Przechytrzyć śmierć. Agentki alianckie zapomniane przez wszystkich. Tom II - Marek Wyszomirski-Werbart - ebook

Przechytrzyć śmierć. Agentki alianckie zapomniane przez wszystkich. Tom II ebook

Marek Wyszomirski-Werbart

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kobieta poddaje się ostatnia

Trwa II wojna światowa. Freda List i jej przyjaciółka Dzidzia do niedawna wykonywały na rzecz aliantów agenturalne zadania o charakterze amatorskim i spontanicznym. Poprzednie brawurowe akcje młodych agentek sprawiły jednak, że brytyjski wywiad zainteresował się dzielnymi dziewczętami i postanowił wdrożyć je do w pełni profesjonalnej pracy. Już wkrótce Freda stanie się znana w brytyjskiej tajnej agencji rządowej SOE (Special Operations Executive) i zacznie piąć się po szczeblach kariery. Czekają na nią specjalne misje – jak choćby próba odzyskania zrabowanych przez nazistów dzieł sztuki. Spryt, inteligencja i odwaga, które do tej pory pozwalały jej uniknąć wpadki, zostaną wystawione na prawdziwą próbę w starciu z bezwzględnym okupantem...

Książka – będąca drugą częścią dylogii Marka Wyszomirskiego-Werbarta – napisana została na bazie faktów oraz licznych źródeł i w barwny sposób opowiada mało znaną historię wyjątkowych kobiet, które przyczyniły się do pokonania hitlerowskiego reżimu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 682

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Freda skierowała dżipa na południowy zachód.

– Mamy spory kawałek Londynu do przejechania. Vera wiedziała, że o tej godzinie już nikt nas nie zaczepi, by sprawdzić dokumenty, które i tak nie są ważne. Ale byłaby heca, gdyby któraś z nas dała swoje szwabskie do kontroli. Dodatkowo ty jeszcze ze spluwą pod pachą. Ciemno jak cholera. Żebym tylko nie zabłądziła, bo kogo tu spytać o drogę na tym bezludziu. – Zamilkła, koncentrując się na prowadzeniu samochodu, lecz po kilkunastu minutach ciszy odetchnęła z ulgą. – No to za chwilę jesteśmy w domu. Nawet łóżko dla ciebie jest gotowe w osobnym pokoju i tak duże, że Rose może spać u ciebie. Zresztą ja już za dwa dni znikam i nawet sama nie wiem gdzie. Jest dużo do gadania i chyba nie zaśniemy tak szybko.

Ostry skręt na Egerton Terrace Street. Zaparkowała pod numerem 8 na podjeździe do garażu, tuż obok transportowego dżipa z plandeką.

Dzidzia złapała Fredę za rękę.

– Co tu robi ten wojskowy samochód? Przecież to jest prywatny dom twojej rodziny.

– Dzidźka, opanuj się! Jesteś już w wolnym kraju, a wojsko jest nasze. No, niezupełnie, bo tutaj jest dużo debili, szczególnie w górnych sferach i dowództwie.

Drzwi się otworzyły i starszy mężczyzna zszedł do nich po schodkach.

– Witajcie, moje panny. Obiad czeka, bo po takich dywagacjach powietrznych zawsze jest się głodnym. Wiem to z własnego doświadczenia. Nazywam się William i tak chcę być nazywany… No, w ostateczności: Wilhelm czy Willy.

Na parterze przy stole siedziała para. Mężczyzna o wiele starszy od młodej kobiety pod trzydziestkę podniósł się na przywitanie.

– Też jestem bliskim krewnym Fredy. Proszę mówić do mnie Albert. To nie jest mój pseudonim, lecz prawdziwe imię. Proszę też poznać moją wielką miłość, Grace.

Dzidzia poczuła ze strony mężczyzny zdecydowane uściśnięcie ręki i badawcze taksowanie, zupełnie jak na przesłuchaniu.

– No widzi pani. Zostałam już przedstawiona i nie muszę nawet otwierać ust. Byłam tylko pół dnia w sądzie, a potem dwie godziny w naszej firmie i w związku z tym zrobiłam tak dużo obiadu, że starczy nawet dla całego pułku wojska. My już jedliśmy. Wiedzieliśmy, że pani przyleci późno i zanim się spotkamy, będzie już po północy.

Wilhelm podał dwa duże talerze. Wyglądało to jak gęsta zupa z kawałkami gotowanego mięsa.

Dzidzia nachyliła się do Fredy.

– Muszę zdjąć dyskretnie tę uprzęż ze spluwą, bo mnie uwiera. Gdzie tu toaleta?

Freda roześmiała się w głos.

– Kochanie! W tym domu nie mamy przed sobą żadnych sekretów, mimo że wszyscy oprócz ciebie podpisali przysięgę dochowania tajemnicy1. Ty jutro też to pewnie podpiszesz. No i co z tego? Gwiżdżemy na to. Wszyscy tu obecni pracują dla tej samej firmy: Baker Street Irregulars2. Zdejmuj tę swoją kurteczkę, to ci pomogę odpiąć ten ciężar.

Siedzący przy stole zastygli z zaskoczenia, gdy Freda oswobodziła Dzidzię z brzemienia, niedbale rzucając waltherka w kaburze na stół.

Trzy pary rąk wyciągnęły się w stronę broni.

– Można obejrzeć!?

Dzidzia wzruszyła ramionami i dolała sobie zupy z wazy.

– Pewnie. To nic nadzwyczajnego. Wygrany zakład z jednym z naszych w Paryżu. – Roześmiała się do swoich wspomnień.

– Mam jeszcze jedno cacko, ale muszę wam opowiedzieć pewną prywatną akcję z pociągu przez Niemcy. – Wstała. Otworzyła walizkę i wyrzuciła na podłogę całą jej zawartość. Znowu w ruch poszły dwie szpilki do kapelusza i dno odskoczyło. Wyciągnęła japoński pistolecik w kaburze i położyła go na stole. Obok żydowski jad błyskający szarością starego srebra. Przez następny kwadrans usta się jej nie zamykały.

Wszyscy, nie wyłączając Fredy, siedzieli w ciszy, słuchając. Niezwykły egzemplarz broni przechodził z rąk do rąk. Spojrzała na Fredę.

– Dzięki tobie i twojej odwadze dałam sobie radę z tym motłochem, stosując twoją metodę działania. – Ziewnęła szeroko.

William uderzył ręką w stół.

– Teraz wydaję rozkaz, moje nieoficjalne czy nieregularne wojsko! Marsz do łóżek. Już jest po pierwszej, a pobudka o godzinie wpół do szóstej. Wszystkich czeka ciężki dzień!

*

Walenie do drzwi i donośny głos Grace. Jej niemiecki był niemal perfekt.

– Wstawać, dziewczyny! Już prawie wpół do szóstej. Śniadanie na stole! Vera wyrzuci was przez okno za najmniejszą sekundę spóźnienia.

W kuchni paliły się wszystkie światła. Dzidzia zauważyła, że okna są szczelnie zasłonięte. Podniosła trochę zasłonę, aby zobaczyć, czy już dnieje.

– Zostaw! Chcesz dostać serię bomb z góry? Obowiązuje totalne zaciemnienie miasta. – William nalał jej kawy. Znowu zapachniało jak w Münster, gdy Freda przyjechała z Austrii. Ubierał szybko wierzchnie ubranie. Wojskowy oficerski płaszcz bez dystynkcji i czapkę oficera marynarki. – Ja już muszę jechać. Mam 34 kilometry do Welwyn Garden City. Tam się robi wynalazki, abyście potem miały dobry sprzęt i broń na szkopskich tyłach3. Jestem tam jednym z bossów mimo nieco podeszłego wieku. Powiedzcie Verze, że o trzeciej wszystkie wyniki tego, co chciała obejrzeć, dostanie na biurko. Albo lepiej duży stół.

Roześmiał się i wybiegł, lecz po sekundzie wsadził głowę w szparę między drzwiami.

– Dobrze się składa, że dziś sobota, i można skończyć pracę trochę wcześniej. Zbieramy się w domu o piątej. Gdzieś was zabiorę.

Słyszeli, jak z piskiem opon startował półciężarówkę. Albert zapalił papierosa i oparł się o parapet okienny.

– Macie jeszcze kwadrans, a potem wyruszycie i dojedziecie do mieszkania Very w dwadzieścia pięć minut, czyli wy będziecie na nią czekać jakieś pięć. My jedziemy w to samo miejsce, mimo że mamy różne zadania i robotę. Asystuję jednemu z naszych naukowców i razem testujemy ostatecznie to, co ojciec z kolegami wymyślili czy ulepszyli, zanim zatwierdzimy do produkcji. Doskonale mi się współpracuje z Maurice’em4 i zdaje się, że tylko raz mieliśmy różne zdania na temat jakiegoś produktu, chyba zapalników…

Grace przerwała mu, wyjmując z jego ręki niedopalonego papierosa:

– Przecież ich to teraz nie obchodzi. Mają inne sprawy na głowie. Was nie będą tam tak długo maglować – powiedziała, zwracając się już do dziewczyn. – Tylko dane personalne i koniec. Mają i tak wasze ankiety zrobione, jak Freda mówiła w Sztokholmie, i nawet numery rozpoznawcze. Pokaż, Fredziu, Dzidzi trochę Londynu. Wróćcie wcześniej niż my i zapoznaj ją z waszym schowkiem. Ta broń, która tu leży, też niech tam spocznie. Ja po południu mam dwie sprawy w sądzie i też będę wcześnie, bo to nic rozwlekłego… – Odwróciła się w stronę zegara. – Teraz biegiem! Jedziemy wszyscy, bo już czas. Mój wóz stoi po drugiej stronie ulicy.

*

– Jesteśmy już w dzielnicy Knightbridge, zaraz za następną przecznicą skręcę w lewo i już zaparkujemy na Rutlamd Gate 5, i to osiem minut przed czasem5. Zdążymy zapalić.

Freda wyjęła nową paczkę papierosów i zaparkowała po drugiej stronie ulicy. Dzidzia popatrzyła na nią z podziwem.

– Byłaś tak niedawno początkującym kierowcą, a teraz jeździsz jak wariatka. Jak to będzie w Europie, gdy będziesz musiała się przestawić na ruch prawostronny?

W tym momencie z bramy wypadła Vera, rozglądając się ze zmarszczonym czołem w obie strony. Dostrzegła je palące i pokiwała ręką. Wyciągnęła dłoń do Fredy.

– Daj mi kluczyki i peta. Muszę się sztachnąć ze dwa razy. Za punktualność macie u mnie przody. – Wyjęła jej niedopałek z ręki.

– Ja jadę, żeby nikt postronny nie zobaczył, że niedorobieni agenci pożyczają mój wóz. Tam aż się roi od znajomych.

Na Baker Street zwolniła, szukając wolnego miejsca. Spacerujący policjant musiał ją poznać, bo pokazał na lewą stronę ulicy w stronę Tamizy. Faktycznie były tam aż trzy miejsca do parkowania.

– Wysiadamy i idziemy najpierw do mnie. Za piętnaście minut zjawi się tu jeden przystojniak i zabierze Dzidzię na rozmowę. Pamiętaj, że wszystko dokumentuje i są to testy na różne rzeczy. Jeśli jego werdykt cię zdyskwalifikuje, zapomnij o firmie. Freda wypadła więcej niż celująco. Pamiętajcie, że i on, i ja czytaliśmy wszystkie raporty. Interesujący w przypadku Dzidzi był werdykt Tenanta ze Sztokholmu…

Stanęli właśnie przed numerem 64B. Na drzwiach mosiężna tabliczka z nic niemówiącą nazwą instytucji „Inter-Services Research Bureau”6.

Dzidzia ze zdziwieniem wskazała na szyld.

– Co znaczy ta nazwa? Czy to jakieś konspiracyjne określenie?

Vera i Freda roześmiały się w głos.

– Myślałaś, że napisze się, że tu mają swoją siedzibę ci, którzy podrzynają gardła Hunom i szpiegują na lewo i prawo.

W obszernym korytarzu siedziało dwóch neutralnie ubranych cywili. Jeden w połowie pomieszczenia na podwyższeniu za obudowanym stołem. Sprawdzał wszystkim wchodzącym dokumenty. Pod ścianą na skos od niego siedział też drugi, na pozór nie mając jakiejś specjalnej funkcji. Przechodząc jednak koło niego, Dzidzia zobaczyła leżącego na blacie biurka stena i jeszcze jakąś inną, trudną do określenia broń. Wszystko leżało ukryte za obudową frontu mebla. Vera spostrzegła jej zdziwienie.

– Widzisz, nigdy nic nie wiadomo, co nasi nieprzyjaciele wymyślą. Czasami mam wrażenie, że SIS i Whitehall to są nasi więksi wrogowie niż Niemcy7.

Pokój Very był spartańsko urządzony. Obszerne biurko w rogu pokoju, pod wszystkimi ścianami regały i szafy pancerne. Tu i ówdzie stojące krzesła świadczyły o przewijaniu się przez to pomieszczenie dużej grupy ludzi. Wyciągnęła rękę.

– Dajcie te walizki, a ty, Dzidzia, też tę kaburę pod pachę. Jutro dostaniecie z powrotem.

Zabrała wszystko i wyniosła przez wąskie drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Zauważyły, że jest o wiele bardziej przestronne. Wróciła, trzymając w ręku grubszą kopertę, którą podała Fredzie.

– To jest ta należność, którą obiecał wam za materiały attaché Henry Denham i Peter Tennant w Sztokholmie. Nawet nie wiem, ile tego jest, bo dostałam zaklejoną kopertę od naszego dowódcy Gubbiego, który chce was spotkać po południu, i to każdą z osobna. W przyszłości za takie wkłady będzie tylko żołd. Teraz do rzeczy. Za chwilę Dzidzia pojedzie na przejażdżkę. My natomiast, Fredo, mamy sporo do pogadania, bo mam dla ciebie…

Rozległo się donośne pukanie i do gabinetu natychmiast wtoczył się ubrany na czarno obszerny jegomość z laseczką w ręku i melonikiem na głowie. Vera poderwała się na równe nogi i zbladła.

– Jak to!? Pan premier bez obstawy i zapowiedzi… Byłabym na to spotkanie przygotowana w inny sposób i bez świadków. Przecież to niebezpieczne, aby się tak wystawiać…

Grubas roześmiał się złowieszczo i zatrzasnął drzwi za sobą.

– A co mi tu grozi? To tutaj jest mój główny oręż i moje tajne wojsko. W innych instytucjach nigdy nie czuję się bezpiecznie, więc tam powinienem poruszać się, siedząc w bunkrze, aby się bronić przed takimi jak Halifax czy odszczepieniec Portal8.

Zerwały się ze swoich krzeseł, stając z respektem przy biurku. Freda nie mogła się powstrzymać.

– Ach! To tak wygląda nasz przyszły patron od „podpalania Europy”9. Czy mamy wyjść, aby państwo mogli swobodnie porozmawiać?

Vera chciała coś powiedzieć, ale Churchill ją uprzedził. Taksując bacznie nieznajome mu kobiety, znowu się roześmiał i stuknął laską w podłogę.

– Nie wiedziałem, że są jeszcze na tych Wyspach osoby, które nie wiedzą, jak ich jowialny i ordynarny premier wygląda.

Nareszcie Vera doszła do głosu:

– Panie Premierze, proszę im wybaczyć. Jedna przyleciała lysanderem dziś w nocy z Francji, a druga przedwczoraj z Budapesztu. Nie miały szans, aby w swoich podróżach przez niemal całą Europę, wliczając Szwecję, zobaczyć gdzieś pańską podobiznę. Zanim te młode panie nas opuszczą, to je przedstawię.

Zniżyła głos i podała ich pełne nazwiska*.

Uściśnięcie ręki było silne i zdecydowane.

– Ale! Ale! Słyszałem, że materiały dostarczone nam przez panie pchnęły na pohybel i jeszcze dalej pchną w tym kierunku tę ohydną maszynerię Hitlera. Witam serdecznie w naszym bałaganie closswork. Moja limuzyna czeka. Nie będziemy pań wypraszać, to my przejdźmy na zaplecze.

Wyszli, lecz po kilku minutach byli już z powrotem. Skinął im tylko ręką i spiesznie wyszedł, rzuciwszy:

– Z takimi jak wy aż przyjemnie pracować. Mam dobrą pamięć do nazwisk i twarzy.

Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i Churchill wsadził swoją głowę w meloniku do środka.

– Vera! Właśnie przypomniałem sobie, co wtedy powiedziałem o Sowietach: „Komuniści są jak krokodyle, które kiedy otwierają paszczę, nie wiesz: uśmiechają się czy chcą cię pożreć!”10. – I znowu zatrzasnął drzwi.

– No i co powiecie o podpalaczu całej Europy, który robi to naszymi rękami, i to, jak dotychczas, skutecznie. To jest przecież nasz pryncypał w tym morzu oportunistów i fałszywych dżentelmenów.

Freda natychmiast odezwała się półgłosem:

– Wygląda na to, że poszłabym za nim w ogień, ale nie do łóżka…

Salwa śmiechu była odpowiedzią na jej replikę, lecz w tym momencie znowu drzwi się otworzyły i zapadła cisza. Przystojny, lekko siwiejący brunet w mundurze majora wpłynął z gracją do pokoju.

– Przed chwilą wydawało mi się, że wchodzę do kina, gdzie grają „Dyktatora” z Charlie Chaplinem, a nie do centrum zarządzania naszej pochrzanionej paczki. Widziałem z końca korytarza, kto stąd wychodził, i z pewnością to z niego moje panie zarykiwały się ze śmiechu. Gdyby on o tym wiedział, to by wam dał! – Wyciągnął rękę do Dzidzi. – Nazywam się Selwyn Jepson11 i jestem wyrocznią wypisującą werdykty, czy ktoś nadaje się do naszej roboty, czy musi iść precz. Zabieram panią na przemaglowanie w hotelu „Victoria”. Z panią Fredą znamy się już dobrze. Po dwudziestu minutach nie miałem już nic do dodania i poszliśmy na whisky do baru.

Siedząca za biurkiem Vera zerwała się niespodzianie z fotela.

– Stop! Dzidzia nie ma żadnych aktualnych angielskich dokumentów. Jeśli ją złapią te cholerne gliny, już jutro znajdzie się w obozie internowanych w Kanadzie.

Major usiadł z rezygnacją na krześle, a Vera stanęła przy oknie, podpierając się obiema rękami o framugi. Widocznie intensywnie starała się coś wymyślić, bo w pewnej chwili w ciszy gabinetu rozległ się jej cichy chichot.

– Oczywiście, ubierzemy ją w mundur FANY12! Nikt nie zapyta o nic, a ja załatwię szybko papiery. Zejdź z nią na parter do Mary Hedkins, tam w garderobie są wszystkie rozmiary. Swoje ciuchy odbierze, gdy oddam jej walizkę.

Freda włożyła rękę do swojej torby i wyciągnęła płaskie pudełko ze swoim polskim odznaczeniem.

– Zabieraj to i przypnij na mundurze. Rose dziś przyleci z twoim, to mi oddasz. Nie pomieszajmy tylko numerów serii.

Major Jepson pokiwał głową i wyciągnął rękę po order.

– Czytałem o tym w raportach, bo mam dostęp nawet do Polaków i ich akt personalnych. Tam są o was jeszcze większe pienia pochwalne niż w raportach ze Sztokholmu.

Vera i major oglądali odznaczenie, na zmianę kręcąc głowami.

– Rzadko się zdarza, aby któryś z agentów dostał takie cacko za życia. Myślałem, że ten order, o którym stoi w polskich aktach, to ta gwiazda wieloramienna, którą pani Freda nosi jako ozdobę na łańcuszku. Ma bardzo ostre kanty. Nie można się tym skaleczyć?

Zaśmiała się dyskretnie.

– Ależ nie, trzeba być tylko ostrożnym. To jest japoński shuriken. Dostałam w prezencie, będąc w Szwecji.

Vera podeszła do biurka i stanęła, jakby na coś czekała.

– Spotykamy się na lunchu jak zwykle. No, idźcie już. Polacy się o was obie też już upominali, że wezmą was chętnie na robotę u siebie, ale Gubbins13 powiedział im, że mogą o tym zapomnieć…

W tym momencie Dzidzia i major znaleźli się jednocześnie przy wyjściu z gabinetu i ona już chciała wyjść pierwsza przez otwarte drzwi, gdy on na siłę przepchnął ją ramieniem i sam wysforował się na prowadzenie. Widać było, że została zaskoczona jego arogancją i kanciastością. Zatrzymała się i wzięła się pod boki, mimo że on zrobił już kilka kroków do przodu.

– Halo!! Proszę zaczekać! Mówię do pana majora.

Odwrócił się ze zdziwieniem na twarzy. Ona zaś wypaliła mu w korytarzu, nie bacząc, że może być usłyszana przez przypadkowe osoby:

– Jeżeli w tym kraju panują wszędzie takie nieokrzesane zwyczaje, to nie wiem, co ja tu robię. Jeśli tak jest, to nie dziwię się, że panują tu Chamberlainy, Halifaxy, Portale i im podobni abnegaci…

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, Jepson zaś podbiegł do Dzidzi i złapał ją za obie ręce.

– Przepraszam bardzo za ten nieodzowny incydent. Właśnie w tym momencie zaliczyła pani dwa testy. Po pierwsze, nie da sobie pani w kaszę dmuchać, a po drugie, zaprezentowała pani właściwą i krytyczną orientację polityczną odpowiadającą nastawieniu naszej jednostki. To chamskie przedzieranie się przez wyjście było wymyślone przeze mnie jako test. Widzę, że i my już niedługo pójdziemy do baru.

Vera pogroziła mu palcem.

– Jak będziesz rozpijał naszych przyszłych kolegów i spoufalał się z nimi, to pierwsza zamelduję, gdzie trzeba. – Zamknęła za nimi drzwi i podeszła do regału zapełnionego tekturowymi teczkami. Wyjęła dwie leżące na samej górze i usiadła za biurkiem. – Siadaj, Freda, i słuchaj uważnie. Domyślam się, jaki werdykt dostanie twoja serdeczna przyjaciółka, jak również ta Rose, która jest już w drodze do nas ze Szwecji. Wszystkie pojedziecie na intensywne szkolenie. Mimo waszych osiągnięć, odznaczeń i umiejętności, nadal jesteście amatorkami i przez trening trzeba wypełnić braki. Wszystkie zostaniecie rozdzielone do różnych obiektów ćwiczebnych. Niestety nie możemy brać pod uwagę, że Dzidzia i Rose są parą. W dodatku dla Anglików to przestępstwo… Więc lepiej trzymać ten stan rzeczy dla siebie.

Otworzyła teczkę i przejrzała kilka papierów. Wzruszyła ramionami, czytając jakąś adnotację na marginesie, i podparła brodę na pięści.

– Zagram z tobą w otwarte karty. Za chwilę podpiszesz dokument zobowiązujący cię do przestrzegania ścisłej tajemnicy przed wszystkimi z wyjątkiem dowództwa. Wiem również, że w waszym przypadku jest to tylko głupia formalność, którą macie gdzieś. Sprawdziłyście się kilka razy w różnych sytuacjach i przychodzicie do nas już z taką praktyką wywiadowczą jak nikt dotąd. Ty różnisz się od nich tym, że miałaś operatywną zaprawę bojową ćwiczoną wiele lat przez twojego ojca. Pojedziesz na ostry trening tam, gdzie szkolimy polskich czy norweskich komandosów we wszystkich dziedzinach walki clossework. Daj im w kość i pokaż, że my, kobiety, nie jesteśmy gorsze, a może czasami lepsze w walce z wrogiem. Oczywiście na koniec kurs spadochronowy, a potem do roboty.

Spojrzała jej głęboko w oczy, wyjęła z teczki jakiś blankiet, położyła go na stole i zamknęła aktówkę.

– Domyślam się, że najlepiej czujesz się, mając przed sobą trudne zadanie, może nawet niemożliwe do wykonania. Ja czułam coś takiego, będąc na akcji w Warszawie w 1939 roku, gdy Hitler napadł na Polskę14. Od tamtej pory siedzę w tej naszej organizacji i trzymam cugle wszystkiego, co się tu dzieje, aby w ten sposób dać wycisk temu wąsatemu sukinsynowi z Berlina. Ten drugi siedzi w Moskwie i też jeszcze kopa dostanie… Potrzebuję ludzi, którzy mnie odciążą w innych miejscach, gdzie powstają obozy treningowe i potrzebni są instruktorzy. – Wskazała na Fredę palcem. Prosto między jej oczy. – Ty będziesz uczyła przyszłych agentów naszego sposobu myślenia, szpiegowskiej strategii i przerabiania niemożliwości na możliwość. Szczególnie ucz ich błyskawicznego podejmowania decyzji i działania przez zaskoczenie. Wiesz, co mam na myśli?

Kiwnęła głową. Jednocześnie poczuła, że cały jej plan zaangażowania się w walkę zaczął się chwiać w posadach. Przecież to nie jest mój styl. Ja wszak spłynę do Amerykanów. Wyrwało się jej z przekąsem:

– Ja najbardziej bym chciała aktywnie za liniami wroga…

– I ja też! – wykrzyknęła jej Vera prosto w twarz z błyskiem poirytowania w oczach. – Ktoś jednak musi ciągnąć ten nasz szpiegowski bajzel do celu i wysyłać na kontynent dobrze przygotowanych ludzi, a nie amatorów, którzy po kilku dniach wpadną szkopom w ręce. Chce się z tobą spotkać nasz szef, Colin Gubbins. Przygotuj się na rozmowę i pamiętaj, że bardzo rzadko rozmawia z początkującymi. – Posunęła wyjęty blankiet w jej stronę. – To jest Official Secret Act15, o którym wspominałam, że zobowiązuje wszystkich tu pracujących do ścisłej tajemnicy. Przeczytaj, zanim podpiszesz.

Czytała pobieżnie, nie rozumiejąc pewnych idiomów i słów, gdy tamta podniosła słuchawkę i wykręciła trzycyfrowy numer. Freda spojrzała szybko w duże lustro za plecami Very i zauważyła, że ta włożyła palec na dwójkę i nie odrywając go od kółka cyfrowego, przekręciła trzy razy.

– Witaj, Col! Jak ty stoisz z czasem? Chciałeś zamienić kilka słów z Fredą List. Tą, która przyjechała z Budapesztu. Chcę ją wyposażyć, choć częściowo, i ubrać jak na razie w mundur FANY. Niech zacznie dostawać żołd od początku… Za pół godziny, OK… Myślisz, że lepiej mundur WAAF16 z oficerskimi dystynkcjami? Oj! Tak szybko chcesz ją awansować? Niech i tak będzie. Ty rozkazujesz. Idę z nią do garderoby Mary na parter, a potem, po ubraniu jej, do ciebie. – Odłożyła słuchawkę tuż po złożeniu podpisu przez Fredę, która nie mogła się powstrzymać i z niewinnym uśmiechem powiedziała:

– Łatwy do zapamiętania numer ma nasz szef: dwa dwa dwa. Czy numery też są tajne? – Zestrofowała się: znowu za dużo gadam. Jeszcze sobie narobię niepotrzebnych problemów.

Vera patrzyła na nią z wielkim zdziwieniem.

– Skąd znasz ten numer? Przecież nie… – Przesunęła oczyma za wzrokiem Fredy, obejrzała się i roześmiała w głos. – Jednak jest prawdą to, co stoi o tobie w raportach. Rozwiałaś teraz prawie wszystkie moje wątpliwości. Jesteś urodzoną agentką i może Freud ma rację o dziedziczeniu po przodkach. Miałam na myśli twojego ojca. Gubbins kategorycznie nakazał nadać ci stopień Flying Officer, czyli oficera od lotów. Ja mam o stopień wyżej. Nazwa: Squadron Leader. Innymi słowy: dowódca dywizjonu. Dostaniesz wysokie uposażenie. Gratuluję.

*

Za biurkiem siedział wysoki mężczyzna w mundurze z dystynkcjami pułkownika. Spojrzał na wchodzące i uśmiechnął się pod schludnie przystrzyżonymi wąsami. Wstał i podszedł zamaszyście z wyciągniętą ręką.

– Domyślam się, że to pani List. To ja jestem tym, którego wszyscy nazywają „Gubby”. Proszę siadać. Przeglądałem wszystkie pani akta oraz raporty i zgadzam się w zupełności z planem Very co do pani przyszłej pozycji w naszej organizacji. Niestety nie mam pani akt w obecnej chwili, gdyż są wypożyczone. Po prostu ktoś chciał się z nimi zapoznać.

Spojrzał na Verę.

– William był u mnie i czytałem mu urywki jakiegoś raportu. Zainteresował się. Siedzi teraz u Patryka w gabinecie i czyta. Za pół godziny je zwróci. Zaraz przyniosą cup of tee i wtedy przedstawię pani kilka ważnych uwag potrzebnych do funkcjonowania i zrozumienia naszej brytyjskiej rzeczywistości. Niestety czasami chorej mentalności u niektórych wodzów…

Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i starsza kobieta wyglądająca na Azjatkę wniosła tacę z filiżankami i czajnikiem.

– Dałam te amerykańskie kruche ciasteczka z ostatniego przydziału. Niebo w gębie. Pan generał musi posmakować!

Vera poderwała się z krzesła.

– Dostałeś awans na generała i nic nie mówisz?! Powinieneś postawić wszystkim whisky!

Obruszył się, wstał i podszedł do szafy w rogu gabinetu.

– To wszystko jak na razie są tylko plotki. Kto je rozsiewa? Nie wiem. Gdy dostanę ten awans oficjalnie, zmienię natychmiast dystynkcje, a na whisky zapraszam już teraz.

Wyjął trzy szklanki i spojrzał pytająco na Fredę. Zrozumiała i rzuciła mu od niechcenia:

– Ja piję on the rock.

Podniósł brwi z aprobatą.

– O, widzę, że pani pije jak rodowity Szkot! Niestety nie mam lodu, to dostanie pani z wodą. W zasadzie większość zarówno Szkotów, jak i Anglików pije z wodą. Jest pani w Wielkiej Brytanii niecałe trzy doby, nie licząc wcześniejszego pobytu u rodziny. Mam dzisiaj na szczęście sporo czasu i chciałbym pani wyjaśnić kilka bardzo istotnych kwestii. Ich znajomość jest niezbędna do objęcia przyszłej funkcji, którą tu z Verą obmyślamy dla pani.

Rozlał trunek i dolał trochę wody z syfonu. Wykonał dyskretny ruch ręką zapraszający do małego stolika z czterema fotelami dookoła.

– Usiądźmy. Vera zrobi sobie sama drinka, bo pije jak gąbka. Otóż ważną rzeczą jest dla pani, aby być świadoma stosunków między męską a kobiecą rolą wojaczki, którą my reprezentujemy. To closswork, czyli wojna partyzancko-dywersyjna. Oczywiście ta forma jest zmieszana z klasycznymi zadaniami agentów, czyli zbieraniem informacji i likwidowaniem zarówno obiektów strategicznych, jak i niewygodnych ludzi. Nauczyliśmy się tego typu działania na wojnie burskiej i od IRA. No i oczywiście przystosowaliśmy to do specyfiki współczesnej wojny. Czy pani…?

Podniosła rękę jak uczennica chcąca przerwać belfrowi, mimo że siedzi sama na oślej ławce.

– Czy pan generał mógłby używać w stosunku do mnie normalnej formy „ty”? Przecież jest pan moim szefem. Jakoś razi mnie takie górnolotne tytułowanie zwykłej szpiegówy.

Zarówno Vera, jak i Gubby parsknęli śmiechem. On pokręcił głową i usiadł na fotelu obok Fredy.

– Zgadzam się chętnie. Widzę, że masz też duże poczucie humoru, którego nam, Anglikom, niestety często brak. W naszej profesji dobrze mieć dystans do wielu rzeczy, a co za tym idzie krytyczne spojrzenie, zarówno na siebie, jak i na całe otoczenie. Wracając do zagadnienia podejścia mężczyzn do pań. Niestety nadal pokutuje nonszalancja i umniejszanie możliwości kobiet jako partnerów w zbrojnej walce z wrogiem. Nawet ja sam często we wstępnej ocenie planowania jakiejś akcji łapię się na uwadze: „Nie! Tego żadna kobieta nie zdoła wykonać”, co jest kompletnym, niesprawiedliwym uogólnieniem.

Uśmiechnął się szeroko i wyciągnął paczkę papierosów, robiąc zapraszający ruch ręką. Freda, widząc, że to amerykański camel, natychmiast wyciągnęła rękę.

– Ostatni raz paliłam takiego przed wejściem do pociągu w Sztokholmie. Aromat, że aż miło znowu zapalić.

Gubbins jednak zignorował jej uwagę, ciągnąc dalej.

– Oczywiście stwierdzenie, że kobieta nie podoła zadaniu, to w dużej mierze generalizacja, bo nawet gdy jest potrzebna ogromna siła i zaprawa fizyczna, nigdy nie wiadomo, kto może dane zadanie wykonać. Dobrym przykładem mogą być górskie wyczyny znanej nam wszystkim agentki Krystyny. Wygląda na to, że i ona, i ty jesteście bojownicami tej samej klasy. W związku z tym po dokładnej analizie twoich wyczynów postanowiliśmy, aby w jak najszybszym czasie dopełnić twoje szkolenie i zrobić cię instruktorem. Co potem – zobaczymy. Brak nam personelu szkoleniowego, a najbardziej palącym problemem jest skompletowanie obsady w naszym ośrodku ćwiczebnym na Bliskim Wschodzie w Ramat David koło Hajfy17. Kierowany jest on z Kairu, gdzie musisz się po drodze zatrzymać dla formalności i zawiązania służbowych kontaktów. Ostrzegam, że panuje tam zupełny bałagan, a mówiąc oględnie, jest to gniazdo os… zarówno hitlerowskich, jak i – głównie – sowieckich.

Przerwał, widząc, że Freda poruszyła się gwałtownie w swoim fotelu i jednym haustem dopiła swoje whisky. Popatrzył na nią ze zrozumieniem.

– Domyślam się, że tam jest twój starszy brat. Ma tam punkt wypadowy. Nie zabraniam kontaktu, bo nie jestem nieludzki. Miejmy nadzieję, że będzie w Kairze, a nie na jakiejś akcji w dzikiej Azji. Proszę jednak pamiętać: żadnych opowieści o służbowych zadaniach, funkcjach czy innych osobach w naszej organizacji, co zresztą dotyczy nas wszystkich.

Dolał whisky, widząc, że szklanki obu kobiet zieją pustką.

– Widzę, że obie pijecie ostro. Freda, jesteś następną kobietą z tych nielicznych, które piją szkocką. Teraz kilka informacji formalnych. Kompletne szkolenie dla kobiet trwa trzy miesiące. To jest nic w porównaniu z treningiem dla mężczyzn, bo ten trwa pół roku18. Nie ja tę niesprawiedliwość wymyśliłem, choć często staramy się ten krótszy czas kompensować przynajmniej nadprogramowymi kursami. Dla ciebie jest przygotowywany specjalny program. Będziesz często przerzucana z jednego ośrodka do następnego. Wiemy, jakie umiejętności posiadasz, ale musimy to mieć udokumentowane i sprawdzone. Mimo naszej wariackiej działalności żyjemy w świecie formalistów. Najdłużej zatrzymasz się na szkoleniu kamuflażu, skokach spadochronowych, materiałów wybuchowych i ewentualnie radiotelegrafii…

Freda znowu mu przerwała i złożyła ręce jak do modlitwy:

– Czy tę ostatnią ewentualność można by było skreślić? To będzie tylko udręka. Nigdy nie będę radiotelegrafistką. Dla mnie najważniejsza jest operatywność i walka, a nie ślęczenie na…

– Tak też myślałem. W interwiew w Sztokholmie dwa razy to podkreślałaś i z tego powodu dodałem tę klauzulę: „Ewentualność”. A więc dobrze. Zgadzam się, ale w zamian przed wyjazdem będziesz przydzielona na jakiś czas Verze jako jej asystent. Musisz poznać dogłębnie działanie zarówno całej administracji, jak i struktury naszej firmy. Jej twórcę i patrona, jakim jest premier, już poznałaś. – Wstał i podszedł do jednej z dużych kas pancernych w rogu gabinetu. – Teraz kilka informacji ogólnych. Od dziś dostajesz żołd oficera WAAF, mimo że oficjalnie będziesz nim dopiero po skończeniu szkolenia. To taki mój wybryk, aby mi ciebie Polacy nie podwędzili, bo coś im bardzo przypadłaś do gustu. Może to przez to odznaczenie, albo komuś osobiście na tym zależy. – Uśmiechnął się tajemniczo, jakby dotarła do niego jakaś plotka. – Order możesz nosić na mundurze. Natomiast na cywilnym ubraniu miniaturkę albo baretkę… Ale gdzie ten mundur? Miałaś ją ubrać, Vero, na parterze u Mary.

– Niestety nie mieli w magazynie munduru oficera WAAF, lecz wzięli jej rozmiary i jeszcze dziś mają dostarczyć do mnie. Mary wie, gdzie szybko może taki dostać.

Machnął ręką.

– Nie pali się. Broń dostaniesz od Very przed wyjazdem. Jednak, na litość Boską, nie noś jej w mieście jako broń boczną, widoczną dla postronnych. Wiesz, że konwencja genewska zabrania kobietom aktywnej walki zbrojnej. Nawet hitlerowcy nie dają swoim Helferinnen19nosić broni na wierzchu. Jak zwykle jedynie Sowieci gwiżdżą na to i mają wiele kobiet w oddziałach frontowych, podobnie jak wśród wyszkolonych pilotów bojowych i snajperów. U nas jest to sformalizowane do komicznej przesady tak, że nawet operatorki baterii przeciwlotniczych pracujące na bardzo skomplikowanym sprzęcie nie mają prawa odpalić swoich dział, co jest idiotyzmem. Robi to jakiś żołnierz. Nie dość, że ćwierćinteligent niemający pojęcia o nastawianiu celowników, to jeszcze odnoszący się z wyższością do żeńskiego personelu, który musi go instruować z zegarmistrzowską precyzją20, bo inaczej działa nie odpali. Jak widzisz, niestety wciąż pokutuje patriarchalne spojrzenie na kobietę, mimo że powoli to się zmienia, w miarę akceleracji działań wojennych. Nasi rządowcy nadal pamiętają działalność sufrażystek i ich bardzo wojownicze akcje21. Jedna z nich wychłostała naszego premiera Churchilla. Inna zaatakowała go siekierą. Takich scen było bez liku, ale ci panowie byli młodsi, a teraz starają się o tym zapomnieć. Dobrze, że ciebie wtedy nie było. Wyobrażam sobie rezultat takiej akcji.

Vera odstawiła szklankę i wyjęła z kieszeni jakieś papiery. Nachyliła się do Gubby’ego i położyła je przed nim na stole.

– Tu jest cały plan szkolenia, uposażenie i dokumenty upoważniające do posiadania broni. Podpisz. – Położyła rękę na ramieniu Fredy. – Muszę też dodać, że z pomocą Churchilla próbowaliśmy umotywować w Whitehall, że umundurowane musimy się jakoś bronić, gdy ktoś nas napadnie. Może być to wszak szpieg albo złoczyńca. Ale gdzież tam! Ci mętni sztywniacy z góry odpowiedzieli, że nie należy mężczyzn prowokować oraz zabierać im pierwszeństwa w walce. Czyli w wielu patriarchalnych oczach jesteśmy tylko urządzeniem do produkcji dzieci i służenia wielkim wojownikom o pokój z nogami nietrzymanymi na baczność.

Nie pytając, złapała butelkę, dolała whisky do obu pustych już szklanek. Swoją wychyliła duszkiem. Wstała i spojrzała na zegarek.

– Bez tego – wskazała na butelkę – można by było dostać rozstroju nerwowego albo strzelić sobie w łeb. Teraz mam zamiar zabrać ci Fredę na lunch, jeśli oczywiście nie masz już nic więcej do dodania.

Dopił swoje whisky, schylił lekko głowę, zastanawiając się nad czymś.

– A niech tam! Nie róbmy tu wielkiej tajemnicy. Po tych wszystkich twoich wyczynach, a szczególnie po zorganizowaniu siatki dla naszego kuternogi w Budapeszcie, traktuję cię, Fredo, jako pełnoprawnego agenta. W związku z tym powiem tak: Chcę cię w Anglii zatrzymać tak długo, dopóki nie znajdę kogoś, kogo mogę wysłać do twojego wuja w Münster. Trzeba ich przyjąć pod naszą kuratelę, przede wszystkim porządnie dofinansować i zabrać najnowsze materiały. Będziesz musiała nam pomóc w dotarciu do tego sklepu fotograficznego, opisów środowiska i całej geografii miasta. I jeszcze jedna kwestia, bardziej praktyczna. Mundur noś tylko w oficjalnych sytuacjach i na szkoleniu, a poza nimi pokazuj się jak najczęściej w ubraniu cywilnym lub półwojskowym, jak to robi Vera. Wszystko odnośnie do posiadania broni i umundurowania jest wyszczególnione w twoich dokumentach. We własnych ciuchach możesz mieć dowolnie schowaną broń, bo w obcisłym mundurze trudno coś ukryć. Oprócz tego nieoficjalnie jesteś obywatelką brytyjską. Zachowujesz swoje papiery wyrobione przez sir Owena O’Malleya w Budapeszcie. To by było wszystko. Gdzie idziecie zjeść? Może się z wami wybiorę.

– Do naszej kantyny SSRF na Church Street22. Ma tam przyjść Jepson z Dzidzią po jej całym wytestowaniu. Mam niespodziankę, zresztą bardzo dużego kalibru, dla tych naszych nowych gwiazd, a szczególnie dla Dzidzi.

Gubby spojrzał w okno, zdjął z wieszaka pas z kaburą i czapkę, po czym zamknął otwartą szafę pancerną.

– Jest piękna pogoda. Idziemy piechotą, bo to tylko kilka kroków. Niecała mila, czyli jesteśmy na miejscu za kwadrans. Niech Freda zacznie poznawać trochę miasta, no i naszych ludzi.

*

– Pójdziemy Merylebane Road, a potem przez Pentol Street, to wyjdziemy prosto na gruzy naszej kantyny. Ja tak zawsze idę. Oprócz tego nie będzie na drodze takiego tłumu spieszącego do jakiegoś lokalu na lunch. – Gubby przepchał się między obie kobiety.

– Gdybyśmy byli w Polsce, to wziąłbym was obie pod rękę, ale tu byłaby to schizma. Byliśmy w Warszawie niezbyt długo, lecz wystarczająco, aby zauważyć dżentelmeńskie maniery mężczyzn. Jednocześnie znając polskich oficerów z wywiadu czy kontrwywiadu, wnioskuję, że ich stosunek do płci żeńskiej nie różni się wiele od pozostałych nacji w Europie.

Nadawał ostre tempo i Freda poczuła, że oddycha szybciej i dostaje wypieków na twarzy. No, muszę zacząć na nowo trenować bieg, szybki marsz i gimnastykę. Za dużo przesiadywałam w pociągach, lokalach i prywatnych domach.

Po kilkunastu minutach weszli na węższą ulicę Pentol, gdzie było więcej pieszych, zarówno w mundurach, jak i cywili.

W pewnym momencie w głębi ulicy zrobiło się zamieszanie. Biegnący ludzie wskakujący do bram i sklepów i nagle strzał pistoletowy, a po nim następny i przeraźliwy krzyk: „Mad Dog! Mad Dog!”. Freda złapała Verę za łokieć, krzycząc po niemiecku:

– Co to znaczy? Nie rozumiem!

– Tolwuthund! Wściekły pies! – wrzasnęła po niemiecku i węgiersku w momencie, gdy Gubby otwierał już kaburę.

Poprzednie strzały musiały tylko zranić zarażonego psa, który z krwawą pianą na pysku pędził, kuśtykając na jedną nogę środkiem ulicy. Jakaś kobieta stanęła przerażona na drugiej stronie za słupem latarni, nie mając możliwości ucieczki. Pies był już blisko.

Freda wyskoczyła na jezdnię, majstrując przy swoim naszyjniku. Szybki i silny zamach gwiazdką i zwierzę z rozpołowioną czaszką padło kilka metrów od latarni w tym samym momencie, gdy huknął strzał z broni Gubby’ego. Zrobiło się zbiegowisko i gdy trójka doszła na miejsce, usłyszała spontaniczne brawa. Nadbiegł oficer i przystojny młodzian w uniformie. Obaj z bronią w ręku. Najwidoczniej ci, którzy przedtem strzelali.

– No to nareszcie zwierzę jest unieszkodliwione. Widzieliśmy, jak ugryzł wcześniej jakiegoś chłopca, i dlatego ma krew na pysku. Od nas dostał tylko w tylną łapę. Za dużo ludzi biegało dookoła i trudno było celować. Ta kula w tyle to od pana pułkownika, ale to pani żelastwo rozwaliło mu całą głowę i nadal tam siedzi.

Freda bez słowa odeszła od zebranych. Przekroczyła sznur okalający najbliższą ruinę. Po chwili była już z powrotem z brudną płachtą firanki w ręku. Po drodze trzepała szmatę z pyłu cegły i tynku. Przez materiał wprawnym ruchem złapała gwiazdkę w środku i wysunęła z padliny, wycierając długo i dokładnie.

Młody żołnierz wyciągnął rękę.

– Mogę ten wiatraczek obejrzeć? Ale pani miała celność! I to czymś takim? – Jego angielski pozostawiał wiele do życzenia.

Freda spojrzała na emblemat na jego lewym ramieniu. Norweg. Ale skąd taki uniform tu w centrum Londynu? Zupełnie identyczny jak u tych szkolących się w okolicach Sztokholmu w Mälsåker slott.

Oglądał gwiazdkę dłuższą chwilę i ważył ją w ręce.

– To bardzo sprytne. Nikt nie może podejrzewać, że tym rzuca się jak nożem, a może lepiej. Słyszałem o tym typie…

Zabrała mu gwiazdkę z ręki i na nowo założyła na łańcuszek.

– Nazywa się shuriken i jest tradycyjną bronią japońskich tajnych wojowników. Żegnam pana.

Zatrzymał ją jednak, łapiąc za rękaw płaszcza. Podobał się jej jego miły uśmiech z wyrazem smętku i tajemniczej kokieterii. Wskazał lekko głową w stronę czekających na nią, którzy rozmawiali z nieznanym jej mężczyzną w średnim wieku.

– Wiem dobrze, kto to są ci razem z panią i czym się wszyscy zajmujecie… Zresztą ja tym samym. Chciałem tylko powiedzieć, że w pani towarzystwie albo pod pani komendą skoczyłbym nawet w ogień bądź poszedł na najbardziej brawurową akcję. – Ukłonił się i odszedł wolnym krokiem.

Podeszła do swoich towarzyszy. Zauważyła, że nieznajomy stojący obok Gubby’ego patrzy na nią z osobliwym uśmieszkiem. Vera natychmiast zakomenderowała:

– Idziemy! Nie róbmy postronnym pokazów naszych umiejętności. William może przedstawić się Fredzie po drodze. To była dosadna demonstracja tego, w co nikt z nas za bardzo nie wierzył. Twojej celności.

Ruszyli już we czwórkę. Widać było, że nieznajomy specjalnie hamuje Fredę w jej zapędach, aby dotrzymać tempa Gubby’emu i Verze, którzy dyskutowali o czymś zawzięcie. Nieznajomy idący obok Fredy z zagadkowym uśmieszkiem zniżył głos:

– Nazywam się William Donovan i jestem Amerykaninem23 Ogólnie rzecz biorąc, wysłano mnie tu, abym wdrożył się w działalność angielskiego systemu wywiadu i oczywiście dywersji przeciw Rzeszy. Pani nie musi się przedstawiać, bo przed momentem skończyłem studiowanie pani kartoteki. Jestem osobą bezpośrednią i nie mam zwyczaju używania metafor w kontaktach z otoczeniem. Tego, co teraz powiem, nie muszą wiedzieć ci idący przed nami. Czytając, zastanowiłem się, skąd wywiad USA dowiedział się o bazach przy ujściu Odry. Dokładnie tego samego, co Anglicy, i to w tym samym czasie. Ponieważ jest już bezpośrednia linia komunikacji między kontynentami, zadzwoniłem z Baker Street do Stanów, tam, gdzie wszystko wiedzą. Gratuluję pomysłowości. U nas nazywa się to zrobieniem dobrego biznesu.

Szedł krótką chwilę w zamyśleniu i włożył rękę do kieszeni. Nie wiedziała, co powiedzieć i do czego on zmierza, więc bojąc się strzelić gafę, wybrała słuchanie.

– Zarówno pani, jak i pani wspólniczka dostałyście numer identyfikacyjny. Czy pani swój pamięta?

Skinęła głową, a on z uśmiechem ciągnął dalej:

– Czytałem komentarz, zarówno pani, jak i oficerów prowadzących rejestrację w Sztokholmie. Muszę przyznać, że pani zdanie o polityce brytyjskiej pokrywa się w stu procentach z moim. I znowu spryt w pani planach. Wyszkolić się tutaj, gdyż są ku temu możliwości, a potem… hyc do pracy u nas. Jestem w drodze, aby objąć kierownictwo nad całym OSS24. Przywitam panią z otwartymi ramionami. Proszę siebie nie traktować jako podwójnego agenta, bo to są tylko pani dalekosiężne plany. Wojna też się kiedyś skończy i tacy operatywni ludzie będą nam bardzo potrzebni. Obawiam się, że Wielka Brytania po wojnie o was wszystkich albo zapomni, albo wyrzuci nas do rynsztoka historii. Widziałem też z oddali incydent z wściekłym psem i użycie shurikena. Jaka precyzja i znowu spryt, aby mieć to w zasięgu ręki, nie budząc jednocześnie podejrzenia o posiadanie jakiejś broni. Takie cacko może uratować agentowi życie, i to wiele razy.

Spojrzał na jej naszyjnik z błyszczącą gwiazdą na piersiach i pokiwał głową.

– Pani Fredo, proszę mi podać swój amerykański identyfikator, bo koniecznie chcę tam zrobić adnotację i raport z naszego spotkania. Wystarczy mała karteczka z numerem. Zapamiętam i zniszczę natychmiast.

Vera i Gubby zatrzymali się przy częściowo zrujnowanej posesji. Niewielka tabliczka, niemal identyczna jak na drzwiach do lokali na Baker Street z nic niemówiącym napisem „Small Scale Raiding Force”. Pod spodem ktoś umieścił ręcznie pisaną tekturową wywieszkę „MILITARY ONLY” – „Tylko dla wojskowych”.

– Tu jest nasza kantyna. Aby wejść do środka, trzeba mieć przepustkę od nas albo być umundurowanym. Nie chcemy, aby jakiś szpieg niemiecki – a jeszcze gorzej: ktoś ze zwalczających nas przeciwników – podsłuchiwał, o czym tu się rozmawia i kto tu przychodzi. – Gubby obciągnął mundur i przesunął kaburę bardziej do tyłu. – Vera, William i ja wchodzimy pierwsi. Zajmiemy stolik. Ty, Fredo, wejdziesz za chwilę. Sprawdzimy efektywność reakcji szatniarzy na nową twarz. Ci garderobiani są tu ochroną. Nas wszystkich już tu znają.

– Czekając, zapaliłabym chętnie, ale stojąc pod tym gruzowiskiem z zapalonym papierosem, zaraz bym dostała niesmaczne propozycje. Przejdę się dwie minuty.

Weszła po chwili do kantyny. Wchodząc, zdjęła tekturkę zawieszoną na kawałku sznurka. Włożyła do kieszeni. Z beztroską miną chciała przejść obok szatni. Za pulpitem siedziała młoda dziewczyna i starszy siwy mężczyzna. Ich reakcja była natychmiastowa.

– Halo! Czy pani nie widziała szyldu, że nasz lokal jest tylko dla wojskowych?! Uprzejmie prosimy o opuszczenie tego miejsca!

Freda natychmiast skontrowała.

– Nigdy w życiu! Jestem głodna i koniec!

Stojący do tej pory staruszek usiadł i coś tam majstrował pod ladą, do której Freda podeszła powoli i oparła się pięścią pod brodę. Kątem oka zauważyła, że jej towarzysze obserwują całą scenę. Stanęli w środku schodów, udając, że o czymś dyskutują. Czuła napięcie i chęć szybkiej reakcji. Znowu nauki ojca dudniły w głowie: „Pamiętaj. Nigdy nie pokazuj przeciwnikowi tego dreszczyku emocji, który cię w tym momencie rozpiera. Działaj zawsze przez zaskoczenie, z uśmiechem. Gdy choć na moment zwątpisz lub się zawahasz, to jesteś przegrana. Jak już weszłaś w akcję, doprowadź ją do końca, aż przeciwnik zostanie zniweczony”. Zdaje się, powtórzę cyrk budapesztański…

– Słyszałam, że tu można dobrze zjeść. Wywieszkę na tekturce każdy sobie może wysmarować i powiesić przy wejściu. No nie? – Wyjęła z kieszeni szyldzik i rzuciła na ladę, wzruszając ramionami. Udała, że chce się odwrócić plecami i skierować w stronę schodów.

Dziewczę szatniarka stanęła wpatrzona w tekturkę ze zgrozą, jakby ktoś zbezcześcił jakąś odwieczną świętość. W tym samym momencie senior skoczył na równe nogi i uniósł spod lady rękę z dużym wojskowym rewolwerem. Zanim jednak zdążył podnieść broń do góry, nastąpił szybki unik Fredy, chwyt jedną ręką i broń zmieniła właściciela. Opuściła ostrożnie kurek i zabezpieczyła. Mając nadal swój miły uśmiech, wyjęła swoje przed półgodziną otrzymane od Gubby’ego dokumenty i podała osłupiałemu mężczyźnie.

– Jak widzę, umie pan się obchodzić z bronią. Gdy miałam podobny incydent z szatniarką w Budapeszcie, to wyciągnęła do mnie nieodbezpieczony pistolet, który jej wyrwałam. Ten mógł jednak narobić dużo zbędnego hałasu.

W międzyczasie Gubby zbiegł szybko ze schodów.

– Oddaj jej dokumenty, Efraim. Ona jest z nami. Zrobiliśmy tylko niefrasobliwy test waszej czujności. Nie musisz się wstydzić tego rozbrojenia. Ta pani jest specjalistką w tym rzemiośle. – Nachylił się i szepnął jej do ucha: – Będzie szkoliła ludzi w twoim Eretz25 koło Hajfy.

Szatniarz dotknął delikatnie dłoni Fredy.

– Niech Bóg ma panią w opiece. Będę się modlił w każdy szabat za pani zdrowie i życie. Dzięki takim jak pani odzyskamy w końcu naszą wymarzoną od wieków ojcowiznę. – Ukłonił się głęboko.

W sali na pięterku było gwarno. Mundury mieszały się z cywilnymi ubraniami i tu i ówdzie mignęły sukienki albo kobiety w mundurach. Natychmiast podbiegła chuda wysoka kelnerka z czarną czupryną.

– Jest stolik w rogu. Napisałam, że rezerwacja dla dowództwa. Wchromolił się już tam nasz najwyższy szef i gada z taką kulawą. Już ją tu widziałam kilka razy.

Vera pogładziła kobietę po spracowanej ręce.

– Nie przejmuj się, Sara. Zmieścimy się wszyscy, a Buckmaster26, jak chce flirtować, niech się wynosi… Wiesz… jest już decyzja. Wyślemy cię jednak na szkolenie i dostaniesz żołd.

Kobieta złapała rękę Very i szybko pocałowała. Wybiegła natychmiast z sali ze łzami szczęścia w oczach.

W rogu pomieszczenia przy obszernym stoliku siedział tyłem do nich pułkownik w obcisłym mundurze i coś żarliwie mówił do siedzącej obok kobiety z papierosem w ręku. W chwili, gdy spostrzegła zbliżających się do stolika, trąciła mówiącego.

– Już tu są! Później mi dokończysz.

Widocznie wszyscy ją znali, bo wyciągnęła rękę tylko w stronę Fredy.

– Nazywam się „Artemida” i jestem w Anglii przejazdem27.

– A ja „Pallas Atena”! Też przejazdem. Zawsze jakieś bzdurne imię można sobie wymyślić, ale żeby natychmiast z greckiego panteonu bogów? Ja wybrałam z rzymskiego.

Wszyscy dookoła parsknęli śmiechem, Gubby w tym momencie przecisnął się na drugą stronę stolika pod ścianę, zdjął pas i usiadł.

– Chcecie sobie tajemniczo podyskutować, to przenieście się do garsoniery Very na tyły lokalu, bo tu jeszcze czekamy na dwie osoby…

Vera żywo zaoponowała:

– Nic z tego! Pokój jest dziś zajęty. Chcę zrobić komuś niespodziankę i nie potrzeba do tego mieszać zbyt wielu osób. Macie coś do ustalenia, idźcie na spacer w gruzy. Tam was nikt nie podsłucha. Może niewypał…

Między stolikami przepychali się w ich stronę Dzidzia i major Jepson, oboje roześmiani jakby opowiadali sobie dobre kawały albo byli dobrze zżytą parą. Za nimi postępowała poznana już przez Fredę magazynierka Mary z wypchanym dużym workiem. Pułkownik Buckmaster, który wstał i zaczął szykować się do wyjścia, spojrzał na nich ze zgorszeniem.

– Co się tak cieszycie? Cała Europa krwawi, a moi oficerowie spoufalają się z potencjalnymi kandydatami na agentów. Cała dyscyplina rozpręża się w naszej firmie, jakby to nie była angielska organizacja.

Gubby klepnął go w plecy.

– Czego ty od swoich podwładnych wymagasz? Popatrz na to towarzystwo. Ilu rodowitych Brytyjczyków masz dookoła siebie. Jesteśmy w mniejszości, a bez nich wszystkich z kontynentu już dawno stalibyśmy przed Hitlerem na baczność. Tego nasi rządowcy nie chcą zrozumieć i zaakceptować.

Pułkownik potaknął skinieniem.

– Chyba masz rację. Idę popracować, a ty, Virginio, przyjdź do mnie przed wyjazdem. Dokończymy tę ważną kwestię. – Chciał już odejść, lecz podszedł jeszcze do Fredy, taksując ją dyskretnie. – Proszę jutro przed wyjazdem wpaść do mojego gabinetu na krótką rozmowę. – Odwrócił się i odmaszerował szybkim krokiem.

Fot. Wirginia Hall w Londynie 1943 | The National Archives.

Vera poderwała się z krzesła, widząc, że sąsiedni stolik się zwolnił.

– Niech mi ktoś pomoże zsunąć oba, bo brakuje nam trzech miejsc. I zamawiajcie w końcu jedzenie, bo tylko tracimy czas. Zresztą nie ma tutaj tak wielkiego wyboru.

Przed Fredą wylądowały dwa blankiety papieru gęsto wypełnione zbitym tekstem. Mary postawiła obok worek.

– Proszę podpisać to pokwitowanie. Mundur znalazłam u naszego Charlesa28 na Margaret Street. Sprawdzałam zawartość i rozmiar munduru. Będzie w sam raz. Gatunek materiału najwyższej jakości. Dystynkcje już przyszyte regulaminowo i dodałam na wszelki wypadek nasz firmowy sztylecik. Słuchy się już rozeszły, że pani nie jest taką początkującą lalą.

Zabrała podpisany kwit i bez mrugnięcia okiem, nie patrząc na rozsiadających się dookoła, odeszła jak urzędnik bankowy, który pozbył się aktualnego problemu giełdowego. Przestępująca z nogi na nogę kelnerka, czekająca już od dłuższej chwili, skorzystała z tego krótkiego momentu ciszy.

– Proszę o zamówienia. Karty leżą na stolikach.

Vera, nie patrząc do karty, spojrzała na kobietę z lekkim uśmiechem zażenowania.

– Saro! Ja jestem, jak wiesz, niewybredna. Zapisz na firmę na moje konto dziewięć razy to samo, co brałam wczoraj. Ich wszystkich tu nie było, to jeszcze tego nie jedli. Mnie to smakowało. Będzie niespodzianka. I nie spiesz się! Ja zabieram Fredę i Dzidzię na chwilę do mojego królestwa na zaplecze…

Wstały obie, ale kelnerka nie dała za wygraną.

– Ja się tutaj doliczyłam tylko ośmiu os…

Vera złapała ją za łokieć i znacząco ścisnęła.

– Nie pomyliłam się, za chwilę będzie dziewięć osób – zasyczała cicho.

*

Pokój był przestronny i słońce padające przez dwa duże okna w pierwszej chwili oślepiło obie. Przy biurku siedziała odwrócona tyłem jakaś kobieta nachylona nad stertą papierów. Dzidzia z okrzykiem szczęścia rzuciła się do siedzącej.

– Rooose!! Jesteś, moje szczęście! Nareszcie!! – Utonęły w zwartym uścisku.

Vera pociągnęła Fredę za bluzkę.

– Co będziemy tu stać i podziwiać te zakochane? Myślałam, że się przebierzesz w mundur, ale to bez sensu. Założysz na jutrzejsze spotkanie. Ona zresztą ma niesamowitą ilość bagażu, co się rzadko zdarza. – Wskazała na stertę przy drzwiach. – Trzy walizy i olbrzymiej wielkości pudło na kapelusze. Że też ją z tym wpuścili do samolotu. Musiała mieć silną protekcję.

Rose musiała to usłyszeć, bo uniosła nieco głowę.

– Mam paszport dyplomatyczny. To zasługa panów tego samego imienia. Petera z brytyjskiej legacji i twojego Pjotra od Japońców. Mam też do ciebie prywatny list od niego… Nie może cię zapomnieć… Albo… – Puściła z objęć Dzidzię i zamknęła w uścisku Fredę.

Vera niemal na siłę wyciągnęła Fredę z pokoju.

– Daję wam dziesięć minut na to spontaniczne przywitanie. Później będziecie mieć czas aż do jutra rana. Jedzenie wam wystygnie. Już z pewnością stoi na stole. Do sali ze stolikami przejdźcie przez kuchnię, bo zamknę ten boczny korytarzyk.

Oczywiście miała rację. Z daleka dostrzegły opary gorącego rosołu z makaronem i cztery porcje samotnie stojące na dostawionym przedtem stoliku. Vera zatrzymała się w przejściu przy barze.

– Zapomniałam cię zapytać o jedną bardzo ważną rzecz. Wspomniałaś, że przywozisz ze Sztokholmu dużą liczbę metek ubraniowych odprutych ze starych ciuchów. Masz to tu ze sobą czy zostały na Egerton u Wilhelma?

Wsunęła rękę do torby, lecz to Verze wystarczyło.

– Nie wyjmuj. Potem załatwimy.

Wszyscy byli zajęci rozmowami. Mężczyźni dyskutowali jakieś raporty z frontu wschodniego, a Artemida siedziała z boku ze znudzoną miną, siorbiąc powoli swój rosołek. Freda przysiadła się do niej. Z całego towarzystwa właśnie Artemida wydawała się najbardziej interesująca i tajemnicza. Od czasu, gdy tu przyszli, wypowiedziała zaledwie kilka słów; no i jeszcze dziwny nieznajomy akcent jej angielskiego. Podobny nieco do tego, jaki ma ten Donovan. Może też jest Amerykanką? W tym momencie jednak kobieta wstała zafrasowana.

– Przepraszam! Zaraz wracam. Ta zupa i tak jest jak na mój gust za gorąca.

Została z boku sama, bo Vera natychmiast przyłączyła się do burzliwej dyskusji panów. Jednocześnie zauważyła, że jej sąsiadka, idąc między gęsto zaludnionymi stolikami, utyka w charakterystyczny, znany jej sposób, na lewą nogę. Co, do cholery?! Następny kuternoga napatoczył mi się na drodze? Ma taką samą manierę chodzenia jak Andrzej. Sprawdzę, może ma protezę?

W tym momencie wyszła z kuchni Dzidzia, a za nią Rose. Ze swoją kruczoczarną fryzurą powiewającą przy każdym ruchu widać było od razu, że przyciąga wzrok wielu siedzących dookoła. Major Jepson rozpromienił się i odłożył łyżkę.

– Moi drodzy, wydałem bardzo pozytywny werdykt dla pani Dorotei, która po półgodzinie maglowania, odpowiadając jednocześnie na moje pytania i wykonując testy, zaprezentowała mi mój portret, zapędzając mnie, starego wygę, w kozi róg. Oto on.

Wyjął z teczki gruby karton i podał Gubby’emu, który spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Jakiej znowu Dorotei? Przecież to Dzidzię maglowałeś tam u siebie przez pół dnia. Nie powiesz mi, że znowu chlałeś whisky w barze z nową kandydatką?

Vera nachyliła się nad stolikiem i rzuciła ściszonym głosem:

– Dorotea to imię z Dzidzi dokumentów. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdziwe. Tylko ja je znam, oczywiście Freda i pani nowo przybyła też. Ty, Selwyn, przygotuj się na jutro na robotę z następną kandydatką, Rose. Też jest starą wygą. Dziś przyleciała tu ze Skandynawii prosto z pracy w plenerze pięknego miasta.

Major chciał się przesiąść na drugą stronę stolików obok Rose, ale Gubby powstrzymał go, odbierając jednocześnie portret z jego rąk.

– Stop, Selwy! To będzie bardzo, bardzo nieprofesjonalne zapoznawać się z kandydatem jeszcze przed przystąpieniem do testów. To jest rozkaz! I w przyszłości żadnego picia w barze po zakończeniu roboty. Werdykt dotyczący testów Dzidzi, czy raczej Dorotei, jeszcze dziś chcę widzieć na swoim biurku. A portret jest profesjonalny i wykonany z olbrzymim artyzmem. To może się bardzo przydać w robocie polowej.

Dzidzia uniosła nieśmiało głowę znad talerza.

– Dużą część materiałów z Münster robiłam sama. Skalowałam również plany obiektów. Te zdjęcia ze Swinemünden to razem z Fredzią na zmianę…

Kulejąca Artemida wróciła i wszyscy zabrali się do drugiego dania. Kura z rosołu i kartofle znikały szybko z talerzy. W którymś momencie Freda opuściła rękę i stuknęła palcem, ot tak, niby niechcąco, w nogę sąsiadki. Ta, z miłym uśmieszkiem, powiedziała cicho między jedną łyżką a drugą:

– Nie wysilaj się… Drewniana! Ciachnęli… I to nie po żadnej akcji, tylko po niezdarnym polowaniu na zwierzynę. Ja twoją historię dobrze znam. Teraz robię za asystentkę u Very, a po mnie masz być ty. Wyglądasz na ostrą dziewczynę. Może się jeszcze kiedyś spotkamy. Tacy jak my ciągną zawsze do siebie i codziennych niebezpiecznych wariactw.

Odsunęła od siebie pusty już talerz z kupką kości kurczaka na brzegu. Freda podążyła dyskretnie za jej wzrokiem skierowanym na Donovana, który w tym momencie kiwnął Artemidzie lekko głową, jakby z jakimś niepisanym przyzwoleniem. Freda udała, że uszło to jej uwagi i przerywając jedzenie, powiedziała:

– Nie obraź się za ten test na protezie. Mam kolegę na kontynencie. Jest z naszej branży. Też stracił nogę na polowaniu. Jest oficerem, i to wysoko odznaczonym za walkę ze Szwabami. Mieliśmy sporo do czynienia w polu… no tak, na akcji… – Zacięła się, zaczerwieniła do wspomnień i odwróciła głowę.

Tamta zaś położyła delikatnie dłoń na jej przedramieniu.

– Nie musisz mówić dalej. Moja intuicja i doświadczenie wszystko mi dopowiada. Tęsknisz za nim, bo stał ci się bliski. To jest cena, którą my, agenci, musimy płacić za naszą profesję, a czekać na stabilność po skończeniu tego wszystkiego nie mamy w pewnych chwilach siły. Wiem, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Nie na tej półkuli, to za morzem. Wtedy przypomnimy sobie tę rozmowę i opowiemy nawzajem o swoich perypetiach wojennych. Może będzie ci to potrzebne, choć wątpię. Wracam niedługo do Francji, skąd ty przyleciałaś, tylko udaję się dalej na południe. Ty z kolei pojutrze polecisz na szkolenie. Powodzenia! Nikt z nas nie wie, dokąd nas losy zawiodą. Może ci się kiedyś przyda tylko to… Nie „Artemida”, ale „Diana”. Zawsze mnie znajdą. My obie może się odszukamy kiedyś u niego. – Lekkim ruchem głowy wskazała na Donovana, który uśmiechał się do nich, mając twarz skąpaną w słońcu.

Zrozumiała to niemal nieuchwytne przesłanie od razu. Zaraz muszę mu podać karteczkę z numerem.

W tym momencie Diana wstała i zaczęła się żegnać po kolei ze wszystkimi.

– Mam masę pracy. Pokuśtykam powoli na Baker Street. Jest ciepło.

Wszyscy pokończyli już swój lunch i wyglądało na to, że rozejdą się do swoich zajęć. Freda w toalecie wertowała swój notatnik. Muszę sprawdzić, czy dobrze pamiętam. Wreszcie jest! Pod datą odwiedzenia Amerykanów na sztokholmskim Strandvägen zaszyfrowany moim kodem numer. Wyrwała pół kartki z notesika i wiecznym piórem ojca wypisała numerek OSS. Spojrzała przez malutkie okienko na gruzy. Tato najdroższy… domyślałeś się kiedyś, co ze mnie wyrośnie?… Chyba tak.

*

Panowie już wychodzili. Kiwnęła głową Jepsonowi i gdy Donovan ją mijał, zastąpiła mu drogę. Podała mu rękę, trzymając w dłoni złożony na czworo świstek z wypisanym numerem.

– Bardzo mi było miło pana poznać. Żegnam, bo już pojutrze znikam z Londynu.

Przepuścił Gubby’ego do przodu i schował rękę do kieszeni. Z dyskretnym uśmiechem ukłonił się, odchodząc.

– Wiem wszystko, mimo że w naszym świecie jest najlepiej, gdy nikt nic nie wie.

Przy stoliku zostały same panie. Vera dowodziła.

– Czekacie na nas na zapleczu w moim pokoju, pilnując tego stosu bagaży. Zabierzcie tam Fredy worek z mundurem. Ona przyjedzie po was moim dżipem za ponad godzinę. Będzie trochę jeżdżenia, ale taki już nasz los. Wszystkie macie dobre papiery. Mimo to dopóki jesteście w Londynie, obowiązkowo noście mundury. Nikt was wtedy nie ruszy. Freda idzie teraz ze mną, a potem ona dowodzi. Rose, daj mi wypełnioną ankietę personalną.

Wyjęła z rąk kobiety trzy kartki papieru i schowała do swojej pojemnej torby.

– Mam nadzieję, że nie ma tam ani słowa o twoim żydowskim pochodzeniu. Jak najszybciej dopilnuję, aby zatuszować twoje imię.

Schodząc za Verą ze schodów, Freda podziwiała jej sprężyste ruchy. Jaka zorganizowana, i komendy jak na musztrze! Nie trzeba o nic pytać, bo wszystko jest jasne. Po wyjściu z lokalu zrównały się. Zauważyła, że zamiast tekturki z niezdarnym napisem „Military Only”, wisi teraz taki sam napis wykaligrafowany pod szkłem w brązowej, choć podrapanej ramce. Musieli znaleźć w okolicznych ruinach oprawę. Wszędzie wiszą takie na ścianach zrujnowanych domostw.

– Idziemy do naszego artysty od ubierania wszystkich agentów na akcje. Ozłoci cię za te metki ubrań, które masz ze sobą. Po szkoleniu będziesz ze mną pracować i musisz znać wszystkie macki rozchodzące się z Baker Street. Gdy zakończysz szkolenie, to zabiorę cię nawet do tajnych melin Churchilla. Teraz pojedziemy tym strasznym londyńskim subway, czyli metrem. Tak będzie najszybciej stąd do naszej tajnej fabryki na Margaret Street w pobliżu Oxford Circus. Potem pojedziemy ich wozem do dużego sklepu z meblami koło Muzeum Victorii i Alberta. W tych dwóch punktach pracuje masa ludzi. Głównie są to szwaczki i krawcy żydowscy oraz mistrzowie garderób i makijażu ze studia filmowego „Elstree”. Przeszukują stare porzucone ubrania od uchodźców z Europy, a szef tego wszystkiego, Charles Fraser-Smith, jest geniuszem i tworzy niesamowite wynalazki. Zobaczysz.

Już widać było wejście do metra, gdy Freda zdecydowała się na zadanie nurtującego ją pytania.

– Powiedz mi szczerze. Czy tu jest aż taki antysemityzm, że i Dzidzi, i Rose trzeba zataić pochodzenie, bo inaczej angielscy oprawcy z Whitehall zamkną je w obozach? Może się nauczyli od Hitlera i Stalina, przed którymi trzęsą portkami?

Teraz nastąpił spontaniczny i szczery wybuch śmiechu Very.

– Już po raz któryś słyszę od ciebie negatywne nutki w stosunku nie tylko do rządzących tym krajem, ale też do całej polityki i ducha narodowego. Zupełnie jakbym słuchała tej twojej kulawej sąsiadki z kantyny. Twój profil bardzo się jej podobał. Odpowiem ci częściowo, a o reszcie podyskutujemy, gdy razem będziemy kierować tym olbrzymem, jakim jest firma. Powinnam ci powiedzieć, jaką mamy nazwę, ale zaczekajmy, aż wrócisz tu ze szkolenia. Co nagle, to po diable.

Pobiegła do kasy kupić bilety, a Freda zapaliła papierosa. W zasadzie spławiła mnie, mydląc oczy – uznała. Zmieniła temat, nie odpowiadając nawet na część mojego pytania. Nie daruję! Tymczasem tamta wróciła szybkim krokiem.

– Za trzy minuty mamy bezpośredni. Musimy lecieć.

Przez wąskie korytarzyki przepchały się na peron w chwili, gdy wagoniki wtaczały się w oświetloną przestrzeń.

Freda chciała wrócić do tematu i już otworzyła usta, by zacząć mówić, gdy Vera nachyliła się do jej ucha. Usłyszała po węgiersku:

– Nie teraz i nie w tym tłoku.

Wyszły z zaduchu metra na szeroką aleję. Freda zatrzymała wzrok na londyńskim piętrowym autobusie. Jeszcze nigdy takim nie jechałam. Powinnam popatrzeć z góry na otoczenie i po prostu przejechać się po całym centrum – pomyślała, nabierając na to ochoty.

– To tylko dwie przecznice i jesteśmy na miejscu. – Vera przełożyła swoją wypchaną torbę na prawe ramię. – Chyba nie muszę ci robić wykładu o nastawieniu członków klasy rządzącej Wielkiej Brytanii do Żydów, bo sama zdajesz sobie z niego doskonale sprawę. To wiem. Resztę różnych zawikłanych spraw omówimy, gdy będziesz u mnie na praktyce. Dobrze, żebyś wiedziała, że jest ktoś taki trenujący ochotników żydowskich. To szkocki oficer zawodowy Orde Wingate29. Whitehall uważa go za szaleńca, ale to nasz człowiek i pupilek Churchilla. Spotkasz go albo w Kairze, albo w Ramat David w Palestynie, o ile nie pojedzie akurat z twoim bratem do Birmy. – Zestrofowała się. Odwróciła szybko głowę. – Widzisz, ja też nieraz chlapnę coś, co powinnam zachować dla siebie… To tu.

W dużym pomieszczeniu pracowali ludzie, i to nie tylko przy ubraniach. Z drugiego końca hali, gdzie na stołach rozłożono sterty jakiegoś sprzętu, ruszył w ich stronę niepozorny mężczyzna. Popatrzył na Fredę przenikliwie, wyciągając rękę na powitanie. Jego wzrok zatrzymał się na ozdobie wiszącej na jej szyi.

– Jestem ten Charles, który kieruje Sekcją Q. Mam nadzieję, że próbowała pani mundur. Musi leżeć jak ulał. Może być nieco za obszerny w stanie, ale brałem pod uwagę fakt, że będzie pani nosić dodatkowy, powiedzmy, sprzęt ukryty przed wzrokiem laika. Jak to dobrze spotkać kogoś, gdy człowiek nie musi kontrolować tego, co mówi, bo wiem, że Vera będzie pani matkować w dokładnym poznaniu naszej firmy. Czym mogę paniom służyć?

Freda bez słowa wyjęła pakunek z metkami i podała Charlesowi.

– Wiozłam to ze Sztokholmu z myślą, że będzie przydatne w niektórych garderobianych mistyfikacjach.

Rozwiązał sznurek i zajrzał do torby. Wydał przeciągłe jęknięcie: „Boże mój!”, i odwrócił się do szwaczek siedzących przy maszynach do szycia i przy stołach.

– Cype! Chodź tu biegiem! Mam coś dla twoich dziewczyn! – krzyknął po niemiecku.

Podbiegła chuda dziewczyna z chusteczką na głowie. Charles chciał wysypać zawartość na stół, lecz nadwątlony papier torby nie wytrzymał. Rozdarł się na całej długości, a mrowie metek samo wypadło na blat stołu.

– Oj!! Scheiße! – Dziewczyna ściągnęła chustkę z głowy, ukazując swój skalp bez włosów ze śladami gojących się poparzeń. – Przepraszam za widok mojej fryzury, ale było to nieodzowne.

Jedno z usłyszanych słów było bez wątpienia słowackie, więc Freda zaryzykowała ten język.

– Niech się pani nie przejmuje. Widzieliśmy w Europie niejedno. Pomogę w zbieraniu, bo wiozłam to aż ze Szwecji. Ale kto panią tak urządził?

Tamta zastygła z zaskoczenia i nagle, nie zważając na obecnych, zbierając do chustki rozrzucone kawałki materiałów, wpadła w słowotok:

– Uciekliśmy całą rodziną ze Słowacji do krewnych we Francji i tam nas zgarnęli. Zwiałam z transportu już na granicy do Alzacji i nocami szłam przez całą Francję. Wszy by mnie chyba zjadły, gdybym gdzieś w lesie nie opaliła wszystkich włosów nad ogniskiem. Miałam szczęście, spotykając partyzantów i jednego amerykańskiego pilota. Nie ważę dużo, to wsadzili mnie jako bagaż do lysandera. Do tej pory nie czuję pleców i dupy. Dobrze, że mnie ta stojąca tu za panią piękność spotkała po wylądowaniu i zawiozła tutaj, bo bym już siedziała w ich koncentraku w Kanadzie.

Zabrała chustkę z metkami i uciekła na swoje miejsce. Po drodze rzuciła rzewne czy dziękczynne spojrzenie w stronę Very. Ta jednak stała z obojętną miną, nie dając po sobie poznać, że rozumie choć jeden zwrot w monologu dziewczyny. Charles spojrzał w ich stronę.

– Pani, widzę, mówi też po słowacku. A ty, Vera, coś zrozumiałaś?

– Widzisz. Nie zawsze trzeba się do tego przyznawać. Znam dokładnie jej tragiczne dzieje. Wiem, że do tej pory wiele z twoich pracowników stąd nie wychodzi i tu mieszkają, mimo że wyrobiliśmy im żelazne papiery. Miałam nadzieję, że pokażesz nam swoje drugie królestwo, sklep meblowy. OK?

Pokiwał głową.

– Wydam tylko kilka instrukcji i jedziemy. Intryguje mnie cały czas, pani Fredo, ta gwiazda betlejemska wisząca na łańcuszku. Czy jest to jakiś symbol religijny? Ja jestem ewangelickim misjonarzem sprzed wojny i interesuje mnie wszystko związane z religiami.

Tajemniczy uśmiech Fredy wywołał reakcję tylko u Very. Ta wiedziała, co się teraz stanie, i zrobiła krok do tyłu.

– Proszę popatrzeć. Zdejmuję gwiazdkę z unieruchamiającego ją trzymaka ze srebra. Trzymam zawsze w środku, aby się nie skaleczyć. – Rozejrzała się dookoła. Na jednej z drewnianych kolumn podtrzymujących strop ktoś przyczepił szpilką niedużą zieloną karteczkę. – Czy to zielone na tamtym wsporniku to coś ważnego? Recepta czy…?

– Ależ skąd. Ktoś kiedyś zapomniał…

Zanim Charles dokończył mówić, kilka osób podniosło głowy znad swoich stolików, gdy nagle coś ze świstem przeleciało nad ich głowami, lądując w środku zapomnianych wymiarów na ubranie.

Mężczyzna popędził do celu, chcąc wyjąć wbitego w belkę shurikena.

– Ostrożnie! Jest ostry ze wszystkich stron. W centrum znajduje się otwór, aby wyłuskać ostrze z ofiary. Zawsze po takim rzucie ma się o jednego przeciwnika mniej. Często to wystarczy.

Oglądał gwiazdkę ze wszystkich stron, ważył w ręce, kiwając potakująco głową do swoich myśli. Pobiegł do stołu ze sprzętem i ważył na wadze, a potem mierzył ostrze. Podeszły bliżej.

– Panie Charlesie, ja mam jeszcze osiem podobnych w pięknym etui. Gdy wrócę, pożyczę, by posłużyły za wzór.

Złożył przed nią ręce jak do modlitwy.

– Vera, przyprowadzaj każdego dnia takich ludzi, to z tych dwóch fabryk zrobimy w mig cały koncern. Skąd pani ma taką wspaniałą broń? I jaka celność! Brr! Nie daj Bóg być pani przeciwnikiem.

– Proszę nie być zaskoczonym. Dostałam je od attaché wojskowego Japonii w Sztokholmie z podziękowaniem za współpracę.

Jego oczy zrobiły się okrągłe i zdołał tyko wyksztusić:

– Ale przecież Japonia…

– Tak, są oczywiście wrogami w Osi, ale w tej branży mogą być czasami sprzymierzeni, gdy mają ten sam interes. Chodziło również o osobiste nastawienie do rzeczywistości pewnych japońskich urzędników wywiadu. W tym przypadku było ono zbieżne z naszym, czyli alianckim.

Vera kiwnęła głową.

– Zgadzam się, znając całość tej eskapady. Lepszego wytłumaczenia sama bym nie znalazła.

Charles pobiegł do stolika w rogu i przyniósł coś zawinięte w serwetkę.

– Tu mam nowo wyprodukowaną przez nas piłę Gigli30. Jest lepszej jakości niż te używane przez operujących chirurgów. Jak znalazł, gdy się siedzi za kratami, które szybciutko trzeba przepiłować. Czy nie można by było wpleść tego w pani łańcuszek na szyi?

Freda wzięła do ręki ten cienki spleciony drucik. Przeciągnęła ostrożnie między palcami.

– Myślę, że od razu by to odkryto, bo łańcuszek byłby za sztywny. – Zamyśliła się chwilę. – Już wiem! Ma pan jeszcze jeden? Wszyć w ramiączka biustonosza, a dla mężczyzn w szwy w butach. Mając potem dwa, można pracować w celi na cztery ręce, gdy się z kimś siedzi.

Spojrzał na nią z respektem i pokręcił lekko głową.

– Vera, daj mi tę kobietę do pracy, a zrobimy produkcję szpiegowskich gadżetów światowej sławy.

– Niestety, Charles, muszę cię zmartwić. Pojutrze leci na przemaglowanie do Arisaig31 i będzie tam siedziała kilka dobrych dni w Loch Ailort albo w zamku Achnacarry.

Rzuciło nim jak w padaczce.

– Co!? Chcecie dziewczynie zdrowie odebrać w tych grubych i zimnych murach zamków Highlandu?! Niedoczekanie! – Wybiegł przez boczne drzwi z sali, a za moment wrócił, miętosząc w ręku jakieś grube brązowe ubranie. – Dobrze, że z porannego dobierania uniformu znam pani rozmiary. Tu są kalesony i podkoszulka, jakie dajemy Norwegom na zimowe akcje. Proszę nosić! Jedyny minus może być taki, że pani się będzie pociła, ale to lepsze niż powolne umieranie w zimnych murach, od których ciągnie. Niech robią to sobie Szkoci chodzący cały rok z gołym tyłkiem pod kiltem.

Parsknęły śmiechem razem z najbliżej siedzącymi krawcowymi przy pracy. Te podsłuchiwały, łapczywie łapiąc każde ich słowo. Charles pobiegł szybko do pracujących przy stołach ze sprzętem. Wrócił z paryską uprzężą na jej broń.

– Już oddaję te pożyczone szelki ze zmiennymi kaburami. Chłopcy tam już udoskonalają, robiąc z tego specjalną kamizelkę, podobną do frakowej. Walizki z podwójnym dnem zatrzymam jednak kilka dni.

Vera spoważniała.

– Oddaj te szelki Dzidzi. Szkoda czasu, zaraz jedziemy, tylko skorzystam z łazienki. Żeby cię jeszcze bardziej zaskoczyć, to muszę ci powiedzieć, że twoi współpracownicy – Wilhelm, jego syn Albert i Grace – to rodzina Fredy.

Zostali sami, a on stał przez chwilę i patrzył Fredzie w oczy.

– Jesteście niezwykle uzdolnioną rodziną magnacką. Cieszę się, że będziemy w przyszłości współpracować.

Freda obejrzała się, by sprawdzić, czy Vera jeszcze nie nadchodzi, a nie widząc jej, szybko powiedziała:

– Mam dwie propozycje. Pierwsza, to przejście na przyjacielską formę „ty”. Druga, to muszę mieć szelki-kamizelkę na własną spluwę, a pojutrze znikam z Londynu.

Bez słowa popatrzył na wejście do toalet i w kilku susach był przy stole techników. Nim Vera do nich doszła, wpakował Fredzie zwitek z kaburą do torby.

Moi ludzie są jak błyskawica. Zrobili już na pokaz trzy sztuki. Teraz są tam dwie. Dorobią nowe w godzinę.

*

Dzidzia i Rose puściły swoje ręce. Można było się domyślić, że mimo nużącego oczekiwania na Fredę nie nudziły się razem.

– Dziewczyny, przepraszam w imieniu Very i swoim za spóźnienie. Nie wiedziałam, że tyle pasjonujących rzeczy do oglądania będzie u tego Charlesa od sprzętu. Zbieramy wszystko, co nasze, do dżipa i jedziemy do nas. Rose musi w końcu zaskoczyć rodzinę swoją obecnością. Czasu jest niedużo. Jest teraz trzecia, a o piątej odbieram Verę na Baker Street. Podrzuci mnie do domu Wilhelma i koniec rozbijania się jej wozem po mieście. Będą tylko taksówki albo autobusy. Dostałam też plan metra. Dogadajcie się obie, gdzie chcecie razem mieszkać. Czy u mnie naEgerton Terrace, czy u rodziny Rose w Whitechapel. Istotne jest, że u mnie będzie wspólna skrzynka kontaktowa, pocztowa i zamelinowany dobytek. Każdej z nas Albert zrobił oddzielną szafę pod kluczem. Mówiąc grypserą złodziejsko-więzienną, mamy wspólną melinę. Zresztą jest tam bardzo duży tapczan. Niekrępujący i nie skrzypi, gdy się ktoś przewraca na drugi bok. Sprawdzałam.

Po półgodzinie wszystkie bagaże leżały na podłodze w ich kryjówce. Teraz Rose przejęła pałeczkę dowodzenia, sprawnie rozpakowując wszystko po kolei. Okazało się, że ma pod ubraniem płaską torebkę uszytą z miękkiego atłasu czy cienkiego aksamitu.

– To prezent od Agni Krain. Uważała, że to jest idealne do przemytu papierów czy forsy. Mam stertę listów do was. Zaraz je rozdzielę, lecz najpierw prezenty i wasz zarobiony szmal. – Wyciągnęła z dna walizki dwa pokaźnie wypchane worki. Identyczne jak na kapcie dla młodzieży szkolnej. – Ten z czerwoną wstążką to Dzidzi, a z zieloną – Fredy. Listy mają te same kolorowe znaki na kopertach. Dzidzia ma gruby list od księcia Eugena, a jeszcze grubszy od jednego adwokata, z którym miałaś kiedyś jakieś finansowe układy. Dotarł do mnie za pośrednictwem hrabiny Pose. Od niej są dwa listy. Jeden do Fredy, a drugi do jej rodziny na Słowacji. Oprócz tego Harry Söderman napisał do was obu, ale głównie do Fredzi, i na koniec gruby list od Pjotra Iwanowa. Zgadnijcie, do kogo? Kazał ci przekazać w ostatniej chwili, że grunt zaczyna mu się kopcić pod nogami i będzie musiał zjeżdżać ze Sztokholmu.

Teraz przebieraj się szybko, Freda, w swój mundur. Muszę wreszcie odwiedzić moją rodzinę. Nie widziałam ich od 1938 roku. Zawiadomiłam ich tylko lakoniczną kartką, że wpadnę.

Grace zapukała i natychmiast wsadziła głowę w szparę drzwi.

– Co wy wyrabiacie?! Bałagan jak po bombardowaniu i biegacie bez ubrania! Dzwonił Albert. Obiad będzie opóźniony. Panowie mają jakąś naradę z szefostwem.

Freda zapięła swoją mundurową spódnicę.

– Nie! Wolę jednak spodnie. A tak naprawdę to bałagan jeszcze dziś uprzątniemy. Teraz ubieramy się w przydziałowe mundurki. Pasuje nam opóźnienie obiadu, bo o piątej oddajemy dżipa. Teraz jedziemy do rodziny Rose doWhitechapel. Siadaj z nami. Czy ty zawsze robisz chłopom obiady? Przecież nie jesteś ich kucharką. Jutro nasza kolej.

Freda wyjęła swoją oficerską kurtkę i przypięła polskie odznaczenie. Czapka leżała w specjalnym sztywnym pudełku. Wolałabym beret, i to spadochroniarski. Może jak zrobię kurs skoków, to mi pozwolą?

Grace zagwizdała, widząc mundur Fredy.