Oswoić Hiszpanię. Tom III - Joanna Lessnau - ebook

Oswoić Hiszpanię. Tom III ebook

Joanna Lessnau

0,0

Opis

Zabierz wszystkie swoje zmysły w fascynującą podróż po Hiszpanii

Aśka, Adam i Wojtek – miłośnicy hiszpańskich krajobrazów, pasjonaci sztuki oraz amatorzy regionalnego jedzenia – po raz kolejny zabierają nas w podróż po hiszpańskich drogach, miastach, wsiach, plażach, mało znanych restauracyjkach i pełnych uroku hacjendach. Zapraszają nas na wyjątkowe imprezy, pokazują unikatowe rzemiosło, pozwalają zasmakować lokalnych potraw i wsłuchać się w melodyjny język. A wszystko po to, aby dotrzeć do samego serca tego pięknego kraju i zrozumieć miejscową mentalność. Bez pośpiechu, uważnie i z czułością, na którą Hiszpania zasługuje.

Carretera Barcelona a Calafell prowadziła nas wzdłuż wybrzeża, ukazując jego najbardziej urokliwe zakątki, strona zachodnia piętrzyła się w oddali zielono-szarymi pasami niewysokich gór i stromych ścian skalnych wiszących tuż nad jezdnią. Jasne mariny małych miasteczek oprawione w zieleń palmowych liści, obrazki jak z zagranicznej pocztówki. Czasem niebiański widok zasłaniały gęste czupryny wybujałych drzew, czasem pojedyncze wzgórze, by po chwili znów ustąpić miejsca błękitnej wodzie spotykającej się z błękitem nieba. Częste zakręty i jeden pas ruchu zdecydowanie tłamsiły prędkość. Jak powiedział Wojtek: „Tłamsiły wolność prędkości”. A po co się spieszyć? Mamy czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karta tytułowa

Para mis chicos queridos

WSTĘP

Cuando era pequeña… Kiedy byłam mała, za każdym razem, gdy słyszałam słowo Hiszpania, moja wyobraźnia podsuwała mi przed oczy magiczny raj, zupełnie dla mnie nieosiągalny, miejsce, w którym nieustannie świeci słońce, gdzie długie pnie palm kładą się na białym piasku niezliczonych pustych plaż o jasnym, miękkim piasku.

Tak rozpoczęłam pierwszy oraz drugi tom Oswoić Hiszpanię i tak rozpoczynam kolejny. Nie może być inaczej. Wszystko rozpoczęło się od dziecięcych wyobrażeń i zachwytów. Przez długie lata żyłam z tym obrazem w głowie, zupełnie nieświadoma realiów. To były piękne obrazy, a rzeczywistość wówczas, szczerze mówiąc, nie obchodziła mnie za wiele. Aż nadszedł czas konfrontacji. Zupełnie niespodziewanie, ale w dobrym momencie. Dzień, kiedy zakupiliśmy bilety na lot do Hiszpanii, był jednocześnie drugim początkiem. Tym razem rzecz działa się w rzeczywistym świecie, w którym wszystko okazało się tak bardzo inne od tego, co pielęgnowałam do tej pory w głowie. Dzięki temu miałam co poznawać i… oswajać. Najpierw trzeba było bowiem oswoić się z myślą, że oto stoję na hiszpańskiej ziemi, na której wcale nie ma palm o długich pniach kładących się na miękkim piasku, gdzie nie zawsze świeci słońce, a przede wszystkim, gdzie kobiety nie chodzą po ulicach w falbaniastych spódnicach do flamenco, a mężczyźni nie siedzą przed swoimi hacjendami, wygrywając na gitarach pełne emocji melodie. Za nami prawie dziesięć tysiecy kilometrów przejechanych po hiszpańskich autostradach i bezdrożach, spotkania z ludźmi, których postawił na naszej drodze señor Casualidad, czyli przewodnik Przypadek. To wszystko pozwoliło na ułożenie kilku, może kilkunastu puzzli do obrazu Prawdziwa Hiszpania. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się ułożyć te puzzle do końca, ale te, które już są, stanowią źródło wystarczającej radości i satysfakcji. Po poznaniu wspaniałych, pełnych tajemnic i ukrytych ciekawostek Wspólnoty Walencjańskiej, Regionu Murcji, Kraju Basków czy Galicji nadszedł czas na Katalonię oraz powrót do Wspólnoty Walencjańskiej, by historia, zataczając koło, zamknęła się.

Podobnie jak dwie poprzednie części, ta również napisana jest w formie pamiętnika. Daty i miejsca pozwalają na całkiem dokładne umiejscowienie etapów wędrówek na mapie. Z dala od biur podróży i hoteli oferujących śniadania w formie szwedzkiego bufetu, we własnym tempie, a właściwie w hiszpańskim tempie, które znacząco różni się od naszego.

Trzeci tom zaprasza na długi spacer po Barcelonie, spotkanie z niezwykłą osobowością i talentem Antonia Gaudiego, którego dzieła wywierają wrażenie tak na znawcach architektury, jak i na laikach. Odpoczniemy w cichej hacjendzie otoczonej winnicami, zajrzymy na muzyczny festiwal, by w końcu usiąść na miękkim piasku białej plaży i wsłuchując się w delikatny szum fal Morza Śródziemnego, zajadać się ciepłymi churrosami, popijając je gęstą, słodką czekoladą. Brzmi nieźle?

W takim razie, drogi Czytelniku, spakuj się mentalnie i wracamy do Hiszpanii!

CZĘŚĆ I

Oh, la sombra de l’istiu!

Oh, letni cieniu!

zawołanie kastylijskie

1.

Sierpień 2015,Autopista del Mediterráneo, Barcelona

– No normalnie z deszczu pod rynnę! – Zniecierpliwiony Adam uderzył rękoma o kierownicę zaraz po tym, jak musiał zatrzymać samochód.

Od dwóch dni jechaliśmy w ulewnym deszczu przez pociemniałą od ciężkich chmur Europę, a teraz, gdy niebo nad nami przejrzało na swoje błękitne oczy, stanęliśmy w monstrualnym korku tuż przed francusko-hiszpańską granicą.

Musiałam zadzwonić do Antonia, z którym umówiliśmy się na godzinę siedemnastą. Chciałam go poinformować, że przyjedziemy później, a na dodatek nie wiemy dokładnie kiedy, bo atasco to nieprzewidywalny stwór, więc prosimy ślicznie, by pofatygował się na spotkanie późnym wieczorem. Oczywiście Antonio nie robił problemu – żyje przecież w Barcelonie, mieście, które nie zasypia.

Granicę przejechaliśmy na godzinę przed zachodem słońca. Dzięki temu ujrzałam w pełnej, słonecznej krasie cudowną niebieską tablicę z dwunastoma gwiazdkami ułożonymi po okręgu i napisem ESPAÑA! Za nią stał kolejny znak witający przybyłych. Bienvenidos – przeczytałam w myślach, pomijając cztery inne języki. Choć pora była wieczorowa, słońce, jak lśniący par upiększający artystkę na scenie, opromieniało hiszpańską ziemię, przydając jej czarowności. W głębi ducha cieszyłam się, że udało nam się wjechać do Hiszpanii jeszcze przed zmrokiem i przywitać się z nią „twarzą w twarz”. Jechaliśmy dobrze nam znaną AP-7, czyli Autopista del Mediterráneo. Nie mieliśmy czasu ani chęci zjeżdżać na wijącą się wokół niej N-II. Do celu pozostało nam sto sześćdziesiąt kilometrów, ale po przejechaniu dwóch tysięcy te ostatnie zawsze wydają się najcięższe. Nic się nie zmieniło – pomyślałam, patrząc przez szybę na ukochany widok. Ziemia obfita w związki żelaza i manganu nadające jej ten charakterystyczny i zalotny rudy kolor, bladość uschłych krzaków, zielone igły wysokich sosen, strzeliste cisy stojące parami i niebieska tablica: Girona, Barcelona – AP-7. Prosto, prosto… Jeszcze za wcześnie na bujne bugenwille rosnące na pasie oddzielającym jezdnie. Nie szkodzi… I tak jest pięknie!

– No to jedziemy do Barcelony… – powiedziałam zamyślona trochę do chłopaków, a trochę do siebie. – Ciekawa jestem, jaka będzie w rzeczywistości? Tyle się człowiek naczytał i naoglądał, że nabrałam przekonania, że już kiedyś tam byłam.

– To bardzo sławne miasto, więc nie ma co się dziwić takiemu wrażeniu – rzekł Adam, patrząc przed siebie. Po chwili dodał: – Ba! Co ja mówię?! To miasto wiedzie prym w światowej turystyce, jest jednym z najznakomitszych osiągnięć urbanizacji tej ziemi!

– Dobrze, że powiedziałeś „jednym z”, bo inaczej bym się nie zgodził – wtrącił zaspany Wojtek.

– Wyrobimy sobie opinię po zwiedzeniu, a na razie nie ma co dywagować – dodałam.

Słońce kryło się za horyzont w szybkim tempie, przyciemniając barwy krajobrazu. Po chwili zrobiło się ciemno. Wszelka roślinność przypominała teraz czarne twory o rozmaitych kształtach, tylko niebo po zachodniej stronie rozjaśniała nikła poświata – ostatni ślad gasnącego słońca. Jasno podświetlone bilbordy migały jeden za drugim, oznajmiając, że miasto jest coraz bliżej. Za nimi zaczęły pojawiać się małe świetliki, pochodzące z okien domów, bloków, wieżowców. Budynki stopniowo się zagęszczały, zamazując granicę wjazdu do miasta. Czy w ogóle taka istnieje? Pewnie tak; tam, gdzie stoi tablica z dumnym napisem BARCELONA, ale ta mi chyba umknęła. Autostrada doprowadziła nas prawie do centrum miasta, gdzie pożegnaliśmy ją bez żalu. GPS kierował nas ku naszemu barcelońskiemu przeznaczeniu – apartamentowi znajdującemu się w dzielnicy Les Corts na ulicy Berlińskiej. Miasto przywitało nas obojętnie, napawając się nocnym życiem pod miłościwie panującym księżycem. „Żyć, żyć! Póki słońce nie wzejdzie!”. – Zdawały się mówić pełne werwy gesty przechodniów, tętniące rozgadanym towarzystwem jasne knajpki, oświetlone place zabaw, na których roiło się od bawiących się dzieci. Nikt nie zauważył, że przyjechaliśmy, że w końcu dotarliśmy. Nikt, oprócz cierpliwie czekającego na nas Antonia.

Gdy tylko skręciliśmy w niepozorną ulicę Berlińską, ten wyskoczył na jej środek, wymachując obiema rękami (w tym jedną z teczką) i wskazując nam wolne miejsce przy krawężniku. Jego cienka, szeroka koszula rozpostarła się na boki i przez chwilę wyglądał jak samotny, jasnozielony żagiel. Adam wjechał pomiędzy dwa platany. Wysiedliśmy z auta nieco obolali, wdychając barcelońskie powietrze.

– Chodźcie, chodźcie! – ponaglił nas po angielsku Antonio, poprawiając pasma niesfornej grzywki opadającej na czoło. W jego wymowie słychać było mocny kataloński akcent.

Przeszliśmy przez jezdnię i chwilę później stanęliśmy przed bramą – klatką schodową naszego lokum. Wąskie, głębokie wejście wciśnięte było pomiędzy szerokimi witrynami banku a Centre Comercial, czyli spożywczakiem. Siedmiopiętrowy blok ciągnął się przez pół ulicy, chwaląc się dużymi balkonami, na widok których bardzo się ucieszyłam.

– Pokażę wam mieszkanie i wyjaśnię, jak wjechać na podziemny parking – powiedział Antonio, szarpiąc się z drzwiami klatki schodowej.

– OK, very good – odrzekł Adam.

Weszliśmy do ciemnej klatki schodowej pokrytej od a do zet starym drewnem. Drzwi trzasnęły za nami z łoskotem, zamykając nas jak w potrzasku. W powietrzu panował niemiłosierny zaduch, a temperatura z pewnością przekraczała trzydzieści stopni. Klatka schodowa przypominała opuszczony, stary hotel albo teatr z nieczynną recepcją i nagimi hakami wieszaków. Jedynym oknem było to wstawione w ciężkie drzwi wejściowe. Weszliśmy na półpiętro, gdzie znajdowały się dwie windy. Jak się chwilę później okazało – dwie bardzo małe windy. W nich także panowała duchota. Moja klaustrofobia nagle rozkwitła, otulając mnie swoimi szerokimi skrzydłami paniki i zwijając w kokon. Winda wlokła się w nieskończoność, jęcząc i sapiąc, stękając i skrzypiąc. Jezu, ja chcę stąd wyjść! W końcu dojechaliśmy na to piąte piętro. Sytuacja jednak nie uległa poprawie. Klatka schodowa była ciemnym labiryntem wąskich korytarzy, z których ział niewidzialny ogień (chyba nawet piekielny). Antonio otworzył drzwi jednego z mieszkań i natychmiast zapalił w nim wszystkie światła. Nie zdziwiło nas to wcale, gdyż ostatecznie zbliżała się północ, a klientom trzeba jeszcze było pokazać lokum. Białe, zimne światło leniwie zalało apartament. Naszym oczom ukazał się maleńki korytarz z łazienką, a za nim pokoik z kuchnią. Wszystko w bieli – od ścian począwszy, a na meblach skończywszy. Fakt ten nadal nie dawał mi do myślenia. Zerknęłam na jedyne w pokoju maleńkie okno. „Eh, nie mamy jednak balkonu” – pomyślałam. Antonio zaczął prezentację kluczy, powtarzając co chwilę zabawnie „dis”: ten jest od klatki schodowej, ten od drzwi do apartamentu, ten od dolnego zamka, a ten od górnego, ten od windy, a ten od drzwi na parking, gdyby były zamknięte, a to jest pilot do bramy na parking podziemny. Tu jest to, a tu jest tamto, kuchnia w pełni wyposażona, wi-fi dostępne… Następnie Antonio rozłożył na stole regulamin korzystania z mieszkania.

– To są accommodation rules. Proszę się z nimi zapoznać i ich przestrzegać. Zwracam uwagę, że cisza nocna trwa od dziesiątej wieczorem do dziesiątej rano. Jeśli zatrzaśniecie klucze w środku, będzie to was kosztować dwadzieścia euro; jeśli je zgubicie, koszt wynosi pięćdziesiąt euro. Tutaj macie mapki miasta z zaznaczonymi miejscami do zwiedzania. Niestety, sugerując się waszym nazwiskiem, przygotowałem wersję w języku francuskim.

– Och, nic nie szkodzi, damy sobie radę – powiedziałam, odbierając cztery kartki wydruków z Google maps z zaznaczonymi zabytkami i restauracjami.

– A to jest schemat linii metra. – Antonio podniósł głowę znad stołu. – Bo chyba będziecie jeździć metrem?

– Ależ oczywiście! – odrzekliśmy, co zabrzmiało jak mieszanka of course i claro, que sí!

– Jak będziecie czegoś potrzebować, dzwońcie. Mieszkanie należy opuścić do godziny dwunastej – dodał Antonio i skrzętnie wpisał cyfrę w pustą kolumnę zatytułowaną Check-out time. – A teraz przejdźmy do płatności. Dwieście czterdzieści sześć euro w gotówce, zgadza się?

– Nie – odpowiedzieliśmy z Adamem niemal jednocześnie.

– To już zostało zapłacone – poprawiłam błąd Antonia, wskazując na napis na wydruku: Pagado („Zapłacone”).

Antonio wyjął z brązowej teczki swoje dokumenty i sprawdził dane u siebie. Na pierwszej stronie miał wydrukowane na czerwono: Payed.

– Och, tak, dobrze, zgadza się. Jeszcze tylko sto pięćdziesiąt euro depozytu, który zwrócę w dniu wyjazdu, oczywiście jeżeli nic się tu nie wydarzy. Tę opłatę należy uiścić gotówką.

– Tak, wiem – odpowiedziałam, wyjmując z portfela zielony i rudy banknot.

– Dzień przed wyjazdem proszę o telefon albo SMS-a, o której będziecie wyjeżdżać, i wtedy wpadnę po klucze. Macie jakieś pytania? – Nie czekając na naszą odpowiedź, dodał: – Jak wyjdziemy na ulicę, to wprowadzę wam wóz do garażu.

– Ależ sami to zrobimy! – zaprotestował Adam, co niepomiernie zdziwiło Antonia. – W czym problem? – Adam nie rozumiał, o co chodzi Hiszpanowi. Zresztą ja z Wojtkiem też nie rozumieliśmy całej sytuacji.

– No, OK. – Najemca dał za wygraną. – Ale siądę obok i będę prowadził.

– OK – odrzekł krótko Adam.

Pod przewodnictwem szczerze zaskoczonego Antonia, Adam samodzielnie wjechał do podziemnego garażu, nie urywając przy tym bocznych lusterek ani nie zdzierając lakieru z auta. Trzeba jednak przyznać, że wjazd był nader perfidny: wąski, kręty i stromy.

– Możecie postawić auto, gdzie chcecie.

– A gdzie jest winda? – spytał Adam.

– O tam, za budką stróża, za zakrętem.

– To tam właśnie postawimy – zadecydował mąż i jak powiedział, tak uczynił.

– Teraz pójdziemy zarejestrować auto, dozorca nie zna angielskiego.

– No preocupe, yo conozco español – przypomniałam.

Antonio zamarł na ułamek sekundy, jakby starał się przypomnieć sobie, w jakim języku rozmawiał ze mną kilka godzin wcześniej.

– Aaa, to dobrze! – odpowiedział już po hiszpańsku. – To dacie sobie radę?

– Claro, que sí – odrzekłam. Co może być w tym trudnego? – pomyślałam, wzruszając ramionami.

Antonio ulotnił się jak duch i tyle go widzieliśmy.

Adam z Wojtkiem zabrali się do wyjmowania naszych bagaży, a ja podeszłam do jasno oświetlonej budki.

– Buenas noches… – powiedziałam powoli, nie chcąc wystraszyć zaspanego nieco dozorcy.

– Buenas – odrzekł równie wolno mężczyzna oderwany od telewizora. Jego granatowy uniform nosił ślady wyschniętego potu. – Bilet poproszę i dowód rejestracyjny – dodał.

Jednak kiedy otrzymał to, o co prosił, wpisanie nas, a właściwie naszego auta do pamiątkowej księgi mobilnych gości, stworzyło mu trudności. Zaproponowałam, że podyktuję to, co trzeba. Powolutku, literka za literką, wszystko zostało wpisane. Jeszcze tylko numer rejestracyjny na bileciku. Podałam cyfry: uno, cuatro, siete, siete… Jeszcze opłata i kolejny papierek do wypełniania – dozorca nie zgodził się, bym zrobiła to za niego. Osiemnaście euro za dobę plus jakaś zniżka, razem czterdzieści siedem euro. Wszystko gotowe. Dozorca uśmiechnął się z widoczną ulgą.

– Muchas gracias i dobrej nocy!

Chłopaki stali już przy windzie, która bez pośpiechu zjeżdżała do „piwnicznego” poziomu. Wtargaliśmy połowę bagaży i stwierdziliśmy, że albo one, albo my.

– Dobra, to ja poczekam z tymi, a wy jedźcie – zaoferowałam się, chcąc uniknąć zbędnego wędrowania po korytarzach. Po piętnastu gorących minutach wszystko i wszyscy znaleźliśmy się w białym apartamencie.

Uff, jak gorąco… Pot spływał z nas litrami, więc czym prędzej zaaplikowałam wszystkim po szklance musujących elektrolitów. Chłód płynący z klimatyzacji szybko wypełnił nasze małe mieszkanko, jednak z przyzwyczajenia Adam podszedł do okna, by je otworzyć. Wymagało to dodatkowej siły Wojtka, ale gdy już je otworzyli… ten wybuchnął śmiechem – wielkim, szaleńczym śmiechem, jakim rzadko się zanosi, a Adam powiedział:

– Aśka, lepiej tu nie podchodź, bo ci się pogorszy.

Stanęłam jak wryta. Wojtek trzymał się za brzuch i płakał ze śmiechu, nie mogąc nabrać powietrza.

– No, chyba mi nie powiesz, że mamy tam zsyp na śmieci?

– Zsyp? Nie, nie, żaden tam zsyp… – zaczął Adam.

– A co? – spytałam i podeszłam do okna, potykając się o skulonego Wojtka.

Moim oczom ukazał się widok na przeciwległą – powiedziałabym – nawet przeciwbliskoległą ścianę: na okna cudzych mieszkań, na ich schnące skarpetki i inne części garderoby oraz na rury kanalizacyjne. Gdzieś nad nami, w oddali wisiał maleńki skrawek nieba.

– Widziałam w opisie mieszkania, że jest to estudio interior – powiedziałam – ale do tej pory interior oznaczało „od strony podwórka”. No wiecie… tak jak mieliśmy w La Calma... Widok na podwórze, z basenem, palmami, trawnikiem – interior...

– No, i wszystko się zgadza! Wewnętrznie jest, nie zaprzeczysz. Tylko basenu brak, ha, ha, ha! – zaśmiał się Adam, a Wojtek mu zawtórował już bordowy od śmiechu.

– Zamknijmy to okno, bo tylko niepotrzebnie wpuszczamy gorące powietrze – powiedziałam i poszłam pod prysznic.

2.

Sierpień 2015, Barcelona

Noc w białej dziupli Ognistej Twierdzy minęła szybko i bezproblemowo. Wszyscy spaliśmy głębokim snem zmęczeni długą podróżą. Obudziłam się i spojrzałam na zegarek. Z ulgą stwierdziłam, że jest dopiero wpół do siódmej. Wczorajszej nocy zapomnieliśmy nastawić budzik, a zaspanie tego ranka przyniosłoby naprawdę smutne konsekwencje.

Parę tygodni przed wyjazdem kupiłam przez stronę internetową wejściówki, aby móc odbyć przechadzkę po wyjątkowym i przesławnym miejscu, jakim jest Park Güell. Kupując bilety, wybrałam odpowiadającą nam godzinę wejścia, czyli między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści. Na wczorajszej, a właściwie już na dzisiejszej naradzie logistycznej doszliśmy do wniosku, że musimy wyjść z twierdzy około ósmej, by zdążyć na czas. Do przebycia czekała nas długa trasa składająca się z jedenastu przystanków metra. „OT” – Ognista Twierdza, bo tak nazwaliśmy jeszcze w nocy nasze lokum – ukazała nam swoją pozytywną stronę: niewielką odległość do stacji metra. Wystarczyło przejść trzysta metrów ulicą Berlińską, by znaleźć się przy Sants Estació, przez którą przechodziły dwie linie – niebieska i zielona. Wybraliśmy zieloną – nieco dłuższą, ale bez przesiadki. Choć bilety do metra można było kupić bez trudności w automacie na stacji, Wojtek zapragnął spróbować zakupu w Internecie. Jak chciał, tak zrobił, ale na miejscu i tak musieliśmy się zatrzymać przed kasowym automatem, by wpisać kod, w zamian za co metalowa skrzynka wypluła nam trzy bilety. Ku mojej wielkiej uciesze korytarze metra świeciły pustką. Był niedzielny poranek, więc o tej porze to norma. W wagonach metra także nikogo nie było.

– Tak to ja mogę podróżować! – powiedziałam z ulgą, gdy usiedliśmy na plastikowych krzesełkach w jednym z wagonów.

Teraz należało obserwować wyświetlacz, śledząc przebieg kursu, aby wysiąść na tej właściwej stacji – Vallcarca. Później, analizując trasy, doszliśmy do wniosku, że autobus jedzie dużo krótszą drogą, ale co z tego, skoro oba transporty i tak pokonują swoje odległości w trzydzieści minut. No, może to, że jadąc autobusem, mamy szansę podziwiać widoki, jakie oferuje miasto, my jednak woleliśmy śledzić linię przystanków, orientując się w chwilowym miejscu pobytu.

Avinguda de Vallcarca, na którą wyszliśmy, przywitała nas nieprzyzwoicie jasnym słońcem i żarem lejącym się z nieba pomimo wczesnej pory. Ulice były puste, chodniki zresztą też; tylko nieliczni turyści szli w jednym kierunku, nie rozglądając się na boki. Wszyscy mieli ten sam cel – Park Güell. Postanowiliśmy nie analizować map, tylko udać się za nimi. Mijaliśmy jasne domy we wszystkich odcieniach beżu, w różnych stylach architektonicznych i o odmiennych stopniach zadbania. Przeszliśmy przez ulicę i skierowaliśmy się tam, gdzie wszyscy przyjezdni z plecakami i kapeluszami na głowach. Widać, że to zaprawieni piechurzy, bo nie mogliśmy za nimi nadążyć, a droga wiodła pod górę. Nie szkodzi, już wiedzieliśmy, że na jej szczycie i my znajdziemy się u celu.

Droga stawała się coraz bardziej stroma, ale po tym, jak przeszliśmy trzy przecznice, ukazały się naszym zdziwionym oczom ruchome schody! Ulica się skończyła, a chodnik składał się z trzech rzędów schodów, z których środkowe były tymi najbardziej pomocnymi. Tak przejechaliśmy kolejną przecznicę, potem przeszliśmy przez małe skrzyżowanie i stanęliśmy na następnych srebrnych stopniach wjeżdżających powoli do góry. W ten oto sposób znaleźliśmy się u stóp góry, na której leżał sławny park. Jeszcze tylko zygzak ostatnich betonowych stopni i weszliśmy na piaszczystą ścieżkę zacienioną przez wysokie sosny. Przystanęliśmy w prowizorycznym punkcie kontroli biletów. Dwie młode dziewczyny w firmowych koszulkach polo i krótkich spodenkach przywitały nas po angielsku Hello! Dlaczego? – zdziwiłam się w myślach. Przecież nie odezwaliśmy się jeszcze ani słowem.

– ¡Hola, Buenos días! – odpowiedzieliśmy wraz z Adamem. Wojtek kurczowo trzymał się angielskiego.

Wyjęłam z torebki kartkę A4, na której jeszcze w Polsce wydrukowałam nasz bilet. Przelotnie na nią zerknęłam, aby upewnić się, czy to ta właściwa. Wtedy mój wzrok padł na datę zakupu: dwunasty lipca, godzina czternasta czterdzieści. Już wtedy nie wszystkie godziny były dostępne.

Kasjerka spojrzała na dane, które zawierała kartka i przeczytała półgłosem:

– Horario inicio – 9:00, personas – tres, precio – 7 euros, importe – 21 euros.

Dziewczyna machnęła zamaszysty podpis i zeskanowała kod. Na drogę zostaliśmy wyposażeni w foldery na temat parku. Wszystkie po angielsku! Innych wersji językowych niestety nie było.

Weszliśmy w głąb alejki i usiedliśmy na kamiennej ławce.

– Wojtek, podaj te foldery, zobaczmy, co się w nich kryje – powiedziałam.

Wojtek podał mi jedną broszurę, a drugą rozłożył sobie na kolanach i zabrał się za studiowanie mapy parku. Adam usiadł przy mnie.

– No dobrze, myślę, że to jest najodpowiedniejsza chwila, by lepiej poznać historię tego miejsca. Co my tu mamy? – spytałam samą siebie.

Park zaczęto budować w tysiąc dziewięćsetnym roku. Barcelona już wtedy była nowoczesną, kosmopolityczną metropolią rozbudowaną dzięki wizji miejskiego inżyniera Ildefonsa Cerdy.

– Nigdy o nim nie słyszałam – przerwałam sama sobie. – Był to najśmielszy plan rozbudowy miasta w dziwiętnastowiecznej Europie – dodałam.

– No ładnie – odezwał się syn.

– Co się stało? – spytałam zaniepokojona.

– Może nic takiego. Tylko tyle, że będziemy zwiedzać od końca, ha, ha! Sami zobaczcie! – Wojtek postukał w mapę.

– Jesteśmy tu, miejsce oznaczone „I”, a tu jest główne wejście „A”. Widzicie?

– Yhm… ale napisane jest entrance, podobnie jak tu, tu i tu. – Teraz ja przesunęłam palcem po mapie, jakbym przesuwała skoczka po szachownicy.

– Nie wchodzimy przez wejście główne, ale komu to przeszkadza? Mi nie, a wam?

– Oj, no pewnie, że nie – odpowiedział Adam, a Wojtek machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę. Wróciliśmy do lektury.

– Interesujące... – odezwał się cicho Wojtek, jakby nie chciał nam przeszkadzać, ale moja własna ciekawość kazała mi zapytać:

– Co takiego?

– Ten inżynier Cerdá miał swój plan na rozbudowę miasta. Proponował urbanizację wpisującą się w strukturę siatki.

– Zgadza się! Zobacz na to zdjęcie Barcelony z lotu ptaka! – przerwałam synowi. – Same kwadraciki!

– Nie wiadomo, jak wyglądałaby Barcelona, gdyby Cerdá mógł zrealizować swój plan w stu procentach. Rozważania nad planem trwały sto lat, a w tym czasie uległ on poważnej deformacji przez wpływy właścicieli ziemskich, wiele z wytycznych inżyniera nie zostało wprowadzonych.

– No dobrze, ale może przejdźmy już do Gaudiego, przecież ten park to jego dzieło – rzekł Adam, popijając łyk wody z butelki.

– Chwila, moment! Gaudi nie dostałby zielonego światła, gdyby nie drobna część planu dotycząca upiększania miasta poprzez nowatorskie rozwiązania i oryginalne pomysły. Wtedy rozwinął się kataloński modernizm. Ponad stu architektów realizowało w Barcelonie swoje projekty w stylu modernista catalán, a najwięksi z nich to Antoni Gaudí i Cornet, Lluís Domènech i Montaner oraz Josep Puig i Cadafalch. który chciał z Barcelony zrobić nowy Paryż południa. Mistrzowie współpracowali ze swoimi uczniami, podczas gdy uczniowie stawali się mistrzami. Lluís Domènech i Montaner był wykładowcą Gaudiego, którego nasz Antonio nie cierpiał, zresztą podobnie jak wielu innych wykładowców ze względu na sztywne ramy nauczania i brak akceptacji wyrażania własnych wizji.

– Skąd ja to znam! – Wojtek uderzył energicznie dłońmi o kolana, uśmiechając się gorzko. – Zobacz, mamo, i powiedz mi, o co tu chodzi z tym „i”. Może i nie znam hiszpańskiego, ale wiem, że „i” po hiszpańsku to „y” albo „e”… Ale to? Nie rozumiem.

– Nie zapominaj, że są to katalońskie nazwiska. W języku katalońskim „i” to „i”. Zauważyłeś pewnie i to, że wszystkie są dwuczłonowe. Pierwsze po ojcu, drugie po matce – wyjaśniłam i zapadła cisza. Po chwili dodałam: – Wiecie co, myślałam, że wygląd Barcelony to tylko zasługa Gaudiego! Dobrze, że tu przyjechaliśmy, bo bym do końca życia pozostała w błędnym przekonaniu – powiedziałam z przesadnym zatroskaniem, uśmiechając się znacząco.

– Ale Gaudi poszedł o wiele dalej niż jego koledzy po fachu. Łącząc zgrabnie nowatorstwo i tradycję, naturalizm z secesją, wprowadził w życie wiele innowacyjnych rozwiązań konstrukcyjnych – zaznaczył Adam.

– Kataloński modernizm wykraczał poza ramy architektury, odegrał także znaczącą rolę w sztuce, języku, literaturze i muzyce, ukazując siłę Barcelony, siłę odrodzonego narodu katalońskiego – dodałam.

– To co? Jesteśmy już uzbrojeni w wystarczającą ilość wiedzy, żeby zacząć zwiedzać? – spytał nieco zniecierpliwiony Adam.

– Jeszcze chwila. Nadal nic nie wiemy o samym parku – zauważyłam, przekładając foldery. – Nie dziwi was jego nazwa? Park Güell, a dlaczego nie Park Gaudiego, hmm?

– A nie dziwi cię, mamo, że to P A R K Güell. a nie Parque Güell?

– Yyyy… – Wciągnęłam głęboko powietrze w płuca. – Faktycznie, nie zwróciłam na to uwagi. A ty wiesz dlaczego?

– Podobno Güell zaczerpnął swój pomysł z angielskich osiedloparków i chciał, by i jego dzieło tak się właśnie nazywało, czyli po angielsku.

– Aaaaa! – wypowiedzieliśmy zgodnie z mężem jedną samogłoskę mającą znaczyć: „A, teraz już wiemy!” oraz „Ale ty jesteś mądry, synek”.

Wróciliśmy do lektury w ciszy, każdy pochylony nad swoim kawałkiem historii.

– Don Eusebio Güell i Bacigalupi… barcelończyk, inżynier, biznesmen i, co najważniejsze, fundator architektonicznych dzieł Gaudiego i jego mecenas – zaczął Wojtek.

– Gaudi miał szczęście, że go spotkał i to na początku swojej kariery! – rzekłam, nie odrywając oczu od tekstu.

– O, to jest dobre! Gdy Güell pojechał na EXPO do Paryża, zobaczył tam wizytówkę handlarza rękawic Esteva Comella. którą zaprojektował Gaudi. Parę miesięcy później Gaudi otrzymał od przemysłowca pierwsze zlecenie – rzekł rozpromieniony Wojtek.

– Niezła historia! Ale wydaje mi się, że wpływ na rozwój stylu Gaudiego miał także jego mistrz Joan Martorell i Montells, który zatrudniał go jako kreślarza – dodałam.

– No, ale co z tym parkiem? Wpadliście na coś? – spytał Adam.

– Jeszcze nie. Na razie czytam o pierwszym zleceniu Güella dla Gaudiego. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym szóstym roku miał on zbudować dla przedsiębiorcy dom na Calle Nou de la Rambla, budynek znany jest jako Palau Güell. Później były inne projekty, aż w roku tysiąc dziewięćsetnym Eusebi Güell wpadł na pomysł zbudowania ekskluzywnego osiedla dla elit. Do dyspozycji mieszkańców planowano przeznaczyć plac, kaplicę, rynek, punkty usługowe, a całość miała być dozorowana. Biznesmen nabył w tym celu ziemię na wzgórzu Carmelo i oddał we władanie Gaudiemu – powiedziałam zachwycona historią.

– W tej broszurze piszą o tym więcej – rzekł Wojtek, wachlując się książeczką z kredowego papieru. – To był całkiem niezły kawał ziemi na Montaña Pelada (Łysa Góra), bo tak wtedy nazywano to miejsce ze względu na jego wygląd. Wzgórze z widokiem na morze i całą Barcelonę. Plany były imponujące: sześćdziesiąt działek w kształcie trójkąta, złożona sieć dróg, schodów, wiaduktów... Ale za ambitnym planem szły restrykcyjne warunki: tylko jedna szósta działki mogła być zabudowana, a wysokość i położenie domów nie mogły być powodem utraty widoku na morze lub słońce przez sąsiada.

– O, i to mi się bardzo podoba! Szkoda, że u nas nie ma takich przepisów – westchnęłam.

– No, to już coś w końcu mamy! – Adam się ożywił. – Jest nadzieja, że nie zapuścimy tu korzeni! – dodał z sarkazmem. Popatrzyłam na męża znacząco i wróciłam do lektury.

– Gaudi budował osiedle przez czternaście lat. To były burzliwe i niespokojne czasy, pełne społecznych napięć. W tysiąc dziewięćset drugim roku, chyba tak na dobry początek, jedną z działek kupił przyjaciel Güella, prawnik Martin Trias i Domènech, który postawił na niej willę projektu Julia Batllevella. Później, w celu zwiększenia sprzedaży, zbudowano dom pokazowy. Na nic to się jednak zdało. Owocem pracy były ostatecznie tylko te dwa domy z sześćdziesięciu zaplanowanych, ale nie znalazły one uznania pomimo wysokiego standardu, wykorzystania wielu osiągnięć technologicznych i artystycznego wykończenia. Elity nie były zainteresowane zamieszkaniem na Carmelowym Wzgórzu – westchnął Wojtek.

– Yhm… i w ten oto sposób park stał się dużym prywatnym ogrodem, który Güell udostępniał organizatorom miejskich imprez, by to miejsce zaczęło pojawiać się w życiu miasta i przewodnikach turystycznych – dopowiedziałam.

– No jasne, mamo! Facet był przecież biznesmenem.

– Ale chwila, chwila… – odezwał się Adam.– Patrząc na tę mapę, widzimy, że domy są trzy: Casa Güell, Casa Gaudi, zwana też Casa Rosa, i Casa Trias.

. Aha! Gaudi zamieszkał w tym pokazowym, a i Güell też miał tu willę, ha! – dodał zadowolony ze swojej dedukcji syn.

– W tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku przedsiębiorca sprzedał posiadłość miastu, a w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku otwarto Park Güell już jako park publiczny. – Wojtek zamknął broszurę niczym jakąś księgę z baśniami, przytrzymując okładkę dłonią.

– O, przepraszam, coś mi się tu nie zgadza! – zaoponował Adam.

– Don Euzebio zmarł w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, więc to jego spadkobiercy sprzedali park miastu!

– Zupełnie nie rozumiem tej elity! – powiedziałam. – Ja bardzo chciałabym mieszkać w takim miejscu i takim oryginalnym domu.

– Widocznie zabrakło im wyobraźni, bo chyba nie pieniędzy, skoro uchodzili za bogaczy – ocenił elitę Wojtek.

– Chwila, moment, nie tak szybko. Zauważcie, że oceniacie sytuację tylko ze swojej perspektywy. Patrzycie na sprawę oczami człowieka dwudziestego pierwszego wieku – rzekł Adam.

– Bronisz ich!? – Najeżyłam się. – Nie chcieli tu mieszkać, bo to, co proponował Gaudi, nie mieściło się w ich głowach, bo nie miało związku z ówcześnie panującą modą. Może nawet się tego bali! Tak ich postrzegam!

– A może po prostu nie chcieli mieszkać na odludziu, na dodatek na trudno dostępnym odludziu? Wtedy nie było tu samobieżnych schodów ani żadnych innych zapewne. – Adam rozmyślał nad decyzjami elity.

– Ale były samochody i dorożki – odpowiedziałam mu na to.

– Które z tych aut wjechałoby na tę górę bez drogi? Wtedy nie produkowano terenówek. A wyobraź sobie, że ta góra była wtedy przykładowo jedną błotną masą.

– Oj, nie przesadzaj, zaraz tam jedną wielką masą!

– Po ulewach mogła być – wtrącił Wojtek.

– No dobra, trochę mnie przekonaliście. Ale to nie zmienia faktu, że oni nie widzieli tego pięknego parku, który ja teraz widzę. A to znaczy, że zabrakło im wyobraźni, ha! A, i jeszcze mi się coś przypomniało. Kiedyś oglądałam film dokumentalny o niezrozumianych artystach odrzucanych przez swoją epokę. Była też mowa o Gaudim i o tym, jak wszyscy krytykowali jego styl. I to kto! Wydawać by się mogło, że to jasne, otwarte umysły! Literaci! Artyści! A oni uważali jego prace za architektoniczne aberracje! Wiecie kto? Znacie ich wszystkich.

– No kto, wal śmiało! – zachęcił mnie mąż.

– Proszę bardzo: Picasso, Dali, Unamudo… – tu zrobiłam przerwę, podnosząc znacząco wskazujący palec prawej ręki – Orwell i inni, których nazwisk teraz nie pamiętam, ale wiem, że prace Gaudiego doceniali Niemcy i Amerykanie. Wiecie, co myślę? Że krytykowano go, bo się go bano, bano się konkurencji, wyśmiewano go przez zazdrość i zawiść, bo znalazł się ktoś, kto poszerzył granicę ludzkiej wyobraźni, wchodząc tym samym na wyższy poziom ekspresji. Zrozumiem ostre słowa jakiegoś zakompleksionego krytyka bez inwencji twórczej, ale Picasso?

– Uuu, pojechałaś, żono.

– Wcale nie, wyraziłam tylko swoją opinię. A w akcie protestu przeciw niesprawiedliwej ocenie ludzkiej pracy przerywam czytanie tej książki Unamuda, którą kupiłam taka uszczęśliwiona we Wrocławiu. Pamiętasz? Tej o studium Don Kichota.

– No dobrze, przed nami piękny park, nie nakręcajmy się niepotrzebnie. – Adam próbował rozładować atmosferę, którą zagęściłam swoimi wywodami. Po chwili spytał: – To co, możemy już iść? Jestem ciekaw tego miejsca!

– Jeszcze tylko powiem, że z czasem Güell i Gaudi stali się wielkimi przyjaciółmi. Przedsiębiorca wiedział, jakim skarbem jest talent Antonia. a dzięki finansom Eusebia architekt mógł rozwinąć skrzydła. Gaudi przez wiele lat mieszkał w posiadłości swego przyjaciela – zakończyłam, składając wszystkie broszurki. – To chodźmy!

Szliśmy piaszczystą aleją, która niczym serpentynowa rzeka wiła się ukryta pod koronami starych drzew. Papugi siedzące wśród palmowych liści zażarcie kłóciły się ze sobą, zwracając uwagę każdego zwiedzającego. Niejeden robił im zdjęcia. Były to prawdziwe ślicznotki o jaskrawozielonym upierzeniu i jasnożółtych brzuszkach, tylko bardzo kłótliwe… mnichy nizinne.

Wychodzimy z małej dżungli na otwarty teren. Stojąc niejako na długim tarasie, przyglądamy się z góry temu, co na nas czeka. Opieram się o barierkę, lecz natychmiast jak poparzona odskakuję. Uświadamiam sobie, że oto właśnie po raz pierwszy w sposób personalny zetknęłam się z pracą niedoścignionego artysty Antonia Gaudiego; Gaudiego, do którego należy cała Barcelona i bez którego miasto nie byłoby dziś tym, czym jest. Zwykła barierka? Niezwykła! Zaczarowana wyobraźnią artysty. Dotykam jej raz jeszcze. Tym razem powoli, żeby nie spłoszyć magii. Przesuwam dłonią po twardym, chropowatym kamieniu. Nic się nie dzieje. Nic? Czuję się, jakbym podawała rękę samemu Gaudiemu. Buenos días, señor Gaudi, qué gusto conocerle – mówię w myślach.

Schodzimy ścieżką aż pod El Pórtico de la Lavandera. nieco pochylony portyk oparty o kamienną ścianę. Architektura organiczna, czyniąca z martwych, użytkowych podpór naturalistyczne dekoracje, bo te kolumny to drzewa – drzewa oplecione kamiennym bluszczem, stalaktyty, na których zastygły gliniane nacieki. Skręcone wokół własnej osi kolumny podpierają taras, przez który przechodziliśmy przed chwilą. I może wrażenie nie byłoby tak potężne, gdyby nie ta dzika forma, a przede wszystkim faktura przypominająca budowle usypane z mokrego piasku na plaży lub jaskółcze gniazdo zbudowane z gliny i grudek błota, usztywnione słomą i posklejane ptasią śliną. Pod nimi kryją się niby-jaskinie osłonięte niby-lianami.

Przechodzimy w cieniu rudych murów domu pana Eusebia. Obecnie budynek ten jest siedzibą Escola Pública Baldiri Reixac. Od strony patio przypomina mały zamek odgrodzony fantastycznym płotem złożonym z setek metalowych liści palmowych. Wchodzimy po schodach na Plaza de la Naturaleza lub Teatro Griego (po katalońsku El Teatre Grec o Plaça de la Natura) – miejsce, gdzie odbywają się miejskie imprezy. Owalne serce parku otoczone jest sławną mozaikową ławką o falistych kształtach, wznosi się na monumentalnych kolumnach tworzących Salę Hipóstila.

– Jeszcze nigdy nie zwiedzałem ławki! – powiedział żartobliwie Wojtek.

– A ja nigdy nie oglądałam ławki jak obrazu.

– I co? Jakie wrażenia? – spytał Adam.

– Jest co podziwiać! Przyznam, że fantastycznie to wygląda. A pamiętacie tę niebieską ławkę przy fontannie w Torrevieja? – przypomniał Wojtek.

– Tak, ale tamtą postawiono duuuużo później, a tu chodzi o oryginalny pomysł, a nie naśladownictwo.

– Mi tam naśladownictwo nie przeszkadza, o ile nie przywłaszcza się praw autorskich. Bardzo cieszyłby mnie widok takich ławek na naszym osiedlu – rzekłam.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

CZĘŚĆ II

Rozdział dostępny w pełnej wersji

CZĘŚĆ III

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Oswoić Hiszpanię. Tom III

ISBN: 978-83-8313-260-0

© Joanna Lessnau i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Czarnecka

KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska

TŁUMACZENIE TEKSTÓW: Joanna Lessnau

OKŁADKA: Anna Piwnicka

FOTO OKŁADKOWE: ID 91838138 © Krivinis | Dreamstime.com

Wszystkie fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autorki.

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik