Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez hamulców - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2022
Ebook
34,50 zł
Audiobook
38,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,50

Bez hamulców - ebook

Ona – czterdziestoletnia świeżo upieczona rozwódka, matka dwóch zbuntowanych nastolatków, profesjonalna i zdystansowana dziennikarka sportowa, która marzy, by wreszcie zacząć żyć tylko dla siebie.

On – kolorowy ptak, młody, utalentowany, żywiący się adrenaliną żużlowiec, który prowadzi życie bez hamulców, biorąc z niego to, co najlepsze, i nie przejmując się opinią innych.

Los sprawi, że niespodziewanie drogi tych dwojga się splotą. Zaiskrzy między nimi już od początku znajomości i połączy ich ogromna chemia, ale na przeszkodzie temu związkowi stoi jeden mały szczegół... osiemnaście lat różnicy wieku!

Niezwykle namiętna historia miłości, która z wielu powodów nie ma prawa się udać.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-260-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Na początku nie zwra­casz uwagi na to, że łóżko jest małe i wąskie. Mówisz sobie, że prze­cież zmie­ści­cie się we dwoje na mate­racu o sze­ro­ko­ści sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Co tam koł­dra! Sam fakt, że jeste­ście w sobie zako­chani, spra­wia, że nikt i nic nie jest w sta­nie wam prze­szko­dzić. Chce­cie być tylko razem. Oddy­chać tym samym powie­trzem. Wszystko robić razem. Cały czas. Zawsze razem.

Nieco póź­niej rze­czy­wi­stość lekko nad­gryza roman­tyzm. Zaczy­nasz dostrze­gać wady i nie­do­sko­na­ło­ści dru­giej połówki. To chwila, gdy odczu­wasz potrzebę udo­wod­nie­nia swo­jej nie­za­leż­no­ści. Tego, że w poje­dynkę też potra­fisz funk­cjo­no­wać, że druga osoba nie defi­niuje cię jako czło­wieka. Ty kochasz jego, on cie­bie, ale wie­cie, że dacie radę żyć osobno. Wkrótce poja­wiają się pierw­sze pro­blemy, pierw­sze poważ­niej­sze kłót­nie. Realizm wysta­wia was na próbę. Kwe­stią czasu jest, kiedy sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów ulega podwo­je­niu.

Gorzej, jeśli na tym się nie koń­czy.

Gorzej, kiedy kumu­lują się nie­wy­ja­śnione pro­blemy, nara­stają żale i wza­jemne pre­ten­sje.

Gorzej, gdy zauro­cze­nie mija, tematy do roz­mów zni­kają, a wspólny czas spę­dzany wyłącz­nie na fizycz­no­ści to wszystko.

Gorzej, bo oka­zuje się, że miłość nie wystar­cza, że sta­bi­li­za­cja, kre­dyt na miesz­ka­nie, ślub, dzieci nie cemen­tują związku.

I nim się obej­rzysz, znów masz sześć­dzie­się­cio­cen­ty­me­trowy mate­rac, tyle że… na dwóch osob­nych łóż­kach, w dwóch oddziel­nych budyn­kach. Nagle oka­zuje się, że pra­wie nic was nie łączy. Nawet kre­dyt, bo miesz­ka­nia też już macie dwa osobne. Jedyne, co w pew­nym sen­sie na zawsze was jed­no­czy, to dzieci – ich dobro i prze­lotne spo­tka­nia co dwa tygo­dnie pod­czas prze­ka­zy­wa­nia sobie potom­stwa.

Twoje poukła­dane do tej pory życie się wali. Jak grom z jasnego nieba ata­kuje cię rze­czy­wi­stość. Jesteś po czter­dzie­stce, masz dwóch nasto­let­nich synów, od lat się nie roz­wi­jasz, dałaś się pochło­nąć rodzi­nie, poświę­ci­łaś się dla dzieci, nie prze­ży­łaś niczego sza­lo­nego i być może już nie będziesz miała oka­zji…

Pra­wie umie­rasz.

Tak jak ja.BIEG 1

Bez­chmurne niebo i cie­płe pro­mie­nie słońca zapo­wia­dają wio­snę. Ruch na dro­dze jest nie­wielki, zwa­żyw­szy, że to sobot­nie połu­dnie. W radiu leci kawa­łek Cra­iga Davida _Wal­king Away_ o zosta­wia­niu pro­ble­mów daleko za sobą, a ja pocią­gam nosem i sta­ram się powstrzy­mać napły­wa­jące do oczu łzy.

Nie rozu­miem, dla­czego tak się czuję, bo prze­cież roz­wie­dli­śmy się w zgo­dzie, spo­koj­nie, bez emo­cji. Tak jak na parę doro­słych osób przy­stało. Oboje doszli­śmy do tych samych wnio­sków. Nasze mał­żeń­stwo nie ist­niało od lat, trwało tylko dzięki sile przy­wią­za­nia i dla dobra dzieci. Sta­li­śmy się współ­lo­ka­to­rami, któ­rzy dzie­lili jedno łóżko. Po latach posu­chy doro­śli­śmy do tego, by przy­znać przed sobą, że to koniec. Nie było pre­ten­sji, pła­czu, kłótni, awan­tur. Nie zacho­wy­wa­li­śmy się jak wiele par z naszego oto­cze­nia. Chcie­li­śmy być ponad to… i dotych­czas cał­kiem nie­źle nam szło. Oczy­wi­ście nie licząc moich rodzi­ców, dla któ­rych roz­wód jedy­nej córki był naj­więk­szym zawo­dem i życiową klę­ską.

Mimo że minęło już osiem mie­sięcy, w gło­wie bez prze­rwy odtwa­rzam słowa Daniela, które wypo­wie­dział po zakoń­czo­nej roz­pra­wie roz­wo­do­wej: „Dzię­kuję ci za te wspólne osiem­na­ście lat mał­żeń­stwa. Jestem wdzięczny za ten cały okres, kiedy dba­łaś o nasz wspólny mają­tek i poświę­ci­łaś się wycho­wa­niu naszych cudow­nych synów. To były wspa­niałe lata. Zawsze pozo­sta­niesz ważną osobą w moim życiu. I zawsze możesz na mnie liczyć. Nie będziemy już mał­żeń­stwem, ale dwoj­giem przy­ja­ciół prze­cież możemy pozo­stać”.

No i zosta­li­śmy przy­ja­ciółmi. Wbrew spo­łecz­nym ocze­ki­wa­niom przy roz­wo­dzie nie szar­pa­li­śmy się o wspólny doby­tek, samo­chody i dzieci. Zacho­wa­li­śmy się prze­my­śla­nie i odpo­wie­dzial­nie, bo oboje tacy jeste­śmy. Mnie przy­padł w udziale dom w Kon­stan­ci­nie, Danie­lowi apar­ta­ment w cen­trum War­szawy, głów­nie dla­tego, że jego kli­nika sto­ma­to­lo­giczno-orto­don­tyczna mie­ści się w pobliżu. Dziećmi też się podzie­li­li­śmy, a raczej cza­sem spę­dza­nym z nimi, tak więc Tymek i Kostek dwa tygo­dnie miesz­kają ze mną, dwa tygo­dnie z ojcem.

Choć można powie­dzieć, że wszystko mie­li­śmy prze­my­ślane, mój świat i tak legł w gru­zach. Co prawda tylko ten wewnętrzny, zewnętrz­nie robi­łam dobrą minę do złej gry. Uda­wa­łam, że to nic takiego, że świet­nie sobie radzę, że nie potrze­buję wol­nego w pracy, bo jestem ide­alna, per­fek­cyjna, nie mam sła­bo­ści… A potem po cichu pła­ka­łam w kuchni, łapiąc się na tym, że znów zapa­rzy­łam dwie poranne kawy. Szlo­cha­łam w poduszkę, bo w sobotni wie­czór przy­go­to­wa­łam jego ulu­bioną jagnię­cinę w czer­wo­nym winie, choć jej smaku nie cier­pię. Zło­ści­łam się, gdy sama wno­si­łam na strych świą­teczne ozdoby. Krzy­cza­łam z bez­sil­no­ści, kiedy auto odmó­wiło mi posłu­szeń­stwa na środku Puław­skiej i musia­łam pro­sić o pomoc kum­pla z pracy.

Prze­trwa­łam to wszystko. Zaczę­łam na nowo. Uło­ży­łam plan na samotne życie, choć… może bar­dziej cyniczne niż kie­dyś. Z uśmie­chem przy­cho­dzi­łam na wspólne obiady, gdy świę­to­wa­li­śmy koniec sezonu pił­kar­skiego naszych synów. Jakby ni­gdy nic sia­da­łam obok Daniela na wywia­dówce lub szkol­nym przed­sta­wie­niu dla rodzi­ców. Uda­wa­łam, że roz­wód spły­nął po mnie jak po kaczce. I tak aż do zeszłego mie­siąca, gdy Daniel przed­sta­wił mi oraz naszym chłop­com swoją nową part­nerkę… insta­flu­en­cerkę, któ­rej naj­wi­docz­niej prócz prze­glądu uzę­bie­nia zapro­po­no­wał dogłęb­niej­sze oglę­dziny. Od tam­tej pory coś zaczęło we mnie pękać, powoli zrzu­ca­łam emo­cjo­nalny pan­cerz. Czarę gory­czy prze­lała kola­cja „dla sta­rych przy­ja­ciół”, jaką Daniel i jego nowa uko­chana zor­ga­ni­zo­wali dwa tygo­dnie temu. Poszłam, bo tak wypa­dało, bo nie chcia­łam, by pomy­ślał, że mnie zra­nił. Ale widząc ich razem, tak upo­jo­nych miło­ścią, zaczę­łam ana­li­zo­wać wszyst­kie nasze wspólne lata.

Czy na mnie też tak patrzył? Czy był rów­nie szczę­śliwy i zako­chany? Czy wybrał ją, bo ja się zesta­rza­łam? Bo moje ciało nie wyglą­dało już tak jak jej? Może koja­rzy­łam mu się tylko z matką jego dzieci? Z inku­ba­to­rem z roz­stę­pami, który rodzi i wykar­mia wła­sną, nie tak jędrną i pełną pier­sią? A może cho­dziło o nasz seks? Może był zbyt nudny, prze­wi­dy­walny…

Odpo­wie­dzi na te i setki innych pytań nie dosta­łam. Jed­nak pod­czas tej kola­cji zro­zu­mia­łam, że Daniel nie zapro­sił mnie, by mi dogryźć czy upo­ko­rzyć mnie w towa­rzy­stwie naszych wspól­nych zna­jo­mych. On zor­ga­ni­zo­wał mi randkę w ciemno! Jakby tego było mało – z kolegą jego „słod­kiej Igusi”. To był cios, któ­rego nie wytrzy­ma­łam. Po pro­stu pękłam.

Po raz pierw­szy od lat wzię­łam wolne w pracy, a ponie­waż chłopcy byli u Daniela, spa­ko­wa­łam torbę i wyje­cha­łam. Tydzień w total­nej głu­szy uświa­do­mił mi, że nie­na­wi­dzę takich miejsc. Dla­tego dziś opusz­czam Bory Tuchol­skie i zmie­rzam na week­end nad morze.

Nagle Craig David urywa w środku refrenu, a na wyświe­tla­czu poja­wia się numer Mar­cina Szczy­giel­skiego, dzien­ni­ka­rza i mojego part­nera z kanału spor­to­wego, a przede wszyst­kim jedy­nego przy­ja­ciela, który sam zapro­po­no­wał mi urlop, bym ochło­nęła.

– Cześć, Karola! Jak tam… – Zacina się na moment. – No wiesz, łowie­nie rybek, cho­dze­nie po lesie…

– Nuda! To nie dla mnie.

– O! To fan­ta­styczna wia­do­mość! – Marsz­czę brwi, nie rozu­mie­jąc jego entu­zja­zmu. – Jedziesz do Toru­nia, potrze­bują kogoś na zastęp­stwo, bo…

– Chyba osza­la­łeś?! Wiesz, że mam jesz­cze dwa dni urlopu. Pierw­szy raz od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Obie­ca­łeś!

– Wiem, wiem, Karola. – Mar­cin ciężko wzdy­cha. – Ale Szcze­pań­skiego zła­pała grypa, Jeżówka ma wywiad. Wysłał­bym Krystka z Gdań­ska, ale tak się zło­żyło, że dziś gra Trefl Gdańsk z AZS Olsz­tyn, więc on też pra­cuje na sta­dio­nie. Mogę spró­bo­wać ścią­gnąć Goź­dzial­ską…

– Ona jest na macie­rzyń­skim – przy­po­mi­nam mu i stu­kam pal­cami o kie­row­nicę, bo już czuję, dokąd zmie­rza ta roz­mowa. Zaci­skam usta w cienką kre­skę, by przy­pad­kiem nie wymsknęło mi się ani jedno z tysiąca prze­kleństw, które krążą mi po gło­wie.

– Dla­tego pomy­śla­łem o tobie. Aktu­al­nie masz naj­bli­żej do Toru­nia, nie jesteś chora, w ciąży ani w pracy.

– Nie jestem, bo mam urlop – sykam, choć kątem oka wypa­truję miej­sca, w któ­rym mogła­bym zawró­cić. – Poza tym nie znam się na żużlu!

Cała ja. Posłuszna, oddana pracy i wiecz­nie dys­po­zy­cyjna matka Teresa kanału spor­to­wego – Karo­lina Sza­rzyń­ska.

– Karola, mam cię bła­gać?! Bła­gam! Bła­gam na kola­nach! Szef mi ukręci jaja, jeśli w pół godziny nikogo nie znajdę! Ty jesteś naj­lep­sza! Wiesz o tym! Prze­ślę ci ściągi. Na sta­dio­nie nie będziesz sama, będą też Paweł Mar­czak i Góral. Dasz radę!

Pry­cham ze śmie­chu pod nosem. Kiedy Mar­cin Szczy­giel­ski błaga, to musi być naprawdę kiep­sko.

– Dobra, Szczy­giel, ucisz się na moment! – Na­dal udaję złą. – _Hey, Siri, give me dri­ving direc­tions_ Moto­arena Toruń.

– Dzię­kuję, dzię­kuję! Karola, ratu­jesz mi życie!

– A myśla­łam, że jaja.

– To też! Jeste­śmy two­imi dłuż­ni­kami! Ja i moje…

– Bła­gam cię, Szczy­giel, cho­dzę na pila­tes z twoją żoną! Nie muszę od cie­bie słu­chać o two­jej ana­to­mii. Już wszystko wiem od Kaśki! – Wybu­cham gło­śnym śmie­chem.

– Bar­dzo zabawne – pry­cha Mar­cin, ale wiem, że poczuł nie­sa­mo­witą ulgę.

Sie­dzimy w „Sześć­dzie­siątce” od początku ist­nie­nia kanału, wcze­śniej pra­co­wa­li­śmy razem w Canal+ i Pol­sat Sport. Cho­lera, pra­wie osiem­na­ście lat z małą prze­rwą na mój dwu­krotny urlop macie­rzyń­ski. Jak by nie patrzeć, kawał czasu.

– Ale musisz mi prze­bu­ko­wać hotel! Zaraz wyślę ci dane.

– Nie ma pro­blemu. – Łagodny ton szybko ustę­puje poważ­nemu i rze­czo­wemu. – Posłu­chaj, to jest bar­dzo ważny mecz. KS Toruń jest gospo­da­rzem, ale Sparta Wro­cław będzie…

– Mecz? Serio? Mecz żuż­lowy?! – dopy­tuję.

Męż­czy­zna wzdy­cha ciężko, co utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nic o tym spo­rcie nie wiem.

– I ty, kobieto, jesteś dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym?! Jakim cudem? Chyba przy­jęli cię na ładne oczy i biust!

Ponow­nie sta­ram się roz­luź­nić śmie­chem.

– A ja byłam pewna, że to ze względu na ojca, byłego tre­nera repre­zen­ta­cji piłki noż­nej!

Chi­chot z moich ust jest coraz bar­dziej ner­wowy. Nie­na­wi­dzę być nie­przy­go­to­wana do pracy, tym bar­dziej że to rela­cja na żywo. Piłka nożna to mój konik. Czy chcia­łam, czy nie, tata już od dziecka zara­ził mnie tym spor­tem. Tak jak póź­niej moich synów. Zaszcze­pił nam pasję, chęć rywa­li­za­cji i umie­jęt­ność pracy zespo­ło­wej. W mło­do­ści był pił­ka­rzem Legii War­szawa, pił­kar­ską eme­ry­turę spę­dził jako tre­ner, aż awan­so­wał na jed­nego z człon­ków PZPN-u.

– To też! – Szczy­giel zanosi się śmie­chem.

– Dobra, to co z tym Spar­ta­ni­nem?

– Sparta Wro­cław! Ewen­tu­al­nie: Spar­ta­nie. Karola, serio, skup się. Wiem, że prze­cho­dzisz teraz ciężki okres.

– Super, że mi o tym przy­po­mnia­łeś. Jak­bym sama nie wie­działa, że po osiem­na­stu latach mał­żeń­stwa zosta­wił mnie mąż, po czym nie dość, że już sobie zna­lazł nową, to jesz­cze pró­buje i mi uło­żyć życie. Chcesz mi jesz­cze przy­po­mnieć, że jestem czter­dzie­sto­let­nią roz­wódką, któ­rej naj­lep­sze lata w tele­wi­zji już prze­mi­jają, bo gdzieś za hory­zon­tem czai się nowa, młoda i przede wszyst­kim jędrna krew bez zmarsz­czek?!

Mar­cin mil­czy, ale ta cisza mówi mi wszystko.

– Nie gadaj, że szu­kają kogoś do wyko­pa­nia?!

– Nie chcia­łem cię dobi­jać. Od mie­siąca robią cię­cia. Jak pole­gniesz, to wyle­cisz z roboty! A ja razem z tobą!

„Kurwa! Kurwa! Kurwa!” – prze­kli­nam w myślach i kil­ka­krot­nie ude­rzam dłońmi o kie­row­nicę.

„Weź się w garść. Sza­rzyń­ska, weź się w garść!” – instru­uję samą sie­bie. – „Oddy­chaj. Prze­cież uwiel­biasz być dzien­ni­ka­rzem spor­to­wym. Kochasz to. Uwiel­biasz zapach rywa­li­za­cji, smak zwy­cię­stwa”.

– Ja wiem, że ty jesteś ta poukła­dana, skru­pu­latna i dokładna, ale… góra chce świe­żo­ści, życia i pasji w naszych rela­cjach. A ty… no wiesz, jesteś…

– Jestem sztywną pro­fe­sorką i by­naj­mniej nie ma to nic wspól­nego z kate­go­rią z Por­n­huba.

Mar­cin nawet nie musi zaprze­czać. Wiem, jaka jestem. W pracy mam sta­lowe nerwy. Cechuje mnie opa­no­wa­nie, zawsze zacho­wuję trzeź­wość umy­słu. Lecz nie­jed­no­krot­nie sły­sza­łam też, że jestem zbyt poważna, pozba­wiona emo­cji, choć jed­no­cze­śnie skru­pu­latna i dokładna. Myślę, że to dla­tego szef mnie trzyma, choć chęt­nie prze­rzu­ci­liby mnie do pro­gramu infor­ma­cyj­nego. Jed­nak mam coś, czego żadna wypchana kwa­sem dwu­dziestka mi nie zabie­rze – wie­dzę, doświad­cze­nie, zna­jo­mo­ści i wykształ­ce­nie, bo cho­ciaż nie prak­ty­kuję, jestem psy­cho­lo­giem spor­to­wym.

Biorę głę­boki oddech.

– Jak już to jesteś milf! – Mar­cin pró­buje rato­wać sytu­ację żar­tem.

– Nie jest to pocie­sza­jące – bur­czę. – Dobra, nawi­jaj! Mów wszystko, co muszę wie­dzieć!

– KS Toruń pod­pi­sał kon­trakt na trzy kolejne lata ze wscho­dzącą gwiazdą, Angli­kiem o pol­sko-rosyj­skich korze­niach, który mieszka w Hisz­pa­nii.

– Więk­szego miksu euro­pej­skiego nie mogli prze­trans­fe­ro­wać? – nabi­jam się.

– Nicki Kno­xville to dwu­dzie­sto­dwu­la­tek, który aktu­al­nie zdo­bywa wszyst­kie tytuły. Jeź­dził w Dani i Rosji. Austra­lia ofe­ro­wała mu kosmiczne pie­nią­dze, ale on się uparł na Pol­skę. W zeszłym roku zdo­był tytuł mistrza w Grand Prix. Każdy spe­ku­luje, czy w tym sezo­nie też mu się uda. To, kurwa, obja­wie­nie, nie­kon­wen­cjo­nalny geniusz, kolo­rowy ptak, któ­rego ciężko okieł­znać! On może roz­sła­wić czarny sport na całą Pol­skę…

Pod­nie­ce­nie Mar­cina zaczyna mi się udzie­lać. Czuję dresz­czyk emo­cji. To jest coś, co mnie napę­dza w tej robo­cie.

– Szcze­niak jest FE-NO-ME-NAL-NY! Zapa­mię­taj jego nazwi­sko!

*

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że zapa­mię­tam jego nazwi­sko do końca życia. Nie mia­łam też poję­cia, jak wiele będzie ono zna­czyło… nie tylko dla sportu.

*

Dwie godziny póź­niej pod­jeż­dżam pod sta­dion w Toru­niu. Zer­kam w lusterko. Gładko zacze­sany, ide­alny kok w kolo­rze ciemny blond, jasna szminka dobrana pod kolor paznokci. Muskam korek­to­rem zacie­nie­nia pod oczami – wynik prze­pła­ka­nych mie­sięcy. Zresztą moje nie­bie­skie źre­nice nie błysz­czą już jak nie­gdyś. Na szczę­ście w walizce mam białą koszulę, choć nie jest ide­al­nie wypra­so­wana. Nie wzię­łam ze sobą mary­narki, tylko jasny weł­niany kar­di­gan, ale i tak wyglą­dam cał­kiem pro­fe­sjo­nal­nie. Wło­ży­łam jeansy i szty­blety. Oby uję­cie było od pasa w górę.

Przy­po­mnie­nie w tele­fo­nie infor­muje mnie, że wła­śnie roz­po­czął się mecz Kostka, mojego szes­na­sto­let­niego syna. Dwie godziny póź­niej będzie grała dru­żyna Tymka. Wcho­dzę na stronę klubu spor­to­wego i spraw­dzam skład wybrany na dzi­siej­szy mecz. Następ­nie wysy­łam wia­do­mość do matki Kry­stiana, przy­ja­ciela Kostka, by po skoń­czo­nym meczu zre­la­cjo­no­wała mi jego prze­bieg i w razie gdyby coś się wyda­rzyło, infor­mo­wała mnie na bie­żąco. Kostek nie­stety jest w tym wieku, w któ­rym rela­cja z matką scho­dzi na dal­szy plan, w zasa­dzie rodzi­cielka idzie w odstawkę. Co wię­cej, to już wstyd, gdy zjawi się na meczu. W odróż­nie­niu do ojca, który dopin­guje i soli­da­ry­zuje się w tym męskim spo­rcie, nie mówiąc o dziadku, uzna­nym spor­towcu, któ­rego nie­je­den kolega z dru­żyny mu zazdro­ści. Pocie­szam się, że jesz­cze przyj­dzie taki dzień, gdy to on będzie zabie­gał o moje zain­te­re­so­wa­nie i znów zapra­gnie mieć silną więź ze mną. Oba­wiam się jed­nak, że to złudne nadzieje. Tymek, choć jest młod­szy o cztery lata, wzo­ruje się na star­szym bra­cie – jedną nogą wkra­cza w etap, w któ­rym pró­buje odna­leźć sie­bie, woli spę­dzać czas z kum­plami, jed­no­cze­śnie pozo­staje roz­darty mię­dzy dzie­ciń­stwem a okre­sem nasto­let­nim. Cza­sem ciężko mi na to patrzeć, gdy oba­wia­jąc się krzy­wego spoj­rze­nia lub doci­nek ze strony brata, rezy­gnuje z roz­mowy ze mną, poża­le­nia się czy nawet wypła­ka­nia w moich ramio­nach, gdy coś nie idzie po jego myśli. Kocham ich obu ponad życie, jed­no­cze­śnie sza­nuję ich oraz ich wybory, dla­tego pró­buję dać im prze­strzeń, ogra­ni­czam swoją nado­pie­kuń­czość do mini­mum, a ich pił­kar­skie poczy­na­nia coraz czę­ściej spraw­dzam, uży­wa­jąc do tego inter­netu i kon­tak­tów z innymi mat­kami bądź tre­ne­rami.

Cho­wam tele­fon, wygła­dzam koszulę, następ­nie wycho­dzę z auta i… szczęka mi opada, gdy widzę tłum kibi­ców. To nie tylko męż­czyźni, ale także całe rodziny z dziećmi. Jest spo­koj­nie, bez­tro­sko i bez­piecz­nie. Można rzec, że atmos­fera jest wręcz pik­ni­kowa. Zadzi­wia­jące. Spo­dzie­wa­łam się fana­ty­zmu sza­tań­skiego sportu: usta­wek, rac, kiboli, bójek…

Gło­śny war­kot moto­cy­kli przy­kuwa moją uwagę. Zapach ben­zyny unosi się w rześ­kim kwiet­nio­wym powie­trzu. Biorę głę­boki oddech. To nie­by­wałe, ale czuję, że zacią­gam się magiczną ener­gią, kipią­cym testo­ste­ro­nem. Pędzę na spo­tka­nie z nie­zna­nym. Zacze­piam pierw­szego ochro­nia­rza i pro­szę o wska­za­nie sek­cji dla dzien­ni­ka­rzy. Z tru­dem prze­ci­skam się przez sze­regi hała­śli­wych fanów tego sportu. Na szczę­ście szybko odnaj­duję ekipę tele­wi­zyjną, a po chwili staję obok Pawła i Górala, tech­nicz­nego. Z gniazda mamy widok zapie­ra­jący dech w piersi. Sta­dion jest ogromny.

– I jak? – pyta Paweł.

– Ech, bywało lepiej. Macie tu kawę? – mówiąc to, udaję nie­ocza­ro­waną. Oto ja, pani bez emo­cji. Pełen pro­fe­sjo­na­lizm. Trzeźwy umysł. Sta­lowe nerwy.

– Mamy tro­chę czasu, zanim stu­dio odda nam głos. Przy­go­to­wują jesz­cze tor. – Męż­czy­zna wska­zuje jeż­dżące po torze trak­tory. – Zej­dziemy do baru po kawę i pokażę ci park maszyn. Szara, musisz poczuć żużel, żeby wie­dzieć, na co się piszesz! To jest dopiero sport, nie ta twoja piłeczka i symu­lanci w wymu­ska­nych fry­zur­kach.

– Może jesz­cze mam spró­bo­wać nawierzchni?! – iro­ni­zuję, na co Paweł prze­wraca tylko oczami.

– Pro­szę, to notatki od Szczy­gla. – Góral wrę­cza mi plik zadru­ko­wa­nych kar­tek.

*

Par­king, a raczej park maszyn wygląda jak powięk­szone mro­wi­sko, w któ­rym ekipy mecha­ni­ków oraz zawod­nicy uwi­jają się przed roz­po­czę­ciem meczu. Mię­dzy grup­kami prze­cha­dzają się inni dzien­ni­ka­rze, foto­re­por­te­rzy, głów­nie męż­czyźni. Kobiet jest nie­wiele, a szkoda. Choć w mgnie­niu oka zauwa­żam cha­rak­te­ry­stycz­nie ubrane dziew­czyny – to tak zwane pod­pro­wa­dza­jące, ich głów­nym zada­niem jest wska­zy­wa­nie zawod­ni­kom pola star­to­wego, ale z doświad­cze­nia wiem, że bar­dziej liczy się ich wizu­alny odbiór niż spor­towe zada­nie. Miej­sce, w któ­rym się znaj­duję, przy­po­mina zjazd fanów moto­cy­kli z podzia­łem na boksy dla zawod­ni­ków. Jest tu gwar­nie i czuć napiętą atmos­ferę.

– Gospo­da­rze jeż­dżą w czer­wo­nych i nie­bie­skich kaskach. – Paweł upija łyk mało aro­ma­tycz­nej kawy i wyja­śnia: – Goście w żół­tych i bia­łych. Na pla­stro­nach mają napi­saną liczbę. Od jeden do osiem to goście, od dzie­więć do szes­na­ście jadą gospo­da­rze. – Męż­czy­zna zerka na mnie z pobła­ża­niem wyma­lo­wa­nym na twa­rzy. – Pla­stron to kami­zelka na kevla­rze… to zna­czy na kom­bi­ne­zo­nie.

Przy­ta­kuję, uda­jąc, że to wszystko wie­dzia­łam i nie­po­trzeb­nie mi przy­po­mi­nał. Roz­glą­dam się. To miej­sce napę­dza ryk odpa­la­nych sil­ni­ków. Czuję, jak ze stresu trzęsą mi się dło­nie. Upi­jam łyk let­niej już kawy, napój sma­kuje uno­szącą się w powie­trzu ben­zyną. Żołą­dek zaci­ska mi się w supeł.

Zbliża się do nas jeden z zawod­ni­ków. Ubrany w kom­bi­ne­zon, fachowo nazy­wany kevla­rem, wygląda… męsko, tajem­ni­czo, wręcz pod­nie­ca­jąco. Cho­lera, na jego widok czuję żar rywa­li­za­cji. Jed­nak czar pry­ska w momen­cie, gdy męż­czy­zna zdej­muje kask. Rude kędziorki na gło­wie, twarz nie­ska­lana zaro­stem i mło­dzień­czy trą­dzik.

– Ale dzie­cia­czek – mru­czę.

Zer­kam w notatki. To Emil Woro­now, dwu­dzie­sto­la­tek z Rosji, który osią­gnął cał­kiem nie­złe wyniki w zeszłym sezo­nie, ma oby­wa­tel­stwo pol­skie, zawod­nik toruń­skiego klubu i jeden z młod­szych uczest­ni­ków, jak­kol­wiek więk­szość z nich i tak ma mniej niż trzy­dzie­ści lat. Sport rzą­dzi się swo­imi pra­wami – wiek jest ważny. Wiem to. Bar­dziej jed­nak zasko­czył mnie ogólny wizu­alny odbiór. Zawsze śmie­szyły mnie kole­żanki wzdy­cha­jące do face­tów na moto­cy­klach, ale teraz sama wpa­truję się w tych chłop­ców spraw­dza­ją­cych swoje zabawki i czuję dziwne pod­nie­ce­nie.

– Te dzie­ciaki jeż­dżą sto na godzinę bez hamul­ców. Ryzy­kują zdro­wie i życie. Ude­rzają w bandy z taką pręd­ko­ścią i siłą, że to trudne do wyobra­że­nia. Łamią kości, krę­go­słupy lub… – Paweł macha dło­nią z pogar­dliwą miną. – A te twoje pionki przy kopa­niu piłeczki pła­czą, gdy zła­mią pazno­kie­tek albo lakier nie utrzyma grzywki.

Roz­dzia­wiam usta zasko­czona jego agre­syw­nym nasta­wie­niem. Może nie znamy się aż tak dobrze, bo tylko tyle, ile umoż­li­wia nam praca, jed­nak mia­łam go za nor­mal­nego i zabaw­nego faceta.

– Mar­czak! – Z oddali wyła­nia się ubrany w gar­ni­tur star­szy męż­czy­zna.

– To pre­zes, podejdę się przy­wi­tać. Zacze­kaj tu, nie rzu­caj się w oczy i nie pal­nij głu­poty! – mru­czy groź­nie Paweł, choć uśmie­cha się od ucha do ucha, jakby wła­śnie pra­wił mi kom­ple­menty.

Odda­lam się w stronę płyty sta­dionu i sta­ram się być nie­wi­dzialna. Prze­glą­dam po raz setny notatki, jed­nak z każdą kolejną kartką utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że nie mam zie­lo­nego poję­cia, co robić. Czuję, że dopada mnie atak paniki. Wycią­gam komórkę, a ponie­waż jest tu cho­ler­nie gło­śno, prze­łą­czam apa­rat na tryb gło­śnomówiący.

– Szczy­giel, przy­po­mnij mi, co ja, do cho­lery, tu robię?

– Ratu­jesz moje jaja i swoją dupę przed zwol­nie­niem!

Wiatr wyrywa mi z rąk plik notek ze zdję­ciami zawod­ni­ków. Kartki wpa­dają oczy­wi­ście… w jedyną tutaj kałużę! Wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi dowo­dzą, że popeł­ni­łam błąd, zga­dza­jąc się na ten cyrk.

– Ożeż, kurwa!

Sta­ram się pozbie­rać kartki, jed­nak więk­szość z nich jest do wyrzu­ce­nia, papier ocieka mętną wodą. Pró­buję rato­wać, co się da.

– Domy­ślam się, że Mar­czak będzie chciał ci dogryźć, ale nie on pierw­szy. Wiesz, co myślą o kobie­tach w tej branży, że nadają się, by dopin­go­wać, a nie komen­to­wać…

– Nie kłam i po pro­stu powiedz mi, że mam szy­ko­wać żółtą sukienkę i uśmiech numer pięć, bo od jutra będę zapo­wia­dać pogodę po wia­do­mo­ściach.

Cho­wam twarz w dło­niach. Tego mi bra­ko­wało. Po raz pierw­szy od lat wzię­łam urlop. Mia­łam odpo­cząć, ode­tchnąć po roz­wo­dzie z Danie­lem, a nawet upić się z roz­pa­czy. Tym­cza­sem stoję na are­nie, któ­rej try­buny po brzegi wypeł­nione są kibi­cami, i w duchu krzy­czę z prze­ra­że­nia. Przez ostat­nie pół roku sta­ra­łam się wyjść na pro­stą, choć był to bez­na­dziejny czas. Jeśli stracę teraz robotę, to…

– Kurwa! Kurwa! Kurwa!

– Karola, spo­koj­nie. W życiu nie sły­sza­łem, żebyś była tak spa­ni­ko­wana. Ty nawet przy mnie nie prze­kli­nasz, a dziś… Oddy­chaj!

– Jak mam, kurwa, oddy­chać?! Śmier­dzi tu jak w obskur­nej budzie z zapie­kan­kami, piwo pew­nie też mają takiej samej jako­ści. Wpa­ko­wa­łeś mnie w jakieś bagno! – Wybu­cham histe­rycz­nym śmie­chem. – Sorry! To nie bagno, to żużel!

– Pamię­taj, żużlu już nie ma. Nawierzch­nia to sto pro­cent gra­nit. Moto­cy­kle nie ważą mniej niż sie­dem­dzie­siąt sie­dem kilo­gra­mów, nie mają hamul­ców, a także skrzyni bie­gów i nie jeż­dżą na zwy­kłą ben­zynę. To, co czu­jesz w powie­trzu, to nie są spa­lone na zapiek­sie pie­czarki, tylko meta­nol! To bar­dzo nie­bez­pieczny sport. Zawod­nicy jeż­dżą zawsze w lewo, cztery okrą­że­nia, około sześć­dzie­się­ciu sekund. Po sygnale mają dwie minuty, żeby zna­leźć się pod linią startu, ina­czej odpa­dają z wyścigu. Zawod­ni­ków roz­pi­sa­łem ci ze szcze­gó­łami, ale tylko ty umiesz uszczk­nąć ze Szczy­gie­lo­wej Wiki­pe­dii naj­lep­sze smaczki.

– Szczy­giel, w takich momen­tach rozu­miem, dla­czego pra­cu­jemy razem! Cho­ciaż jak sobie pomy­ślę, że mogła­bym oglą­dać zgrabne i wyspor­to­wane pośladki siat­ka­rzy na sta­dio­nie w Gdań­sku, to mam pewne obiek­cje.

– A co tobie się nie podoba w Toru­niu? – Wyczu­wam w jego tonie odro­binę kpiny.

– W pracy lubię łączyć przy­jemne z poży­tecz­nym! Spek­ta­ku­larne wido­wi­sko spor­towe, szczypta adre­na­liny oraz rywa­li­za­cji, a do tego wyspor­to­wane ciała, na któ­rych mogę zawie­sić oko! A oni w tych swo­ich stro­jach wyglą­dają jak Power Ran­gers na moto­cy­klach! – żar­tuję, czu­jąc, jak powoli ucho­dzi ze mnie stres.

– Jestem czer­wo­nym! – Szczy­giel się śmieje. – A jak ci powiem, że góra na tę oka­zję zare­zer­wo­wała nam noc w hotelu i razem z Wiki jeste­śmy w dro­dze do cie­bie…

Wik­to­ria to maki­ja­żystka z tele­wi­zyj­nego stu­dia i moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Nie­stety, gdy pochła­niają cię życie rodzinne, mał­żeń­stwo i dzieci, two­imi przy­ja­ciółmi stają się współ­pra­cow­nicy, bo tylko ich spo­ty­kasz regu­lar­nie. O przy­ja­ciółkach z mło­dzień­czych lat zapo­mnia­łam już, podob­nie jak one o mnie, gdy byłam w pierw­szej ciąży.

– Karola! Mam moeta! I szpilki! – krzy­czy pod­eks­cy­to­wana Wiki.

– Uwiel­biam was!

– Czyli teraz już możesz spo­koj­nie wró­cić do gniazda i poka­zać, na co cię stać? – Chce wie­dzieć Mar­cin.

– Mało tego! Sko­pię dup­ska wszyst­kim nie­do­wiar­kom! – wołam odważ­nie. – Nawet bez szpi­lek! – dodaję, patrząc na swoje szty­blety i jeansy. Naj­mniej pro­fe­sjo­nalny uni­form, jaki kie­dy­kol­wiek na sobie mia­łam.

– Mam jesz­cze jed­nego newsa. Dziś, po pra­wie rocz­nym zawie­sze­niu, wraca na tor Chris Cle­ver…

– Zawie­sze­niu? – Zer­kam w notatki.

Dwu­dzie­sto­trzy­letni Austra­lij­czyk, dwa tytuły mistrza świata junio­rów. Wielu widzi w nim przy­szłego mul­ti­me­da­li­stę, choć począt­kowo mało kto dawał mu szansę. Według tre­ne­rów to chło­pak o sza­lo­nej natu­rze, uro­dzony na moto­rze, pół­dziki czło­wiek, któ­rego da się uło­żyć do pew­nego momentu, potem w pew­nych obsza­rach idzie wła­sną drogą. Zer­kam na foto­gra­fię. Pie­go­waty blon­dy­nek, jesz­cze chło­pięca uroda, jed­nak w zie­lo­no­okim spoj­rze­niu kryje się sza­leń­stwo. Intry­gu­jący. Boże, jacy oni są mło­dzi.

– Można powie­dzieć – Mar­cin par­ska zdu­szo­nym śmie­chem – że Chris, Nicki i Emil mają bar­dzo podobne upodo­ba­nia pod wzglę­dem spo­sobu spę­dza­nia wie­czo­rów po zawo­dach… a raczej nocy.

– Okej, rozu­miem. – Uśmie­cham się pod nosem, czy­ta­jąc, że przed jed­nym z meczów u zawod­nika wykryto alko­hol. Emil jeź­dzi agre­syw­nie i zda­rzają mu się spię­cia z zawod­nikami, a nawet z sędziami. O Nic­kim nie­stety jest nie­wiele infor­ma­cji, ze zdję­cia też nic nie wyczy­tam, bo jest zalane, dla­tego uszczy­pli­wie pytam: – Czemu o tym Kno­xville’u, obja­wie­niu i chwale narodu, mam tak mało danych?

– Ogra­ni­cza wywiady do mini­mum, w zasa­dzie ich nie udziela. Tyle udało mi się wycią­gnąć z ogól­no­do­stęp­nych infor­ma­cji od dru­żyny, spon­so­rów i z inter­netu. – Z zasko­cze­nia wzru­szam brwiami. To rzad­kość wśród spor­tow­ców, zwłasz­cza dobrych, by nie dzie­lili się z mediami szcze­gó­łami swo­ich osią­gnięć bądź pla­nami. – Ciężko okre­ślić jego styl. Czę­sto ma słabe starty, ale wystar­czy pół okrą­że­nia i wyprze­dza wszyst­kich. Jest szybki. Koń­czy zazwy­czaj pierw­szy.

– Ej! – W gło­sie Wiki sły­chać zawód. – To brzmi jak rela­cja z sek­su­al­nych unie­sień sie­dem­na­sto­latka! – stwier­dza i wszy­scy wybu­chamy śmie­chem.

Roz­łą­czam się i biorę głę­boki wdech. Czuję na sobie czyjś wzrok. Kątem oka dostrze­gam sto­ją­cego nie­opo­dal chło­paka w ciem­nych oku­la­rach i czapce z dasz­kiem z logo­ty­pem jed­nego ze spon­so­rów imprezy. Bacz­nie mnie obser­wuje. Zapewne należy do obsługi toru, ewen­tu­al­nie ekipy mecha­ni­ków. Wyta­tu­owa­nymi dłońmi opusz­cza daszek czapki, by ukryć twarz. Widzę, że ma nie­zły ubaw z wido­wi­ska, jakie zro­bi­łam.

– Co się tak gapisz? – rzu­cam. Nawet z tej odle­gło­ści widzę jego spoj­rze­nie zza ciem­nych szkieł. – Nie masz nic do roboty? Nie musisz pojeź­dzić trak­tor­kiem czy tą splu­waczką?

– To jest cią­gnik i pole­waczka – odpo­wiada po pol­sku, jed­nak ze wschod­nio­eu­ro­pej­skim akcen­tem.

– Jeden chu… – Nie koń­czę, tylko pry­cham, widząc jego pewny sie­bie, wyra­ża­jący roz­ba­wie­nie wyraz twa­rzy.

– Tak wła­ści­wie to dwa. Dwóch face­tów je pro­wa­dzi – stwier­dza, tym razem po angiel­sku.

– Zawsze jesteś taki mądry?!

– A ty taka krzy­kliwa?

Co za bez­czelny typ.

Poiry­to­wana obra­cam się w jego stronę, a on robi coś, co spra­wia, że miękną mi nogi. Uśmie­cha się do mnie tak… tak olśnie­wa­jąco. Sze­ro­kie usta, pełne wargi, rów­niut­kie zęby. Uśmiech z dołecz­kiem w policzku, zali­czany do poło­wicz­nych, gdy tylko jeden kącik się unosi. Nor­mal­nie uzna­ła­bym go za aro­gancki, jed­nak te dołeczki… Chło­pak jest śliczny jak z obrazka.

– To twoja odpo­wiedź?

Uśmie­cha się śmie­lej, uno­sząc brew. Ta mina, twarz, uśmiech, świ­dru­jące spoj­rze­nie prze­pa­la­jące szkiełka oku­la­rów… To wszystko spra­wia, że odbiera mi mowę. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

– A myśla­łem, że jesteś bar­dziej wyga­dana. Trudno. – Popra­wia daszek czapki i rusza w głąb parku maszyn. – Do zoba­cze­nia.

*

Godzinę póź­niej roz­po­czyna się wido­wi­sko. Sta­dion wypeł­nia gwar kibi­ców oraz war­kot maszyn. To mie­szanka wybu­chowa, która spra­wia, że atmos­fera jest pełna pod­eks­cy­to­wa­nia. W sek­cji dzien­ni­kar­skiej zebrał się spory tłum foto­re­por­te­rów, repor­te­rów mniej­szych i więk­szych sta­cji spor­to­wych oraz kore­spon­den­tów spor­to­wych por­tali inter­ne­to­wych, któ­rzy na bie­żąco na kom­pu­te­rach spi­sują wyniki. Po raz kolejny ze smut­kiem kon­sta­tuję, że kobiety w tej gru­pie sta­no­wią nie­wielki odse­tek. A szkoda.

Z tego, co już wiem, teraz głos ma stu­dio, z naszej strony jest tylko obraz. Kamera pre­zen­tuje sta­dion, kibi­ców oraz tor przy­go­to­wany do meczu. Poja­wiają się reklamy spon­so­rów oraz wywiady z parku maszyn prze­pro­wa­dzane przez jed­nego z naszych kore­spon­den­tów. Na szczę­ście nas nie będą poka­zy­wać, więc mój nie­for­malny strój nie sta­nowi pro­blemu. Sia­dam przy biurku obok Mar­czaka.

– Jezu, więk­szego bała­ganu nie można było zro­bić? – pytam, odsu­wa­jąc notatki, kubki i inne nie­po­trzebne przed­mioty nale­żące do Pawła.

– Prze­pra­szam, zapewne u was, na Naro­do­wym, panują kró­lew­skie warunki.

Jad w jego tonie uświa­da­mia mi, że nie będzie to przy­jem­nie spę­dzony czas. Daję za wygraną i po pro­stu odpusz­czam. Dys­ku­sja z nim nie ma sensu. Popra­wiam się na krze­śle i cze­kam na sygnał, kiedy wcho­dzimy na żywo. Tym­cza­sem nastę­puje pre­zen­ta­cja zawod­ni­ków obu dru­żyn. Jako pierw­sze na tor wyjeż­dża ogrom­nych roz­mia­rów auto w klu­bo­wych bar­wach Toru­nia, na któ­rym jadą spor­towcy.

– Nie zawsze tak wyjeż­dżają, ale spon­sor się uparł na tego potwora – szep­cze Góral, wska­zu­jąc pojazd. – Ja tam wolę, kiedy jadą po kolei na swo­ich moto­cy­klach. Dobra, wcho­dzimy za pięć, cztery….

Zawod­nicy, choć ubrani w pro­fe­sjo­nalne kom­bi­ne­zony, nie mają na gło­wach kasków i zorien­to­wa­nie się, kto jest kim, nie spra­wia mi aż tak wiel­kich pro­ble­mów. Jed­nak Góral ma rację, gdyby wyjeż­dżali kolejno, byłoby to bar­dziej czy­telne dla takich laików jak ja. Stu­dio oddaje głos i wcho­dzimy na antenę. Mar­czak roz­po­czyna, nawią­zu­jąc do poprze­dza­ją­cej wej­ście roz­mowy o fre­kwen­cji:

– Spo­koj­nie, mecz jesz­cze się nie zaczął. Liczba atrak­cji i punk­tów gastro­no­micz­nych przed Moto­areną sku­tecz­nie przy­ciąga… Sami pań­stwo rozu­mie­cie. – Na ten wymu­szony dow­cip mam ochotę prze­wró­cić oczami. – Jestem pewien, że już za moment, już za chwi­leczkę wszy­scy zasiądą na try­bu­nach, by obser­wo­wać pre­zen­ta­cje, bo to robi wra­że­nie! Obie dru­żyny, zawod­nicy, mecha­nicy i my, dzien­ni­ka­rze oraz kibice, jeste­śmy gotowi na roz­po­czę­cie nowego sezonu! Jak moi kole­dzy ze stu­dia zdą­żyli pań­stwu prze­ka­zać, dziś obok mnie zasiada wyjąt­kowy gość. Kobieta, która naj­praw­do­po­dob­niej zna się na piłce noż­nej lepiej niż ja. Karo­lina Sza­rzyń­ska, która już zdą­żyła pogro­zić palusz­kiem na panu­jący na sta­dio­nie bała­gan.

– Nie, nie, Pawełku, mówi­łam o bała­ga­nie, jaki masz na sta­no­wi­sku pracy. – Szyb­kie odbi­cie piłeczki i mina Mar­czaka wpra­wiają mnie w dosko­nały nastrój. Pora się wyka­zać. – Witam pań­stwa ser­decz­nie. Mówi Karo­lina Sza­rzyń­ska. Nie­zmier­nie się cie­szę, że mogę debiu­to­wać w takim towa­rzy­stwie, w tak nie­sa­mo­wi­cie efek­tow­nym obiek­cie spor­to­wym, z tak wspa­niałą publicz­no­ścią i rów­nie feno­me­nal­nymi zawod­ni­kami. Co do sta­no­wi­ska pracy, muszę wspo­mnieć, że tor przy­go­to­wano na dzi­siej­szy mecz wręcz ide­al­nie. Ponoć dobry tor to taki, na któ­rym gospo­da­rze wygry­wają. Jak jed­nak wia­domo, dia­beł tkwi w szcze­gó­łach. Kiedy my z Paw­łem popi­ja­li­śmy kawę, sztab ludzi pra­co­wał, by nawierzch­nia była odpo­wied­nio nawil­żona i ubita. I co naj­waż­niej­sze, po dłu­giej zimie nie ma dziur, jak bywa na więk­szo­ści lokal­nych dróg.

– Tak, tak, to prawda, choć jedni lubią jeź­dzić na torze twar­dym, śli­skim, a inni na bar­dziej przy­czep­nym. – Wyczu­wam, że Mar­czak nie spo­dzie­wał się, że odpo­wiem na jego zaczepkę. – Przejdźmy do pre­zen­ta­cji. Przed nami toru­nia­nie. Z jedynką Emil Woro­now. Dwójka Chris Cle­ver, który wraca po zeszło­rocz­nym zawie­sze­niu.

Sku­piam uwagę na jadą­cych zawod­ni­kach. Zer­kam kolejno na Woro­nowa, Cle­vera i… Nie, to nie­moż­liwe! Mru­gam kil­ka­krot­nie, by się upew­nić.

– Z tró­jeczką…

– Słodki Jezu…

– Nie, Karo­lino, jestem wię­cej niż pewien, że to nie Jezus – naśmiewa się Paweł.

W tym momen­cie dociera do mnie, że powie­dzia­łam to na głos. Z zaże­no­wa­nia kręcę głową, ale nie odry­wam wzroku od chło­paka… tego chło­paka z parku maszyn!

– Tró­jeczka to nikt inny jak Nicki Kno­xville, nowy naby­tek dru­żyny, w któ­rym pokła­damy duże nadzieje. Z nume­rem cztery…

Mar­czak przed­sta­wia kolej­nych zawod­ni­ków, a ja nie mogę prze­stać się gapić. Jak mogłam popeł­nić taki błąd? Jako dzien­ni­karka spor­towa i dzi­siej­sza, choć w zastęp­stwie, komen­ta­torka meczu, nie roz­po­zna­łam zawod­nika! Ba, wzię­łam go za kogoś z obsługi sta­dionu. Prze­klęte znisz­czone notatki! Natych­miast odpa­lam Insta­grama i wyszu­kuję jego pro­fil. W myślach odtwa­rzam nasze spo­tka­nie, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie wszyst­kie słowa, jakie wypo­wie­dzia­łam. Namie­rzam jego pro­fil. Po chwili już wiem, że schrza­ni­łam sprawę na star­cie. Cho­ciaż w jed­nym się nie pomy­li­łam – facet wygląda jak marze­nie. Więk­szość zdjęć jest zwią­zana ze spor­tem, spon­so­rami, sta­dio­nami. Pry­wat­nych postów prak­tycz­nie nie ma, poza kil­koma z wydźwię­kiem żar­to­bli­wym, jak to, na któ­rym „dzię­kuje” za kró­lew­skie ugosz­cze­nie w hotelu, trzy­ma­jąc w dło­niach miskę płat­ków na mleku.

*

Sta­ram się nie sku­piać na popeł­nio­nym błę­dzie, a tym bar­dziej nie przy­zna­wać się do niego przed Mar­cza­kiem, który z minuty na minutę staje się coraz więk­szym bucem.

– Posłu­chaj, Karola – zaga­duje Góral – koja­rzysz ten moment: mecz, prze­ję­cie piłki, akcja do bramki, pod­nie­siony ton i coraz szyb­sza arty­ku­la­cja komen­ta­to­rów? – Przy­ta­kuję głową, a on uśmie­cha się i mówi: – Tu będzie tak pod­czas każ­dego biegu. Przy­go­tuj się. Wcho­dzimy za trzy, dwa, jeden…

Spo­sób, w jaki Paweł roz­po­czyna zapo­wiedź pierw­szego biegu, to coś nie­by­wa­łego. To zaszcze­pie­nie w widzu emo­cji od pierw­szej sekundy, bez nie­śmia­ło­ści, sub­tel­nej gry wstęp­nej czy daw­ko­wa­nia. To zrzut bomby. Start! Tu nie ma czasu na deli­kat­ność. W każ­dej innej sytu­acji powie­dzia­ła­bym, że pośpiech nie jest dobrym sprzy­mie­rzeń­cem, szyb­kość gene­ruje pomyłki, a zbyt­nia wylew­ność jest nie­wska­zana, jed­nak tu… to zalety. Mam nie­od­parte wra­że­nie, że wszy­scy zebrani na sta­dio­nie trzy­mają dłoń na manetce gazu i cze­kają na moment, gdy zwol­nią sprzę­gło.

Na linii startu usta­wiają się czte­rej zawod­nicy. Zagrze­bują koła w nawierzchni, pró­bu­jąc dopa­so­wać się do toru… bądź tor do nich. Pierw­szą parą dru­żyny gospo­da­rzy są Cle­ver oraz Woro­now. Ponoć to ide­alne połą­cze­nie, choć nieco wybu­chowe. Z gości mamy Klim­czaka i Wolfa. Cał­kiem nie­złe wyniki w zeszłym sezo­nie, dobrze przy­go­to­wani na obecny. Sto­jący pomię­dzy zawod­ni­kami kie­row­nik startu spraw­dza ich usta­wie­nie.

– Mamy jesz­cze kil­ka­na­ście sekund do startu, więc mała pod­po­wiedź dla Karo­liny oraz tych z pań­stwa, któ­rzy po raz pierw­szy mają do czy­nie­nia z czar­nym spor­tem. Punk­ta­cja jest nastę­pu­jąca: pierw­sze miej­sce – trzy punkty, dru­gie – dwa punkty, trze­cie – jeden, czwarte – okrą­głe zero.

Mar­czak prze­rywa, bo sędzia wydaje nakaz goto­wo­ści, zapa­la­jąc zie­lone świa­tło. Napię­cie rośnie. Z ciszą kibi­ców kon­tra­stuje ryk moto­rów na torze. Sędzia, prze­by­wa­jący w wie­życzce sędziow­skiej, zwa­la­nia taśmę star­tową. Gdy taśma odska­kuje w górę, zawod­nicy zwal­niają sprzę­gło i ruszają. Inau­gu­rują tym samym pierw­szy bieg.

– Jak zwy­kle Woro­now ukradł start! – Ciężko odczy­tać mi emo­cje Mar­czaka i nie wiem, czy to dobra wia­do­mość, czy zła. – Wolf jedzie po małej i szuka miej­sca, by się wśli­zgnąć, ale to Cle­ver wyko­rzy­stuje prze­strzeń! Roz­pę­dza się! – Męż­czy­zna coraz bar­dziej pod­nosi głos, a minęło dopiero dzie­sięć sekund. Nagle gwał­tow­nie milk­nie, by za chwilę ryk­nąć: – I pie­kło w dru­gim łuku! Co wypra­wia Cle­ver?! Tu się wszystko prze­ko­tłuje jesz­cze raz! – Paweł macha ręką, choć nikt z widzów nie może tego widzieć. – Klim­czak przed Woro­nowem. Jadą na trzy do dwóch. Ileż razy oni już się wymie­nili pozy­cjami?! Ale co to?! Woro­now robi nożyce i wpada przed Klim­czaka. Wygrywa Cle­ver, drugi Woro­now, potem Wolf i Klim­czak! – Paweł bie­rze głę­boki wdech i zerka na mnie.

Nie wiem, co mam robić, nie wiem, co powie­dzieć, nic nie wiem. Mam pustkę w gło­wie, choć jedno muszę przy­znać: to robi wra­że­nie.

– Pro­szę pań­stwa, ale wyścig! Co to był za bieg! Piękne roz­po­czę­cie sezonu nam zgo­to­wali ci pano­wie! – Paweł zaśmiewa się i cią­gnie: – Tak jak moi kole­dzy ze stu­dia wspo­mnieli, to naj­lep­szy pre­zent na moje czter­dzie­ste trze­cie uro­dziny!

Zasko­czona zer­kam w jego stronę. O tym też nie wie­dzia­łam. Niech to szlag! Karola, nie masz wyj­ścia, teraz albo ni­gdy! Musisz się wepchnąć, bo ina­czej zgi­niesz! Prze­ły­kam ślinę, zaci­skam trzę­sące się dło­nie i z podob­nym entu­zja­zmem co Paweł, wołam:

– To się dopiero nazywa pro­mo­cja dys­cy­pliny! W wyko­na­niu całej czwórki oczy­wi­ście! Aż chcia­łoby się zoba­czyć ten bieg jesz­cze raz!

Na ekra­nie odtwa­rza się powtórka, którą oma­wia Paweł. Góral wysta­wia w moją stronę unie­siony kciuk. Zer­kam do pro­gramu dzi­siej­szego meczu, spraw­dzam opisy kolej­nych zawod­ni­ków w notat­kach, by być bar­dziej przy­go­to­wana na kolejne pięt­na­ście bie­gów. Tym razem chcę spró­bo­wać wbić się w rela­cję od samego początku. Muszę się wyka­zać, ina­czej mnie zwol­nią.

– Przy­po­mnij mi, ile śred­nio trwa jeden bieg? – pytam, gdy nastę­puje chwila ciszy. Jak mnie­mam, stu­dio ma głos, choć nie jestem pewna, bo Mar­czak nie był na tyle życz­liwy, by mnie poin­for­mo­wać.

– Zazwy­czaj od pięć­dzie­się­ciu do sie­dem­dzie­się­ciu sekund.

– Szybko…

– No widzisz, Karo­linko, taki sport.

Sły­sząc jego pobłaż­liwy ton, ciśnie­nie mi wzra­sta. Nie zasta­na­wia­jąc się, stwier­dzam:

– I pomy­śleć, że ci zawod­nicy jeż­dżą tak szybko w dzień jak więk­szość face­tów po czter­dzie­stce w nocy – pry­cham i z nie­win­nym uśmie­chem dodaję: – A tak w ogóle wszyst­kiego naj­lep­szego, Pawełku!

Zado­wo­lona z sie­bie uno­szę wzrok i… dostaję mikro-zawału na widok Górala, który z prze­ra­że­niem macha ręką. Jeste­śmy na żywo. Kurwa! Co we mnie wstą­piło?! Teraz to już na pewno mogę poże­gnać się z robotą.

– Tak jak wszy­scy przed chwilą mogli­śmy usły­szeć – Paweł z pre­me­dy­ta­cją i szy­der­czym uśmie­chem pod­kre­śla wagę tych słów – szyb­kość nie wyba­cza nikomu. Przejdźmy do kolej­nych czte­rech okrą­żeń tej spor­to­wej dra­ma­tur­gii.

*

Wów­czas nie rozu­mia­łam, jaki rodzaj dra­ma­tur­gii miał na myśli Mar­czak. Ow­szem, pod­czas meczu doszło do kilku, na szczę­ście nie­groź­nych, incy­den­tów. Ni­gdy nie zapo­mnę tego uczu­cia, gdy zoba­czy­łam po raz pierw­szy, jak zawod­nik z impe­tem ude­rza w bandę. Uczu­cia, jakie temu towa­rzy­szą, można porów­nać z chwi­lową utratą zdol­no­ści wypusz­cza­nia z płuc powie­trza. Cały sta­dion na moment prze­staje oddy­chać. To minuty nara­sta­ją­cej grozy, ocze­ki­wa­nia na wezwa­nie medy­ków, cza­sem nawet cudu… Aż wresz­cie zawod­nik pod­nosi się, otrze­puje z kurzu i po chwili jak gdyby ni­gdy nic ponow­nie wsiada na moto­cykl.

*

Gdy wresz­cie po wielu godzi­nach opusz­czam miej­sce mojego dzien­ni­kar­skiego upo­ko­rze­nia, myślę tylko o porażce… Swo­jej, bo dru­żyna z Toru­nia wygrała 51 do 39, tym samym zapew­niła sobie bar­dzo dobry start w tym sezo­nie. Ja zapewne koniec.

Nor­mal­nie wsia­dła­bym do auta, puściła gło­śno muzykę i po pro­stu się roz­pła­kała. Nie jest mi to jed­nak dane, gdyż pod sta­dio­nem cze­kają na mnie Szczy­giel, z prze­pra­sza­ją­cym wyra­zem twa­rzy i butelką szam­pana, oraz roz­ocho­cona Wiki wraz z moimi szczę­śli­wymi szpil­kami, w któ­rych zazwy­czaj prze­pro­wa­dzam wywiady. Powin­nam być dumna, że mam taki team, że mam swo­ich ludzi, któ­rzy są moim wspar­ciem, tylko że ja… chcia­ła­bym, by ktoś mnie przy­tu­lił, potrzy­mał za rękę, poca­ło­wał i powie­dział, że jesz­cze będzie dobrze, że jedna porażka nie prze­kre­śla całej mojej kariery, że nie jestem nie­omylna i nic złego się nie stało.

Boże, kiedy ostatni raz splo­tłam palce z jakim­kol­wiek męż­czy­zną?! Nie licząc moich synów, choć oni też już wyro­śli z trzy­ma­nia mamusi za rączkę – prze­cież to wstyd. Z Danie­lem two­rzy­li­śmy parę, która gesty miło­ści, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, wyko­rzy­sty­wała tylko na czas gry wstęp­nej w łóżku. Nic poza tym. Kiedy ostatni raz sły­sza­łam słowa wspar­cia od niego? Też nie pamię­tam. Może to moja wina? Przez całe doro­słe życie kreuję Karo­linę Sza­rzyń­ską jako pro­fe­sjo­na­listkę, inte­li­gentną kobietę w męskim świe­cie sportu. Może to wize­ru­nek, który pło­szy męż­czyzn i znie­chęca do oka­zy­wa­nia uczuć? Może i ja tłam­szę samą sie­bie, nie pozwa­la­jąc sobie na chwilę sła­bo­ści? Gdy­bym roz­pła­kała się przy Danielu, pew­nie powie­działby coś w stylu: „No już, już”. Moja matka stwier­dzi­łaby, żebym nie prze­sa­dzała, bo inni mają gorzej, a ojciec, że sama tego chcia­łam i mogłam pójść w sport tak, jak mi pole­cał, a nie komen­to­wać, jak inni grają.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: