Lumpeks - Marek Skrzecz - ebook

Lumpeks ebook

Marek Skrzecz

0,0

Opis

"Lumpeks" jest opowieścią o współczesnych mieszkańcach Warszawy. Ich wspomnieniach i emocjach rodzących się z wędrówki postaci pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Rzeczywistość otaczająca bohaterów jest ich integralną częścią. To z niej rodzą się uczucia. Pstrokacizna bazarowego sklepu z używaną odzieżą. Senność i zawieszenie w czasie muru służewieckich wyścigów konnych. Droga z Ochoty na Powiśle. To scenografia, która jest równie kluczowa jak ludzie jej doświadczający, bo to właśnie z tej wzajemności rodzi się niezwykle plastyczna opowieść.

Marek Skrzecz – z wykształcenia archeolog. Zawodowo związany z edukacją nieformalną, w tym popularyzacją nauki oraz wiedzy o bezpiecznym korzystaniu z internetu. Absolwent kursu kreatywnego pisania w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. "Lumpeks" jest jego debiutanckim zbiorem opowiadań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



HANIA

Wiotką dłonią, wypełnioną plątaniną pulsujących pod cienką skórą żyłek, podniosła z nabożną czcią małą, ceramiczną miseczkę.

– Ładna?

– Ano ładna, ale pani powie, po co kupować kolejną taką samą, pieniążków szkoda.

– Pan widzi, że ładna? – Hania podniosła głowę. Chciała coś powiedzieć, dodać, ale pana Adama już nie było. Zaczęła więc dygotać, prawie upuściła miseczkę. Fala wzburzenia zaczerwieniła jej policzki. – Tak, to przez tych młodych, gówniarze wszędzie, ja wiem, zero szacunku, zero! Pani też zimno? – spytała przechodnia. – Bo mi dziś jakoś wyjątkowo. Kurtki nie mam, to dlatego. Renta mała, wie pani, muszę się pilnować. – Zakasłała, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, poszła dalej.

Była sobota. Hania, ignorując wszechobecny ścisk, krążyła wzdłuż gęsto ustawionych kramów bazarowych. Przepychała się, wtrącała w rozmowy, podczas gdy jej palce, pożądliwie wyprostowane, bezwiednie szukały wśród wypełniających drewniane skrzynki owoców tej samej gładkości, jaką niespełna ośmioletnim ich opuszkom podarowała niegdyś dębowa poręcz śródmiejskiej kamienicy. Jej dłonie, wtedy młode i żywe, uwielbiały sunąć po tym chaotycznym, wypełnionym mocą zwodniczych słojów labiryncie. Traktowały go jako zagadkę, zmyślną szaradę, której tajemnicę tylko one mogą wyłuskać, i nawet kurz z powstańczej ulicy nie przeszkadzał im w szukaniu powiązań pomiędzy ciemnymi sękami a dziwacznymi liniami tworzącymi niezliczone oraz pokrętne ścieżki.

Stoiska się skończyły. Lewa dłoń Hani zawisła w próżni. Prawa mocniej ścisnęła siatkę, bo z tymi chuliganami nigdy nic nie wiadomo.

– Żadnej świętości, żadnej nie uszanują, gówniarze jedni, już Hania by was nauczyła, obiboki cholerne. Wara! Wara od mojej miseczki – wymamrotała i zadowolona z siebie weszła do lumpeksu. – Muszę kurtkę kupić, niby słońce świeci, ale coś jakieś oszukane jest, ani to grzeje, ani nic, ale co tam pani wie, pani jeszcze młoda jest, a są może jakieś zabawki? Moja Sunia uwielbia te małe pluszaczki.

– Ma pani już nowego pieska?

– A, tak, biedna Sunia… wie pani, jakoś tak zawsze miałam ciepłe serduszko do tych psiaczków. Ile to lat temu, jeszcze Suni nie było, a ja tutaj na bazarku zobaczyłam, jak jakiś łachmyta z kartonu pieski sprzedaje, zabiedzone, dwa takie liche kundelki, więc wzięłam je, bo jak można inaczej, pani powie, i jak już je podkarmiłam, to tak prześlicznie wyrosły, że na klatce to każdy mi ich zazdrościł. No i Żabcia jeszcze była, co ją mąż od klientki odkupił, pani sobie wyobraża, maltańczyka pięknego miała i w ogóle opiekować się nim nie chciała.

– Nieładnie z jej strony.

– Ano właśnie. Ludzie w ogóle jacyś tacy dziwni są. Biorą, ale opiekować się to nie ma komu. Albo dzieciaków nie potrafią upilnować. Ja na szóstym piętrze tu obok mieszkam. Balkon co prawda nie za wielki, ale mam. Stanąć i obrócić się można. Siedzę sobie więc na zewnątrz, a ładnie było, nie tak jak dziś, tylko normalnie, tak po ludzku słońce grzało, i widzę, jak w bloku naprzeciwko małe dziecko wychyla się przez barierkę, oczy takie wielkie mi się zrobiły, pani patrzy, takie wielkie, i już słyszałam chrupnięcie główki o chodnik, ale w ostatniej chwili matka złapała dzieciaka. Po co to dziecko robiła, pani powie, jak upilnować nie potrafi.

– Dwie koszule, to będzie dwa złote.

– Widzę, że ładne pan wybrał. Mąż też lubił koszule w paski…

– Gdzie z tą ręką!? Mało pani na sklepie? Proszę iść macać te, które na wieszakach wiszą.

– Patrzcie go, jaki gbur, zapłacił i od razu pan na włościach. Mój syn też taki pyskaty był, wie pani…

– Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać, proszę zobaczyć, jaka kolejka się zrobiła.

– Pani się nie martwi, ja tutaj z boczku siatkę sobie odłożę i akurat kurtki pójdę przejrzeć.

Tłum gęstniał. Gumowa wykładzina skrzypiała. Ludzie krążyli. Szukali, macali, zachłannie przykładali do siebie wyłowione z burego gąszczu ubrania.

– Pani z dnia na dzień jest coraz chudsza, była pani może u lekarza?

– Co tam pani mówi, jakiego lekarza? Zdrowa jestem, a jeść to mi się za bardzo nie chce. Wystarczy, że jedno jajko zjem i jestem najedzona. Pani za to spojrzy, jaką kurtkę znalazłam.

– Nie za duża? Utonie pani w niej.

– Gdzie tam za duża. A nawet jeśli, to aż szkoda nie kupić, takie ma ładne srebrne guziczki.

Klientka się przypatrzyła, lecz nie dostrzegła nic ciekawego. Machnęła tylko ręką i wróciła przeglądać spódnice. Za to Hania mocno ściskała wyblakły materiał modnej dwadzieścia lat temu kurtki. Żyła. Widziała i czuła. Nigdzie indziej. Tylko tutaj, koło wieszaka. Wystarczyło włożyć ubranie do reklamówki, by cała magia znikła. Każdy kąt mieszkania Hani wypełniały złogi nierozpakowanych siatek. Po co je opróżniać? Sama martwa materia, bez połysku, bez sensu, który nigdy by nie zaistniał, jeśli nie spojrzenie innych ludzi – lepkie i zazdrosne. „Haniu, piękną kurtkę znalazłaś”. „Haniu, będzie ci w tym do twarzy”. „Haniu, świetną zabawkę wybrałaś dla suni”. „Haniu…” – a Hania drżała, nieświadomie oddychając marą pochwalnego chóru głosów oraz migawkami niemal już całkowicie wyblakłych wspomnień, które czasami, tak jak teraz, znów pozwalały jej podziwiać błysk posrebrzanych okuć walizki rodziców, kolor eleganckiego płaszcza mamy oraz szorstką niczym materiał trzymanej kurtki ojcowską dłoń.

Tamtego dnia słońce również nie chciało jej ogrzać, mimo że starała się złapać drobnymi przedramionami każdy jego promień. Nie pomogła też zmiana wysokości. Na barkach taty było tak samo chłodno, jak przy chodniku. Czuła się rozczarowana. Słońcem, które nie dawało ciepła, spacerem, który nie chciał się skończyć, milczeniem, które zostało im nakazane, oraz tą całkowicie obcą nazwą, którą ojciec zapisał w swoim kieszonkowym kalendarzu. Pruszków. Pisane kursywą. Lekkimi pociągnięciami grafitowego ołówka. Była nauczona, że wpis w ojcowskim kalendarzu jest świętością, do której musi się dostosować, choćby oznaczało to przerwanie zabawy. Dlatego grzecznie szła i bezskutecznie próbowała rozgrzać się podskokami oraz innymi wygibasami.

Potem były pociągi. Długie oraz ogromne. Ale przynajmniej ciepłe. I mimo niesamowitego ścisku była całkiem zadowolona, bo jeszcze nigdy nie jechała takim z otwartym dachem. Poza tym rytm uderzeń podwozia o łączenia szyn przyjemnie ją kołysał, gdy łowiła wzrokiem fragmenty lekko zachmurzonego nieba ukazującego się spomiędzy łokci współpasażerów. W szczerym uśmiechu rozciągała wtedy wąskie usta i ciągnęła rodziców za rękawy, mówiąc:

– Patrzcie, tam na niebie ta duża chmura wygląda zupełnie jak piesek pani Nowickiej. Uszy ma długie, nos też taki okrąglutki. Ooo, a tamta, tata, patrz! Tamta wygląda jak smok. Myśli tata, że jakbyśmy mieli tak wielkiego smoka, to szybciej wojnę byśmy wygrali? A ta to wygląda jak koń…

A ta, bardziej niż inne puchata, mogłaby być Żabcią, Sunią, Pieszczotką lub Niunią. Mężem lub synem. Córką lub wnuczką. Bo nic nie stoi na przeszkodzie, by to w kształcie chmur się doszukiwać, co komu jest pisane. Przeznaczeniem Hani było dojechać, przeżyć, ożenić się i owdowieć, a lata później umrzeć na raka trzustki. Lecz nie trzeba było patrzeć w chmury, aby wiedzieć, że przeznaczeniem pociągu, jak każdej maszyny na tym świecie, jest zatrzymanie się.

Hania patrzyła, teraz na kurtkę, wtedy na torowisko. Trzymała mamę za rękę i wsłuchiwała się w brzdęk dziesiątków ostentacyjnie rzucanych pod siebie kluczy do mieszkań. Cieszyła się tą melodią, której nuty tak dźwięcznie wybrzmiewały pośród oparów wszechobecnego wrzasku. Odwróciła głowę. Chciała sprawdzić, czy tata też rzucił, klucz do ich mieszkania był wyjątkowo ciężki i na pewno ślicznie by brzdąknął. Ale taty już nie było. Były za to blade wargi mamy.

– Haniu, nie martw się, tata wróci. Głupstwo, trafił do złej kolejki. Zwykłe nieporozumienie. Znasz tatę, szybko to wyjaśni i zaraz wróci.

Czekali więc. Przy ażurowym filarze obszernej hali. Czekali długo. Mama płakała. Hania nie rozumiała łez mamy. Przecież grzecznie czekały na tatę. Szybko zaczęła się nudzić. Zdjęła czapkę, potrząsnęła czarnymi lokami włosów i pobiegła na zewnątrz szukać zabawy, zostawiając za sobą to, czego oczy dziecka nie mogły zrozumieć, tych podwijanych spódnic i biegunki pokrywającej podłogę, tych otwartych ust młodej dziewczyny na zawsze zastygłych w grymasie śmiertelnej zgrozy, tych rąk desperacko wyrywających sobie klosz lampy, aby mieć jakąkolwiek możliwość zjedzenia obozowej zupy, a może przede wszystkim tych ciężkich łez mamy, od których trzeba było uciec, byle nie patrzeć na nie.

Przez chwilę kopała kamyki, później obserwowała rozpalone na placu ogniska. W końcu zaczęła być głodna, a wraz z burczeniem w brzuchu nadeszła irytacja. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Dlaczego? – zastanawiała się z nagłym przerażeniem. Wtedy zauważyła uchylone drzwi. Weszła do środka i już nie było tłumów, tylko intrygująco ciche oraz spokojne pomieszczenie. Raźno podeszła do stojącego przy ścianie długiego stołu i nieskrępowana siedzącymi tam żołnierzami zajęła wolne miejsce na skraju ławy. Siedzący obok żołnierz podsunął do niej talerz. Kazał jeść. Ledwo go zrozumiała (po polsku mówił gorzej niż ona), ale z ochotą wzięła łyżkę. Jednakże szybko zgromiła samą siebie:

– Przecież mama też musi być głodna. Nie wypada tak zwyczajnie jeść, jak mama jest głodna, no i tata mógł już wrócić, na pewno zgłodniał – powiedziała.

Żołnierz spojrzał na nią. Odburknął coś po swojemu i dodał, żeby nie marudziła i jadła. Hani nie trzeba było powtarzać. Grzecznie zjadła całość, tak jak nauczył ją tata, do końca, bo nieładnie jest w gościach zostawiać bałagan na talerzu. Żołnierz wydawał się zadowolony. Podniósł w uśmiechu zmęczone kąciki ust, sprawnym ruchem odpiął od paska obtłuczony kubek, nalał do niego zupy. Hania ładnie podziękowała, mocno schwyciła prezent i wyszła z baraku.

Kubek dobrze leżał w dłoniach. Miał zaokrąglone brzegi, wgnieciony bok oraz wyświeconą stalową powierzchnię, którą w całości pokrywała pajęczyna cieniutkich rysek. Hania była zadowolona z siebie. Radośnie pokonywała kolejne metry i z nonszalancją omijała złogi porzuconych tobołków oraz ściśnięte grupki koczujących w Dulagu ludzi. Uważała tylko, aby coraz śmielej poczynająca sobie marchewka nie opuściła granic kubka. Już nie przeszkadzał jej ścisk panujący w obozie. Wprost przeciwnie. Cieszyła się, że w końcu nie jest anonimowa, że ludzie odwracają za nią głowy. Wyczuwała ich spojrzenia i nie mogła się doczekać, aby pochwalić się rodzicom. Haniu, księżniczko nasza śliczna, jesteś najwspanialszą dziewczynką pod słońcem, byliśmy straszliwie głodni, ale dzięki tobie, naszej ukochanej córeczce, mamy co jeść, a mamie wpadł do oka tylko mały paproch, dlatego wcześniej płakała, popatrz, nie ma paproszka, mama już nie płacze – głos taty wybrzmiewał w jej myślach, gdy, oddychając głęboko, patrzyła w taflę wodnistej jarzynówki. Niemalże czuła wtedy dotyk jego dłoni, jej ciężar, spokój głaszczących ją po włosach palców. Uśmiechnęła się i pewniej schwyciła kubek.

– Prosiłabym o kończenie zakupów – zagrzmiała sprzedawczyni – za pięć minut zamykamy sklep.

Hania podniosła głowę. Poprawiła niesforne pasemko włosów, ale nie tych siwych, cienkich, niemalże przezroczystych, tylko długich, kruczoczarnych i kręconych – włosów nastoletniej księżniczki, małej cyganeczki, jak zwykła nazywać ją mama. Włosów, które lśniły odbiciem wiosny, gdy z mocą spragnionego uwagi serca śpiewała pomiędzy blokami Żoliborza powstańcze piosenki. „Piękny głos masz, Haniu, zaśpiewaj nam coś jeszcze”, mówili przechodnie i wsłuchiwali się w doskonale znane wszystkim słowa.

– Bo nasz obronny wał mocniejszy jest od skał – zanuciła, ale szybko skończyła, bo odwykłe od melodii gardło zaprotestowało, kaszląc gwałtownie.

– Wszystko w porządku?

– Pani się nie martwi, jakiś paproch połknęłam, za ile będzie ta kurtka?

– Dzisiaj wszystko po złotówce.

– To pani zapakuje i da pani jeszcze opakowanie tych słonych paluszków, całkiem udane są, a jutro będzie coś ciekawego?

– Jutro jest niedziela i mamy zamknięte, zapraszamy w poniedziałek.

– A, tak, poniedziałek, będę na pewno, proszę odłożyć tylko jakieś ładne zabawki dla Suni, ona uwielbia te małe pluszaczki – powiedziała i wyszła na zewnątrz.

Sprzedawczyni zamknęła drzwi na klucz, podliczyła utarg i zaczęła zamiatać sklep. Po chwili natrafiła na siatkę Hani. Spojrzała przez okno, ale plac był pusty. Podniosła siatkę i postawiła miseczkę obok kasy, aby nie zapomnieć oddać jej w poniedziałek.

GŁOS MATKI

Pamiętam spacerówkę, taką najprostszą, obleczoną tkaniną w dotyku podobną do ceraty. Nie pamiętam, czy siedziałem w niej, czy też stałem obok, ani ile miałem lat. Za to dobrze pamiętam głos mamy. Czuły, taki inny, jeszcze pozbawiony szorstkości, łagodnie podsycający nastrój oczekiwania. Właśnie zamknęły się szlabany. Zaraz miał przejechać pociąg. Prawdziwa magia. Śmieszne jest to, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie samego momentu przejazdu pociągu. Tylko te szlabany. Poobijane, biało-czerwone maszty, które nieznaną i tajemniczą siłą opadały, zwiastując rychłe pojawienie się pędzącego składu. Wiem, że była to moja zachcianka. Dziecięca fantazja, która kazała mi prosić matkę, aby codziennie przychodziła razem ze mną na zagubioną gdzieś w warmińskim krajobrazie stację i czekała, aż szlabany przy akompaniamencie zgrzytów, trzasków oraz oszczędnych jęknięć syreny opadną, a za kilka minut, zza lesistego zakrętu, wyjedzie, oświetlając nas przez ułamek sekundy żółtym światłem, zmęczona wieloletnią służbą lokomotywa.

Lubię to wspomnienie. Jego prostotę. Zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj. Niby spokojne, lecz pełne niewidocznego napięcia. Jest tłoczno. Raz, że to końcówka wakacji, dwa, że ciepło, trzy, że trasa nad Zegrze, tego najbliższego stolicy rezerwuaru mazurskich marzeń. Dwa pasy w każdą stronę i obydwa szczelnie wypełnione. Drżenie silników miesza się z drżeniem dłoni na kierownicach. Każdy pragnie już tam być, byle nad wodą, byle skraść jeszcze jeden promień słońca, jeszcze jeden oddech urlopu. Lecz na razie stoimy. Kolejne światła.

To tutaj, mniej więcej w połowie drogi do ośrodka, znajduje się przystanek autobusowy, na którym wysiadałem do swojej pierwszej dziewczyny. Skulony obcością otoczenia opuszczałem podmiejskiego busa oraz zagłębiałem się w uliczkę pełną architektonicznych fantazji, wybujałych w formie, podkręconych w pretensjonalności. Zaciskając zęby od gwałtownie wzrastającego podniecenia, przechodziłem obok tych wszystkich fasad, ganków, schodków i kolumienek, różnych w kolorach, różnych w kształtach. Wtedy liczyła się tylko perspektywa seksu. Żadna architektoniczna maszkara nie była w stanie przesłonić mi wizji nagiego ciała, jego skrytych za burzą czarnych włosów małych piersi, których widoku, dotyku, przede wszystkim zaś smaku pożądałem wówczas każdym nerwem swojego nastoletniego ciała.

I gdy czasami dopada mnie wspomnienie tej pierwszej, gówniarsko niecierpliwej, nieporadnie łapczywej, tak wyczekiwanej wspólnej nocy, zastanawiam się nawet, co by było, gdyby nie Kasia, a ona – drobna, trochę nierozgarnięta, ale zawsze chętna do wspólnego smakowania chwili – została moją żoną. Może łatwiej byłoby zaakceptować ją matce. Na pewno znalazłaby w niej idealnego rozmówcę. Przytakującego, słuchającego, nie zastanawiającego się specjalnie nad treścią. Zresztą tak mogło się zdarzyć. Złapaliśmy dwa tygodnie opóźnienia. Dla mnie były to dwa tygodnie nieprzespanych nocy, kiedy wyobrażałem sobie, jak w końcu staję przed matką – wyprostowany, dumny, dorosły, odpowiedzialny – niby w pełni świadomy konsekwencji.

Zdaję sobie jednak sprawę, że te mrzonki, zaledwie życzeniowe fantazje, szybko rozwiałaby konfrontacja. Na pewno nie potrafiłbym opanować łamiącego się głosu, natychmiastowego płaczu oraz nieuchronnego zdania się na nią. Aby tylko ją zadowolić. Jak zawsze pozwolić w końcu jej zadecydować, co dalej zrobić z własnym życiem.

Pamięć często płata mi takie figle. Imię dziewczyny się zaciera, niknie. Jej urokliwe, tak niegdyś pociągające brodawki gubią się w błędniku pamięci, ale perspektywa nieuchronnej, nie szkodzi, że wymyślonej, rozmowy z matką, ciągle napawa mnie przerażeniem.

Jest zielone, ruszamy. Korek się rozluźnia i rutyna prowadzenia samochodu pozwala odpocząć myślom. Szare tynki, poprzetykane feerią kontrastowych barw szyldów reklamowych, płynnie przechodzą w ciasną gęstwinę leśną. Wyraźnie czuć jesień mimo z pozoru wciąż mocnego sierpniowego słońca. Przez uchylone od strony pasażera okno wpada powietrze nasycone bliskością lasu, jego wilgotną aurą, pełną skisłej, wiecznie ukrytej w cieniu wilgoci. Las jest zwarty, liściasty i brzydki. Z rzędem nieodzownych śmieci na froncie. Kiepy, kubki, torby po fast foodach, warzywa. O malowniczych aspektach przyrody, jakimi reklamuje się ośrodek, nie może być mowy.

Już blisko, teraz ostatnia prosta, a na niej, tuż nad tą linią styku horyzontu z drogą, jakby jawy i snu, pojawia się kolejne wspomnienie, tym razem dziwnie niezobowiązującego wspólnego wyjazdu gdzieś do podwarszawskiego kąpieliska, bo mama pomyślała, jak fajnie byłoby, abym posiedział chwilę nad wodą. Wtedy powietrze tak samo mamiło oczy złudną perspektywą, sprawiając, że przy każdym spektaklu parującego znad drogi gorąca wyobrażałem sobie taflę upragnionego kąpieliska, a wtedy mama, słysząc moje zniecierpliwienie, zwyczajnie się uśmiechała.

Droga