Zabójcza wycieczka - Ewa Waligóra - ebook + audiobook + książka

Zabójcza wycieczka ebook i audiobook

Waligóra Ewa

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Energiczna przewodniczka po Warszawie, Magda Łaszyńska, otrzymuje zlecenie opieki nad ekscentryczną grupą polonusów z Wielkiej Brytanii. Kiedy rutynowa impreza zamienia się w pełną niespodzianek i zamętu kryminalną aferę, do akcji wkracza policja w osobie przystojnego komisarza Izydora Kościeszy. Wkrótce okazuje się, że korzenie całej historii sięgają dwudziestolecia międzywojennego i okupacji.
Magda miota się, próbując realizować program mimo obecności irytującego komisarza i realnego zagrożenia ze strony mordercy. Akcja rozwija się w zawrotnym tempie. Jest tu humor, groza, miłość, namiętność, smutek i tajemnica.

Romantyczny kryminał w scenerii współczesnej i dawnej Warszawy.

Ewa Waligóra, rodowita warszawianka, ukończyła Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. Od szesnastu lat jest przewodnikiem miejskim po Warszawie i Zamku Królewskim. Zajmuje się również projektowaniem i wykonywaniem autorskiej biżuterii, barwnych dzianin i pledów. Jej pasją jest historia. Kocha kryminały, podróże, zwiedzanie zabytków i jedzenie w lokalnych restauracjach, a także psy, a szczególnie jednego małego, czarnego adopciaczka. Czasem ucieka od gwarnych ulic miasta na Mazury, gdzie w ciszy oddaje się medytacji i jodze. Doświadczenie w pracy przewodnika, zainteresowanie historią, biżuterią i kryminałami zaowocowały pomysłem na książkę, która łączy wszystkie te pasje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 47 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
4,4 (88 ocen)
50
27
6
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Nie oderwiesz się od lektury

"Zabójcza wycieczka" jest jedną z książek, które ostatnio pochłonęłam, a czytałam sporo mimo, że opowiadałam Wam o książkach mniej. Jednak wracam już do regularnego polecania Wam lektur, po które warto sięgnąć i dziś na tapecie jedna z nich. Z przytupem, bo to kryminał, a jeśli spojrzycie na opis, to powinniście w treści znaleźć, o zgrozo, romantyzm! Już wiecie czemu musiałam sprawdzić cóż się kryje w treści skoro ma być namiętnie i ma być tam sporo miłości? Ale do celu. Poznajemy główną bohaterkę Magdę. Pracuje ona jako przewodniczka po Warszawie i tym razem przyszło jej oprowadzać grupę polonusów z Wielkiej Brytanii. A miała mieć wolne! Trafiła się jej grupa, którą z ulgą odprowadza do hotelu po całym dniu, ale to nie koniec problemów. Pojawiają się kłopoty. I tu wpadamy nareszcie w wątek kryminalny, bo ktoś ma zamiar zamordować członków wycieczki. Pojawia się również irytujący komisarz, bo do akcji wkracza policja podejrzewając Magdę... ale ta postanawia, że będzie dalej działać z ...
10
IceFlowers

Dobrze spędzony czas

Książka „Zabójcza wycieczka” autorstwa Ewy Waligóry to lekka i przyjemna lektura z komedią kryminalną w tle. Do Polski z Wielkiej Brytanii przyjeżdża wycieczka emigrantów pochodzących z Polski. Ich przewodniczką po Warszawie zostaje Magda Łaszyńska, która przejęła grupę turystów zamiast innej przewodniczki. Bardzo szybko jej podopiecznym zaczynają się przytrafiać dziwne wypadki. Dochodzi także do nieoczekiwanego zabójstwa. Czy w grupie turystów z Wielkiej Brytanii jest zabójca, który czyha na resztę na resztę towarzyszy? Czy to wszystko to tylko dziwny zbieg okoliczności? Śledztwo w tej sprawie spada na barki przystojnego komisarza Izydora Kościeszy. Co za tym idzie, do komedii kryminalnej wplątuje się wątek miłosny, a wszystko to z wojenną Warszawą w tle. Bo właśnie w tamtym czasie wydarzyło się coś co wiąże się z naszą grupą emigrantów podczas ich wycieczki. Co takiego się wtedy wydarzyło? Cała opowieść prowadzona jest w lekkim stylu z domieszką humoru dzięki czemu książkę czyta się ...
10
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Wycieczka Polonusów z mordercą ...na luzie.Ciekawe postacie uczestników wycieczki, lekkie z humorem dialogi ,stopniowanie napięcia a wszystko "podlane sosem" współczesnej i międzywojennej Warszawy ! Świetne,prawdziwie rodzinne opisy życia powstańczej Warszawy. Czyta się z przyjemnością śledząc wycieczkę po znanych miejscach w Warszawie.Polecam!
10
panibodzia

Dobrze spędzony czas

Bardzo sympatycznie słuchało się lekkiego tekstu , czytanego przez Panią Paulinę Holtz. Polecam.
00
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Audiobooka słuchało się z przyjemnością! Lekka lektura na urlop.
00

Popularność




Copyright © Ewa Głębocka-Waligóra, 2022

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

© Pexels Cottonbro/Pexels;

Jacek Jablonski/Unsplash

Redaktor prowadząca

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8295-526-2

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ 1

NOWE ZLECENIE

Warszawa, czerwiec 2016 roku

Boże, jak dobrze! – Magda Łaszyńska nie tyle usiadła, ile zwaliła się na fotel w kawiarni przy Freta na Nowym Mieście. Parasol nad stołem dawał złudne poczucie chłodu w to parne czerwcowe późne popołudnie.

Była skonana i marzyła o szklance zimnego piwa. Ostatnie tygodnie ledwie przeżyła. Dzień w dzień wycieczka za wycieczką. Pracowała jako przewodnik po Warszawie i lubiła to zajęcie. Była to wręcz jej pasja. Wkładała w oprowadzanie całą swoją energię, często do zwiedzania dokładała punkty spoza programu, z czystej chęci pokazania turystom ciekawych miejsc. Przede wszystkim chciała jednak wzbudzić szczyptę sympatii do Warszawy, którą kochała całym swoim przewodnickim sercem. Mimo to chwilowo miała serdecznie dosyć.

Sięgnęła po szklankę z piwem, którą kelnerka postawiła na stole. Było rozkosznie zimne i goryczkowe. Mogła wreszcie ugasić pragnienie po kilku godzinach pracy w upale. Cieszyła się na czekające ją cztery dni laby, słodkiego nicnierobienia. Będzie spać, oglądać kryminały i medytować na macie. Joga i medytacja – oto czego potrzeba, by odnaleźć spokój i równowagę.

Patrzyła na ludzi spacerujących po Freta, zasłuchana w miejski gwar, i powoli złotym, zimnym płynem spłukiwała rozdrażnienie i zmęczenie po całym dniu.

Z tej chwilowej nirwany wyrwał ją dzwonek telefonu.

– Co tam znowu? – syknęła rozdrażniona. Wyjęła komórkę i spojrzała na ekran. – Judyta! – jęknęła cicho. Telefon od szefowej biura podróży nie wróżył niczego dobrego. – No cześć. Co tam?

– Kochanie, ratuj! – wrzasnęła Judyta, żyjąca non stop na granicy załamania nerwowego.

– Nie, stara – przerwała jej Magda. – Od miesiąca marzę o tych czterech dniach wolnego; nogi mam jak u słonia, żylaki to mi niedługo wyjdą na uszach, włosy wyglądają jak miotła, a do tego rozwaliłam sobie but. Nie biorę żadnej roboty! – Starała się być stanowcza.

– Kobieto, błagam, to nowy klient. Z Anglii. Przewodniczka, która miała ich tu dopieszczać, złamała nogę i mają nóż na gardle. Proszą o ciebie. Nie mogę im odmówić. No nie mogę! – łkała do telefonu Judyta. – Jest nadzieja, że ich złapiemy i będą nam dalej podsyłać klientów. – Tym razem uderzyła w ton kusicielki. – No i zapłacą podwójnie… – Zawiesiła głos.

Magda niemal słyszała w słuchawce syczenie rajskiego węża.

– Co to za grupa? – Czuła, że jej pokłady asertywności są stanowczo za płytkie w obliczu takiej desperacji.

– Potomkowie emigrantów wojennych. Wiesz, Polonia w drugim czy trzecim pokoleniu. Chcą zwiedzić Heimat – trajkotała dalej Judyta.

– Taaa, wiesz, „Heimat” w ich wypadku to trochę odważne określenie. Ale kumam. Czyli mam dopieszczać, niańczyć, wzbudzić miłość do starej ojczyzny, wyzwolić tęsknotę za utraconą ziemią praojców i spowodować nieokiełznaną chęć powrotu na łono. O to chodzi?

– Czy ja już ci mówiłam, że cię kocham? – zakląskała słodko Judyta.

– Setki razy. – Magda westchnęła z bólem. Mata i joga odpłynęły w siną dal.

Łaszyńska pociągnęła spory łyk piwa i westchnęła.

– Dobra, nawijaj detale. Po pierwsze, kiedy przylatują – rzuciła do telefonu.

– Pierwsza grupa będzie jutro o dziewiątej pięćdziesiąt pięć. Druga o dwunastej czterdzieści pięć. Ostatnia ląduje o siedemnastej. Na szczęście wszyscy mieszkają w Bristolu. O transport się nie martw. Bus jest opłacony na cały czas trwania imprezy. Pierwszego dnia musisz ich tylko zakwaterować i zaprosić na kolację.

Tylko! pomyślała Magda. Zważywszy na to, że cały dzień będę latać jak obłąkana pomiędzy lotniskiem a hotelem, to rzeczywiście „tylko”.

– Bristol... Nieźle, jakieś forsiaste towarzystwo – skomentowała.

– Tak. – Judyta ciągnęła dalej. – Forsiaste. Chcą się zanurzyć w historii miasta, jak to określił londyński tour­operator. Wiem, że sobie poradzisz. Musisz opowiadać, ale ciekawie, rozumiesz, nie zanudzać – anegdoty, historyjki, najlepiej pikantne... – Judyta próbowała włączyć ton mentorki.

– Dobra, dobra, nie musisz mnie pouczać. Nie denerwuj mnie, bo zacznę się jąkać i co wtedy zrobisz? – Magdę zawsze irytowały pouczenia.

– Okej! – rzuciła Judyta, kończąc rozmowę. – Wywołują mój samolot. Resztę prześle ci moja asystentka na maila. Pa, kochana, i do roboty. – Rozłączyła się, zanim Magda zdążyła odpowiedzieć.

Do Łaszyńskiej ponownie dotarł gwar Nowego Miasta. Wypiła ostatni łyk piwa i skinęła na kelnerkę. Pora się zbierać, pomyślała. Mam tylko dzisiejszy wieczór, żeby się zresetować. O losie!

Postanowiła wrócić do domu pieszo. Mieszkała na poddaszu kamienicy przy Cytadeli. Uwielbiała swoje mieszkanko. Trzy pokoje z mansardowymi oknami z widokiem na stare drzewa okalające dziewiętnastowieczną twierdzę. Kilka lat temu rozwiodła się z mężem, a dzieci niedawno wyjechały na studia. Mieszkała więc sama. Lubiła tę swoją samotność. Dzięki niej mogła spokojnie odpocząć od zgiełku przewodnickiej pracy.

Kiedy weszła do domu, odgłosy miasta zostały na zewnątrz. Włączyła laptop, otworzyła pocztę i przeczytała uważnie przesłane przez Judytę informacje. No, wygląda na to, że będzie nie najgorzej. Mała grupa, sami dorośli, program nieprzeładowany. I jeden ważny szczegół: w ramach szlifowania języka przodków wszyscy chcą rozmawiać po polsku. Magda po cichutku odetchnęła z ulgą. Była tak zmęczona długim sezonem, że wizja rozmawiania po angielsku napawała ją przerażeniem.

Koniec pracy. Pora się odprężyć. Nalała sobie sporą porcję dżinu z tonikiem i wyciągnęła się na sofie. Zamknęła oczy i powoli zaczęła układać w myślach plan na następny dzień. Przez otwarte okno sączył się cichy szum zasypiającego miasta. Ponad drzewami dostrzegła gwiazdy na ciemnogranatowym niebie. Zapowiedź pięknego, spokojnego dnia.

Punktualnie o wpół do ósmej Magda wparadowała do hotelu Bristol przy Krakowskim Przedmieściu. Rozmyślania o bogatej historii tego miejsca zostawiła sobie na inną okoliczność. Teraz nie miała do tego głowy. Potwierdziła w recepcji godziny przyjazdu swoich gości i w oczekiwaniu na hotelowego busa zdecydowała się na poranne espresso w barze.

Sącząc powoli maleńką kawusię, którą ledwo dostrzegała na dnie filiżanki wielkości naparstka, studiowała listę gości wydrukowaną wieczorem z poczty. Siorbnęła ostatnią kroplę drogocennego płynu. W pięciogwiazdkowym hotelu jego cena była porównywalna z kroplą Chanel nr 5. Powstrzymała się od wylizania wnętrza naparstka i pomaszerowała do wyjścia.

Kierowca busa już czekał, od razu ruszyli na lotnisko po pierwszą partię emigracyjnych patriotów. Dość szybko przejechali Traktem Królewskim, wjechali w Aleje Jerozolimskie i pozostawiwszy po prawej stronie Pałac Kultury i Nauki, skierowali się w stronę Ochoty. Powoli kończył się sezon na szkolne wycieczki, ponadto, o dziwo, nie przewidywano na tę sobotę żadnej demonstracji, wiecu protestacyjnego, marszu odmiennych w jakikolwiek sposób ani biegów długodystansowych, toteż błyskawicznie jak na stołeczne warunki znaleźli się na ulicy Żwirki i Wigury.

No, kto tam pierwszy przylatuje? Przebiegła wzrokiem listę osób. Małżeństwo Rita i Harry Jonesowie z Londynu, Carol Pembroke, nauczycielka z Oksfordu, i profesor Greg Petersky, też z Oksfordu. No, no, zapowiada się nobliwie i statecznie. Dobra, trzeba wziąć byka za rogi! Skoncentrowała się, bo podjeżdżali już na dolny poziom przylotów na lotnisku.

Bus się zatrzymał, Łaszyńska wyskoczyła i zakomenderowała:

– Odjedź na parking przy nowym terminalu. Jak się pojawią, to po ciebie zadzwonię.

Kierowca skinął tylko głową i ruszył. Magda weszła do budynku i sprawdziła informacje na tablicy przylotów.

Niedługo później drzwi się otworzyły i pojawili się pierwsi pasażerowie lotu z Londynu. Najpierw, jak zwykle, wyszli podróżni wracający z delegacji służbowych i ci, którzy przyjechali do Warszawy w interesach. Ta grupa była nieliczna. Zaraz po niej pojawili się objuczeni walizami turyści.

Jonesów Magda wyłowiła natychmiast. Wyglądali bardziej na Amerykanów niż na chłodnych Brytyjczyków. Objuczeni bagażami, w letnich kolorowych koszulach, z aparatami fotograficznymi – wyszli przez drzwi z tak zachwyconymi minami, jakby wylądowali w Las Vegas.

– Witam państwa serdecznie na polskiej ziemi! – zawołała z perfekcyjnie udawaną radością.

– Hi, Magda. Hi! – odpowiedzieli oboje równocześnie, doskonale zsynchronizowani, jakby składali przysięgę na wierność sztandarowi.

– Jak miło, że po nas wyjechałaś. O! Jesteśmy pierwsi, to dobry znak! – ucieszył się Harry. – Rita bardzo wierzy w znaki i jest przekonana, że jedynka – a my w końcu jesteśmy pierwsi – przynosi szczęście, zwłaszcza w podróży. Dlatego specjalnie prosiliśmy, żeby nasz pokój w hotelu miał w numerze cyfrę jeden. Czy tak będzie? – trajkotał Jones świetną polszczyzną z lekko tylko wyczuwalnym brytyjskim akcentem.

Magda oniemiała, przytłoczona nawałem wypowiedzianych słów i numerologicznych sensacji, ale szybko wzięła się w garść. Zapewniła, że wszystko będzie, jak sobie życzą, usadziła ich na ławeczce i pobiegła do drzwi po resztę.

Po chwili pojawił się łysiejący mężczyzna w rogowych okularach, płóciennych, wygniecionych w podróży spodniach i tweedowej marynarce. Upuścił gazetę, którą dzierżył pod pachą, więc zatrzymał się i w związku z tym zrobił się zator. Schylił się, podniósł gazetę, ale wtedy laseczka ze srebrną główką w kształcie orła wyleciała mu z ręki i z trzaskiem upadła na podłogę. Tłok się powiększył. Inni pasażerowie napierali, a ci obok usiłowali pozbierać upadające przedmioty. Magda machnęła ręką na przepisy, przeszła pod linką odgradzającą oczekujących i podbiegła do tłumu.

– Witam, panie profesorze. – Szybko zgarnęła z podłogi gazetę, laskę i małą foliową torbę, po czym, wziąwszy mężczyznę pod ramię, poprowadziła go do holu.

– Pani Magdalena Łaszyńska, jak mniemam? – zapytał.

– Tak, a pan to pewnie profesor Greg Petersky z Oksfordu? Czy się nie mylę?

– Ma pani oko, moja duszko, całuję rączki ślicznej damy. – Pochylił się, pocałował Magdę w rękę, zanim zdążyła zareagować i – zdaje się – stuknął obcasami.

Magda po raz kolejny zaniemówiła. Jakbym się przeniosła do dziewiętnastego wieku, i to na początek, pomyślała. No, niezły dom wariatów się zapowiada. Okultyści z Las Vegas, adorator w starym stylu... Ciekawe, co mnie jeszcze czeka.

Odwróciła się do wyjścia z sali przylotów i zobaczyła swoją ostatnią poranną podopieczną.

Carol Pembroke wmaszerowała do holu objuczona walizą podróżną wielkości małej szafy, niewysoka, ledwo widoczna zza swojego bagażu. Ponad nim sterczał tylko czubek eleganckiego czarnego kapelusza. Magda ominęła walizę. Jej oczom ukazała się filigranowa, ponętna, mniej więcej czterdziestoletnia szatynka w czerni, na szpilach długości słynnego długopisu Lecha Wałęsy z czasów wielkiej nadziei narodowej.

– Witam panią serdecznie. Pani Pembroke, prawda? – zapytała, mając ochotę uszczypnąć się w łydkę.

– Tak, dzień dobry. Boże, co za okropne wózki tutaj macie. To w ogóle nie chce jechać! Jak tak można? Proszę zawołać bagażowego, przecież ja za chwilę połamię obcasy, a to Manolo Blahnik. Wie pani, co to takiego?

– Tak, oczywiście, wiem. Zaraz coś zaradzimy, pani Pembroke. Proszę usiąść łaskawie na tej ławeczce. To pan profesor Greg Petersky, państwo Jonesowie, a to pani Pembroke. – Magda szybko dokonała prezentacji. – Ja nazywam się Magda Łaszyńska, jestem państwa przewodniczką i witam raz jeszcze najserdeczniej. Zechcą państwo tu chwilę poczekać, samochód będzie lada moment. Już po niego idę.

Specjalnie nie zadzwoniła po busa przy nich. Była tak zszokowana pierwszą transzą potomków dawnych uciekinierów wojennych, że musiała najpierw zaczerpnąć świeżego powietrza, zebrać myśli i wrócić do równowagi.

Nawet nie chciała myśleć, kto przyleci następnymi samolotami.

Gdy pierwsza partia turystów dotarła do hotelu, Magda szybko zajęła się zakwaterowaniem. Natychmiast przed wejściem zmaterializowali się bagażowi z wózkami. W samą porę, bo pani Pembroke zaczęła lamentować, zanim jeszcze jej gigantycznych rozmiarów waliza opuściła przepastny bagażnik busa.

– Boże, co ja zrobię? Moje buty… Gdzie ten bagażowy? No, nareszcie, przecież pół dnia nie będę tu czekać, a sama nie zataszczę moich bagaży, prawda? – utyskiwała bez przerwy.

Magda już miała na końcu języka uwagę, że do targania bagażu wielkości półciężarówki nie wkłada się butów wysokich jak drabina i wartych tyle, co półroczne dochody przeciętnej Polki, ale oczywiście się powstrzymała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że klienci mają prawo zabrać nawet otomanę, lampę i ukochany portret pradziadka, żeby im było raźniej na obczyźnie, więc tylko westchnęła w duchu i zajęła się transportem bagaży do środka.

Na szczęście Harry, Rita i Greg chwilowo nie mieli żadnych uwag. Małżeństwo, powierzywszy walizy troskliwej pieczy boya hotelowego, stało przed drzwiami i z zachwytem graniczącym z ekstazą podziwiało perspektywę Krakowskiego Przedmieścia skąpanego w porannym letnim słońcu. Greg podreptał do środka, sprawiał wrażenie zmęczonego i zdezorientowanego. Ocierał pot z czoła, podpierał się na swojej laseczce i dyszał, jakby mu brakowało tchu.

O kurczę! pomyślała Magda. Żeby mi tu nie padł. Jeszcze tylko to mi potrzebne.

Jak każdy przewodnik, pilot czy ktokolwiek, kto pracuje w turystyce, wiedziała, że turystami trzeba się opiekować, niańczyć ich i okazywać im troskę z jednego powodu – nie z miłości do bliźnich czy z umiłowania zawodu, lecz po to, by nie narobili kłopotu. Kiedy padnie ostatnie „do widzenia”, mogą wpaść pod samochód, dostać apopleksji czy dołączyć do grupy ekstremistów islamskich. Najważniejsze, żeby nie podczas wycieczki.

Magda, w przejawie zdrowego egoizmu i chcąc chronić swój drogocenny święty spokój, podbiegła i troskliwie usadowiła starszego pana na fotelu w obszernym i niedawno odnowionym hotelowym foyer. Szybko przebrnęła przez formalności w recepcji i zajęła się rozlokowywaniem gości w pokojach.

– Panie profesorze, oto pańska karta hotelowa. Teraz proszę odpocząć. Spotykamy się o osiemnastej trzydzieści w holu. – Kiwnęła na boya. – Proszę panu pomóc. – Czy wszystko w porządku, panie profesorze? Wygląda pan na zmęczonego.

– Och nie, wszystko dobrze. Odsapnę kapkę i będę jak nowo narodzony. Nie troskaj się, moja duszko – wystękał i poczłapał do windy.

Teraz Magda zajęła się właścicielką czarnych szpilek Manolo Blahnika.

– Pani Pembroke, pokój dwieście pięć, obok profesora. Boy zajmie się bagażem. Kolacja o osiemnastej trzydzieści – rzuciła na pożegnanie, patrząc jak Czarna Mamba (taką ksywkę odruchowo nadała pani Pembroke), stukając złowróżbnie szpilami, pokuśtykała do windy. Blahnik najwyraźniej robił buty drogie, ale nie za bardzo wygodne.

Magda odszukała wzrokiem Jonesów.

– Mają państwo pokój dwieście jedenaście. Oto karta. – Chciała jak najszybciej usiąść choć na chwilę i odsapnąć.

– No to wspaniale. Dwieście jedenaście, cóż za cudowna liczba. Dwie jedynki. Postarała się pani. Bardzo dziękujemy. Jedynka, i to podwójna, to wspaniała wróżba na początek. Czuję, że będziemy mieli udany pobyt na ziemi naszych przodków – szczebiotała Rita, drepcząc do windy.

– Do widzenia państwu, spotykamy się o osiemnastej trzydzieści – ucięła Magda uprzejmie.

Kiedy drzwi windy zatrzasnęły się, przewodniczka ciężko westchnęła i poczłapała do kawiarni po drugiej stronie ulicy, żeby złapać oddech przed kolejną turą. Usiadła i zamknęła oczy.

Klakson podjeżdżającej pod hotel limuzyny wytrącił ją z zadumy.

O kurczę, jak późno. Pora jechać po następną partię gości. Łaszyńska zerwała się z krzesła, zapłaciła i pobiegła szukać swojego kierowcy.

Pół godziny później ponownie stała w hali przylotów na Okęciu. Drzwi właśnie się otworzyły i pasażerowie wysypali się do holu. Magda już o pierwszej dzisiejszej grupie pomyślała, że jest z lekka odrealniona, ale to, co ujrzała teraz, nasunęło jej skojarzenia z Marsem.

Niewysoki, chudy jak tyczka, ciemny Hindus w krwistoczerwonym turbanie podszedł dostojnie do Magdy, złożył dłonie w geście namaste, skłonił się wytwornie i powiedział:

– Czeszę sobie wielkie jaja! – Po czym ponownie się skłonił. Magdzie rzadko zdarzało się zaniemówić, ale w tym momencie naprawdę oniemiała.

Chryste! pomyślała w duchu. Ja zwariuję, zanim to szaleństwo się skończy. O czym on gada?! Zwyciężył jednak jej profesjonalizm i też szybko złożyła dłonie w namaste, skłoniła się i odpowiedziała:

– Bardzo się cieszę, że pana widzę, witam w Polsce.

– O, tak, tak! Czesze, czesze też bardzo ja. Ja Rishi. – Skłonił się ponownie.

– Pan Rishi Satjawati? – zapytała, odzyskując jasność umysłu.

– Tak, tak! – ucieszył się Rishi i uśmiechnął się promiennie. – Czesze, bardzo czesze jaja!

Zdziwienie tak egzotycznym przykładem polskiego emigranta szybko jednak minęło, bo Magdę czekały kolejne obowiązki. Upewniwszy się, że egzotyczny brytyjski gość siedzi bezpiecznie wśród swoich bagaży i na pewno zrozumiał, że ma siedzieć i nigdzie nie chodzić, Magda po wymianie kolejnych ukłonów znowu podbiegła do drzwi prowadzących z holu bagażowego.

Przy barierkach stał już wysoki, zabójczo przystojny facet w stroju safari, z lornetką spoczywającą na muskularnym torsie. Mateńko najsłodsza, czyżby znowu jakiś oryginał? Gość wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Hemingwaya. Łaszyńskiej niemal szczęka opadła. Nie miała jednak czasu na zajmowanie się opadającą szczęką, bo przystojniak już ją zauważył i uśmiechnął się promiennie. Oślepiona bielą jego zębów, zapomniała o irytacji.

– Pan Karol Zach? – zapytała.

– Tak, w całej okazałości. – Skłonił się i uścisnął jej dłoń mocno, acz z wyczuciem.

Magda za uśmiechem profesjonalistki sprawnie ukryła niekłamany zachwyt jego urodą. A tymczasem jej wzrok spoczął na ogromnej lornetce wiszącej na torsie gladiatora. Facet był tak wielki, że ona, kobietka raczej filigranowej postury, miała tę lornetkę dokładnie na wysokości oczu. Natychmiast odezwał się w niej wnikliwy obserwator. Podobnego sprzętu można by się spodziewać u komandosa, którego zrzucono w Iraku, w samym mateczniku kolesiów Bin Ladena. Takie cacka służą do obserwacji napowietrznych i nawodnych, są wyposażone w system stabilizacji obrazu umożliwiający kompensację drgań i ruchu. Obserwowanie kamieniczek Starego Miasta i pałacu Na Wodzie nawet po pijaku nie wymaga aż tak profesjonalnego sprzętu.

Zach natychmiast zauważył zainteresowanie Magdy.

– Jestem zapalonym ornitologiem, obserwuję ptaki wszędzie, gdzie jestem. Czytałem, że Warszawa jest miejscem gniazdowania bardzo rzadkich w Europie gatunków, dlatego zabrałem na nasz kameralny zjazd moją ukochaną towarzyszkę podróży. – Pogłaskał lornetkę gestem tak czułym, że Magda poczuła ukłucie zazdrości w stosunku do drogocennej przyjaciółki Karola.

– Aha. – Po raz kolejny w tym dniu straciła rezon. – Oczywiście. – Zreflektowała się po sekundzie. – Panie Karolu, zapraszam tu do pana Hindu... Eee... To znaczy do pana Rishiego. O, to tamten pan w czerwonym turbanie.

– Hi! – wrzasnął ornitolog tubalnym głosem. – Pan też zwiedza starą ojczyznę? Ale to chyba wysiadł pan z samolotu trochę za wcześnie. Ha, ha. – Zach uznał to za wspaniały dowcip. – Jak to się stało, że tu jest kraj pana przodków? – Zasypał Hindusa pytaniami.

– Witaj, Karol. – Rishi też okazał się bardzo bezpośredni. – Nie pyjechać Zocha, moja żona. Antek, syn się wyrodził. Radoszcz i Zocha została – tłumaczył tamten z zapałem.

– Syn się wyrodził i to radość? – zapytał ornitolog. Był z lekka zdezorientowany.

– No radoszcz. Nowy rodek to zawsze radoszcz, prawda? – Rishi lekko się obruszył.

– Aha, noworodek! A, rozumiem! No to gratulacje, panie Rishi! – ucieszył się Karol, kiedy wreszcie pojął, o co chodzi.

Magda zostawiła obu mężczyzn samych sobie i pognała szukać kolejnych pasażerów. Nikt chwilowo się nie pojawiał i na moment się zamyśliła. Po co mu taka lornetka? Pałac Na Wodzie stoi na wodzie, to fakt, ale się nie buja, stabilizatora obrazu nie potrzeba, żeby go sobie pooglądać. W ogóle cała grupa wydawała jej się coraz dziwniejsza.

Z zadumy wybiło ją pojawienie się kolejnych osób. Na liście z biura Judyty widniała para o tak polskim nazwisku, że w Magdę wstąpiła szczypta nadziei na odrobinę normalności. Halina i Paweł Kowalscy.

Rzeczywiście, przeczucie jej nie myliło. Niestety. Gdy drzwi się otworzyły, najpierw pojawiła się Halinka, korpulentna dama w obcisłej sukience z poliestru w pomarańczowe kwiaty wielkości arbuza, o koszmarnej długości do pół łydki. Kuśtykała w za ciasnych pantoflach wciśniętych na opuchnięte po podróży stopy. Wyglądała w nich jak zła siostra Kopciuszka. Obfite blond loki na głowie damy przypominały, że dawno temu, w czasach kamienia łupanego, istniało coś, co nazywano trwałą ondulacją. Tuż za nią, pchając wózek z bagażami, człapał Pawełek. Lekko wyłysiały facet z zaczesaną na łysinę pożyczką, w koszuli w kratę zapiętej skrupulatnie pod szyję i wpuszczonej w spodnie, które podciągnięte prawie pod pachy majtały się dookoła kostek. Do tego na stopach miał szare skarpetki i sandały! Typowy przykład polskiego turysty na wycieczce. Aż dziw, że przyjechali do Polski, a nie wyjeżdżali z niej na urlop.

– Witam państwa serdecznie w starej ojczyźnie. – Magda niemal żałowała, że nie ma ze sobą bochna chleba i szczypty soli.

– A, dzień dobry, złociutka. – Kowalska rozpromieniła się, roztaczając wokół siebie odór potu. – Jestem wykończona tym lotem. Jak najszybciej do hotelu, błagam. Muszę poprawić fryzurę i natychmiast się odświeżyć – jęczała piskliwie. – Pawełku, gdzie ty się włóczysz? Jak możesz się tak grzebać. Widzisz, że ledwo żyję – popędzała męża, który rzężąc i dysząc, usiłował wypchnąć wózek z bagażami na zewnątrz terminala.

Reszta panów też zebrała swoje bagaże. Cała grupa wyszła na chodnik i zaczęła pakować walizy do czekającego już busa, który Magda zapobiegliwie wezwała wcześniej. Toboły zostały dość sprawnie ułożone w samochodzie i ruszyli w stronę miasta.

Kiedy dotarli do Bristolu, ceremoniał z rozlokowaniem gości rozpoczął się od nowa. Kowalscy szybko dostali klucz, bo utyskiwania Haliny były tak głośne, że gdy zamknęły się za nimi drzwi windy, zapanowała wręcz namacalna cisza.

Pełen zachwytu Rishi rozglądał się po holu hotelowym z wyrazem takiego oszołomienia na twarzy, jakby nigdy w życiu nie był w niczym bardziej cywilizowanym niż szałas.

– Piękne, ja być chwycony, bardzo chwycony.

Magda powoli przyzwyczajała się do swoistego języka małego Hindusa. Uśmiechnęła się tylko i wręczyła mu kartę do pokoju. Rishi szybko złapał swoją walizeczkę i podreptał do windy, kłaniając się wylewnie recepcjoniście, boyowi i windzie.

Magda odebrała w recepcji kartę dla Zacha i rozejrzała się, ale ten zniknął. Masz ci los, gość, który chce się włóczyć na własną rękę. Z nimi zawsze jest sporo zamieszania. Grupa zaczyna przypominać stado baranów wykazujących daleko posunięty indywidualizm, a przewodnik powoli upodabnia się do spanikowanego owczarka. Wybiegła przed hotel. Rozejrzała się. Jest! Ornitolog stał na skwerze i schylony pod krzakiem gapił się przez swoją lornetkę.

– Proszę pana, pańska karta hotelowa! – Machała kawałkiem plastiku i podskakując, próbowała zwrócić na siebie uwagę angielskiego turysty. Nic z tego. Karolek stał jak zamieniony w kamień i głuchy na wszelkie odgłosy. Westchnęła, przeszła przez pasy na ulicy Karowej i podeszła od tyłu do Zacha. Odruchowo spojrzała w stronę, w którą skierowana była przyjaciółka ornitologa. Nie było tam żadnych ptaków, za to na ławce siedziała piękna, młoda warszawianka, która wystawiała swoje obfite wdzięki na czuły dotyk promieni i zdawała się drzemać w cieple letniego słońca.

Aaa, to takie ptaszki przyjechałeś oglądać. Ornitolog się znalazł! prychnęła w duchu Łaszyńska.

– Panie Karolu. – Podeszła blisko i delikatnie puknęła podglądacza palcem w ramię. Miłośnik ptactwa wyprostował się jak sprężyna, odwrócił się i wpadł z impetem na niespodziewającą się niczego Magdę. Pchnięta olbrzymim cielskiem Anglika, padła jak długa do tyłu, omal nie fiknąwszy koziołka. Sukienka sfrunęła jej na głowę, torebka poleciała pod krzaki, a ona sama z głuchym jękiem zwaliła się na trawę, prezentując w całej okazałości swoje śliczne koronkowe majtki.

– O kur… czę! – Resztki samokontroli pozwoliły jej uniknąć przekleństwa. Zerwała się na równe nogi i zaczęła gorączkowo poprawiać garderobę.

Karolek był tak zachwycony tym, co przez chwilę dane mu było zobaczyć, że po prostu zapomniał języka w gębie.

– Oto pana karta hotelowa – zwróciła się do niego lodowatym tonem.

– A tak, bardzo dziękuję. Przepraszam najmocniej za ten incydent. – Otrząsnął się z zachwytu. – Zobaczyłem bardzo ciekawy okaz białorzytki i nie mogłem się oprzeć, by nie poobserwować – brnął w mętnych tłumaczeniach.

Taaa, jasne, chyba białogłówki, a oprzeć się faktycznie było trudno, pomyślała Magda, ale uśmiechnęła się, dając do zrozumienia, że nic się nie stało. Miała tego wszystkiego serdecznie dosyć, a to jeszcze nie był koniec.

Nie pozostało wiele czasu, więc dość szybko wracali z kierowcą na lotnisko po ostatnich uczestników zjazdu patriotów. Miały to być według listy dwie nobliwe panie.

Wkrótce w drzwiach pojawili się pasażerowie lotu z godziny siedemnastej. Łaszyńska natychmiast wyłuskała z tłumu dwie damy dziarsko pchające wózki z eleganckimi walizkami. Alice Oborsky i Ethel Reese wyglądały na parę. Ubrane na sportowo w wygodne i markowe ciuchy, mimo iż odmienne pod względem urody, sprawiały wrażenie niezwykle podobnych w swoim zachowaniu i reakcjach na otoczenie. Cechy typowe dla osób mieszkających razem wiele lat. Szły przez hol uśmiechnięte i prawie przytulone do siebie.

– Witam panie serdecznie, nazywam się Magda Łaszyńska i jestem opiekunką całej grupy. – Magda przedstawiła się służbiście.

– Witaj, Madziu. Bardzo miło, że po nas wyjechałaś. Niepotrzebnie, doprawdy. Mogłyśmy wziąć taksówkę. Jesteś zaiste kochana, drogie dziecko. – Panie nie ustawały w uprzejmościach.

– Pewnie jesteś okropnie zmęczona. – Alice zatroskała się o nią.

– Nie ma problemu, to należy do moich obowiązków. – Magda próbowała wyręczyć je w pchaniu jednego z wózków.

– Ależ kochanie, zostaw to, bo się podźwigniesz. – Ethel z matczyną troską odsunęła ją na bok. – Gdzie ten bus? A, jest. No to po kłopocie.

Dziarskie damy załadowały bagaże, zanim kierowca zdążył to zrobić, i nie tracąc czasu, pomknęli do hotelu.

Zakwaterowanie obu pań nie było trudne. Same już na początku zaznaczyły, że nie potrzebują pokoju z dwoma łóżkami. Bez problemu dadzą sobie radę z jednym.

Kiedy ostatnia para gości zniknęła w hotelowej windzie, Magda niemal otarła pot z czoła.

Ta grupa bije rekordy dziwactw, jakie w życiu widziałam: okultyści, Czarna Mamba na szpilach, ornitolog erotoman, fakir i lesbijki, do tego skarpetki w sandałach, trwała ondulacja i profesor nad grobem. To powinno być płatne potrójnie, rozmyślała. Ale to w końcu tylko turyści, a nie seryjni mordercy na zwolnieniu warunkowym. Wszystko będzie dobrze, to zaledwie kilka dni.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

NOWE ZLECENIE

ROZDZIAŁ 1. KOLACJA POWITALNA

ROZDZIAŁ 2. NOCNY KLUB

ROZDZIAŁ 3. WIECZÓR NA STATKU

ROZDZIAŁ 4. IZYDOR ZACZYNA PYTAĆ

ROZDZIAŁ 5. IZYDOR NADAL PYTA

ROZDZIAŁ 6. ROZMOWY I KAROL

ROZDZIAŁ 7. IZYDOR ZACZYNA DEDUKOWAĆ

ROZDZIAŁ 8. KONCERT

ROZDZIAŁ 9. IZYDOR WYCHODZI Z SIEBIE

ROZDZIAŁ 10. MAGDA ZACZYNA DEDUKOWAĆ

ROZDZIAŁ 11. GDZIE JEST MAGDA?

ROZDZIAŁ 12. KOMISARZ KOŃCZY SPRAWĘ