nazy­wał się repu­bli­ka­nami, mógł się sto­czyć do poziomu zwy­kłych nie­wol­ni­ków. Gar­dzę Fran­cją! Gdyby Anglia doszła tak daleko w mar­szu cywi­li­za­cyj­nym jak Fran­cja, nie wyco­fa­łaby się tak bez­wstyd­nie.

– Chcesz powie­dzieć, że ta zwa­rio­wana Fran­cja cesar­ska jest gor­sza niż krwawa Fran­cja repu­bli­kań­ska? – odpa­ro­wał Hel­stone gwał­tow­nie.

– Nic nie chcę powie­dzieć, ale mogę myśleć, co chcę, wie pan, panie Hel­stone? Zarówno o Fran­cji, jak o i Anglii; o rewo­lu­cjach, kró­lo­bój­stwach i przy­wra­ca­niu wła­dzy ogól­nie; rów­nież o boskim pra­wie kró­lów, o które pan czę­sto wal­czy w swo­ich kaza­niach i o obo­wiązku nie­sta­wia­nia oporu i rozum­nej woj­nie i… – tu Moore urwał, ponie­waż ni, stąd ni zowąd na drogę wto­czyła się dwu­kółka, która zatrzy­mała się na środku drogi. Obaj z pro­bosz­czem byli zbyt zajęci dys­ku­sją, żeby ją zauwa­żyć, nim się do nich zbli­żyła.

– Hej tam, czy fur­gony dotarły do domu? – zażą­dał odpo­wie­dzi głos z pojazdu.

– Joe Scott?

– Tak! – odpo­wie­dział jakiś inny głos. Męż­czyźni z latar­niami zostali w tyle albo raczej to jeźdźcy ich wyprze­dzili, ale pojazd miał swoją lampę, w świe­tle któ­rej widać było, że w środku są dwie osoby.

– Tak, panie Moore, jest tu Joe Scott, wycią­gną­łem go z tara­pa­tów. Zna­la­złem go na szczy­cie wrzo­so­wi­ska po tam­tej stro­nie, jego i trzech innych. Co mi dasz za zwró­ce­nie go całego i zdro­wego?

– Pew­nie moje podzię­ko­wa­nia, bo nie mógł­bym stra­cić cen­niej­szego czło­wieka. To pan, panie Yorke? Poznaję po gło­sie.

– Tak, to ja, przy­ja­cielu. Wra­ca­łem do domu z rynku w Stil­bro i kiedy dotar­łem na śro­dek wrzo­so­wi­ska, a pędzi­łem szybko jak wiatr (bo, jak mówią, nie są to bez­pieczne czasy, dzięki naszym wła­dzom!), usły­sza­łem jęk. Pod­je­cha­łem bli­żej. Inni by zacięli konia i poje­chali jesz­cze szyb­ciej, ale ja się zatrzy­ma­łem, czego się mam bać? Nie sądzę, żeby ktoś w naszych stro­nach chciał mnie napaść, a jeżeli już by się taki zna­lazł, nie był­bym mu dłużny! Pytam więc: „Czego wam trzeba?”. Ktoś, jakby spod ziemi, odpo­wiada: „Jest do zro­bie­nia dobry uczy­nek”. Ja na to: „Co trzeba zro­bić? Powiedz wyraź­nie”. „Nic takiego, poza tym, że nas czte­rech leży w rowie”. – spo­koj­nie mówi Joe. Myśląc, że pijani, powie­dzia­łem im tro­chę do słu­chu i kaza­łem wsta­wać i ruszać się, a jak nie, to trza­snę biczem, bo uzna­łem, że wszy­scy oni byli w pełni sił. „Zro­bi­li­by­śmy to z godzinę temu, ale nogi nam powią­zali”. No to ja w mig zsze­dłem do rowu i uwol­ni­łem ich za pomocą mojego scy­zo­ryka. Scott jedzie ze mną, żeby mi opo­wie­dzieć, co się stało, a pozo­stali bie­gną ile sił na pie­chotę.

– Jestem panu bar­dzo zobo­wią­zany, panie Yorke.

– Naprawdę, chłop­cze? Nie może być! Oto i pozo­stali! Ale tam jesz­cze ktoś idzie? Mój Boże! Ludzie ze świa­tłem w amfo­rach, jak armia Gede­ona30. Ale skoro i pastor jest z nami – dobry wie­czór, panie Hel­stone – to wszystko w porządku.

Bar­dzo sztywno Hel­stone odwza­jem­nił powi­ta­nie męż­czy­zny w dwu­kółce. Tam­ten cią­gnął:

– Jest nas jede­na­stu sil­nych męż­czyzn, mamy konie i wozy. Gdy­by­śmy tylko mogli zmie­rzyć się z tymi zagło­dzo­nymi obdar­tu­sami, któ­rzy nisz­czą maszyny, odnie­śli­by­śmy wiel­kie zwy­cię­stwo, niczym jakiś Wel­ling­ton – mam nadzieję, że to porów­na­nie przy­pa­dło panu do gustu, panie Hel­stone – a jakie arty­kuły mogliby o nas pisać w gaze­tach! Briar­field byłoby sławne; zresztą i tak mamy zapew­nioną jakąś kolumnę i pół w „Kurie­rze Stil­bro”. Ocze­kuję nie mniej.

– Obie­cuję też nie mniej, panie Yorke, ponie­waż sam ten arty­kuł napi­szę – odparł pro­boszcz.

– Żeby mieć pew­ność, natu­ral­nie. Ale niech pan pamięta, że znisz­czyli maszyny i zwią­zali nogi Joe’emu, powinni być za to powie­szeni bez odpusz­cze­nia grze­chów. To jest sprawa, za którą się wie­sza albo powinna być. Bez wąt­pie­nia.

– Gdy­bym ja ich sądził, nie zasta­na­wiał­bym się długo! – krzyk­nął Moore. – Ale chcę, żeby pusz­czono ich wolno po tym napa­dzie, tylko trzeba dać im sznur, żeby mieć pew­ność, że w końcu sami się powie­szą.

– Puścić ich wolno, powia­dasz? Czy możesz to obie­cać?

– Obie­cać? Nie. Chcia­łem tylko powie­dzieć, że nie będę się tru­dził łapa­niem ich, ale jeśli ktoś mi się nawi­nie…

– Rzu­cisz się na niego, oczy­wi­ście. Tylko wolał­byś, żeby zro­bili coś gor­szego, niż tylko zatrzy­mali wóz, wtedy byś się z nimi pora­cho­wał. No cóż, nie będziemy już o tym teraz roz­ma­wiać. Jeste­śmy już w pro­gach mojego domu, pano­wie, i mam nadzieję, że wej­dzie­cie do środka razem ze swo­imi ludźmi. Przyda się jakieś małe pokrze­pie­nie.

Moore i Hel­stone zaczęli się wymi­gi­wać, ale gospo­darz zapra­szał ich tak uprzej­mie, a poza tym noc była tak surowa, poświata lejąca się z okien za muśli­no­wymi firan­kami wyglą­dała tak zapra­sza­jąco, że wkrótce ustą­pili. Po wyj­ściu z powozu, który zosta­wił pod opieką słu­żą­cego, Yorke popro­wa­dził gości do środka.

Tu należy wspo­mnieć, że Yorke umiał zmie­niać swój styl wypo­wia­da­nia się. Raz mówił jak typowy miesz­ka­niec York­shire, a za chwilę nie­na­ganną angielsz­czy­zną. Jego spo­sób zacho­wa­nia rów­nież wyda­wał się zmie­niać. Mógł być uprzejmy i przy­ja­zny albo mówić szorstko i bez ogró­dek. Nie­ła­two przy­cho­dziło okre­ślić jego sta­tus na pod­sta­wie wypo­wie­dzi i zacho­wa­nia. Może przy­by­cie do jego sie­dziby prze­są­dzi sprawę.