Kółko i krzyżyk - Artur Frysztacki - ebook

Kółko i krzyżyk ebook

Artur Frysztacki

0,0

Opis

Jest taki szum, który ucisza każde słowo

Jeżeli już przyzwyczailiśmy się patrzeć na świat, który przepływa przed naszymi oczami, bo „wszystko płynie”, Artur Frysztacki proponuje posłuchać szumu, który temu towarzyszy. Jest to szum ulicy, szum informacji, szum języka, wreszcie szum naszej własnej krwi i szum samotności. Szum, w przeciwieństwie do rzecznego prądu, nie posiada jasno określonego źródła ani jednego kierunku, w którym podąża. Żadna metafora nie jest w stanie go opisać. „Kółko i krzyżyk” to frapująca powieść pająk, na kartach której dziergana jest pajęczyna znaczeń i związków. Postacie, wątki i motywy krzyżują się ze sobą, ulatują i giną, by więcej nie powrócić. Myśli krążą i upadają. Niczego nie należy się spodziewać, niczego oczekiwać – nawet końca. Wszystko szumi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 803

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Trzydzieści dziewięć i czterdzieści, czterdzieści jeden, dwa i trzy.

Trzy, cztery, start i stop,

i start.

I już, i wciąż, i jeszcze nie teraz, później, później…

Jutro, pojutrze albo w ogóle. Żadnych historii ciekawych, ciekawszych, najciekawszych – świetnych, świeższych, najświętszych.

A może jednak?

Bo póki chce się mówić i nie ma co robić, bo albo zrobione albo jeszcze niezaczęte, czyli przerwa…

No to już. A skoro tak, to tak. Wkładam ciuchy do pralki, ścieram kurze, czyszczę, układam, umywam ręce, nastawiam wodę na kawę i idę zapalić.

Palę pall malle zielone, ciemne, cienkie, które kupuję w Myszce, właśnie w tej kolejności je zamawiając u sympatycznie grubego młodego sprzedawcy za ladą, odzianego w firmowy szary polar.

„Papierosy – pall malle – zielone – ciemne – cienkie”, deklaruję mą wolę, oddzielając każdy z epitetów odpowiednio długą pauzą – jakby się zastanawiając, jakie wybrać, dobrze wiedząc, że tylko te kupię, jeśli będą, a jeśli tych nie będzie, nie kupię żadnych, kupię gdzie indziej. I już. Chodzi o rękę grubego. Mówię „papierosy” – kroczkiem w bok odsłania mi całą witrynkę na tylnej ścianie, czekając na dalsze rozkazy. Mówię „pall malle” – odchyla się nieco i szuka odpowiedniego labelu. Jest rząd pall malli. „Zielone” – ręka nieco w dół, gdzie zielone. Zanim powiem „ciemne”, jego zawieszone w niepewności palce zaczynają drgać, jakby pytały, czy chodzi o mocniejsze, czy o słabsze. Wreszcie wyciągają się do ciemniejszej zieleni na opakowaniu, po czym następuje moje końcowe „cienkie”, przy którym cała jego ręka musi zawrócić w górę, gdzie leżą slimy.

Sympatyczny gruby wykonał całe złożone zadanie, przy którym musiał mnie uważnie nasłuchiwać, poddać się serii moich koniecznych dookreśleń, tak wzrok wytężyć w poszukiwaniu mojego kaprysu i tak wymanewrować ręką, aby kaprys ten zadowolić, że teraz może wreszcie odetchnąć po ćwiczeniu i zemścić się ogłoszeniem ceny, która przekracza już piętnaście złotych. Płacąc co tydzień za nową paczkę, czekam, kiedy gruby tak się nauczy, że gdy tylko wypowiem „pall malle”, będzie wiedział. A gdy zapamięta, może znajdzie już inną pracę, w call center jakimś albo w piekarni. Na obniżenie cen papierosów nie czekam.

●●●●

Do piekarni muszę jeszcze wrócić. Może nie zapomnę. Tymczasem idę zapalić. Wkładam czarną bluzę, kaptur zarzucam na głowę, podchodzę do okna w kuchni, otwieram, opieram się tułowiem o parapet i zapalam pall malla. Zimno, ale cóż… Im dłużej palę, tym coraz zimniej. Głowa wyziębia się, ręce sztywnieją – jest minusowo, a w nocy ma spaść do dziesięciu poniżej zera. Tak mówi pani Lea, sąsiadka (mówię o niej Lea tylko do siebie, ponieważ to zdrobnienie zupełnie do niej nie pasuje, a naprawdę ma na imię Leokadia), i ja jej wierzę. Oczywiście. Lecz oboje obchodzi nas to wyłącznie jako ciekawostka przyrodnicza. Niech spadnie i do minus czterdziestu, my w naszych mieszkaniach będziemy chodzić swobodnie wyletnieni.

Tak tutaj jest, przynajmniej w naszym bloku, że im mniej można wytrzymać z zimna za oknem, tym mniej można wytrzymać z gorąca w mieszkaniach. Kaloryfery pieką, że nie dotkniesz, pranie schnie ekspresowo, nie ma czym oddychać, trzeba regularnie wietrzyć, a porządnie przewietrzyć trzeba wieczorem, żeby się w nocy nie udusić, albo i zostawić okno otwarte na całą noc. Chyba że minus na termometrze zbyt karkołomny już. A skręcić też się nie da. Starych, żeliwnych żeber grzejników nie da się schłodzić. Nie ma u nas termostatów. Cała regulacja jest gdzie indziej, gdzieś w piwnicach, pod kluczem i ktoś inny tym steruje. Mogliby nam z panią Leą i innymi nad nami w każdej chwili urządzić tu jeszcze większą saunę w zimie lub epokę lodowcową – ale tego nie zrobią.

Pani Lea jest zadowolona. Jej stare, lekko skręcone w kręgosłupie ciało potrzebuje stałego intensywnego nagrzewania, bo ciepło rozchodzi się w starym ciele jakimiś innymi, bardziej pokrętnymi drogami. Mi już po minucie od wejścia z chłodu do mieszkania robi się słabo i przyzwyczajać się muszę z powrotem. A gdy po wejściu otworzę okno, żeby jakoś powstrzymać omdlenie, nieprzyjemny dreszcz zimna zaraz mną wstrząsa, więc szybko zamykam i przytulam się do kaloryfera, by tu sparzyć się okrutnie i już nie wiedzieć, co dalej robić i jak się w tych temperaturach odnaleźć. Z czasem jednak samo się wszystko stabilizuje i stopniowo odzyskuję swobodę. I jest dobrze. Dobrze jest się szybko schłodzić, gdy gorąco, dobrze jest się szybko ogrzać, gdy człowiekiem trzęsie z zimna. Tak właśnie jest tutaj. Gdzie indziej chyba tak nie ma.

Zima. Już druga połowa stycznia, a śniegu jak nie było, tak nie ma, chociaż temperatury ostatnio poniżej zera. Z tym że bezwietrznie. Rosyjski wyż przegrywa z atlantyckim niżem. A z mniej meteorologicznego punktu widzenia wygląda to jak pogodowe zatwardzenie – coś się tam u góry nie może wypróżnić tą bielą, która zaprowadziłaby tak pożądaną higienę tu na dole. Więc wszystko jest jakieś zawieszone. Z tego być może powodu pierwszy raz w życiu nie zauważyłem nowego roku. Jakoś mnie nie obszedł, w tym sensie, że właśnie mnie obszedł, gdzieś innymi drogami się wprowadził w to moje życie na Jasnej, dookoła tej mojej, jak mówi pani Lea, garsoniery z dwoma oknami, z których przez jedno wychylam się na fajkę.

I co widzę, zaciągając się i wydychając, strzepując papierosa do robiącego za popielniczkę słoiczka po pięćdziesięciogramowej kawie rozpuszczalnej nescafe classic i znów przytykając do ust i zaciągając? Co obezwładnia moją percepcję i jaki świat się tutaj urealnia? Urealnia się otóż tutaj świat zablokowany, zastawiony czteropiętrowym blokiem długim na pięć klatek schodowych plus szerokość bramy wjazdowej do Jasnych numerów po drugiej stronie. Rząd ponad dwudziestu okien mieszkaniowych plus te, które – nieco obniżone lub podwyższone, zależy, jak patrzeć – znaczą schodowe klatki.

Klatkowy chów mieszkańców. Wspólne ich gnieżdżenie się w równo rozparcelowanej przestrzeni mieszkań. Podłogi, sufity i ściany oddzielające ich ciała. Ciała odziane w ciuchy, rozbierające się do kąpieli. Nagie plecy, pośladki i nogi, niewidoczne dla sąsiadów. Penis znanego tylko z widzenia mężczyzny na odległość ściany działowej od wypiętego tyłka znanej tylko z widzenia kobiety. Ich mocz i kał łączący się w obojętnych na różne życiowe drażliwości wspólnych rurach i spływający do kanału. Dyskrecja – defekacja. Po czym wychodzą na wolny wybieg i mówią sobie dzień dobry. Jak ja, z uśmiechem, pani Lei, ale szczególnie tym, którzy mieszkają w jednym pionie nade mną, których stolec, mocz i wszelkie cielesne pomyje przelatują tuż obok mnie puszczoną na zewnątrz rurą w łazience. Otóż i to. Dal i bliż znoszą się niemal przykładnie.

Jakże łatwo można się do tego wszystkiego przyzwyczaić – do tej wspólnoty stworzonej przypadkiem, niechcący. Ścieśnienie i rozdrobnienie. Kompresja ducha ludzkiego, który ulatuje luftami okien. I ja – czymże jestem z tym pall mallem między zębami, jak nie ulatującym duchem przez okno, dymkiem swojego slima, który rozprasza się wystarczająco szybko, aby nie owiać gmachu bloku po drugiej stronie? To oko moje za okno moje i okolicy otwór. Oparcie – wdechy i wydechy – opór.

Och, jakże z tej perspektywy mój biedny parter czuje się przytłoczony rozłożystymi barami tego czteropiętrowca naprzeciwko. Zablokowany, zdecydowanie zablokowany, brutalnie odgrodzony od ulicy, za którą bulwary, za którymi rzeka. Wszystko to zamknięte, zabudowane, zamurowane. A na równi z tym lub jeszcze bardziej dotkliwie ów rozłożysty blok skutecznie blokuje mi dopływ słońca. Gdy moja kwatera, wtedy jeszcze nie moja, pierwszy raz otworzyła oczęta swoich okien na świat, ten ukazał się jej pełen słońca od południa, i mogła wygrzewać się w nim od rana do wieczora. Dzisiaj, nawet w dni letnie, przy najdłuższej ekliptyce słońca, jego promyki muskają te okna słabym jeszcze światłem już od samego rana, lecz gdzieś koło jedenastej światło zanika – za dachem balkonu nade mną w pełni lata, za blokiem w dni późnowiosenne i wczesnojesienne. Mieszkanie spowija cień, który nie przemija do wieczora. Słońce wędruje jeszcze po wyższych piętrach, ale już nie po moim parterze. A gdy wreszcie ma szansę pojawić się znacznie niżej na zachodzie, tam blokuje je blok przy Reja. I tyle tego światła co rano. Większa więc część letniego dnia to półcień i przyjemny chłód.

Co widać, a czego nie widać? Widać wszystko, a nie widać nic. Papieros w dłoni, oczy dookoła po łuku. Od prawej, gdzie moja Jasna wylewa się na Olbrachta – zakład pogrzebowy Anubis, widoczny w swojej połowie, dokładnie tak, żeby z mojej dziupli można było przeczytać nazwę. Nazwa zakładu pogrzebowego to jednak coś innego niż nazwa apteki lub sklepu z zabawkami. A prowadzi go dwoje dość młodych ludzi – rodzeństwa, małżonków, kochanków, nihilistów, nekrofilów, fanów życia po życiu? – trudno poznać. Przechodzą często razem pod moim oknem tam i z powrotem, kiedy ja palę. Mieszkają chyba w bloku przy Reja. Przechodzą, wyraźnie powstrzymując się od komentarzy na mój temat i nie tyle nawet patrząc gdzieś przed siebie, co nie patrząc na mnie, a tylko, z jakimś zarysem ironicznego uśmieszku na ustach, knując w swoich głowach, knując o mnie, na mnie, gotując się w sobie i powstrzymując wedle tej powszechnie znanej licealnej maniery konfidencjonalności. Bo to na dodatek chyba licealiści jeszcze, a już dorabiający na śmierci.

Przechodzą pełni szkolarskiego olewu obok mnie, profesora z fajką, i założę się, że kiedy znajdą się w akustycznie bezpiecznej odległości, z ich ust popłyną komentarze i chichoty. Sądząc po moim wychylonym tułowiu z papierosem, już zgadują odpowiednie dla mnie wymiary trumny i rodzaj wiązanki. A po pracy wrócą do swojego mieszkania i będą grać w gry komputerowe albo oglądać filmy akcji, albo pieprzyć się w trumnach domowych. Jest w nich coś, co szarpie mi nerwy. Ale i pociąga. Śmieją się ze mnie – i dobrze, i słusznie. Z ich twarzy wyczytać można tę jakąś denerwującą przebiegłość. Nie dziwne, że zorganizowali sobie swój zakład w sąsiedztwie kliniki onkologicznej.

A jeszcze muszę wspomnieć przy okazji, że tuż obok ich zakładu jest niewielki butik z perukami. Szpitalne łóżko – peruka – trumna. Biznes choroby i śmierci. I porozumiewawczy wyraz na twarzach tej parki. Porozumienie, które sugeruje również, iż są w siebie mocno zadzierzgnięci, nie tylko względem wspólnego interesu – oni po prostu bardzo się lubią, i to bardzo widać. Ich „razem”, w poprzek wspólnie prowadzonego biznesu i prywatnego życia, jest niesłychanie sympatyczne, tak że właściwie chciałoby się być razem w tym ich „razem”.

Być może są dużo starsi, niż mi się wydaje. Być może zbyt młodo wyglądają. Być może coś odreagowują. Być może świetnie się bawią. Zresztą, co mnie to obchodzi? Mówię o nich tylko dlatego, że ten ich Anubis wchodzi w zasięg mojego wzroku tutaj. Niech im będzie. Ach, zobaczyć ich nago… Cóż…

Dalej wzdłuż Olbrachta tylko jedna niska kamienica, zza której wyziera poranne słońce – jeśli jest. Nie wiem, kto do niej wchodzi ani kto z niej wychodzi. Martwa jakaś. Ucina ją róg gabinetu kosmetycznego – zabiegi na dłonie, stopy i twarz – który łączy się z blokiem, tym blokiem, który ciągnie się już przede mną aż do końca na drugą stronę i prawie łączy z blokiem prostopadłym, który zasłania mi zachodnie słońce – jeśli jest. Łączy „prawie”, bo pomiędzy nimi jest przesmyk, którym, mijając warzywniak i przekraczając Reja, wchodzi się na teren teatru, a mijając teatr, można dojść do placu fontann i dalej do pałacu. Musicie sobie to wszystko jakoś wyobrazić.

Ulica Jasna z tej strony to, oprócz rozłożystego bloku, właściwie tylko parking, więc samochody i ludzie z tych samochodów oraz do tych samochodów. Jest to też ulica przejściowa z Twardowskiego na Kochanowskiego niżej, czyli na plac budowy jakiegoś nowego wieżowca, i na Kochanowskiego wyżej, między innymi do piekarni albo na sam rynek. Można też na Wilanówkę i tamtędy na rynek, albo na przykład z Szarej skrótem na Liliową, do urzędu pracy, ewentualnie już do zakładu pogrzebowego, jak komu wypadnie.

Ale! Parking przy naszych blokach – jedna ważna rzecz, która zawsze mnie zajmowała. Tą rzeczą jest miejsce dla inwalidy odpowiednio zaznaczone znakiem pionowym i chyba niezgodnie już z przepisami obramowane białą farbą poziomo, przekreślone iksem w kopertę. Należy ono niewątpliwie, bo jedynie on tam parkuje swobodnie, do sąsiada z mojej klatki, mieszkającego na którymś z wyższych pięter. Audi niekoniecznie aż sportowe, ale też nie tylko do kościoła w niedzielę. Zainteresowałem się tym bliżej i zrobiłem małe recherche.

●●●●

Co wiadomo o miejscach parkingowych dla inwalidów? Podstawą do korzystania z nich jest problem zdrowotny. Uprawnieni to osoby z orzeczonym: a) stopniem niepełnosprawności, b) całkowitą niezdolnością do pracy i niezdolnością do samodzielnej egzystencji, c) całkowitą niezdolnością do pracy, d) częściową niezdolnością do pracy przyznaną ze względu na schorzenia związane z narządem ruchu.

A obok inwalidów prawo do takiego miejsca parkingowego przysługuje: e) kierującemu pojazdem przewożącym osobę o obniżonej sprawności ruchowej oraz f) pracownikom placówek zajmujących się opieką, rehabilitacją lub edukacją osób niepełnosprawnych pozostających pod opieką tych placówek.

Co wiadomo o sąsiedzie? W obejściu cichy, dyskretny, sympatyczny, do pogadania. Z relacji zasiedziałej sąsiadki, czyli nieocenionej w swojej wiedzy o historii tego bloku, jego okolic oraz ludzi powiązanych pani Lei, jest to były policjant na emeryturze. Jak mi kiedyś mówiła, ale mogę wnioskować też bezpośrednio z napisu na jego firmowej bluzie, to pracownik ochrony w jakimś okolicznym zakładzie. Poza tym jest właścicielem co najmniej dwóch rowerów, z których jeden chciał mi sprzedać. No i amator sportu – z rozmowy z nim wiem, że przynajmniej ostatniego lata często robił sobie wypady rowerowe na południe, do Zarzecza. Jeśli nie rower, to biega.

Które z powyższych sześciu punktów spełnia? Szóstego nie. Miejsce przysługiwałoby mu, gdyby tutaj właśnie musiał parkować, idąc do osoby, którą by się opiekował i tym podobne. Natomiast zawsze jeśli parkuje, to parkuje, żeby wejść do domu, gdzie mieszka sam. Podobnie piątego nie. Nigdy nikogo tutaj nie przywozi. Czwartego też nie ze względu na generalnie dużą ruchawość i wręcz sportowość. Trzeciego też nie – pracuje. Drugiego też nie – egzystuje samotnie. Zostaje pierwszy. Badam dalej. A dalej, zgodnie z ustawą z 19… roku, istnieją trzy stopnie niepełnosprawności: znaczny, umiarkowany, lekki.

W Internecie gdzieś znalazłem, na jakimś portalu prawniczym, że „Do lekkiego stopnia niepełnosprawności zalicza się osobę o naruszonej sprawności organizmu, powodującej w sposób istotny obniżenie zdolności do wykonywania pracy, w porównaniu do zdolności, jaką wykazuje osoba o podobnych kwalifikacjach zawodowych z pełną sprawnością psychiczną i fizyczną, lub mająca ograniczenia w pełnieniu ról społecznych dające się kompensować przy pomocy wyposażenia w przedmioty ortopedyczne, środki pomocnicze lub środki techniczne”. I dalej, że „Do umiarkowanego stopnia niepełnosprawności zalicza się osobę z naruszoną sprawnością organizmu, niezdolną do pracy albo zdolną do pracy jedynie w warunkach pracy chronionej lub wymagającą czasowej albo częściowej pomocy innych osób w celu pełnienia ról społecznych”. W końcu, „Do znacznego stopnia niepełnosprawności zalicza się osobę z naruszoną sprawnością organizmu, niezdolną do pracy albo zdolną do pracy jedynie w warunkach pracy chronionej i wymagającą, w celu pełnienia ról społecznych, stałej lub długotrwałej opieki i pomocy innych osób w związku z niezdolnością do samodzielnej egzystencji”.

Stopień pierwszy odpada ze względu chociażby na „stałą i długotrwałą opiekę i pomoc innych osób”. Podobnie odpada stopień drugi. Stopień trzeci w zasadzie też. Nie widać żadnego „istotnego obniżenia zdolności wykonywania pracy”. Skoro jest się ochroniarzem, skoro było się policjantem…

Ale to są opisy dość ogólne. Bardziej szczegółowe są tak zwane kody niepełnosprawności, od 01-U – upośledzenie umysłowe – po 11 – inne, w tym schorzenia: endokrynologiczne, metaboliczne, zaburzenia enzymatyczne, choroby zakaźne i odzwierzęce, zeszpecenia oraz choroby układu krwiotwórczego. Cóż można rzec o sąsiedzie na podstawie schorzeń przyporządkowanych tym kodom? Upośledzony umysłowo nie jest, chory psychicznie nie jest, zaburzeń głosu, mowy, słuchu ani wzroku nie wykazuje, upośledzony ruchowo nie jest tym bardziej, już prędzej ja. Od 06-E do 11 pewnym być nie można. Są to takie sprawy, jak: epilepsja, choroby układu oddechowego i krążenia, choroby układu pokarmowego, choroby układu moczowo-płciowego i choroby neurologiczne. Co do „jedenastki”, zeszpecony na pewno nie jest, raczej całkiem przystojny, choć nie ładny.

Szukam zatem konkretnie, komu przysługuje koperta. Oczywiście osobie, która posiada „kartę parkingową”. A kto może posiadać kartę? Czytam, że „karta parkingowa przysługuje osobom o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności, za orzeczeniem lekarskim”. Oprócz tego rozpatruje się także orzeczenia z kodem 04-O (choroby narządu wzroku), 05-R (upośledzenie narządu ruchu) oraz 10-N (choroba neurologiczna).

To przepisy, które weszły w życie 1 lipca 20… roku. Sąsiad zrobił sobie miejsce parkingowe po tej dacie. O ile wykluczyć, co już wykluczyłem, znaczny i umiarkowany stopień niepełnosprawności oraz chorobę narządu wzroku, zostaje choroba neurologiczna, czyli coś nie tak z ośrodkowym bądź obwodowym układem. Tutaj lista jest długa: od migreny poprzez stwardnienie rozsiane aż do nowotworów układu nerwowego. Po drodze cała litania chorób: Parkinsona, Huntingtona, Spielmeyera-Vogta-Sjögrena, Pelizaeusa-Merzbachera, Gerstmana-Sträusslera-Scheinkera, zespoły Crouzona, Aperta, Pfeiffera, Angelmana…

I jak już w moich badaniach dokopałem się do choroby neurologicznej, tak teraz w chorobach neurologicznych się zakopałem. Które z nich pokrywają się z czymś analogicznym do upośledzenia narządów ruchu, ale tak, żeby nie były upośledzeniem narządów ruchu, a w analogicznym sensie motywowały rezerwację miejsca parkingowego? Dalej: które z tych chorób, jeśli przyjąć, że pojawiły się u niego dość wcześnie, pozwalały mu jednak na wykonywanie pracy policjanta i teraz pozwalają na bycie ochroniarzem, a jednak dają sąsiadowi prawo do osobno wytyczonej koperty?

Wśród tych chorób mogą być też takie, które rozwijają się później. Taka choroba mogła ewentualnie uniemożliwić mu pracę w policji, nie przeszkadzać w podjęciu pracy ochroniarza i jednocześnie dawać asumpt do ubiegania się o tę kopertę. W sumie można by było zapytać pani Lei. O ile by wiedziała, a podejrzewam, że nie wie, nawet jeśli wie wszystko.

Zostawiłem to na jakiś czas, ale potem wróciłem – jednak nie dawało mi to spokoju. Potrzebowałem tylko innego klucza i wreszcie znalazłem – należy dokonać tutaj analizy pojęć. Przecież aż się prosi! Toć mój sąsiad nie musi być inwalidą, a jedynie niepełnosprawnym. Inwalida – z łaciny invalidus – to słaby, bezsilny. Wszedłem gdzieś na strony pedagogiki specjalnej i znalazłem: „Najdłużej w języku polskim są obecne terminy «inwalidztwo» i «inwalida». Odwołują się one głównie do oceny przez lekarza stanu zdrowia pacjenta i do biologicznego wymiaru niepełnosprawności (niepełnosprawność jako uszkodzenie będące skutkiem choroby). Jednak jeszcze do końca wieku XIX z pojęciem «inwalida» utożsamiano osobę o znacznej niepełnosprawności fizycznej spowodowanej na wojnie lub przez służbę wojskową w warunkach konfliktów zbrojnych. W wielu krajach inwalidzi wojenni otrzymywali stałe renty. W Rosji carskiej inwalidów nazywano np. rannymi. Mianem inwalidy, jak podaje «Ustawa o zaopatrzeniu emerytalnym pracowników i ich rodzin» z lat 80, określono osobę całkowicie lub częściowo niezdolną do pracy. Przyczyną tego stanu było stałe bądź długotrwałe naruszenie sprawności organizmu. Ustawa ta wyodrębniła trzy grupy inwalidztwa. Fakt ten spowodował, że terminy «inwalidztwo» i «inwalida» silnie zakorzeniły się w świadomości społecznej i są wciąż popularne w szerszych kręgach społecznych”.

Popularne, jak czytamy, ale nie poprawne, bo stygmatyzujące. Chodzi o wydźwięk, ale jeśli pomyśleć, to nie tylko o wydźwięk, bo pojęcie „inwalida” w samej swojej budowie wprowadza jakieś absolutne przeciwieństwo („valid” – „invalid”). A „niepełnosprawność” z drugiej strony sugeruje tylko brak pełni, czyli w zasadzie sprawny, ale nie do końca. Są i tacy, którzy i na „niepełnosprawność” będą kręcić nosem, stojąc na stanowisku, iż przedrostek niepełno- zabarwia negatywnie znaczenie drugiej części tego słowa, to jest „sprawny”.

Do pojęcia „niepełnosprawny” odnoszą się także krytycznie inni badacze. Niektórzy sądzą, że termin ten bardziej przynależy do świata rzeczy niż ludzi. Dlatego, o ile nie budzi zastrzeżeń wyrażenie „niepełnosprawna maszyna”, o tyle określenie tym mianem człowieka rodzi w nas mimowolny protest. Niepełnosprawność w przypadku człowieka nie oznacza przecież niepełnowartościowości. Tak więc wydaje się, że lepiej brzmiałoby sformułowanie „osoba z niepełnosprawnością” niż „niepełnosprawna osoba”.

Ktoś inny dodaje, że w słownikach języka polskiego nie widnieje w ogóle pojęcie „osoba niepełnosprawna”, znaleźć można natomiast termin „niepełnoprawny”, przez który rozumie się „niemający pełnych praw, niekorzystający z pełnych praw”. I analogicznie można rozumieć pojęcie „niepełnosprawny” jako „niemający pełnych sprawności, niekorzystający z pełnych sprawności”.

Moim zdaniem to już jakaś scholastyka, bo czy niepełnosprawna osoba naprawdę odbiera zniewagę porównania z maszyną, gdy się ją nazywa niepełnosprawną? Ale czym się różni „niepełnosprawny” od „osoby z niepełnosprawnością”? Ano tym, iż punktem wyjścia w tym drugim przypadku jest osoba, a nie niepełnosprawność. I to jest ważne. W moich pobieżnych studiach przechodzimy drogę (ignorując wiele odnóg tej drogi i pojęć tam się pojawiających) od „inwalidy” poprzez „niepełnosprawnego” do „osoby z niepełnosprawnością”. Jak to wygląda?

W przypadku „inwalidy” podkreślony zostaje brak, który utożsamiony jest z całą osobą – wypełnia ją jako taką, a jednocześnie pojęcie to dzieli ludzi po linii sprawności i alienuje tych, którzy wykazują się jej brakiem. Jeśli chodzi o „niepełnosprawnego”, pojęcie to podkreśla brak pełni danej osoby, mimo iż należy ona do grupy, czyli alienacja nie wchodzi w rachubę. I w końcu „osoba z niepełnosprawnością” – tutaj niepełnosprawność zostaje widocznie oddzielona od osoby. Osoba pozostaje w pełni osobą, tak jak inne osoby, a jej niepełnosprawność zajmuje miejsce atrybutu, być może trochę jak inne atrybuty innych pełnosprawnych osób.

W tym ostatnim przypadku wydaje się, że niepełnosprawność nie jest już czymś, co stanowi o tym, czym dana osoba jest w sferze społecznej i dyskursywnej. „Osoba z niepełnosprawnością” jest już jak „kobieta z dużymi cyckami” albo nawet „mężczyzna z długą brodą”. W długiej brodzie nie ma nic, co by zagrażało mężczyźnie w byciu mężczyzną – wręcz przeciwnie; w dużych cyckach nie ma nic, co by zagrażało kobiecie w byciu kobietą – wręcz przeciwnie. I tak samo w osobie z niepełnosprawnością nie ma już nic, co by jej zagrażało w byciu osobą.

Wręcz przeciwnie? Co znaczy „wręcz przeciwnie” w przypadku mężczyzn i kobiet i jakie ma to przełożenie na grupę niepełnosprawnych? Kluczowym pojęciem jest tutaj „afirmacja”. Chodzi mi o coś takiego: posiadanie brody nie jest afirmacją poszczególnego mężczyzny jako mężczyzny ani nawet wszystkich mężczyzn do kupy. Jest afirmacją podziału na mężczyzn i kobiety w świecie. Afirmacją w podwójnym znaczeniu: jako uznanie faktu i jego pochwała. Podobnie z cyckami. I podobnie z niepełnosprawnością jako atrybutem. Pojęcie „osoba z niepełnosprawnością” jest afirmacją faktu, że istnieją osoby w pełni sprawne i niepełnosprawne i że tak jest dobrze, bo tworzą oni całość. I dodatkowo tutaj – ponieważ „niepełno-” nie ma konkretnej wartości stopnia, przynajmniej w potocznym rozumieniu, obie te grupy przestają być dwiema grupami, a są sferami przenikającymi się. Innymi słowy człowiek zdrowy (rzekomo), człowiek bez małego palca u lewej stopy oraz człowiek z nowotworem układu nerwowego różnią się od siebie jedynie stopniem niepełnosprawności lub (teraz widać, że babka już nie na dwoje wróżyła, a na jedno i to samo) po prostu stopniem sprawności.

I tak przepaść pomiędzy ludźmi zdrowymi a inwalidami została zasypana, a jedni stali się drugimi. Dysonans przeszedł w harmonię. A co z sąsiadem i jego kopertą? Cóż, zapewne jako były policjant miał gdzieś tam jakieś wtyki i załatwił sobie, co trzeba. A, jak już wspominałem, o ile znak pionowy z numerem rejestracyjnym jest w porządku, to koperta nie jest już od jakiegoś czasu przepisowa. Myślę, że wie o tym, wie on i ja tylko, i jestem przekonany, że nie wie, iż swoją wiedzę z kimś dzieli. Zostawmy to jednak. Nie wiem, po co o tym w ogóle… Tutaj… Miałem przecież o czymś zupełnie innym.

●●●●

Papieros się kończy, więc jeszcze tylko krótko o tym, co tuż pod moim podbródkiem, kiedy tak palę wychylony. Bo pod podbródkiem ogródek, a właściwie niewielka rabatka, która, rozciągając się na trzy okna – dwa moje i jedno pani Lei – stanowi ulubione zajęcie wiosenno-jesienne mojej sąsiadki. Te rabatki to jej odpowiedzialność i przyjemność, duma, ale także wciąż odświeżane jej zabiegami sumienie całego sąsiedztwa, bardziej może – przygotowany przez nią test na bycie porządnym człowiekiem dla wszystkich, którzy tędy przechodzą. Pokusa i przestroga w jednym.

Pani Lea przyrządza te rabatki starannie, z oddaniem i zostawia je niemal jako pułapkę na wszystkich, którzy znajdując się w pobliżu i trzymając przypadkiem jakiś śmieć w ręce, puszkę po piwie, niedopałek papierosa albo brudną chusteczkę, rozglądają się za czymś, gdzie można to coś wyrzucić, podczas gdy żadnego kosza na horyzoncie nie ma. No bo nie ma. Zostawia więc te rabatki takim przechodniom pod rozwagę, a raz na jakiś czas podchodzi i zapalczywie przegląda, co się między krzaczkami kwiatów i roślin znalazło. Wylicza dokładnie pety, kapsle od butelek i inne odpadki, by potem mieć okazję do oceny stanu porządności przechodniów, ich kultury osobistej i zawartości głów tego typu osobników, którzy składają swoje śmieci na łonie jej staranności, jej skrzętności, jej przyzwoitości i troski.

Jakże nieprzenikniona dla jej przepełnionej pietyzmem duszy jest głowa takiego przechodnia, który w drodze skądś dokądś, przypadkowo i bezmyślnie, wrzuca pomiędzy jej kwiaty błyszczący papierek po batoniku. Jak niemożliwe jest porozumienie między nimi. Jak żadne słowa nie potrafiłyby zasypać dzielącej ich przepaści.

Tak Bóg zesłał potop na ziemię cztery i pół tysiąca lat temu. Zupełnie inaczej, niż ze sprawnością/niepełnosprawnością. Ten brak ciągłości pomiędzy jednym a drugim człowiekiem…

A ja? Mój stały udział w rabatkach pani Lei to rosnąca na nich karłowata akacja, którą regularnie przycinam jesienią na wezwanie sąsiadki, oraz drobne roboty pomocowe, o których nie warto wspominać. Udział zatem dość symboliczny, mimo że większy mam od niej widok na ten ogródek: dwa moje okna przy jej jednym, jak powiedziałem. Ten wynik dwa do jednego w niczym mnie nie pociesza, biorąc pod uwagę kompleksy, które mógłbym mieć – nie wiem, czy mam – z tego powodu, iż zamieszkuję garsonierę, podczas gdy pani Lea osadzona jest w pełnowymiarowym mieszkaniu.

Nie pociesza z tego więc powodu, że przez jej mieszkanie światło przechodzi na przestrzał, podczas gdy moje zbyt jest ocienione. Sąsiadka bowiem dysponuje widokiem z okna na północ, tymczasem ja pozbawiony jestem takiego luksusu. U mnie jedynie ściana i drzwi na klatkę po tamtej stronie, u niej okna od pokoju i łazienki. U niej podgląd na skwer od strony północnej, u mnie jedyny widok na parking i smocze cielsko długiego bloku numer jeden za parkingiem.

Ta jedynka wydawała mi się zawsze tylko jedynką, i cały czas ulegam temu złudzeniu, bo nie przypominam sobie, abym zaznaczył wcześniej, kiedy była o tym mowa, że właściwie nie jest ona jedynką w całej swojej rozciągłości. W istocie przechodzi ona w przyległą trójokienną, dwupiętrową trójkę, która jednak, w przeciwieństwie do swojej syjamskiej siostry, wydaje się zupełnie martwa. Mówiłem o tym? Żadnych świateł w oknach, żadnego ruchu dookoła.

W każdym razie… Gaszę papierosa, tym razem w słoiczku po truskawkowych konfiturach. Tuż obok mojego ramienia w bramę prowadzącą na skwer wjeżdża duży, czarny, luksusowy samochód z przyciemnionymi szybami. Przez ścianę mija mój zlew, moją ubikację i znika. Kiedy wczesnym rankiem przez tę samą bramę wciska się tyłem śmieciarka, kierowca w szoferce w pewnym momencie znajduje się tak blisko mnie, kiedy akurat palę, że z łatwością mógłbym podać mu ognia przez okno.

●●●●

Zakładam buty, kurtkę i wychodzę. Zamykam drzwi na dolny zamek, górny jest zepsuty. Schodzę po schodach i staram się ominąć skrzynkę na listy jak najdalej, jak najdalej, ocierając się prawie o ścianę. Już przy drzwiach wyjściowych z klatki odwracam głowę i rzucam okiem na moją skrytkę w dziesięciomodułowej skrzynce. Druga od góry po lewej. Przechodzi mnie dreszcz.

Nie otwierałem jej od miesiąca. I nic. Nie sprawdzałem przedwczoraj ani wczoraj i dzisiaj też nie otworzę. Nie otworzę jutro ani pojutrze. Minie tydzień, może miesiąc, zanim włożę kluczyk i przekręcę. Ale już teraz czuję, że to najwyższy czas. I im wyższy jest ten czas, tym mniej mam siły zrobić, co zrobić by należało, i tym bardziej myślę o tym w kategoriach nieprawdopodobnego i boję się nawet tędy przechodzić.

Wyobrażam sobie, że Bóg wie co przyszło, i strach mnie oblewa na samą myśl przekręcenia kluczyka, i dreszcz mnie przeszywa na wspomnienie skrzypiącego dźwięku otwierających się drzwiczek do skrytki. I podniecenie. Skrytka pełna sekretów. Czekam, odkładam, myśl odganiam. Otwieranie jej śni mi się w nocy, a ja budzę się, w momencie gdy w moim śnie odchylam już drzwiczki i prawie widzę, ale niedokładnie, i po przebudzeniu nie pamiętam co.

Prawdopodobnie mam powody, żeby miewać takie sny. Prawdopodobnie doświadczyłem sytuacji, kiedy w swojej poczcie odnajdywałem list, najpewniej z urzędu, jakieś wezwanie, upomnienie, zaproszenie na badanie wzroku, ulotkę medyczną ze zdjęciem raka przełyku, coś, w każdym razie, co musiało popsuć mi humor, wprawić w przygnębienie, przestraszyć, uzmysłowić, jak bardzo jestem nieporadny, bezmyślny, nierozsądny albo po prostu jak wielkiego mam pecha i jak wszystko się sprzęga i zmawia przeciwko mnie.

Czekam, wyraźnie na coś czekam. Bez dwóch zdań. Ta skrzynka pocztowa nieodparcie mi o tym przypomina i dlatego boję się jej, a jednocześnie jest w tym strachu jakaś dzika, dziecięca wręcz ekscytacja. Czekam i nic, ale czekam stale, żeby doczekać takiego dnia, kiedy nie będę musiał już czekać na nic. Jakieś tam twarze złapane w przelocie na mieście mówią mi swoim wyrazem, że rzecz jest całkiem możliwa, mimo że nie do końca tym twarzom ufam. Jednak to one pociągają mnie właśnie w stronę tego przekonania o możliwości.

W tamtym roku jechałem autobusem i naprzeciw mnie usiadł mężczyzna na pograniczu wiekowej dojrzałości i starości. Usiadł po prostu i popatrzył. Ani nie patrzył się specjalnie, ani nie uciekał potem wzrokiem. A jego oczy zupełnie identycznie reagowały jak nos i usta, i ręce, i nogi, i wszystko. Nie mogłem odczepić wzroku, poczułem w sobie falę gorąca, jakiejś radości. Lecz zaraz wysiadłem.

Myślę stale o tym, że musi się coś wydarzyć, żeby już nic nie musiało się wydarzać, żeby już wszystko było wiadomo, żeby „nic” mojego życia było po prostu niczym, a nie wciąż jakimś czekaniem na coś. Tymczasem „nic” nadal jest pustką oczekującą, a skoro nic, co by było czymś, ciągle się nie pojawia, nachodzą mnie zwidy. Czepiają się mnie po prostu rzeczy, których prawdopodobnie nie ma, a które przyciągam swoim oczekiwaniem na coś.

Czym jest to coś? Trudno powiedzieć – jakimś złem, ale złem niejednoznacznym. Jest ono zakodowane w mojej głowie jako coś koniecznego, ale właśnie ze względu na to, nie da się tego nie pragnąć – stąd strach połączony z ekscytacją. Skrytka na listy już nieraz, zdaje się, dawała mi powód do tego, aby się jakiegoś zła spodziewać. Są jednak takie sytuacje, w których żadne doświadczenie z przeszłości nie sugeruje, nie mówiąc o tym, że nie gwarantuje w żaden sposób żadnego zła, którego jednak mimo to należy się spodziewać. Więc się spodziewam. I jedynie spełnienie się zła, jakiegoś zła, być może nawet jakiegokolwiek zła, byleby było dostatecznym złem, potrafiłoby mnie uspokoić, czyli sprawić, że przestanę czekać. I odpocznę.

Tymczasem śni mi się, że idę do pracy. W budynku, gdzie pracuję, zrobiono ostatnio remont, odnowiono ubikacje wraz z kabinami i drzwiami do kabin. Idę, otwieram i znów ten dreszcz strachu i podniecenia. Oczekuję wisielca dyndającego nad muszlą. Serce mi wali, kiedy otwierające się skrzydło drzwi rozpościera przede mną wnętrze kabiny i wielkie zdziwienie (ale przecież nie ulga) dopada mnie, gdy zauważam, iż w kabinie wisielca nie ma. Nigdy przecież nie widziałem nikogo powieszonego w ubikacji, nigdy chyba nawet nie słyszałem o takim wypadku, przede wszystkim nigdy w żadnej toalecie, starej czy nowej, nie oczekiwałem powieszonego. A tu – oczekuję.

We śnie, ale gdy się budzę, oczekuję już na jawie, gdziekolwiek bym nie wchodził do ubikacji publicznej. Nie tylko boję się, że może tam być, ale oczekuję, że jest. Strach więc, kiedy odchylam drzwi, i zawód, kiedy znowu nikt nie wisi. Zawód za każdym razem – nie tylko z tym związany, iż nie ma tam powieszonego człowieka, ale przede wszystkim z tym, że nie ma tam kogoś dyndającego z osób, które znam.

Tego bowiem czekam. Zanim wejdę, przez mgnienie oka wyobrażam sobie, kto mógłby tam wisieć i jak by wyglądał. I jak by wszystko inne wyglądało, gdyby tu zawisł. I co bym zrobił? Powiedziałbym komuś o tym? Po prostu wyszedł? Mimo to wysikał się tuż obok? Czy stał i patrzył tak, jak na tego w autobusie? Co by jednak zmieniło takie zło?

Prawie nic. Nic by prawie nie runęło, nic się nie załamało. Chwilowa ulga i spokój szybko by minęły. Pojawiłoby się coś, czego najprawdopodobniej nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Potrzebuję czegoś, co dotknie mnie bardziej, dotknie do żywego. Upodobałem sobie zatem myśl o chorobie. Myślę o swoich płucach i swojej wątrobie, i swojej głowie. Nie chodzę się badać, tak samo jak nie otwieram skrzynki na listy, lecz całkiem często ogarniam myślą swoje ciało, swoje wnętrze, próbując wyczuć na przykład, w którym jego miejscu pojawiła się ta pierwsza, malutka, niewinna komórka na literę R. I czy może są już dwie albo trzy. I bawią się ze sobą w kółeczku, a ja nic o tym nie wiem. Cios musi nadejść wcześniej czy później, jak nie to, to tamto, ale chciałbym, żeby już, żeby móc odczuć ulgę, poczuć spokój, przestać czekać.

Niechby mi się raz spełniło. Pragnienie, żeby przeżyć wreszcie ten okropny strach, jakiś ostateczny strach, jedynie który, jak mi się wydaje, przynieść może ulgę. Ból, poza którym nie ma już na co czekać, jakiś wyrok, który sprawi, iż będę mógł się wreszcie zaśmiać tak głośno i w sposób wolny jak nigdy w życiu. Co nie zmienia faktu, naturalnie, iż zimne poty oblewają mnie na myśl o takiej radości i takiej wolności.

Jeszcze zimniej, krańcowo zimno, o ile stan oczekiwania dopuszcza jakieś krańcowości, robi mi się na myśl o złu, które może dotknąć mnie poprzez kogoś, kto tym złem może zostać dotknięty bezpośrednio. Brat nie dzwonił przez tydzień. Ja nie dzwoniłem do brata. Ale zadzwonił godzinę temu, więc wszystko w porządku. Z tym że od godziny już nie dzwoni. Prawdopodobnie nie żyje. On już nie żyje, a ja jeszcze o tym nie wiem. Wiedząc bowiem, że żyje, ale nie widząc go ani nie słysząc, oznacza dokładnie to, że nie wiem, czy nie żyje. Nie wiedząc z kolei, czy nie żyje, nie wiem również, że nie żyje, gdyby nie żył. Dlatego nie zadzwonił minutę temu i w tej minucie telefon też milczy. Ja nie zadzwonię, tak jak nie otwieram skrzynki na listy. Zresztą, gdybym zadzwonił, a on by odebrał, zdziwiłbym się tak, jak dziwię się pustą kabiną ubikacyjną. Czekam więc, aż umrze.

A jeszcze gorzej, czyli lepiej, gdyby jego dziecko, jego wspaniały synek, z którym od okazji do okazji spędzałem trochę czasu przez ostatnie lata, poprzednio bodajże dwa lata temu… żeby on. W każdym razie czekam. Jeśli się to stanie, jak się dowiem? Być może zawiadomienie o czyjejś śmierci leży już w skrzynce. Nawet jeśli teraz raczej się dzwoni…

Przechodzę jak najdalej od niej, nie tykam. Wychodzę na skwer.

Kiedy słyszę, jak drzwi zatrzaskują się za mną automatycznie, wkładam papierosa do ust, ale nie zapalam. Podnoszę głowę z tym papierosem do góry i patrzę na niebo. Jest zastygłe i ścięte w swojej szarości, szczelne jak tarcza. Zablokowane słońce gdzieś tam jarzy się ponad tym niebem, ale przy takiej pogodzie, szczególnie jeśli przedłuża się zanadto, trudno nawet w to uwierzyć. Nie myśli się, że ono gdzieś tam jest.

Pamiętam, parę lat temu zdarzyło mi się lecieć samolotem. Pierwszy i ostatni raz, więcej nie wsiadam. Leciałem do brata właśnie. W mieście długie tygodnie takiej samej mniej więcej pogody, bardzo pochmurnej, lecz z deszczem. Przebiwszy się przez chmury, zupełnie niespodziewanie ujrzałem słońce. Uświadomiłem sobie, że przestałem już w nie wierzyć, nie spodziewałem się, że nad zasnutym chmurami niebem w ogóle coś takiego jest. Normalne, jasne, ciepłe, żywe słońce. Podczas gdy tam na ziemi martwota, o tyle tylko znośna, że wilgotna.

Tak było wtedy. Ostatnimi tygodniami bowiem nic tej martwoty nie łagodzi. Niebo jakby chciało spuścić się śniegiem na ziemię, a nie może. Wisi, nie rusza, stan zawieszenia przeciąga się. Powietrze również nieruchome, temperatura około zera stopni teraz, a więc cieplej niż parę dni temu. Ale podobno ma spaść. Sucho. Zaczyna dusić. Jakieś brudne gazy roznoszą się w powietrzu. Nie jest to jeszcze nic na kształt smogu, który dwa lata temu, zdaje się, pokrył miasto, ale może jakiś jego zwiastun. Jeśli tak, będę miał kłopoty.

Mam dość wrażliwe płuca, jak mi się wydaje, być może wrażliwe przez to, że osłabione paleniem. Dokładnie wyczuwam, kiedy powietrze traci swoją jakość. Męczę się we śnie, tracę oddech, w ciągu dnia nie jest dużo lepiej. I tym bardziej czekam wtedy na jakiś ruch, jakiś wiatr, jakiś deszcz albo śnieg, cokolwiek, co przełamie stagnację. Jestem amatorem czystego, przezroczystego, bezwonnego powietrza. Zdaję sobie jednak sprawę, że moja skłonność ma poniekąd podstawę histeryczną.

Tak, generalnie jestem histerykiem, w jakimś tam, niegroźnym pewnie, stopniu. Już od dłuższego czasu rozwija się we mnie strach przed uduszeniem. Uduszenie, szczególnie to, które polega na utonięciu i zalaniu płuc wodą, często przychodzi w koszmarach nocnych i wyobraźni dziennej. Lecz wystarczy samo lekkie zaburzenie oddechu spowodowane obecnością smogu nad miastem, aby pojawił się u mnie stan paniki – lekkiej, to prawda, nie wariuję jeszcze, bardziej jest to jakaś wzmożona nerwowość, jednak…

Strach przed uduszeniem to nie jest zresztą żadna fanaberia, wiąże się on z tym, co dzieje się z moimi organami oddechowymi. Nie wiem, skąd się to wzięło, być może jako wada wrodzona, być może na skutek urazu, ale kiedyś – nie pamiętam, w jaki sposób – dowiedziałem się, że mam nierówne przegrody nosowe – prawym nozdrzem wpada więcej powietrza niż lewym, które często się zatyka. Katar mnie męczy, bolą zatoki. Gdyby nie można było nabierać powietrza przez usta, już dawno bym się skończył. Lecz z ustami niewiele lepiej – wąski przełyk, który w dodatku, czuję, stale jest czymś obłożony. Zdarza mi się zakrztusić przy jedzeniu i piciu, muszę uważać.

Dodatkowo papierosy. Parę razy ostatnimi czasy dopadło mnie coś, co najprawdopodobniej jest jakąś formą bezdechu. Nie wiem, czy sobie wmawiam, czy rzeczywiście się to dzieje, ale mam wrażenie, że mój mózg, właśnie na skutek coraz większego niedotlenienia, słabiej pracuje. Wokół mnie robi się duszniej. Właśnie dlatego tak bardzo pragnę powietrza. Więc nie jest to fobia, jest to strach całkiem dobrze umotywowany, racjonalny, naturalny, z dupy nie wzięty.

Wyjmuję zapałki i zapalam papierosa. Wolnym krokiem idę na prawo, mijam pergolę i zatrzymuję się na rogu bloku, za którym, na Astronautów, stoi oddział pulmonologiczny. Po tej stronie powietrze jest jakieś inne niż po tamtej, od strony parkingu. Nie ma tutaj aut i są drzewa. Ale po kolei. Skwer jest zamknięty: od południowej strony bloki numer trzy i cztery, sklejone ze sobą, plus brama wjazdowa, nad którą znajduje się rozszerzenie mieszkań w mojej klatce, rozszerzenie, którego moje mieszkanie nie ma. Rozszerzenie to łączy się prostopadle z blokiem numer sześć, który rozciąga się jako wschodnia ściana skweru. Od północnej strony nieco ukosem stoi blok należący już do tak zwanego Gliniczka, i drugi, wzdłuż zakola biskupa Kadłubka. Zachodnią granicę wytycza blok, przy którym stoję, którego klatki wychodzą również na Raginisa. Tak to wygląda.

Teraz przejścia, o których już wcześniej wspominałem, ale dla porządku: z parkingu prowadzi tutaj brama – to już zostało ustalone. Dalej, za szóstką rozchodzą się dwa chodniki – jeden bezpośrednio na Domaniówkę, drugi na Domaniówkę przez Parkową. Potem blok na północy i po jego prawej stronie drugie wejście na Parkową oraz wyjście na ulicę Pod Telegrafem. Następnie blok zachodni i na jego końcu wąski przesmyk znów na Pod Telegrafem wzdłuż podwórza niezamieszkałej i dość podupadłej kamienicy, na którym rozpościera się dywan bluszczu oraz dwa kikuty drzew.

Tak wyglądają granice tego, co w środku. A środek to dość duża połać trawnika poprzecinanego gdzieniegdzie chodnikami. Rośnie tutaj sporo różnorakich krzewów oraz drzew: jest parę skupionych blisko siebie jodeł, bardziej rozproszonych świerków, gdzieś jakiś klon, choinki, bukszpany, jakaś jarzębina, jeden potężny, sięgający piątego piętra orzech, są też pomniejsze drzewka, których nazw nie znam – jedne zwyczajne, inne bardziej ozdobne i nasadzone równomiernie wzdłuż chodnika. A wśród tego urozmaicenia dwie rzeczy, dwie jakby sprawy nawet.

Ale o tym za chwilę, bo zza rogu, przy którym stoję, wyszła właśnie kobieta, starsza, lecz nie stara. Patrzę na nią chwilę, ona odwraca wzrok na mnie, potem idzie dalej w kierunku pergoli, otwiera kluczykiem i wchodzi do boksu po lewej, żeby wyrzucić śmieci.

Ach, zawsze ta niezręczność, kiedy się mieszka blisko tylu ludzi. „Dzień dobry” czy nie „dzień dobry”? W sumie obcy ludzie, jakby nie było, ale przecież twarze znajome, widziane regularnie i bez trudu rozpoznawalne. Znajomości sąsiedzkie – nigdy nie wiadomo, jak daleko się rozciągają ani jakie tak naprawdę mają umotywowanie. I czy to już znajomość, czy jeszcze nie. Tutaj potrzeba ostrożności, ale ostrożność na nic, jeśli się nie ma wyczucia. U mnie z tym słabo.

Pamiętam, jak po sprowadzeniu się na Promienną długo męczyłem się z trzyosobową grupką sprzątaczy-doglądaczy z bloku numer sześć. Dwoje z nich to małżeństwo w średnim wieku. Po kilku dniach można było zauważyć, że krążą po osiedlu raczej w ramach swoich obowiązków zawodowych niż ot tak sobie. Ona niekiedy w fartuchu roboczym, on też raczej w ciuchach niekościelnych. Ona z wiaderkiem i miotłą, on też tam zawsze z czymś. Ona jakaś taka zasapana w sobie, on bardzo przypominający z wyglądu aktora Wardejna. Za to podobieństwo polubiłem go od razu. Widać było od początku, że porządny gość. I trzecia jeszcze w tej komitywie – kobieta ze śladami dawnej urody, bardzo sympatyczna z wyglądu, też zwykle w fartuchu i z czymś tam do sprzątania.

I tak przechodziliśmy obok siebie, ja pod ich nosem, kiedy sprzątali, albo oni pod moim oknem, kiedy paliłem. Wstrzymywałem się z „dzień dobry”, dając sobie czas na przyzwyczajenie się do nich, ale bardziej nawet dając im czas, żeby przyzwyczaili się do mnie. Czas mijał i zawsze wydawało mi się, że na „dzień dobry” jest jeszcze za wcześnie, po czym od razu zrobiło się za późno. I klincz jakiś. Nie mówić już nie wypada, powiedzieć wreszcie tak nagle też głupio. I kiedyś, kiedy czuwałem przy pergoli z papierosem w ręce, patrzę – idzie Wardejn. „Dzień dobry” – „dzień dobry”. Odpowiedział bardzo uprzejmie, bardzo sympatycznie, tak jak się tego nawet nie spodziewałem. Następnie szybko oswoiłem jego żonę i trzecią kobietę.

Ale oni to jednak inna kategoria – kategoria sąsiadów, z racji swojego zajęcia, ogólnodostępnych. Co innego z szarymi mieszkańcami. Tej ze śmieciami teraz mógłbym się w sumie nawet ukłonić. Ukłonię się następnym razem, teraz niezręcznie, skoro już raz przeszła obok mnie. Patrzę – wychodzi z pustym kubłem, zamyka drzwi na klucz, idzie w moją stronę – siłą rzeczy w moją, kierując się właściwie z powrotem do swojego bloku, do którego ma wejście zaraz naprzeciwko bluszczowej parceli.

– Pan tutaj pilnuje naszego bloku… – odzywa się nagle, starając się zażartować. Nie wiem, co powiedzieć, zaskoczony. Uśmiecham się i robię nieokreślony gest ręką, w której trzymam papierosa. – Trzeba pilnować, bo nie wiadomo, kto i co… Jakby każdy pilnował, to by było dobrze. A ludzie się nie pilnują. – I znów nie wiem, co powiedzieć, ale po chwili zauważam, że sympatyczny uśmiech z mojej strony wystarcza.

Kobieta widocznie nie jest z tych specjalnie obserwujących drugiego człowieka i wyciągających wnioski. Widzę to po jej mętnych oczach i nie zważam już specjalnie na jajecznicę jej słów. Ale ona jakby miała do mnie jakiś interes. I rzeczywiście.

– Niech pan poczeka. Ja zaraz przyniosę telefon, bo córka była i tak mi coś nagrzebała w tym telefonie, że teraz nie mogę się dodzwonić.

– Niech pani przyniesie, zobaczę.

Przynosi i zaczyna pokazywać, coś tam przyciskać, pokrętnie tłumaczyć. Jakże tacy starsi, ale nie starzy ludzie zupełnie nie mają języka, żeby mówić o telefonach komórkowych, nowych telewizorach i tym podobnych. Nie zapomnę, kiedy pani Lea zaprosiła mnie do siebie, żebym jej pomógł przy telewizorze. Jeden jedyny raz u niej byłem. I to do telewizora. Już nie pamiętam, w jakich pokrętnych i zadziwiających słowach to wyraziła, ale chodziło po prostu o to, żeby zaprogramować kanały tak, aby na pilocie pod jedynką miała Jedynkę, pod dwójką – Dwójkę, a pod trójką – TV Trwam. Chociaż początkowo, kiedy wprowadzała mnie do pokoju i objaśniała swój problem, z jej słów rozumiałem, że należy wymienić baterię w pilocie, bo nie działa.

W przypadku tej kobiety sprawa widocznie też jest dość banalna, kłopot wyolbrzymiony, usterka szybko usuwalna. Patrzę i widzę, że córka zostawiła jej telefon z włączonym menu wpisywania kontaktów, więc ta, myśląc, że wystukuje do kogoś numer, w istocie wprowadzała nowy kontakt. W międzyczasie, kiedy „naprawiam”, a chwilę zajmuje mi, żeby zorientować się w interfejsie telefonu, kątem oka obserwuję kobietę, jak przesuwa się za moje ramię. Mimowolnie staję się świadkiem jakichś sąsiedzkich kwasów pomiędzy nią a inną kobietą z tego samego bloku, która też właśnie wyszła wyrzucić śmieci.

Dłubię w telefonie i patrzę, co się wokół mnie dzieje. Kobieta z koszem mija nas i podchodzi wolnym krokiem do pergoli. Zapoznana właścicielka telefonu przestaje rozglądać się nerwowo i kikuje na swoją sąsiadkę znad mojego ramienia. Czuję się jak tarcza obronna. Zaraz weźmie mnie za zakładnika i zza pleców, przystawiwszy mi pistolet do skroni, zacznie szantażować tamtą. Słyszę jakiś mamrotliwy szept za uszami, żebym się przesunął, żebym ją zasłonił jeszcze bardziej, wreszcie bierze mnie za ramię i ciągnie w kierunku jodeł, na trawnik. Tam mi szepce do ucha, że nie chce, żeby ją widziano ze mną.

Ze mną? Patrzę na nią zdziwiony i oddaję telefon. Ta zaczyna coś tam gorzko względem całego bloku, że niedobre sąsiedztwo, ludzie niedobrzy, złośliwi. Wreszcie, gdy widzi, że jej sąsiadka znika za rogiem, okiem nawet nie rzuciwszy w naszą stronę, patrzy na telefon, jakby upewniając się, czy rzeczywiście go jej zwróciłem, i bez „dziękuję”, bez „do widzenia”, bez „pocałuj mnie w dupę” odchodzi szybko za tamtą, jakby chciała ją dogonić.

●●●●

Och, te bloki, bloki, klatki, mury, drzwi i okna, w których ludzie, ludzie, młodzi, starsi, kobiety, mężczyźni, dzieci i psy. Domy i ich mieszkańcy w ponuro zabawnym kohabitacie ze sobą, w codziennym tańcu disco inferno.

Zapalam papierosa na drugie płuco. Chciałbym mówić przede wszystkim o pani Lei – next door sąsiadce, gwieździe Promiennej, promienistej gwieździe osiedla, lokalnej, miejskiej, uzurpowanej mojej własnej żonie z jej ogródkiem, mową, kościołem, w odwiecznym obchodzie świata. O niej ma być ta opowieść. Ale przecież tyle tu tego wszystkiego innego w tle, że nie da się uciec i przejść od razu do grubej rury.

Za sufitem nade mną sąsiadka w średnim wieku, samotna. Co jakiś czas miarowe, tajemnicze stuki z góry, jakby uderzając o podłogę, czyściła siteczko wyjęte ze zlewu, starając się oderwać od niego poobiedni szlam. Dość nieprawdopodobne, żeby robiła to o podłogę, ale tak właśnie mi to w uszach dźwięczy, bo tymi samymi stukami, tą samą częstotliwością i ja oczyszczam swoje siteczko, tyle że o ściankę kosza.

Jakiś miesiąc temu do mnie zapukała. Gdy otworzyłem, buchnęło oparami spirytusu. Stała dyskretnie odwrócona tyłem, wystawiając na mój widok nagie plecy – żebym nie widział jej pijanej twarzy – i poprosiła o zasunięcie sukienki, bo nie sięgnie ręką. Zasunąłem.

– Dziękuję – powiedziała tyłem i zaczęła wspinać się na piętro przodem.

Niezbyt urodziwa, z jakąś ciągłą kwasotą na twarzy, kwasotą nie tyle mentalną, co fizjologiczną, to znaczy, jak mi się wydaje, niewynikającą z ogólnego kwaśnego nastawienia do świata, ale z wrodzonego ułożenia rysów czoła, brwi, nosa, ust i podbródka.

Patrzę na swój blok, sam jego szczyt – tam gdzieś młode małżeństwo z dziewczynką. On jakiś taki, trudno zapamiętać nawet, jak wygląda, żeby go rozpoznać. Ona natomiast drobna blondyneczka z nieco dziecinnym głosem, drobna ślicznotka tego typu, który okazjonalnie wzbudza we mnie potrzebę miłosnego gruchotania kości. Mają dziecko, sześcioletnią Kingę. Jeśli zaś chodzi o nich samych: on – raczej powściągliwy, lecz diabli wiedzą, jakie nerwy powściąga swoją powściągliwością. Ona – o zwykle pogodnym usposobieniu, gadatliwa, uwijająca się ciągle przy córce i zakupach. Mówi do niego „miśku”, on do niej bezosobowo. Z ich słów i ruchów wypływa jakieś naturalne współdziałanie w całym tym rodzinnym przedsięwzięciu, na które się poważyli.

Wszystko to przenika do mnie z klatki przez drzwi. Kiedyś jednak, późnym już wieczorem, dane mi było usłyszeć awanturę przez okno, kiedy stałem na wieczornym papierosie przy pergoli. Rozpoznałem z łatwością jej głos, a z jej głosu wywnioskowałem głos jego, głos mało charakterystyczny, jak i on. Kłócili się na całe gardło. Ona obarczała go jakimiś przewinami, on groził, że coś tam komuś o niej powie. Krzyczał, że tak zrobi, że wszyscy się o czymś dowiedzą, o czymś, co ona miała za paznokciami, chociaż nie można się było zorientować, o co chodzi.

A co poza nimi? Dużo, dużo, wszędzie dookoła. W tej chwili przychodzi mi jeszcze na myśl inny mieszkaniec wyżyn mojej klatki – gbur, okropny gbur, za którego gburowatością coraz częściej jednak przychodzi mi dostrzegać pokłady sympatyczności. I pani Kazimiera – kiedyś w bliskiej komitywie z panią Leą – gdzie ona teraz jest? Umarła niepostrzeżenie? Wyniosła się z hukiem, który jednak ominął moje uszy? Pani Lea nie wspomina o niej jakoś, muszę ją zagadnąć specjalnie.

Ale to kiedyś. Bo tymczasem widzę, że z szóstki wychodzi starszy mężczyzna. Patrzy na lewo i rusza na prawo, dość dziarskim krokiem, jakby pozostałością żołnierskiej energii motorycznej, choć lata bardzo go już ugięły ku ziemi. Przygarbiony, sunie o lasce. To on się do mnie pierwszy zgłosił, on mnie zapoznał, mijając, kiedy wystawałem z okna pewnego słonecznego dnia. Uniósł nieco głowę, zdjął kaszkiecik, pokłonił się i wymamrotał „dzień dobry”.

Od razu można było poznać, że ma coś z mową. Mówi bardzo niewyraźnie i z wysiłkiem, jakby nie miał kawałka języka. Czasami zagaduje coś do mnie, chyba o pogodzie, w każdym razie ja mu odpowiadam, jakby zagadywał o pogodzie, a on to ciągnie, więc prawdopodobnie rozmawiamy o pogodzie. Chyba że ja go zupełnie nie rozumiem, a on mnie i tak nie słyszy.

Jakiż uprzejmy, bardzo nawet gallant, jak to bywa tylko ze starszymi panami – w tym wypadku bardzo już podeszłym panem, z pewnością jeszcze wojennym i to prawdopodobnie z tej wojny wziąć się musiał jego błąd artykulacji. Ktoś mu może nożem kawałek tego języka… Kto wie? Może ma już za sobą to, co ja mam jeszcze przed sobą, czego się boję i czego nie mogę się doczekać.

Zniknął za drzewkami i wszedł w bramę. W tym samym bloku, klatkę dalej na lewo para około czterdziestolatków z dwojgiem dzieci. On – niewysoki, okrągły na twarzy, przyjemny dla dzieci, które prowadzi co rano do przedszkola, rozmawiający z nimi; ona – blondynka rudawa w okularach fotochromowych i z ciągle zmarszczonym czołem, jakby napiętymi brwiami wysilała swój słaby wzrok. Ciuchy luźne, bez żadnych fajerwerków. Świadoma swojej przeciętnej urody, ale zadowolona, bo mąż i dzieci. Para, która robi wrażenie, jakby się poznała na oazie i z Bogiem postanowiła iść przez życie. Tak – iść przez życie – ta oazowa frazeologia pasuje do nich jak ulał. Chociaż kto ich tam wie w zasadzie. W każdym razie nie kłaniam się, ani oni mi, mimo że z widzenia znamy się dobrze.

Kobieta z telefonem przypomniała mi też inną, z tego samego bloku, w zbliżonym wieku, pewnie jednak na wrogiej stopie z tamtą. Przypomniała mi, bo również z nią wszedłem kiedyś w przelotną interakcję. Też do mnie zagadała i tak zgadaliśmy się przy pergoli, oboje wyrzucając śmieci. Mamy wspólny śmietnik. Otworzyłem go, po czym przepuściłem kobietę, po czym ona wyrzuciła swoje śmieci, po czym ja wyrzuciłem swoje, po czym coś tam do mnie powiedziała, po czym ja jej coś tam odpowiedziałem i tak dalej. A już po wszystkim wyjęła z drzwi do śmietnika moje klucze i zaczęła się z nimi oddalać.

Pamiętam, ucieszyłem się wtedy jakoś na tę pomyłkę. Już miałem jej nie zatrzymywać, żeby potem, odczekawszy trochę, iść i jej szukać po jej bloku, obcym bloku, więc ciekawym bloku, albo chociażby zostać tu na dole i poczekać, aż sama się zorientuje, i policzyć tylko, ile jej to zajmie. I co powie. Miałem, ale w końcu zatrzymałem i odebrałem jej klucze. Nic nie rzekła. Żadnego „ojejku”, żadnego „przepraszam”, żadnego „pocałuj mnie w dupę”.

Wracając do skweru i tego, co zacząłem mówić o dwóch elementach jego topografii, które zagubione między krzaczkami i drzewkami przykuwają jednak uwagę. Jeden z nich to czerpnia powietrza dla schronu, który prawdopodobnie przeprowadzony jest gdzieś tutaj i do którego wejście umieszczone jest prawdopodobnie w bloku, przy którym teraz stoję. I w odległości nie więcej niż dziesięciu kroków od tej czerpni – piaskownica dziecięca.

Myśl o schronie kieruje moją wyobraźnię ku potencjalnej sytuacji, w której nagle znajduję się w jakimś podziemnym bunkrze z tymi wszystkimi albo z większością tych ludzi, z którymi albo znam się na dzień dobry, albo liżę tylko wzrokiem w przelocie. Wyobrażam sobie na przykład, że siedzę tam ramię w ramię z owym dziadkiem z urwanym językiem, a on przez długie godziny opowiada mi o swoich żołnierskich czasach. I nie sama opowieść mnie porywa, nie wszystkie te okoliczności, które doprowadziły go w ręce wroga i skutkowały okaleczeniem, ale to, że słuchając go, z czasem przyzwyczajam uszy do jego mamrotaniny, zaczynam go rozumieć wyraźnie, nawiązuję żywy kontakt.

Albo inna fantazja, kiedy małoletnia Kinga, znudzona brakiem rozrywki w murach bunkra, zaprzyjaźnia się ze mną, siada na moich kolanach i zasypia wtulona w moją szyję. Tyle bunkier – nadzieja na jakieś atomowe rozerwanie nieba, które wciąż, jak widzę, beznadziejnie zasznurowane i nieruchome.

Ale obok czerpni jest i piaskownica. Była tu, odkąd pamiętam, ale służyła głównie okolicznym menelkom, osiedlowym i napływowym pijaczkom. Piasek, najeżony upchanymi weń butelkami po piwie i zmiętymi pudełkami po papierosach, rozsypywał się po trawniku. Dzieci tu nie zaglądały. Aż wreszcie ktoś postanowił zrobić z tym porządek. Piasek wymieniono i usypano go wewnątrz postawionego dookoła niewielkiego, gładkiego murku. Całość z kolei otoczono dość wysokim płotkiem, płotek wyposażono w bramkę, a tę zamknięto na kłódkę. Odtąd pijaczki tu nie przesiadują, ale z racji tego, że nikt nie wie, kto chowa kluczyk do kłódki, bo żadnej informacji nie ma, dziecki również tutaj nie przychodzą.

Raz widziałem matkę, która próbowała przez płotek przesadzać swojego malucha z łopatką, ale szybko się zorientowawszy, że samej by jej pasowało znaleźć się przy dziecku po drugiej stronie, a była w wąskiej spódnicy, wyjęła dziecinę i odeszli, nawet bez specjalnych protestów chłopczyka.

Stoi więc piaskownica równie bezużyteczna, co bezużytecznie na razie gdzieś pod ziemią wije się schron. A piwko, winko i cała osiedlowa menelokracja? Ci skupiają się pobożnie przy rogu szóstki, tuż przy również zamkniętych na kłódkę schodach gdzieś w sutereny bloku. A może to te schody prowadzą właśnie do schronu?

W każdym razie menelokratów jest czworo, w porywach do sześciu osób. Najgłośniejsza z nich jest nalana kobieta, która zdartym głosem opowiada same ciekawostki. Jej duża, psia twarz kryje gdzieś pod opuchlizną małe oczka zredukowane na rzecz wysuniętych, spęczniałych warg wyćwiczonych w obejmowaniu szyjki od butelki. Przy lecie kobieta eksponuje we wszystkich kierunkach swoje olbrzymie i równie obrzydliwe stopy, z paznokciami pociągniętymi czerwienią, nie wiadomo, w jakiej intencji. Przy niej, królowej, stoi jej paź, drobina mężczyzny młodego, lecz wyłysiałego, który niezmiennie trzyma przy sobie tranzystorowe radyjko z najlepszą muzyką w RMF FM.

Jest tu też jakiś dinozaur pankówy – kobiety, jeśli chodzi o strój i obejście – jakby wyjętej z lat osiemdziesiątych, od których nie potrafi się oderwać, mimo iż rysy jej twarzy już dawno przegoniły tamtą epokę. Jest i dziewczyna z jedynki, która często się przy nich zatrzymuje ze swoim psem. Dwadzieścia parę lat, twarz jakby ładna, ale przy bliższym wejrzeniu widać, że poszczególne jej cechy jakoś dziwnie posklejane, gdzieś tam zez w jednym oku, gdzieś znowu linia ust zwichnięta, a gdy idzie, w oczy rzuca się nienaturalna sztywność karku. Chociaż wcale zgrabna i kolor skóry ciekawy – blady, jakby pokryty cienką warstwą wosku.

Poza tą stałą ekipą jest parę osób dochodzących. I tak stoją sobie, śmieją się, piją, dyskutują nierzadko, nikomu nie przeszkadzają, swoje psy, jeśli je mają przy sobie, trzymają na oku. Oprócz nich jest jeszcze co najmniej dwóch menelosamotników, którzy krążą po osiedlu, z nikim się tutaj nie stowarzyszając. Dwóch, ale bardzo różnych. Jeden to zastrupiały siwy brodacz. Niemyty. Idąc, zostawia za sobą słodkawy swąd niczym ślimak ślad śluzu na chodniku. Często przystaje przy pergoli i chwytając rękoma kraty, próbuje wyniuchać coś z kubłów. Drugi kręci się po całym osiedlu, obchodząc Słoneczne bloki, to przez okno mi mignie, to na Liliowej go spotkam. Ubrany zawsze tak samo, bez względu na pogodę: beżowa czapka z daszkiem, spod której wystają nieprzycinane, siwe włosy, na plecach kurtka typu wiatrówka, pod nią jakaś rozciągnięta koszulka, granatowe dresy, a na stopach skarpetki i plastykowe klapki, z których palce wyjeżdżają mu daleko do przodu. Nosi też okulary w drucianych oprawkach. Chodzi o kulach, ale szybko, sprawnie, czasami tymi kulami w ogóle nie dotykając ziemi albo przebierając nimi jak kijkami do nordic walkingu. Z bliska jego twarz to twarz kogoś, kto myśli wyraźnie i czuje stosownie, dość przystojna, tyle że gdzieś pochowana po sobie, unikająca światła.

Raz zaczepił mnie na Domaniówce, prosząc o złoty pięćdziesiąt. Poprosił o pieniądze, lecz nie zrobił tego jak żebrak, raczej jak turysta pytający o drogę. Zaglądnąłem mu w oczy, przeglądnąłem szybko twarz i uderzyły mnie ukryte tam dyskrecja i ogłada, inteligentne ogarnięcie sytuacji, swojej jako proszącego i mojej jako zagadniętego nieznajomego. W jego proszących czy raczej pytających o złoty pięćdziesiąt słowach nie było tej typowej menelskiej oślizłości ani gapowatości, a raczej jakieś realistyczne postawienie sprawy.

Parę dni później znów go zobaczyłem, jak zbliża się z naprzeciwka, i specjalnie wyjąłem portfel. Niech mnie zatrzyma. Zatrzymał i znów poprosił o złoty pięćdziesiąt. Chętnie otworzyłem mieszek, lecz pech chciał, że miałem same papierowe i jakieś groszowe drobiazgi. Nie zdecydowałem się, ale pośpieszyłem z zapewnieniem, że następnym razem na pewno. Nic nie odpowiedział, odwrócił głowę, zażenowany.

Interesujący jest. Być może przypadkowo i pospolicie interesujący. Przypadkowo rzucił mi się w oczy tylko dlatego, że tak specyficznie krąży wokół mnie. Pospolicie interesujący, jak nie mniej interesujących byłoby na jego miejscu setki innych, którzy w podobnych okolicznościach rzuciliby mi się jakoś w oczy. Każdy przechodzień jest płaski i głęboki w sposób jedyny w swoim rodzaju. Płaska ich głębia i głęboka płaskość, kuriozalna pospolitość i pospolita wyjątkowość – nie ma się co zastanawiać, dlaczego ten a nie inny. Bo co znaczy „dlaczego?” w takich wypadkach?

Pytanie „dlaczego?” to wyjątkowo nieznośne, mordercze wręcz zjawisko. Coraz rzadziej, tak w ogóle, jestem w stanie radzić sobie z tym pytaniem, a to w rozmaitych i zupełnie niezwiązanych ze sobą sytuacjach. I coraz usilniej staram się pytania tego unikać – nie projektować bardziej skomplikowanej rzeczywistości na siatkę zależności przyczynowo-skutkowych.

Z owym interesującym panem umysł mój pracuje w sferze zupełnie obcej pytaniu „dlaczego?”. Już pomijając fakt, że zupełnie nieistotne jest to, dlaczego zwracam na niego uwagę, to kiedy zamyślam się nad jego bytem i w głowie knuję dalszy rozwój naszej znajomości, zupełnie nie oczekuję od niej wyjaśnienia zagadek typu: skąd się wziął? czemu tak zbiedniał, skoro twarz i ogładę ma na dość wysokim poziomie? dlaczego wciąż chodzi dookoła? po co mu te złoty pięćdziesiąt?, i setki innych pytań tego typu. I czuję, że gdybyśmy kiedyś tak razem siedli, a choćby i w tym bunkrze podczas atomowej zagłady, to i jego nie interesowałoby żadne „dlaczego?” w związku ze mną.

I jeszcze to dziwnie zbłąkane dziewczę – niech o nim też tu wspomnę. A działo się to późną już porą, pod północ, latem bodajże, a w każdym razie przy dość ciepłej pogodzie, bo pamiętam dobrze jej roznegliżowany dekolt. Stałem, jak stoję teraz, w tym samym miejscu, gdy od Astronautów przesmykiem nadeszła dziewczyna, minęła mnie, doszła na wysokość pergoli, po czym przystanęła i zaczęła się rozglądać. Wróciła i podeszła. Wzrok jej mętny, głos słabiutki, po jakichś prochach najwidoczniej, ale fason trzymała. Przeprosiła i pyta:

– Gdzie tutaj może być Promienna pięć?

Rozglądnąłem się po blokach, przypominając sobie szybko numerację. Po tej stronie numery parzyste, więc dwa, cztery i sześć. Za bramą, od strony parkingu, numery nieparzyste jeden i trzy. Ale pięć? Piątka mogłaby być tam, gdzie przejście na Kochanowskiego, gdzie zaraz blok tyłem do Promiennej ustawiony. Nie ma tam miejsca na piątkę, nie ma tam szans na piątkę kiedykolwiek w przyszłości. Więc mówię:

– Nie ma Promiennej pięć.

Popatrzyła na mnie z naćpaną podejrzliwością.

– Ale koleżanka dzwoniła, że tam czeka – mówi i pokazuje mi na dowód trzymany w ręce telefon.

Uśmiechnąłem się, ale zaraz twarz mi się ściągnęła. Kolejny już raz, kiedy jestem czegoś tak pewny, kiedy coś tak oczywistym mi się wydaje, że nagle poczucie to przekręca się gdzieś we mnie i tracę grunt. Bo zdaję sobie sprawę, że jakkolwiek byłbym pewien takich rzeczy, mogą się one, właśnie na pohybel tej mojej pewności, w jednej chwili obrócić przeciwko mnie. I kiedy jutro rzecz sprawdzę, nagle okazać się może, iż rzeczywiście Promienna pięć istnieje, że po drugiej stronie Szarej nie ma teatru, a po przeciwnej Olbrachta nie istnieje żaden urząd pracy. Że w ogóle ja tutaj nie mieszkam i inne, jeszcze straszniejsze rzeczy.

Tak, staram się być z tym ostrożny, wiedząc, a przynajmniej stale podejrzewając, że tak zwana rzeczywistość szyta jest dość cienkimi nićmi. (Czy raczej powinienem powiedzieć: dość grubymi nićmi?) Więc kiedyś, stojąc gdzieś pod pergolą, też ciemno już było, widzę – pani Lea wychodzi i niesie w rękach jakieś zawiniątko. Rozplątuje papier i wysypuje zeń resztki jedzenia za śmietnikiem. Mówi, że dla hieny.

– Dla hieny? – pytam.

– Dla hieny. – I opowiada mi, jak hiena przychodzi w nocy, wyczyszcza, co ta jej zostawiła, i znika.

Patrzę na nią.

– Ale dla hieny?

Patrzy na mnie.

– Dla hieny.

A więc dla hieny.

– A nie, dla kuny! – poprawia się, odchodząc.

Poprawia się właśnie w tym momencie, kiedy ja nagiąłem już całą swoją wiarę i wyobraźnię w kierunku hieny. Gdyby się nie poprawiła, zostałbym z hieną bez dwóch zdań. Nie z hieną jako prawdopodobnie pomyłką jej żywotnego przecież umysłu, lecz hieną realną, przychodzącą tu. Nie robiłbym z tego żadnej historii, nie bardziej, niż gdy mi kiedyś opowiadała o gołąbkach. Podczas jednego z tych dni, kiedy pomagałem jej w ogródku, przyszła i powiedziała mi o gołąbkach w swoim piekarniku.

– Gołąbki? – zapytałem.

– Gołąbki.

Popatrzyłem na nią.

– Ale gołąbki?

– Tak, gołąbki.

A więc gołąbki. Dlaczego gołąbki miałyby być bardziej realne od hieny? No właśnie, pani Lea… Bo to o niej przecież jest ta opowieść. Jak świergot jaskółek, jak rosa błyszcząca – to o niej jest moja piosenka…

●●●●

Wyrzucić śmieci. Przemykam obok skrzynki na listy i wychodzę. Niebo bez ruchu, bez tchu. Okna bloków. Można by kiedyś policzyć. A najlepiej, licząc, wzlecieć, zajrzeć do środka, do każdego pokoju, każdej sypialni i kuchni, łazienki. Od parteru aż po ostatnie piętro. I co? I gdybym tak niewidzialny mógł napatrzeć się do woli, prawdopodobnie wiedziałbym o lokatorach mniej, niż obserwując ich przypadkowe zjawianie się na zewnątrz. Przypadkowość moich spotkań z nimi, czy spotkań kogokolwiek z kimkolwiek, odkrywa więcej niż jakakolwiek celowość działania. A tym bardziej mojego. Przypadkowość. Na to wygląda. A może się mylę. Cel – środki – wybór – przyjęcie – odrzucenie – pytanie – odpowiedź – początek i zakończenie… No cóż, ja w każdym razie nie będę nikomu zaglądał. Wyrzucę śmieci.

Z myślą, że nie będę nikomu zaglądał, przekręcam klucz w drzwiach pergoli, aby tam zaglądnąć ludziom w śmietnik. Wyrzucam śmieci – niewinnie i po prostu, ale skłamałbym, gdybym twierdził, iż w śmietniku nie grzebię. Grzebanie w śmietniku pergoli służy mi… Dobrze więc, najpierw jest to zwykła wścibskość, ciekawość tego, jak ta Promienna społeczność przenosi swoje życie prywatne, swój chów klatkowy na śmietnik. Jak sęp krążę i wypatruję, bo zdarzają się tutaj rarytasy. Same przedmioty, ale też i ich ułożenie – jak oni kładą, jak wyrzucają. No i – co. Co wyrzucają, w jakim stanie, w jakim sensie.

Czasami wynoszą na śmieci jakby nienaruszone kawałki swojego życia, jak tylko oderwane od środowiska mieszkalnego. Sam kiedyś wyniosłem jakąś szafkę czy jakąś szmatę – tak właśnie – na widok, na wystawę. Potem chodziłem i przyglądałem się tej szafce czy też szmacie – jak ona odnalazła się wyrzucona, w obcych realiach, w jelitach nowej rzeczywistości – jak ona się czuje. I w końcu znikła gdzieś, będąc wcześniej cztery razy poprzestawiana, poprzerzucana, poprzesuwana przez kogoś.

Życie śmietnikowe przedmiotów. Jak one się zmieniają i jak w końcu idą gdzieś, do piekła czy do nieba. Poniekąd jest tak, jakbyśmy się tutaj urządzali, my – poza pergolą sobie obcy – na jakieś inne życie – wspólne. Nie znając się, omijając, odwiedzając ten przybytek z osobna, mościmy sobie naprędce świat in statu nascendi i jednocześnie in statu adnihilendi. Każdy z nas nie tyle coś z siebie daje, co coś z siebie wyrzuca – a to fotel, to plik czasopism, to flaszkę po wódce, ale też pełne, choć zepsute pewnie weki ogórków przybrane liściem klonu.

Wewnątrz pergoli stoją sobie dwa metalowe kubły na czterech kółkach każdy. Duże, ale nie bardzo, choć czasami zbyt małe jednak, by pomieścić śmieci. Różnie bywają względem siebie ustawione – raz równolegle na długość bądź szerokość, raz prostopadle, innym razem ukośnie, nieregularnie. Jeden z nich podpisany jest „Suche”, drugi „Mokre”. Tylko dwa, w sam raz, by wypełnić szerokość pergoli i zostawić trochę przestrzeni od wejścia. W sam raz, by wejść, wygodnie zamachnąć się workiem ze śmieciami i trafić w głąb odpowiedniego kubła.

Kubły, mimo iż identyczne, odpowiednie są – jeden dla mokrych odpadów, drugi dla suchych. Odpowiedniość ta jednak nie wynika z tego, iżby były jakoś specjalnie przystosowane – są przecież identyczne; odpowiedniość wynika z tego, jak są podpisane – ten tak, a tamten inaczej, wręcz przeciwnie. Są więc sobie przeciwne już potencjalnie, a aktualnie poprzez to, co ląduje w środku. Mniej więcej. Który z nich był pierwszy – kubeł mokry jako mokry czy kubeł suchy jako suchy? Kubły jako kubły musiały być równoczesne, gdyż są identyczne, natomiast mokrość i suchość, jako ich przypadłości, musiały się pojawić w jakimś porządku. Prawdopodobnie w porządku obklejania ich dwiema różnymi naklejkami.

Gdyby ktoś włożył mi do rąk naklejkę „Suche” i naklejkę „Mokre”, której użyłbym jako pierwszej? Być może tej, którą dostałbym najpierw, ponieważ dostałem ją najpierw. Co jednak, jeśli wręczono by mi je jednocześnie, w jednym pliku? Wtedy jedna musiałaby być na górze, druga na dole i wziąłbym najpierw tę z góry. Albo jedna musiałaby być z prawej, druga z lewej, wtedy użyłbym najpierw tej z prawej, ponieważ jestem praworęczny. Mogłoby się zdarzyć też tak, że przy podawaniu naklejki by upadły, jedna bliżej, druga dalej. Wtedy podniósłbym najpierw tę bliżej, ponieważ jest bliżej. Albo właśnie na odwrót – najpierw tę dalej, żeby tę bliższą po wzięciu tej dalszej mieć bliżej. Albo dalej? Hmm…

Być może jednak nie zwracałbym w ogóle uwagi na ich ułożenie, a bardziej właśnie na to, iż na jednej jest napisane „Mokre” a na drugiej „Suche”. Wtedy prawdopodobnie przykleiłbym je alfabetycznie – tak byłoby naturalnie. Chociaż z drugiej strony mógłbym pomyśleć o tym, co sprawia mi większą przyjemność, i dojść do wniosku, że mokre jest lepsze i z tej przyczyny należy przykleić je jako drugie zgodnie z zasadą zostawiania sobie najlepszego na deser. Poza tym trzeba by było wziąć tutaj pod uwagę masę różnych zmiennych – tych elementów rzeczywistości zewnętrznej i wewnętrznej, które w mniej lub bardziej zauważalny sposób mogłyby wpłynąć na wybór. No i na koniec to, co stanęłoby w poprzek wszelkiemu porządkowi: przewrotność.

Naklejki jednak nic nie znaczą – są jedynie drogowskazami, do których równie dobrze można się zastosować, jak i nie, właśnie dlatego, że są drogowskazami. Ważne w kubłach jest nie to, jak są podpisane, a to tylko, co się w nich znajduje. I przy pobieżnym oglądzie ich zawartości opromienia fakt, iż rzeczywiście w kuble mokrym znajdują się mokre rzeczy, a w kuble suchym – suche. Fakt ten jest jak olśnienie, samospełniające się proroctwo, jak dzień przeciwko nocy.

W kuble mokrym zatem znajdują się resztki jedzenia: obierki ziemniaków, skórka z gotowanego kurczaka, ogryzki z jabłek, gnijące kawałki pomidorów, fusy z parzonej kawy, wyssane torebki herbaty ekspresowej, nadgryziona kanapka posmarowana masłem – wszystko to wystające z wybałuszonych i rozdartych worów na śmieci; resztki ludzkie: zwitki zużytych chusteczek higienicznych, sperma w zawiązanej na supeł prezerwatywie, rozgięta podpaska krwawa, przebita tubka z maścią; resztki z przyrody: patyczki zmieszane z trawą i liśćmi, kolczaste łodygi wyciętych róż, ziemia z doniczki, ścierwo gołębia.

W kuble suchym: szczapy drewna, metalowe pręty, szmaty i gałgany, potłuczony talerz, koszula męska w kratę, naga lalka, parę zeszytów, podarte na wiór kartki, długopis bez wkładu, doniczka gliniana, doniczka plastykowa, popękane kółka jakiegoś pojazdu zabawkowego, pompka do kół roweru, złamana wycieraczka samochodowa, smycz dla psa, gazety, szare kartony, plastykowe butelki po napojach, słoiki, zakrętki i sterty papierów.

Nic jednak nie jest aż tak proste. Bo przecież, jeśli pogrzebać głębiej, w suchych znajdzie się trochę mokrego, a w mokrych – suchego. Nie ma na to rady. Suche zatem przywala gdzieś sobą wypełzłe skądś i rozlazłe po suchym grube nitki makaronu, reklamówkę z wiśniami po kompocie albo spleśniałe cytryny, zafoliowane parówki oraz zieleninę. Mokre natomiast kryje w sobie suche. Tu i ówdzie namacać można skorupki jajek, stary pantofel, książeczkę w twardej, choć nasączonej już sokami mokrego oprawie z bajkami dla dzieci, podarty śpiwór, rozbite żarówki i fragmenty płytek podłogowych.