Zurawie rzężą  żałośnie - Gosławski Adam - ebook

Zurawie rzężą żałośnie ebook

Gosławski Adam

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dobra powieść jest jak zwierciadło. Krzywe, oczywiście.

Baranów to miejscowość wyjątkowa, choć w swojej wyjątkowości podobna do wielu innych miast w Polsce. Jest Ojciec Założyciel, dobry duch wszystkich lokalnych inwestycji. Jest zakład przetwórczy z niemieckim kapitałem i komunistyczną historią. Jest i lokalna grupa trzymająca władzę, prężnie działający ksiądz i ekscentryczni staruszkowie, zajmujący się sobie tylko wiadomymi sprawami.

W końcu są i obywatele – nękani codziennością, pomysłami z góry i z dołu, próbujący odnaleźć się w rzeczywistości, która w kraju znad takiej jednej rzeki wcale do najprostszych nie należy. Nawet w dobie kapitalizmu.

Bo wszystko, co zostało opisane w tej książce, może się wydarzyć naprawdę. O ile już do tego nie doszło…

 

 

Dobra powieść jest jak zwierciadło. Krzywe, oczywiście.

Baranów to miejscowość wyjątkowa, choć w swojej wyjątkowości podobna do wielu innych miast w Polsce. Jest Ojciec Założyciel, dobry duch wszystkich lokalnych inwestycji. Jest zakład przetwórczy z niemieckim kapitałem i komunistyczną historią. Jest i lokalna grupa trzymająca władzę, prężnie działający ksiądz i ekscentryczni staruszkowie, zajmujący się sobie tylko wiadomymi sprawami.

W końcu są i obywatele – nękani codziennością, pomysłami z góry i z dołu, próbujący odnaleźć się w rzeczywistości, która w kraju znad takiej jednej rzeki wcale do najprostszych nie należy. Nawet w dobie kapitalizmu.

Bo wszystko, co zostało opisane w tej książce, może się wydarzyć naprawdę. O ile już do tego nie doszło…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 33

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Żurawie rzężą żałośnie

ISBN 978-83-8313-540-3

Oparte na autentycznych wydarzeniach.

Nazwiska i postaci są fikcyjne lub fabularyzowane

© Adam Gosławski i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Rzeki bieg, żuli śpiew

Żółte zęby p-o-o-ośród drzew

Wszystko to, w pełni noc

Przypomina stroju moc

Przypomina stroju moc…

Lalala-la-la-la, lalala-la-la-la…

JEST jama, o której miejscowy lud powiada, że prowadzi do podziemnych tuneli i korytarzy, wiekami płukanych mrocznych ponorów, a przez nie do rozległej sieci jaskiń. W tych tunelach ukryte są Jurajskie Wrota, które wychodzą po tamtej stronie. Wrota zmieniają położenie podług najmroczniejszej pełni księżyca. Dokładne współrzędne zna tajemnicze stowarzyszenie, o którym nikt głośno nie mówi, ale wszyscy wiedzą, więc wolą trzymać gęby na kłódkę.

1

Samochód typu pikap z impetem wypadł z lasu na niestrzeżony przejazd kolejowy. Tuż obok, po prawej, jest Rzeka płynąca z kierunku wschodniego na zachód, a nad nią przerzucony stalowy most kolejowy. Pociąg towarowy relacji Porty–Śląsk zgrał się co do dziesiętnej sekundy. Z siłą równą masie własnej lokomotywy i czterdziestu wagonów, plus każdy dwadzieścia ton węgla wiezionego na Śląsk znad Morza Bałtyckiego, pomnożoną przez niespotykaną na tym odcinku prędkość uderza auto od strony kierowcy, prosto w naklejkę „Program Zabagniania i Rozwoju Terenów Zalewowych”. Znienacka. Miażdżącego potylicę pisku dartych szyn i zarzynanych kół nie zagłuszyła nadciągająca od południa burza.

Maszynista zeznał potem, że wjechał w mgłę, uwaga, znienacka i znienacka oczadział, zobaczył światełko w tunelu, a może błyskawicę we mgle i chciał jak najszybciej się tam dostać, tak powiedział, dlatego przesunął wajchę gazu do oporu. Oprzytomniał w chwili uderzenia. Był czysty jak łza. Do tego momentu.

Burza szybko odbiła z powrotem torami na południe, a potem z deczka na wschód i na północ w aleję Tornad. Panuje tu bowiem przekonanie, że jeśli burza idzie od południa, to przez Rzekę nie przejdzie, bo ta ją odbija. Jest też inne przekonanie, ale o tym później.

Na pewno tym razem by przeszła, bo miała potencjał tornadowy i opracowany nowy plan ataku, ale teraz akurat odbiła z innego powodu.

Miejscowi długo rozprawiali o tym, co nie zostało z samochodu i co zostało przywiezione. Dzikie Dzieci z Baraków obok torów znalazły w lesie dwie tajemnicze klatki, każda o objętości na oko metra sześciennego, wyrzucone z pikapowej paki uderzeniem pociągu.

Jeden wędkarz miał powiedzieć nazajutrz, że siedział wtedy za szczupakiem na Rzece, przy Obozie Uchodźców, naprzeciw Szklanej Góry (Uchodźcy Turystyczni ze Śląska, jakich tu wiele, na wakacje spływali kajakami, zbili nad Rzeką trzy domki z piętrowymi łóżkami, osiem miejsc noclegowych, wiata, ławeczki, pomost, jak się poszuka jesienią, to są ziemniaki, sól i podpałka, jest nawet prawdziwa porcelana do wypróżnień na łące z tyłu; spokojnie, na pewno nie jest inteligentna, więc nie doniesie nikomu, co jedliście, piliście czy nie daj Boże wapowaliście – a warto to podkreślić, gdyż spokój i magia wypróżnień w dzisiejszych czasach wcale nie są takie oczywiste). Popijał wodę z ogórków, bo jest bardzo zdrowa i korzystnie wpływa na ruchy robaczkowe jelit, które, jak wiadomo, są podstawą długiego i szczęśliwego życia, i przysięgał, że słyszał przed wypadkiem żurawie. Wszyscy się z niego śmiali. Jedni widzą myszki, drudzy słyszą żurawie. Gdzie żurawie tutaj, mówili, idź się, chłopie, przespać.

Żaden rasowy wędkarz, choćby go ogniem przypalali, nie sprzeda swojej najlepszej miejscówki na ryby. Na liny zwłaszcza.

W noc poprzedzającą wypadek jeden gość, stary, dobry znajomy, który przebywał w Jukeju (gdzie dopłynął na fali wstąpienia Polski do towarzystwa z gwiazdkami), ale regularnie obserwował niebo nad rodzimym miastem i był w stałym kontakcie z kontaktem tutaj, dopatrzył się koniugacji gwiazd, czyli jednej z tych rzeczy, w których efekcie dziania się maszynista feralnego pociągu, z objawami zespołu Korsakowa, przebywa do dziś w Specjalnym Ośrodku w Parzących Miechach.

2

Takich burz jeszcze tu nie widzieli. Przechodziły od tygodnia, całą dobę, na okrągło, co na tej długości i szerokości geograficznej nosi znamiona anomalii. Ciężkim taranem atakowały od południa w stronę centrum, trzymała je Rzeka, z flanek zaś portale burzowe w Przełęczy Wielkiej i na Ogrodowcach wyrzucały lekkie kawalerie tornad, które bezlitośnie siekły tyły.

W pierwszej kolejności atak na stacje transformatorowe w celu odcięcia prądu i wywołania chaosu. Taran przebił się w końcu III Tamą na Krzywie i ciężkie deszczowe chmury zawisły na niskim pułapie, powodując liczne podtopienia i, jakże wrażliwe cywilizacyjnie, awarie wody i kanalizacji. Nocne alarmy i ledwo zipiące koguty służb całą dobę. Wyły psy, co do jednego, no może z wyjątkiem yorków i mopsów, których wówczas nie było jeszcze w mieście ani jednego, ale gdyby były, to na pewno nie one. W kontrze kocia muzyka.

Wyjące po domach dzieci, wyjące matki szarpiące włosy z głowy, ojcowie i synowie walczący o tron. Raczkująca łączność satelitarna i komórkowa wariowała, paliły się styki komunikacyjne w urzędach. Stan kryzysowy smaczny i zdrowy. Czuć było coś nad doliną i nie był to ocet. Za wcześnie na ocet, w tym roku w ogóle może być lipa z ogórkami, jak tak pada. Na razie tylko tutaj, bo w reszcie kraju słońce.

Poziom Rzeki w strefie wód wysokich i zagrożenie powodziowe rosną.

***

Stary Mordziaty wie swoje i niejedno przeżył nad wodą, a wie mianowicie, że najlepsze liny rosną na Jeziorku Kurkowym. Jeziorko Kurkowe to pozostałość po meandrującej bardziej tu niż ówdzie Rzece. Jedno takie wymeandrowanie rozrzuciło ciemne kleksy po łąkach i sosnowym lesie podrasowanym dębami, bukami, grabami, wiązami, brzozami. Z czasem tereny bliżej rzeki przejęły olchy, a za przyczółki miały już potężne wierzby, które setki topielców opłakały i opłakiwać kolejne setki będą. Wierzby to twarde zawodniczki, niejedno licho w nich spało, jak i po wiązach, ale w tych mniej chętnie, bo te mają koszmarną opinię. Powszechne są potężne jałowce.

W Jeziorku Kurkowym trafiały się najlepsze w okolicy liny.

Mordziaty lubi je tylko wiosną, burzową wiosną jak ta, maj to miesiąc lina, mawia. W tym roku biorą jak szalone. W głowę zachodził, czy to nie sprawa starej zanęty wzbogaconej o coś ekstra. Z grubsza patent opiera się na siekanych czerwonych robakach z kompostu, wymieszanych z różnymi rzeczami, jak kaszka kukurydziana. Nęci się trzy, cztery dni, potem dzień, nawet dwa przerwy, ale to jak ktoś jest cierpliwy i chce lina podjudzić. Nęcić wieczorem, a na łowy to tak grubo przed wschodem słońca, najlepiej po ciemku, żeby rozłożyć się ze sprzętem, czyli wypada wstać koło trzeciej w nocy tak naprawdę, ale czego się nie robi dla zajęcia miejscówki przed wrogim kolegą wędkarzem.

Zawsze można zaliczyć nockę i wtedy dzieją się czary. Powoli, jak najciszej, maksymalna mimikra. Brania zaczynają się jakiś kwadrans przed wschodem, opary nad wodą i pierwsze bąbelkowe ścieżki. Bąbelkują też butwiejące w mulistym dnie liście, ale te znaki żerowania pozna każdy, kto choć raz miał lina na haczyku. Spławik typu wagler jest najlepszy, no chyba że z kolca jeżozwierza, najważniejsze jest prawidłowe ustawienie gruntu, możliwie najcieńszy przypon, plecionka sprawdza się bardzo dobrze, haczyk nie mniejszy niż ósemka i najlepsze – czerwony hybrydowy robak z kompostu.

Przynęta ma być tuż nad dnem, najlepiej tak założyć robaka, żeby wił się w konwulsjach w miarę żwawo, zahaczając ogonkiem czy też główką o dno, wzbijając delikatnie muł i dając znać rybom, że „Oto jestem! Hop! Hop!”.

***

U Babci na podwórku są dwie skrzynie na kompost. Wrzuca się do nich potężne ilości fusów po kawie do jednej, do drugiej po herbatach – zielonej i czarnej – a do obu rosówki, gnojaki i całą rozmiarówkę dżdżownicy kalifornijskiej. Te na kofeinie są żwawsze, ale chętnie zasilają się teiną; i na odwrót – wśród herbatników trafiają się kawosze, koniec końców powstała hybryda – Superczerwony, prawdziwa perełka inżynierii genetycznej.

Tym mutantom nie potrafią się oprzeć najchytrzejsze z chytrych sztuk. Dzięki kofeinie utrzymują się przy życiu wyjątkowo długo, są bardzo mocne, żwawe, elastyczne i szybko się regenerują, to z kolei zasługa zielonej herbaty.

Jednego robaka można używać nawet kilka sezonów, trzeba tylko dać mu czas na zagojenie ran i mieć nadzieję na trafienie następnym razem w skrzyni albo pod szpadlem na działce. Sprężyste i aromatyczne do tego stopnia, że tradycyjne próbowanie przynęty, często kończące się wypluciem, bo lin lubi wybrzydzać, w tym wypadku kończy się szybszym połknięciem, tak że ryba, będąc już w sadzyku, czuje jeszcze łaskotanie w brzuszku, gdzie Superczerwony dogorywa bądź nie, tylko wierzga, bo kwas trawi mu rany kłute i szarpane. A może w tym się tarza, odkażając, bo skórę ma przystosowaną do życia w gnilnym środowisku i jest odporny na działanie wielu toksyn i trupiego jadu.

Często łaskotanie ustaje dopiero w chwili otwarcia jamy brzusznej ryby, no i można się zdziwić, bo ta niby martwa, a flaki żyją własnym flaczym życiem, takie mocne są te hybrydy. Trochę poparzone kwasem żołądkowym, częściowo poszarpane, dłużej dochodzą do siebie, ale prawdziwą gratką jest spotkać po latach takiego weterana. Powiem jedno, nie warto wtedy polegać na sumieniu i trzeba dać mu szansę godnie zginąć na haczyku, dajmy na to w paszczy szczupaka, bo te rzucają się na płotki, okonie, siebie, kaczki i robaki, a na ich uzębione jak tarka gardła i soki żołądkowe trawiące ołów, stal i plastik nie ma mocnych, nawet Superczerwonego.

***

Brania są delikatne – najpierw drgania, potem spławik zaczyna odjeżdżać w różnych kierunkach, ale jeszcze się nie przytapia. Nie należy za szybko zacinać, bo lin lubi pocmokać i popróbować przynętę. Tylko w przypadku hybrydy ten moment, kiedy spławik nurkuje z ukosa i trzeba ciąć, następuje szybciej. Należy jak najprędzej wyprowadzić rybę z miejsca żerowania, tak żeby reszta się nie skapnęła. Liny to jedne z najbardziej walecznych, jak również podejrzliwych i płochliwych ryb. Pięknych ciemno-oliwkowo-zielonych. Małe wodne prosiątka (karp to już ordynarna świnia wodna typu duńskiego, naszpikowana mułem i metalami ciężkimi).

Na Kurkowym trafiały się i trzykilowe sztuki, mięso znakomite, najgorzej jest ze skrobaniem. Drobna, mocno wbita i ośluzowana łuska, niemal pancerz, lecz są sposoby na to zagadnienie – można rybę sparzyć, równie dobrze sprawdza się zapiekanie w glinie bądź bryle soli; kiedyś nie dziwota, dziś to modne rzeczy w stylu kuchni fjużyn.

Przy dobrym sprzęcie i siłowym rozwiązaniu – bo, powiedzmy to, bawienie się delikatnym sprzętem w zmęczenie ryby jest dobre dla miastowych i ładnie wygląda na jutubie, a tak naprawdę jest mało humanitarne i stwarza tylko pozory walki – można wyhaczyć nawet z pięć najchytrzejszych z chytrych sztuk. Tak się można bawić trzy, cztery dni, tydzień nawet, ale nie dwa, jak w tym roku!

Jednak to nie sprawa zanęty. Grunt też nie ma nic do rzeczy.

Mgła (?) wślizguje się nad Rzekę – to ważne, wślizguje, bo mgły stosują różne ślizgi, natomiast kiedy padają elektrofiltry w ZP1, jest to bardziej opad prasy sprężającej powietrze. Ekolodzy nie wymyślili jeszcze smogu, który był od zawsze, ale nie o tej porze i nie tutaj. Bardziej przypominało to punktowy front burzowy, który pomrukiwał gdzieś od Świętej Wieży.

Nad lustrem wody zamarły zimne niebieskie pociski, w trzcinach ucichły potrzeszczy piski. Zastygł nawet Superczerwony na haczyku, liny jakby zmulone.

Mordziaty siedział niewidoczny w szuwarach, maskujące moro i poczciwe gumofilce, parno, ale jakby zimno, ki pieron. Popatrzył na szwajcarską kolejarską busolę, spadek po dziadku kolejarzu. Czas jest, a słońca nie widać. Wagler na trzyipółmetrowym węglowym teleskopie, pięć przelotek, tak samo dobry na szczupaka na żywca, jak na każdą rybę, ani drgnie. Zrobiło się mroczniej, mimo słońca pory wstawania. Usłyszał silnik samochodu. Nie widział, co się dzieje na drugim brzegu. Silnik cały czas na chodzie, ktoś zaklął ze wschodnim akcentem, a może z przegłosem, a chwilę potem walnęło w wodę, jakby rzucił beczki. Samochód odjechał bardzo szybko, uwalił lusterka na wąskiej leśnej drodze.

Fala po beczkach dotarła do Mordziatego. Poczuł dziwny zapach, coś jak połączenie dojrzałego obornika i zjełczałego miodu gryczanego, gdyby tylko ten jełczał. Zamroczyło go. Usłyszał z daleka pociąg.

Stoi na stacji, obok dziadka, który spogląda na swoją kolejarską busolę i kręci kolejarskim wąsem. Za wcześnie, wymamrotał i obrócił się w stronę wnuczka, za wcześnie. Oczy miał wydłubane, czaszka pusta, bez mózgu. Za wcześnie, powtórzył. Mały Mordziaty zesztywniał, za plecami usłyszał rzężące żałośnie żurawie.

Żałośnie, jak w tej piosence Królowa bez. Nie do końca wiadomo bez czego, może idzie o bezy ciasteczka albo o bez roślinę, ale w tych przypadkach dopełniacz liczby pojedynczej i mnogiej brzmią całkiem inaczej, w każdym razie to numer byłej wokalistki czeskiego pochodzenia zespołu ANO. Kiedyś niegrzeczna, nielubiąca się uczyć i obrażająca nauczycieli na cały kraj ze sceny na pewnym znanym festiwalu, gdzie miała debiut, dziś to prawdziwa dama, pomalowana w różne wzory, w tym matematyczne, a osoba dobrze poinformowana mówi nawet o macierzy i równaniu różniczkowym pierwszego rzędu w miejscu niewidocznym dla szerszej widowni; są kolorowe cytaty, pulsary i, najprawdopodobniej, żurawie. Do tego przegryza bezy właśnie i pisze książki dla dzieci jak tę, w której jeden chłopak zjada gile z nosa i może nie byłoby to takie dziwne, gdyby nie to, że zjadał nie tylko swoje.

Stary Mordziaty z powrotem znalazł się nad jeziorkiem. Nigdy nie widział ani nie słyszał żurawia, ale wzmożona perystaltyka jelit podpowiadała mu, że to one rzężą. Ciarki przeszły mu po plecach, nawet się zdziwił, o, ciarki mi przeszły po plecach, jak to mówią, i dopiero teraz zorientował się, że stoi po kolana w wodzie, jeszcze krok i zaczyna się linowa głęboczka.

W celu uspokojenia bakterii zamieszkujących wszelkie zakamarki ciała, łącznie z okrężnicą, i ukojenia rzężących żałośnie nerwów dopił wodę po ogórkach, spojrzał na jeziorko, zebrał szybko graty, rower i potykając się co raz, uciekał, jakby go sto żurawi goniło.

Usłyszał huk i potworny jazgot. Co się, do lina pana, dzieje?!

3

W Baranowie owce prują i Baranów z tego słynie, a przynajmniej słynął, bo jednej nocy wszystkie owce zniknęły.

***

Za czasów borów lasów na zachód od Baranowa funkcjonowała, i funkcjonuje nadal w prawie niezmienionej postaci, osada Obrusy (przy średniej dwadzieścia dziewięć kilometrów na godzinę to jakieś dziesięć minut na rowerze typu kolarka albo dwudziestką dziewiątką od Cmentarza do Dąbrowy, stamtąd niebieskim szlakiem lądujemy za DPS-em, w dobrym tempie i niełatwym terenie to minimum pół godziny; w nocy adrenalina razy dziesięć). Mężczyźni ganiali po lasach za zwierzyną i ujarzmiali Rzekę, a kobiety i dzieci uprawiały zbieractwo. Nie było wówczas gospodarki rolnej i ludzie robili, co chcieli.

Legenda głosi, że zajechał na te ziemie król znany z pobożności. Miało to miejsce jesienią, gdzieś w dwunastym wieku, skusił go Łowczy, mamiąc wizjami zwierzyny wszelakiej. Było, jak mówił. Bory, lasy, pagórki, skałki i Rzeka. Tylko gadzina gdzieś się pochowała. Stali na północnym brzegu. Las przyglądał się przybyszom bielmem skał. Wtem zakotłowała się woda! Od zachodu nad lustrem powstawał lej, a na sinogranatowym niebie wir wciągający Rzekę z jej mieszkańcami. Rzekłbyś, gdybyś tylko wówczas miał taką wiedzę, galaktyka wsysana przez czarną dziurę.

Z podziemi dochodziły tam-tamy. Zawyło tornado, odpowiedziały wilki. Coś szło ciężko, torturując drzewa. Zrobiło się ciemno, albo inaczej – raz ciemno, raz widno, istny stroboskop, o którego istnieniu w dalekiej przyszłości nie mieli pojęcia, jak i o czarnych dziurach, ale takie mieli skojarzenia. Ten król był pobożny, ale nie tak, jak trwoga to do boga (celowo małą), nowego, którego na dobrą sprawę znał słabo, i może coś tam ludzie w zamku gadali, tylko był on w stałym kontakcie z innymi Bogami (dla niego dużą).

Byli tu wcześniej, długo przed tym, który stosuje technikę nawracania metodą ognia i miecza i aż tak bardzo nie różni się od starych bożków, ci zaś mogli się nieco wpienić faktem wkroczenia na swój kwadrat, czy też bardziej heks, obcych Książkarzy, zwyczajna wojna gangów.

Król oficjalnie popierał nowego, bo wiedział, że to nieuniknione, ale teraz jął się modlić do bożka od rzek i cieków wodnych. Gdy wymówił imię, padł blady strach po załodze raczej niestrachliwej, starzy wyjadacze mózgów wrogów teraz byli potulni jak baranki. Nie wiedzieli, że król trzyma sztamę z bożkiem, którego wyobrażenie miano w czasach czarnych dziur i stroboskopów odnaleźć na malowidłach naskalnych w Kanadzie i Szachownicy II.

Z lasu dobiegł ich dziwny zapach. Z nosami w górnym wietrze, nieco nierozsądnie zaczęli wspinać się na wzgórze o mętnym spojrzeniu – kolesie w zbrojach, z mieczami, pikami, halabardami i Bóg, ten od rzezi, wie, jakim żelastwem jeszcze. W polowaniu brało udział – licząc orszak, nagonkę, uzbrojenie, obóz – dobre dziesięć ton najprzedniejszej stali. Ależ to było widowisko! Rzeka podświetlana serią wyładowań trzymała burzę w ryzach, tornado po drugiej stronie łamało karki najstarszym dębom i bukom, a połamanych kończyn nikt nie liczył.

Nawałnica znienacka odbiła na południe. Król i świta podnieśli głowy, bo pracowali już w dolnym wietrze, i stanęli przed sporym ostańcem wapiennym o kształcie czaszki. Oczodoły płonęły mlecznym półmatem, wejścia broniły upiorne zęby, po dwa stalaktyty i stalagmity. Strach był, ale co mieli robić? Burza robiła kółeczko, jakby brała rozpęd i wracała. Przecisnęli się wąskim gardłem uzębionej paszczy. Długi i wysoki tunel miał na ścianach pochodnie, po wyjęciu pierwszej zamknęło się wejście i nastała ciemność. Wzięli kolejną i nastało światło, ale nie od pochodni, tylko po całości korytarza, coś jak kinkiety w kształcie liścia dębu czerwonego, w jesiennej, półmatowej szacie.

Znaleźli się w komnacie o potężnym sklepieniu, pod które weszłaby cała planowana w Baranowie bazylika. Spod kopuły kaskadowo rwał potok i rozpadał się w dziesiątki korytarzy. Z tuneli położonych wyżej mrugały światła, też czerwone. Wychynęli potężni ludzie z kagankami, cali w skórach; niewidocznymi szlakami w skale zeszli do świty. Król podniósł rękę, żeby załoga wstrzymała się z rzezią, na to jeszcze przyjdzie pora. Olbrzymi w skórach z nieznanego Łowczemu zwierzęcia przemówili w starym języku, a że król nie był w ciemię bity i uczył się języków, odpowiedział i zorientowawszy się co do przyjaznych zamiarów olbrzymów, dał się poprowadzić z ekipą w jeden z korytarzy.

Powietrze może nie tyle zatęchłe, co zaczadzone, ale czuć było jego ruch. Z sufitu zwisały całymi kępami, unieruchomione między stalaktytami, nietoperze. Błyszczały im oczy i zęby, jak nafosforowane, z wyróżniającymi się kłami, wcale nie drobne igiełki, aż trudno było wzrok oderwać. Szli w milczeniu po kostki w wodzie. I to kapanie, kap, kap, kap. Zrzucili całą stal. Pogubili się w przewyższeniach, czasie i rozwidleniach. Skrajnie wyczerpani znaleźli się wreszcie w innej rozświetlonej jaskini, nie tak dużej jak poprzednia, ale wystarczająco, żeby zrobić wesele, takie huczne i właściwe.

Sama grota była otwarta na zewnątrz. Widok na Rzekę ze zbocza jakiegoś stromego wzgórza od południowej strony, w dole przepaść. Burza przechodziła nad głowami skołowana, bo zniknął jej nagle silny sygnał ściągający. Poszła więc, gdzie przeważnie chodziła, wzdłuż Rzeki na wschód.

Grota była przytulnie urządzona, połączenie kamienia z drewnem, pięć pieców gotowych przyjąć żubra, do tego paleniska otwarte, usytuowane pod naturalnymi kominami. Z małych otworów w ścianach wydobywał się trudny do zdefiniowania zapach olejków eterycznych, mirry, kadzideł? – człowiekowi od razu lżej się na duszy robiło. Funkcjonowało nawet ogrzewanie podłogowe. Na deskach dębowych masywne ławy i stoły. Skóry zwierząt, o jakich się Łowczemu śniło, a o jakich ściemniał królowi, ścieliły barłogi i potężne trony, na ścianach dziwne malowidła i mnóstwo oręża z najprawdziwszej stali damasceńskiej.

Kobiety i dzieci wyglądały z zaciemnionych, ale ogrzewanych grot-pokoików. Król i świta zostali podjęci po królewsku, pieczone dziki, jelenie, zające, bażanty, kuropatwy i dziwny, ale pyszny, podany półkrwiście stek w kształcie kielni, o której istnieniu, nota bene, również pojęcia nie mieli. Zmęczeni, a może zaczadzeni, zalegli snem sprawiedliwych.

Wszystkim śniło się to samo – że biorą udział w jakimś tajemniczym rytuale ogniska, nad Rzeką, z obowiązkową w takich wypadkach kąpielą na waleta i orgietkami na wysepkach i łachach pośrodku nurtu.

Obudzili się rozochoceni przed grotą-czaszką, ale wejścia już nie było, a w oczodołach siedziały gołębie. Patrzyły złowieszczo. Martwe konie bez oczu i mózgów leżały na jednej kupie, dziesięć ton najprzedniejszej stali zniknęło. Szczęśliwie dotarli pod Kalisz. Król specjalnym edyktem nadał ziemie i Rzekę pod opiekę Łowczemu właśnie, chociaż początkowo już go widział gdzie indziej, bo dla gości z Inkwizycji był to smakowity kąsek. Łowczy, baron niemiecki, był już na ich celowniku, wystarczyło szepnąć słówko, dlatego to „wygnanie” przyjął niemal z radością.

Z nowym bogiem – no nie dało się inaczej, powiedział Mieszko I „A”, to trzeba teraz powiedzieć „B” – przyszła z Zachodu nowa technologia i gospodarka rolna. Baron zaś był niezastąpiony w budowaniu przyczółków pod ekspansję, co nazywało się osadnictwem na prawie niemieckim. O grocie i ludzie ją zamieszkującym zapomniano. Albo celowo przemilczano, uczestników tamtej wyprawy bowiem zesłano z rodzinami do Obrusów, ponieważ po tym śnie (?) przygodzie stali się rozwiąźli i wzrosła dzietność do oszałamiających rozmiarów, co przyczyniło się szybko do eksplozji demograficznej macierzy. Sioło Krowia Woda zajął sam Łowczy. Król upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, ale przestał słynąć z pobożności.

Inkwizycja węszyła dalej.

W ten sposób dotarł na te ziemie Bursztynowy Szlak. Zaczęło się kupiectwo i handel. Osada szybko urosła i przeniosła w górę rzeki, zostawiając w dole zbójeckie Obrusy. W Obrusach pozostał kult, przywleczony podobno aż z Kanady, od plemienia Indian Tasttine, którzy przed ich odkryciem odkryli nas, a oparty o Rzekę, gdzie oddawano cześć i składano ofiary czemuś wychodzącemu z wody.

W Jaskini Niedźwiedziej, Rezerwat „Mrówki i Węże”, znaleziono wcale niemałe szczątki jakiegoś zwierzęcia. Nazwa jaskini stąd, że były to ponoć kości niedźwiedzia z jurajskich czasów, ale pewności nie ma, ponieważ razem z profesorem o biblijnie brzmiącym nazwisku zaginęła dokumentacja, a świadkowie, obsługa wykopalisk i tubylcy, ginęli w tajemniczych okolicznościach, wieszali się albo ginęli na bagnach zwodzeni syrenim gruchaniem. Ciekawsze są malowidła w Szachownicy II – przedstawiają stwora stojącego na dwóch łapach, wielkości drzew, ma rybią łuskę na płaskim, sporym ogonie, cielsko faktycznie niedźwiedzie, po grzbiecie idzie kolczatka, obowiązkowe szpony, ale łeb nieproporcjonalnie mały, zwłaszcza do zębów, tak samo nieproporcjonalnie długich, czerwonych, ślepka, można rzec, jak u misia, ale też czerwone, z hipnotyzującą, ledwo widoczną czarną spiralką, jak już człowiek ją zauważy, jest za późno.

Jednak za późno jest już wcześniej, stwór idzie przez las w stronę rzeki, a za nim ślad, jakby smuga po ślimaku, z której wydostaje się opar, lekka mgiełka. W tej mgiełce ludzie. Wymachują rękami, jeden idzie na czworaka, inny, najprawdopodobniej ksiądz, przebija krzyżem-włócznią kobietę, która ma na widły nadziane niemowlę, kot wydrapuje psu oczy. Makabryczny pochód idzie za śladem w kierunku wysokiego brzegu jak lemingi, w tle pożar i wisielcy, a nad tym wszystkim unoszą się jakieś ptaki, być może kruki wietrzące wyżerkę, ale dzioby nie te.

W tamtych czasach składanie ofiar na nikim nie robiło wrażenia, a nawet było zalecane, co zresztą przekształcono z czasem, po którymś soborze, w instytucję baranka ofiarnego. To dla wierzących, bo dla niewierzących i satanistów jest wersja z kozłem.

Przywleczono w górę Rzeki owce i tak powstał Baranów.

Miał być nowoczesny. Jak się powszechnie wydaje, nowoczesność polega na zaradności życiowej i braku guseł, albo przynajmniej oparta jest na gusłach, ale nowoczesnych, pasujących do realiów rynkowych lub nawet stojących z nimi w sprzeczności, co składa się na ów magiczny czynnik – niewidzialna ręka rynku, duch święty, zwał, jak zwał. Zaimplementowano naprędce gospodarkę rolną, zbóje przeszli na feudalizm. Kult ukryty, jak wirus opryszczki, w zwojach mózgowych kąsał jeszcze znienacka, ginęli wtedy ludzie. Kilkaset lat później dalej ciągną na bagna albo wieszają za Drugą Bramką. Obrusy zaś do tej pory przypominają wieś jak za Kołodzieja Piasta i mają się tam dobrze podejrzane stowarzyszenia w rodzaju Czarcich Kręgów.

Już nie miasto, bo zły car zabrał prawa miejskie, ale nie poczucie bycia miastowym, zasłynęło z handlu i aż do drugiej wojny światowej kwitło w najlepsze. Pozbawienie praw miejskich nastąpiło w wyniku spisku uknutego przez Zawistne Baby z czeczeni (celowo małą) i panów na obejściu z Zawodzia, mało brakło, a doszłoby do rozbioru wewnątrz rozbioru i Baranów zostałby podzielony po połowie między te dwie wioski.

Pieniądze płynęły jak Rzeka, leniwie, ale z mocą, tu i ówdzie meandrując, szarpiąc, podmywając, zatapiając. Prosperitę przerwała najpierw pierwsza, potem druga wojna. Zważywszy, iż Baranów handlem, a więc Żydami stał, można się spodziewać, że podupadł, ale gdzie tam. Do dziś w gminnych przedszkolach i szkołach naucza się podstaw przedsiębiorczości, a w każdej klasie nad tablicą motto – „Lepszy gram handlu niż kilo roboty”.

Podczas drugiej wojny w tajemniczych okolicznościach zaginął tu niemiecki generał, który zainstalował się ze sztabem w ruinach zamku, a raczej w podziemiach, których ściany wykute w skale zdolne były, i są do tej pory, dać odpór współczesnym bombom penetrującym przeznaczonym do walki partyzanckiej w górach i do niszczenia bunkrów. Niemcy (gdyby nie początek zdania, byłoby celowo małą) planowali tu coś grubego – doki dla u-bootów. U Wrót Jury, które tworzą Góra Czaszki i Wapiennik, miała stanąć tama, zatapiając Obrusy i Baranów. Na drugi dzień po rozbiciu sztabu generał nie wrócił znad Rzeki, ponoć był zapalonym wędkarzem i miał w zwyczaju przed akcją iść na szczupaki. Groziło represjami, więc miejscowa ludność zwiała do lasów i tuneli, a niemcy (celowo małą) zrównali Baranów z ziemią. Trzy razy. Jednak marketingowo bardziej liczy się kto pierwszy, ten lepszy, a nie ile razy został zbombardowany.

Jest wersja, i są na to dowody, że w Baranowie miał mieć przed wybuchem wojny swój sztab 30 Dywizji Piechoty Wojska Polskiego. Rozmowę na ten temat, pod koniec sierpnia trzydziestego dziewiątego, przeprowadził szef transportu bodaj z pułkownikiem Surackim, a podsłuchał szpieg, czeczeniec (celowo małą), do spółki z Kawką, hodowcą gołębi, tu pewności nie ma co do nazwisk, nie ulega jednak wątpliwości, że ani na Czeczenię, ani Kawkowo nie spadła nawet jedna bomba.

Baranów został zbombardowany nie w odwecie za śmierć generała, to też, ale ponieważ spodziewano się tu przed nim polskiego sztabu i takie uderzenia w strategiczne punkty, łączność, transport, magazyny wyprzedzają w każdej wojnie, na całym świecie, regularne naloty dywanowe, w których specjalizowali się nie niemcy (celowo małą) akurat, a alianci. Ale tu tkwi haczyk i sprytni PZM-owcy ładnie go wykorzystali, Baranów bowiem nie był wówczas miastem, tylko wsią, i mógł sobie być pierwszy zbombardowany, ale jako wieś.

Teraz najlepsze. Według kronik faceta z Wierzchołków, który miał dobre wtyki u Owczarzy z okolic Cięciwy, na PZM też nie spadła żadna bomba z samolotu, tylko prowadzony był ciężki ostrzał artyleryjski (który ma na celu przygotowanie gruntu pod wjazd jednostek pancernych i wkroczenie piechoty, czyli klasyczne działania na froncie) z południowego wschodu armatami Kanone 18 in Mörserlafette, cudeńkami techniki wówczas. Sugerowałoby to duże znaczenie strategiczne miejsca, w którym stoi obecnie ośrodek ZHP.

Według pieśni i podań ludowych zielone ludziki pojawiły się tam już na początku wakacji trzydziestego dziewiątego, a tydzień przed wybuchem wojny od strony Bieńca i za Szachownicą lądowali spadochroniarze – ci sami, co Mussoliniego odbijali. Na koniec, nie wiadomo skąd, pojawili się ludzie z jednostki specjalnej od nietypowych projektów, co potwierdza Książkarz Dżimi i ma na to liczne dowody w postaci guzików od mundurów i nie tylko. Do czego więc zmierzam, to to, że w końcu nie do nas prezydent zagląda. Tak oto PZM, Pierwsze Zbombardowane Miasto, zdaniem wielu lokalnych patriotów i historyków zaiwaniło nam, Baraniorzom (bo piszemy się dużą) fakt bycia pierwszym zbombardowanym miastem. Nie pomogło nam odsłanianie pomnika ofiar niemiecczyzmu i salwa honorowa wojska, transmitowana w jednym z dwóch kanałów telewizji publicznej.

Tereny stworzone są do działań partyzanckich i nie mieli tu niemcy (celowo małą) łatwego życia. Wynieśli się tak szybko, jak przyszli.

Ludność z owcami przetrwała okupację w jaskiniach. Powiada się, że część zwierząt zaginęła w tunelach i okolicach ponoru Suchej Strugi i że część z nich przeżyła, co więcej, zaczęła się rozmnażać. Doszło do wykształcenia rasy łysych Ślepych Owiec, które nocami wychodzą z podziemi na wypas, o czym słyszał ktoś przez kogoś, kto przysięgał się na matkę, że widział. Poprzedzają je nietoperze, robiąc wywiad, owce bowiem już w trzecim pokoleniu są wyposażone ewolucyjnie w echolokację.

Nagie ciała zwabiają komary i inne insekty, a te stanowiły z kolei pożywienie nietoperzy, typowa symbioza, z tym że nie do końca. Ich przysmakiem są pękające od krwi kleszcze, i nietoperze, jeśli mają wybór, to wolą pić krew, więc te tak się wycwaniły, że czekają, aż się kleszcze utuczą, następnie serwują sobie już w jaskiniach, gdzie nikt nie widzi, sutą kolacyjkę, nierzadko dopijając ze świeżej ranki (tłumaczą owcom, że ich ślina powoduje zakrzep krwi, co jest oczywistą nieprawdą). Pytanie tylko, co żrą owce zimą, możliwe, że również ewolucyjnie hibernują razem ze swoimi skrzydlatymi przyjaciółmi, ale nikt jeszcze tego nie potwierdził.

Z tych naziemnych owiec do późnego Gierka jeździły skóry w góry, a mięso przelewało się drugim i trzecim obiegiem, drzwiami i oknami, podziemnymi przejściami i tunelami. Radosne, baraniną karmione blisko siedmiotysięczne miasteczko.

***

Do Baranowa zjeżdża się z każdej strony. Panuje tu inna strefa klimatyczna, tak nie-dorzeczna, że nieujęta w Podstawie Propagandowej geografii. Gmina Baranów to rozległa dolina rzeki, wylana hektarami łąk, z ziołami i roślinami, o których holenderskie krowy i owce mogą tylko pomarzyć, a kwaśne mleko czy oscypek z takiej łąki nie mają sobie równych. Dookoła iglasta klimatyzacja, na wapiennym filtrze, dającym ten specyficzny odczyn gleby rodzący trufle, a wodzie ultraczystość, zmineralizowanie i jony takie to, a takie. W powietrzu zwierzęcy magnetyzm.

Nadspodziewanie dobrze rosną tu jałowce, są tak potężne, że odnotował to pewien facet, który jest zapaleńcem od rzek i zdobywa je w ten sposób, w Polsce na razie, że idzie w dół, od źródeł do ujścia. Raz szedł naszą Rzeką i mówił, że pierwszy raz poczuł się nieswojo nad wodą właśnie tu, w okolicach Mostu Kolejowego, dlatego wyjątkowo nocował u Dziadków na podwórku.

Styczeń, w namiocie, mimo śniegu i mrozu, koło minus dziesięciu (Babcia przez pół roku nie chodziła na Renek, tak się tego wstydziła, wiadomo, co ludzie gadają). Zawsze chodził zimą, ze specjalnym wózkiem, bo tak jest łatwiej, nie ma chaszczy, w każdym razie szedł grubo po Wydarzeniu i podzielił się spostrzeżeniami nie tylko flory natury. Trzymaj się, gościu, już wygrałeś.

Na północnym brzegu doliny leży Wichrowe Wzgórze. Na południowym stoku, opadającym w stronę zabytkowego kościoła Parafii numer 1, stały krzyże przypominające zarazę cholery, od zachodu wiatraki. Dziś do wschodniego zbocza, wiatry wieją tu przeważnie z kierunku zachodniego, przytuliła się elegancka dzielnica willi jednorodzinnych. Wcześniej były pola i nieużytki, aż raczkujący deweloper baranowski wpadł na pomysł, żeby zrobić tu drugie Beverly Hills. Ludzie to kupili, tę wizję „Beavers Hills”, ponieważ nazwę nieznacznie zmieniono z racji praw autorskich, chociaż i tak nikt nie wnikał, co to znaczy. Ważne, że brzmiało podobnie, a że Wzgórza są przecież wszędzie dookoła i niektóre mają oczy, to teraz mieszkają tam Baraniorze – jeśli nie wyższej klasy średniej, to na zasadzie jak cię widzą, tak cię piszą, na dobrej do niej drodze.

Na samym szczycie Wichrowego został kawałek sosnowego lasku i trochę miejsca na obserwacje nieba podczas gwiazd spadania.

Rzeka wije się ze wschodu na zachód, przez ciemnozielone lasy Zakręconego Parku Krajobrazowego niebieską, jeśli niebo akurat jest niebieskie (wtedy to ładniej wygląda), poszarpaną jak psu z gardła wyjęta wstęgą. Na tym odcinku to dzika rzeka. Regulowana raz, na potrzeby młyna i elektrowni, faszynowo-kamiennymi opaskami tuż przed Liną. Działał przy I Tamie piękny drewniany młyn, odnotowany w podwodnym rejestrze zabytków jako zabytkowa elektrownia wodna, numer rejestru 347/26/86, i tartak. W wakacje na tamach płonęły tony faszyny, a po drewnianym młynie została budka z blachy falistej, zasłaniająca maszynerię elektrowni wodnej, która według zapowiedzi nowego prezesa Współdzielni ma wkrótce ruszyć na nowo, otwierając nową epokę w dziejach miasteczka.

W oddali kopciły do niedawna ryngowce, takie potężne piecokominy z pełnej cegły do wypalania skały wapiennej. Było ich około setki. Piecarze dla każdego mieli ciężką pracę, a z niej ciężkie pieniądze dla siebie. Sporo wapienników ocalało i działa kilkanaście nawet teraz, tylko wkład inny.

W zamian pięknie zakopciły cztery kominy Zakładu Przetwórstwa numer 1 (ZP1), przerabiającego, w sposób społecznie odpowiedzialny i ze szczególną troską o środowisko naturalne, sól tej ziemi, wapień właśnie, na Polskę, jej budowę, jej domy, drogi, mosty, parkingi, garaże i ogrodzenia, lotniska, a już wkrótce kolonie na Marsie, prowadzone są przecież zaawansowane badania i inwestycje w rodzaju Belzebuba i Silosu-Matki. W wyniku niemieckiego ordungu i po latach modernizacji teraz kopci tylko jeden komin, ale tylko od czasu do czasu, kiedy elektrofiltry padną.

Stojąc na szczycie Wichrowego, patrząc na wschód, mamy bezobjawowo kopcący komin po prawej, a po lewej, bliżej, największe w tej części Europy Hale Zamrażania, drugiego giganta przemysłu, Zakładu Przetwórstwa numer 2 (ZP2). ZP2 zajmuje się wytwarzaniem i gromadzeniem mrożonek, słodkim letnim ochłodzeniem i ochładzaniem stosunków sąsiedzkich w szczególności. Powiada się, że właściciel interesu, uznany ekoterrorysta Padre, jak nazwali swego dobrodzieja pracownicy i mieszkańcy, jest w istocie Ojcem Założycielem dzisiejszego Baranowa, może nawet całej gminy.

Jak w filmach o ludziach przychodzących do takiego Ojca z problemami nie tylko natury wychowawczej, całujących go w pierścień, Ojciec zaś, w zamian za drobną przysługę albo nawet obietnicę przyszłej przysługi, bo nic tak nie wiąże człowieka z człowiekiem jak zobowiązanie, obiecuje załatwić sprawę. Żołnierze, to jest dzieci Ojca, w jego imieniu wręczają innym ludziom uzbrojone wędki zawinięte w gazetę, przeważnie spinningi na szczupaki, sandacze i okonie, podrzucają końskie, ale częściej baranie, łby do łóżka, żeby mogli na to węgorzy nałapać.

No tego rodzaju rzeczy pokazujące, jak poczciwym człowiekiem jest Ojciec, czyli Padre. Jest trzecim pracodawcą w Gminie, zaraz po Urzędzie i ZP2. Zapewnia miejsca pracy i byt, może nie tak godny jak ZP1, ale pewny. Dzięki bogu, temu od pieniędzy, każda mieścina ma takiego Ojca. Jest to stary patriarchalny wzorzec, na który uwzięły się ugrupowania używające bez pojęcia przymiotnika „liberalny”, zaś ich zwolennicy ukrywają się pod skomplikowanymi skrótami i jeśli on upadnie, ten wzorzec, czy też Padre odejdzie do Krainy Wiecznego Biznesu, to upadnie Baranów i stoczy moralnie na samo dno jaskini najgłębszego grzechu.

Po obu stronach Rzeki Zakłady Przetwórstwa 3–10 two­­­­rzą Zagłębie Ogórkowe. Dzisiejsi tubersi nie mają pojęcia, jak to jest, niepełnoletnim będąc, pracować w wakacje miesiąc przy ogórach, kiedy decyzja o rzuceniu pracy często zapadała po pierwszej wypłacie, aby na drugi dzień jechać w ubikacji zatłoczonego pociągu nad morze, a że nie było komórek, rodzice z reguły nie wiedzieli, co, gdzie i z kim, i dostawali pocztówkę albo nie.

W sezonie letnim nad doliną unosi się zapach ogórków konserwowych, a w burzowe noce słychać tarcie chrzanu, a jak chrzan, to i ćwikła, bo ZP3–10 przerabiają nie tylko ogórki, ale warzywa w ogóle i owoce na słoiki, i są w tym dobre. Produkty Zagłębia zdobywały medale na targach żywności, a przebojem okazała się seria Zakładu Przetwórstwa numer 4, Słoiki Próżności, i niedościgniony Chrzan Próżności, od którego nos i potylicę urywało; rozmaite sałatki i oczywiście Ogórki Próżności w kilku wariantach, a ponieważ Zagłębie zaspokaja gusta i guściki, była nawet ekskluzywna seria ogórków konserwowych w gorzkiej czekoladzie, miniogórki marynowane z cynamonem i laską wanilii z Cejlonu i zapiekane w cieście jak do kibbelingów, ale cieszyła się powodzeniem jedynie wśród smakoszy w rodzaju tej dziwnej kobiety demolującej kuchnie w restauracjach. Czytelnik nieraz pewnie styka się z produktem Zagłębia, może nawet wkłada go do wielkanocnego koszyczka, niech poczyta etykiety. Niech czyta.

Obracamy się na południe, po lewej komin widocznie kopcący, bo padły elektrofiltry, zdarza się, i widok na dolinę Rzeki. Za rzeką, po prawej stronie trasy na Świętą Górę, drugie wzniesienie, ze starą, kiedyś piękną kapliczką na wzgórzu, a tam widoki na Beavers Hills i dolinę z drugiej strony. Tuż za kapliczką Nocne Dzięcioły. Słychać je bardzo wyraźnie zimowymi bezwietrznymi nocami, jak stukają uparcie w skały, szósta–dwudziesta druga, w niedzielę nie dziobią.

Okolica w kierunku południowo-zachodnim to rozbudowana sieć punktów przerabiania ziemi, bo kamień to przecież ziemia, w lepszą ziemię, czyli nawozy, ziemi w szutrowe, bite dukty leśne, ziemi w domy, place i pałace, bo i takie cacka jak trawertyn i marmur potrafią wystukać Nocne Dzięcioły. Dzięcioły jak to dzięcioły, mają szósty zmysł do wykrywania ukrytych tuneli, ale w tym wypadku wsadzają dzioby dokładnie tam, gdzie nie powinny. Nikt nie wpadł jeszcze na to, że nadają alfabetem Morse’a.

Na wzgórzu kapliczkowym wieszano kiedyś powstańców, styczniowych zdaje się, a dużo wcześniej urządzano pokazowe wieszania co zuchwalszych zbójów, szczególnie tych, którzy nie chcieli przejść na rolnictwo. Także niejaki Mąciński, dużo wcześniejszy Ojciec Założyciel, którego nazwę dumnie pałac w jakimś tam stylu nosi, wieszał tu nieposłusznych poddanych.

Inne źródła podają, że wysłannik Inkwizycji powywieszał na zlecenie sekciarzy (Baranów bowiem był po nowoczesnemu tolerancyjny i udzielał schronienia arianom, kalwinistom, Murzynom i Żydom, tym zwłaszcza, a także maoistom), którzy mieli związek z Rzeką, chowali się po jaskiniach i byli poza oficjalnym kościelnym obiegiem, a więc poza wszelką kontrolą, co oczywiście było nie do zaakceptowania, i że fakt ten wywieszenia miał zaważyć na dalszych dziejach Baranowa. Inkwizycja, i nie tylko, często torturowała skazańców w lochach kościoła Parafii numer 1, z którym tunelami pałac ma połączenie. Kapliczka, jak to z miejscami mordu bywa, to taka nakrywka.

Na zachód. Niedaleko Cmentarz, położony przy Górze św. Janiny, z której nasi ojcowie i ich koledzy zjeżdżali na sankach na pełnej prędkości, prosto na ulicę i w mur domu. Stąd polski snajper wypatrzył niemieckiego generała wychodzącego w kierunku Rzeki, ale był już poza zasięgiem skutecznego strzału i nagle zniknął z pola widzenia. Zapadł się pod ziemię.

Za Cmentarzem niezmierzone lasy Zakręconego Parku Krajobrazowego przecina, osią Wschód–Zachód, Trakt Kamieński, takie starorzecze Bursztynowego Szlaku. W tych lasach, na tym trakcie, bywała kiedyś królowa Błona, nawet jest gdzieś niedaleko wąwóz jej imienia, tylko trudno tam trafić, ponieważ lubiła Błona przecieranie szlaków, nie tylko kulinarnych, ale i obyczajowych. Biegła w czarnej magii i truciznach upodobała sobie okolice łuku czy też Cięciwy. Gościła często przy Górze Czaszki, albowiem żywo była zainteresowana niespotykaną chutliwością tubylców. Biedny Zygmunt.

Bywali z nią na Trakcie inni ważni ludzie, a kilku jest w Powrozie pochowanych w specjalnych kopcach czy też kurhanach, takich bieda-piramidach w każdym razie.

Jakieś dwadzieścia kilometrów na zachód od Baranowa Rzeka zmienia znienacka bieg i brużdżąc brzegi, odbija z kierunku zachodniego na wschód, w Krzoczewie idzie już na północ. Stąd nazwa krainy – Wielka Cięciwa Rzeki.

Inne przekonanie dotyczące Rzeki mówi, że właśnie łuk, czy też Cięciwa, ściąga burze. I faktycznie, większość nawałnic atakuje z flanki zachodniej. Nawet można połączyć przekonania o odbijaniu i ściąganiu, ponieważ łuk wytwarza pewien rodzaj pola, taki portal burzowy, który ściąga burze, a te po ściągnięciu odbija rzeka, częściej na wschód, w stronę alei Tornad. Po drodze ma przeważnie Baranów. Jedni mówią, że po drugiej stronie takim portalem jest stacja transformatorowa, inni że sama Góra Ogrodnika na Ogrodowcach. Transformatory zamieniają prąd na burze magnetyczne, po których padają sieci – z prądem, komórkowa, światłowody i Internet. Wzrasta wówczas współczynnik depresji wśród młodzieży, celebrytów, toktikowców, influenserów, patostrimerów i tym podobnych.

Dżimi mówi, że dwa tygodnie bez wody i prądu i dochodzi do zamieszek, plądrowania sklepów, w końcu rewolucja, marsz na Belweder czy też ratusz i koniec świata, jaki znamy, na który on jest już przygotowany. Działają tylko krótkie i średnie fale, no i komunikacja po tradycyjnym, podziemnym kablu.

Północ leśno-polowa z wioskami, gdy stoi się tyłem do Nocnych Dzięciołów. Uprawa rolna w okolicy to nieustanna walka z kamieniami. Gryka na tym tle się wyróżnia. Można doliczyć się w sumie czterech wiatraków, ale tych współczesnych, zielonych, postawionych na polach między Halami ZP2 a trasą na Wierzchołki. Po lewej stronie drogi wojewódzkiej prowadzącej do Pierwszego Zbombardowanego w Drugiej Wojnie Światowej Miasta (tak to sobie wykombinowali wizerunkowo, dzięki czemu regularnym gościem BOMB-y, Bogatych Obchodów Miasta Bombardowania, jest sam prezydent) stoi piąty wiatrak. Wiatraki to element projektu Miasta i Gminy Baranów pod nazwą „Mała Holandia”. Planuje się tu raj dla rowerzystów i wprowadzenie, poprzez turystykę na terenach zalewowych, powszechnej depresji.

W samym środku doliny Stary Baranów – teraz z rondem, dookoła może i stare wapienne budownictwo, ale wszystko otynkowane, więc trudno powiedzieć. Przed wojną stała tu waga miejska i synagoga, a po – od bomb ocalałe, potężne wierzby, klony, dęby i mnóstwo habazi dających cień i kryjówkę klientom Rybki, lokalu gastronomicznego klasy śledź z beczki plus litrowy kufel z grubego szkła.

Runął mur, a wszystko tylko przez to, że jeden, być może niepoważny, facet z gitarą i brodą (nikt wówczas nie myślał o barberach) to wyśpiewał, potem zaczęli śpiewać z nim lu­­­­­dzie, coraz więcej ludzi i zapachniało niczym innym, jak wypowiedzią performatywną, zakładając, że taka była, to zna­­­­czy spełniono określone warunki, bo jak okazja czyni złodzieja, tak okoliczności czynią wypowiedź performatywną. Czyni ją na przykład szczery zamiar jej wypowiedzenia, to bardzo ważne, potrzebne są też określone słowa klucze.

I tak na przykład jeśli facet śpiewał żartobliwie, ironicznie (bo dziś nie można poważnie traktować facetów z brodami, przynajmniej dziewięciu na dziesięciu), to nie, nie była taką wypowiedzią, ale jeśli śpiewał czasownikami dokonanymi, z przekonaniem, wiedział, że ludzie nie tylko chcą to usłyszeć, ale słyszą naprawdę, zgadzają się co do tego, to tak, wtedy wypowiedź nabiera cech performatywności, a więc kreowania rzeczywistości.

Ciekawe, czy gość czytał Austina od deski do deski, bo w Polsce jest raptem kilka osób, które to zrobiły, łącznie z przypisami i bibliografią, i Ojciec nie jest jedną z nich. To jedna z tych książek, których listę wypożyczeń służby pilnie śledzą i mogła być wówczas w drugim, a może i trzecim obiegu.

Po śpiewaku nastała rzeczywistość pod nazwą Wolny Renek. Obowiązuje tu Przegłos Barani, pochodny trzeciej palatalizacji, gdzie „y” ulega wymianie na „e”, a bliżej opisuje to zjawisko gramatyka historyczna. Niebywałych rzeczy można się dowiedzieć z przygód dajmy na to głoski „ć” na przestrzeni wieków. Są tu narody ze wschodniej grupy indoeuropejskiej, wokalizacje jerów, koniugacje, deklinacje, miesza się w to wszystko zachodnia grupa (w tym Germanie z jidyszem!), słowem: czego tu nie ma; dziwne, że jeszcze się za to nie wziął Wołuszyński, ale on specjalizuje się w robieniu tajemnicy z rzeczy oczywistych, a tu mamy do czynienia z prawdziwą zagadką.

Najbardziej poczytnych autorów – jak Szober, Doroszewski czy nawet Dubisz z Kurczabową, którzy i tak przy Klemensiewiczu to drobne płotki – czyta się jak rasowy kryminał, thriller z wartką akcją, a między wierszami karty ociekają krwią i przemocą i do końca nie wiadomo, kto jest winny.

Ruscy, w związku z tym wyśpiewaniem, musieli wycofywać się spod muru gruzów, z całym dobytkiem, jaki gromadzili od końca drugiej wojny, gotowi na trzecią, i teraz w Baranowie sprzedawali wszystko. Wszystko. Włącznie z pełnym umundurowaniem wojsk wszelkiego rodzaju, karabinami szturmowymi i snajperskimi, radiostacjami polowymi i przenośnymi, radarami krótkiego i średniego zasięgu, sonarami, polowym sprzętem echolokacyjnym i zakłóceniowym. Lornetki, lunety, teleskopy, czasomierze, zapalniki czasowe i do bomb penetrujących, generatory prądu, kawior i skopolamina, niezbędnik sapera, wszystko solidnej roboty.

„Zdjełano w SSSR” ma dziś taką wartość, co „mejd in dojczland” albo „japan” wtedy, a można powiedzieć, że lepszą. Sprzęt ten lekceważony, więc tani jak barszcz (którym ruscy też handlowali), jeszcze na lampach, jak współczesne wysokiej klasy wzmacniacze dla posiadaczy niezwykle wrażliwych uszu, jest w pełni niezależny od dzisiejszej elektroniki i TokTika, tak że świat cyfrowy może się co najwyżej zresetować i zaktualizować. Kto miał wówczas trochę rozeznania i grosza, a dolar miał się bardzo dobrze, ten nieźle się obłowił. Do dziś po wiejskich stodołach stoją czołgi, transportery opancerzone i amfibie, wypolerowane, po przeglądach, z wymienionym olejem, rozrządem i przeklętą uszczelką pod głowicą, ubezpieczone i gotowe do walki.

Widać to najlepiej po wszelkich zlotach patriotów i miłośników militariów, co zresztą jest nierozłączne, a czego dowodem są rozmaite inscenizacje historycznych walk, które mają pokazać najeźdźcy ze Wschodu bądź Zachodu: patrzcie, jesteśmy przygotowani, to wasz sprzęt i ciągle jest na chodzie.

Podczas jednej z takich imprez w Kawkowie wyrwał się na miasto czołg typu Rudy 102, goście wlecieli na Krajową z zamiarem najechania dyskoteki Słoneczko w czeczeni (celowo małą), ale chyba im się coś pomyliło, bo Słoneczko dawno zaszło, w każdym razie zdążyli oddać kilka strzałów ze ślepaków w stronę policji i uciekli w lasy, na bunkry.

Magistrat wdrożył plan „Menel-”, który zakładał, całkiem słusznie, iż wycinając stare, potężne drzewa i krzewy, dające cień, osłonę i zasłonę, pozbawi się amatorów wody po ogórkach miejsca schronienia. Pozbawi się też miasto tlenu i podniesie mu temperaturę, zrobi się duszno, niedorzecznie i niegrzecznie, ale było to konieczne, ponieważ program „Menel-” to tylko etap szerszego projektu „Mała Holandia”, który oprócz raju dla rowerzystów i powszechnej depresji zakłada utworzenie Doliny Kalcytowej, czyli czegoś w rodzaju połączenia dolin Krzemowej i Królów.

I ma to sens, ta maniakalno-depresyjna koncepcja, bo kalcyt kopano i kopie się dalej, jakby piramidy i grobowce ważnych ludzi są rzut beretem, a za inkubator, jak to się teraz ładnie mówi, ma służyć już Nowy Rynek. Nowy, bez drzew i przegłosu, zabetonowany, z obowiązkową fontanną, obsadzony cisami i pełzającym habaziem, okablowany, orurkowany. Wizualizacje i faktury nie oddają rzeczywistości. Klasyczni menele zniknęli, ale pojawili się inni, eleganccy żule w typie holenderskim, na rowerach, a że wizerunkowo było to zgrane, utwierdziło tylko Ratusz w przekonaniu o właściwym kierunku „Małej Holandii”.

Skrzyżowanie drogi krajowej z wojewódzkimi i powiatowymi musiały projektować tęgie głowy i może zdawało to egzamin w czasach furmanek, ale przy liczbie samochodów trzech do nawet czterech na rodzinę (wskaźniki z Beavers Hills) trzeba było uprościć system pierwszeństw i wymuszeń wypiętrzonym rondem wielkości wygasłego wulkanu w rodzaju Ślęży.

Osiedle, położone wyżej, na skalnej półce doliny, Nowy Baranów, to pokłosie ZP1. Noc Płonących Stodół i powstanie ZP1 zbiegły się szczęśliwie w czasie, w tym samym idealnym momencie, liczonym rok do roku wzorem na całkę oznaczoną pierwszego stopnia.

Baranów zalała wówczas fala betonu. Całe osiedle Złodziejówka to wylana na wapiennej skale inna skała – lity beton z cementu drogowego i portlandzkiego trzydzieści pięć – a na tym dopiero ulice tradycyjnych kwadracioków, jedno- i dwupiętrowych; jest też kilka budynków z awangardową technologią stropodachową ze spadkiem do środka. Domy o murach z pustaka żużlowego, zbrojonego i wypełnianego betonem, grubości nierzadko przekraczającej metr, są w istocie bunkrami. Wyobraźcie sobie taką uzbrojoną w cekaemy, dżaweliny, karabiny szturmowe i snajperskie rodzinę, ulicę, osiedle całe zaminowane – jest to teren praktycznie nie do sforsowania, tygodniami można z powodzeniem odpierać atak piechoty, a nawet ostrzał artylerii, kto grał w Red Alert, ten wie. Granicę Starej Złodziejówki wyznaczają Szeregowce, usytuowane frontem do czeczeni (celowo małą).

Dalej jest już Nowa Złodziejówka. Przymiotnik „nowa” jest semantycznym, a może i semiotycznym, nawiązaniem do bogatej tradycji, która w końcu do czegoś zobowiązuje.

Baranów naturalnie rozlewa się w kierunku wschodnim. Miasto postawiło przyczółki domków jedno- i wielorodzinnych nowego typu wysoko na północ i wschód, to Fort Wysmyczyzna, aspirujący do miana dzielnicy. Dalej, wzdłuż torów na północ, Ogrodowce I, II, III, ten ostatni jest szczególnie ważny, bo broni dostępu do węzła kolejowego w Chorzowie. Wysmyczyzna podeszła już pod czeczenię (celowo małą), a przy torach gromadzony jest ciężki sprzęt budowlany i gazy techniczne.

Na południowych stokach Ogrodowców I umyśliła sobie winnicę pewna pannica z Miasta Świętej Wieży. Naukowcy z Politechniki Papieskiej przeprowadzili badania gleby i w ogóle, a kiedy dostali wyniki, których się nie spodziewali, odradzali pannie ten pomysł. Sprawa podejrzana, ale winorośle mają się dobrze, mimo że pannica zniknęła.

Po drugiej stronie krajówki i Złodziejówki, od południa, skromne osiedle domków, nijak nienazwane, ciche, pod lasem, tuż obok Nowoczesnego Stadionu Miejskiego. Można o nim tylko powiedzieć, że rządzi się ruchem jednokierunkowym i na swoim kwadracie, a raczej heksie, ma cukiernię pana Dratewki.

Jagodzianki od Dratewki nie mają sobie równych, niezmiennie od pokoleń ten sam smak, po brzegi wypełniony antyoksydantami pierwszego sortu, żadne aroniowe czy czarnoporzeczkowe podróbki. Bywało, że sam Dratewka jeździł na Mazury jagody zbierać i jak w żniwa czy wykopki sąsiad pomagał sąsiadowi, tak sąsiedzi zbierają jagody Dratewce, byle tylko ten jagodzianki robił. Robi też oczywiście drożdżówki z kruszonką i bułki z serem, a także rogaliki z marmoladą różaną, eklerki, no może wystarczy tych cudowności, w każdym razie pięć ciepłych jagodzianek i podwójna siekiera z czajniczka ustawiają dzień.

No i bloki, bloki, bloki. Dwadzieścia osiem bloków, trzy- i czteropiętrowych, technologia wielkiej płyty, obiekt westchnień napływających ze wszystkich stron kraju do ZP1 ludzi. Obiekt westchnień, ale i zawiści, o lokalizację bowiem najpierw zakładu, potem osiedla, bił się Baranów z czeczenią (celowo małą) i Kawkowem całkiem bez metafor. W ruch szły pięści, noże, widły, sztachety, proce, zatruwanie studni, a z czasem i wodociągów, zgłoszenia, petycje, podania, skargi i donosy, potrójni agenci, przekupstwo, no i wreszcie podpalenia, ach te podpalenia! Arsenał był bogaty, szala głupiała od przechylania, aż w końcu zaważyła jedna noc, Noc Płonących Stodół.

Pojawili się blokersi i tubersi, setersi i piecersi. Jak blokersi, to z czasem i najprawdziwsze blokowe Getto. Po okrzepnięciu Osiedla i wykształceniu struktur ZP1 obejmowało sześć bloków, trzy cztero- i trzy trzypiętrowe, usytuowane strategicznie przy Krajowej, w obrębie przystanku na Kawkowo. Element napływowy nie był sprawdzany, nawet pobieżnie, liczyły się każde ręce do roboty przy ZP1.

Z owych czasów pochodzą najbarwniejsze opisy w kronikach milicyjnych, najwięcej pada słów: nóż, Kropelka, podpalenie. Rzecz dotyczyła nie tylko Getta, którym były początkowo wszystkie bloki poza Szeregowcem (trzy numery bloków w jednym, blisko Starorzecza i głównego nurtu Rzeki, tam rządziła inna banda, z którą ci z Getta nieustannie walczyli) – fala rozbojów i podpaleń rozlała się po całej gminie. Dopiero z czasem wypracowano w ZP1 metody selekcji, wykształcono własne kadry, a właściwe Getto, to getto gett, zaczęto socjalizować blok po bloku.

Dziś może to nie jest przystań artystów i specjalistów wysokiej klasy, takie rzeczy uchodzą w stolicy, ale miejsce znośne do życia. Ratusz hojnie dotuje blokowe EŁK-i (Emerytalne Ławkowe Komitety), które i tak są znacznie tańsze od monitoringu miejskiego i tworzą namiastkę tak zwanego życia społecznego. Miasto i Gmina dodatkowo inwestuje w siłownie w blokowych piwnicach, w miejscu pralni i suszarni, skutkiem czego mamy najwyższy w kraju współczynnik krzepkich staruszków i można spokojnie zostawić na noc uprane gacie między blokami bez obaw, że jacyś chuligani zrobią z nimi coś nieprzyzwoitego.

Na Osiedlu jest wszystko to, co nowoczesne miasto mieć powinno. MiG Baranów, stodolniany obiekt z wieżą, a na niej zegar sterowany atomowo, cokolwiek to, na Boga, znaczy. Obok komisariat Policji przytulony w jednym budynku do biblioteki publicznej, wiadomo, że ten format sprawdza się doskonale, policjanci są bowiem honorowymi czytelnikami i żon szukają właśnie w bibliotekach, jak w tym filmie z Franzem Mauerem.

Naprzeciw dom towarowy z sieciowym supermarketem spożywczym, czwartym na blisko siedem tysięcy mieszkańców, OSP, obok funkcjonował kultowy klub Stodoła. To tu po raz pierwszy można było zobaczyć Terminatora. Stodoła spłonęła, teraz jest market innej sieciówki typu miód-mydło-powidło. Dalej leci Bank Współdzielczy, upodobany przez Zagłębie Ogórkowe; pracuje tu Mama Dziewczynek i do tej pory nie dała się namówić na małe sprzeniewierzenie. Jest drugi bank z żubroniem, ci obsługują ZP1 i walutowców. Jest ośrodek zdrowia, w którym można znaleźć między innymi koło PZW „czeczenia”, salę konferencyjną i dżakuzi, biuro poselskie i stajnie królewskie, barbera i tylko prozaicznej pracowni RTG/USG brakuje.

Są w mieście dwie szkoły podstawowe, jeszcze, i dwa przedszkola, jeszcze, plus mocno reklamowany żłobek, bo jakoby rządowy program „Bocian+” nie wyrabia. Jest też, jeszcze, Zespół Szkół Nauk Połączonych, dawniej kuźnia fizoli i kadry technicznej ZP1; dziś po renomie Technikum Mechanicznego i Warsztatach nie ma śladu, a już niedługo śladu nie będzie po Zespole.

No i mamy wreszcie Suki.

Za późnego Gierka ruszyła prywatna inicjatywa, była tu, co prawda, od zawsze, ale troszkę za komuny onieśmielona. Przy głównym skrzyżowaniu powstały Sukiennice – trzy piętrowe ściany z wewnętrznym dziedzińcem i prawdziwymi łukami. W tych podcieniach przekoczowało swoją młodość wielu dzisiejszych ojców, matek również. Były to złote czasy pyszniaków (smacznych win budżetowych), potem powiewu Francji, czyli białego półwytrawnego balzaka, i powiewu Węgier – tokaju! – w półlitrowych butelkach zwanych granatami. Z czasem zabrakło powierzchni handlowej i łuki trzeba było zabudować. Tak zniknęły Sukiennice, a zostały Suki. Powstały też Suki 2, z łukami niemające nic wspólnego. W obu Sukach mieszczą się przeważnie spożywczaki, mężnie dające odpór supermarketom bogatą ofertą napojów wyskokowych, żre się też dużo mięsa, w samym centrum jest blisko tuzin stanowisk rzeźniczych, jest gdzie się ubrać, jest gdzie zjeść.

Na dole, przy Rzece, ulokowała się Współdzielnia, z której pieczywo ciągle uchodzi za wzorzec jakości – nie ma to jak ciepły jeszcze chleb z prawdziwego pieca, a nie jakieś odmrażane kajzerki. Elektrownia wkrótce rusza i na razie będzie zasilać Współdzielnię. Są już plany, co zrobić z okazałym, pustym budynkiem nowego młyna i tartakiem. Powstanie tu wysokiej klasy hotel, jeszcze wyższej niż DUB, i rowerownia z prawdziwego zdarzenia. Na razie jest tam MOSZ numer 1, ale w tartaku ma powstać mroczna kluborestauracja, coś jak w Ameryce dla harlejowców, tylko tutaj dla rowerzystów – Rzeźnia numer pięć – z wystrojem w stylu gniazda Obcego, gdzie będzie można posilić się goloneczką ze świeżego uboju własnego (trzeba tylko wyciszyć rzeźnię prawdziwą i zrobić coś z zapachem), półkrwistym, może i krowim stekiem i oczywiście rybką, jaka akurat zatrzyma się na kratach wlotu wody na turbinę, a to wszystko z awangardowymi kapelami na żywo.

Bycie Rzeźnikiem (rowerowym) uprawnia do korzystnych rabatów. Zabytkową elektrownię odbuduje się na podstawie zdjęć i urządzi biuro zarządu. Z przezroczystą podłogą w ubikacji, dzięki czemu powstaje niepokojące wrażenie, które ułatwia wypróżnianie, jakby, a nawet nie jakby, tylko wprost, na kotłującą się wodę. To nie tylko takie powiedzonko „robić w gacie ze strachu”, zjawisko jest naukowo wyjaśnione i doskonale sprawdza się w leczeniu i profilaktyce przypadłości typu Marian Paździoch (Panie, świeć nad jego duszą).

Na wschodnich rubieżach Baranowa idzie główna Magistrala Kolejowa Północ–Południe, stanowi granicę z czeczenią (celowo małą), taką wioską Galów. Czeczeńcy (gdyby nie początek zdania, byłoby celowo małą) też mieli kiedyś swój eliksir, przebiegał tędy bowiem Śląski Szlak Przemytników Kropelki. Kropelka to była substancja, którą odurzano chłopów i zmuszano do napadów rabunkowych, prac polowych i modnych wówczas podpaleń. Nie przeszkadzało to gospodyniom domowym stosować ją do leczenia wrzodów czy odurzać dzieci, wszystko w przekonaniu o uspokajających właściwościach Kropelki, kwestia dawki. Babcie mają bardzo dużą wiedzę w temacie zatruć i odurzeń. Przemyt idzie znowu z tego samego kierunku, stare kanały przerzutowe działają bez zarzutu i ma to związek ze środowiskiem hodowców gołębi, zrzeszonych, choć o tym nie wiedzą, wokół gruHotu.

Stacja kolejowa Baranów, z której dawniej różni ludzie odjeżdżali w różnych kierunkach, położona jest po baranowskiej stronie (chociaż czeczeńcy, celowo małą, zgłaszają do niej pretensje). W ramach ulepszania kolei obecnie zamknięta. Magistralą jeżdżą pociągi towarowe, wożące znad morza na Śląsk węgiel i kontenery z chińskimi wirusami wewnątrz chińskiej elektroniki. Wożą też z bocznicy ZP1 wrażliwość społeczną i troskę o środowisko, aby F-16, a już wkrótce F-35 i latające spodki, startujące tak jakby stąd, znad rzeki, bo materiał na lotniska i kosmodromy powstaje tutaj, mogły nieść te wartości dalej.

Wyodrębniło się przy torach zbuntowane osiedle Baranów Stacja, którego mieszkańcy ogłosili autonomię i odcięli od świata. Nikt tych ze stacji (celowo małą) nie bierze na poważnie.

Rzeka, lasy ciemne, potężne, truflowe (tresują nawet w okolicy świnie do tych celów), dęby, buki, sosny, świerki, jodły, modrzewie, jałowce wreszcie i jurajskie paprotki (w tym chroniona zanokcica) dają mikroklimat tak najodowany i specyficzny, że niemcy (celowo małą), obok doków dla u-bootów, widzieli tu górskie uzdrowisko (prócz lodowatych są i gorące źródła) dla marynarki wojennej, ale po akcji z generałem przeprowadzili z Gestapo wywiady środowiskowe i przesłuchania terenowe, pokręcili głowami i zrezygnowali. Relacje są skąpe, ale więcej niż prawdopodobne jest, że umoczeni w to byli Owczarze.

Owczarze to był (jest?) taki rodzaj specjalistów od owiec posądzanych o kontakty z jasną i ciemną stroną, partyzantkę, przemyt, między innymi Kropelki, zwalczanych przez Kościół. W tej samej branży na Podlasiu działają Szeptuchy.

Z Owczarzami związana jest w miarę świeża anegdotka. Były to czasy schyłkowe Kropelkowej kontrabandy, a w Baranowie został ostatni stary Owczarz. Przyjechał młody ksiądz, tuż po święceniach, z głową pełną ideałów i ścisłymi wytycznymi z Kurii. Grzmiał z ambony na zabobony, aż pewnego dnia obudził się z potworny bólem w nodze. Duży paluch nie wyglądał ciekawie, miało się wrażenie, że pod skórą coś się rusza. Ludzie gadali między sobą, że Owczarz rzucił urok na młodego kleryka.

W końcu, po tygodniu koszmarnych męczarni i robakach zjadających nogę już pod kolanem, kapłan dał się namówić kościelnemu na wizytę u Owczarza. Ten bez słowa nasikał choremu na nogę, wciągnął tabakę, zebrał spod serca, splunął w twarz i pokazał drzwi. Roztrzęsiony ksiądz, na wpół oślepły, wściekły na siebie i kościelnego wrócił na plebanię, wypił dwie butelki wina mszalnego, do którego kościelny ukradkiem dodał Kropelkę, i zasnął. Nazajutrz po robakach nie było śladu, ale oczy piekły go jeszcze, była to bowiem tabaka własnego wyrobu, z której naonczas Baranów słynął, nos i potylicę urywało. Kleryk zrozumiał.

Wkrótce Owczarz zniknął razem z owcami. Kropelka też.

Kuria była wniebowzięta (sic!) i powierzyła inną misję Klerykowi – bo tak naprawdę był agentem do zadań specjalnych Episkopatu; miał szereg licencji, uprawnień, prerogatyw i kontrasygnat – mianowicie utworzenie w Nowym Baranowie Nowej Parafii numer 2 i budowę Bazyliki.

Nie jakieś tam kościółki z porothermu, jak w Kawkowie, do postawienia w dwa lata, tylko prawdziwa bazylika, może nie tak wielka jak ta u papieża, bo idzie przecież o to, żeby gonić króliczka, ale ogromna, zamaszysta Bazylika. Z dzwonami Zygmunta, murami z pełnej cegły jak w Malborku, fosą i zwodzonym mostem, miedzianym dachem, a w niekończących się katakumbach bursztynowa komnata prosto z przekopu mierzei, zamówiona u artysty głównego nurtu (z takiego jak ten Francuz, co wstawił porcelanę od wypróżnień do galerii sztuki i był to hit, a teraz niektórzy chcą to przebić i defekują wprost na podłogę w blasku fleszy, ale to już jednak nie to samo), zaś o prawo do witraży biją się najbardziej uznani artyści sakralni i świeccy z całego powiatu, a może nawet województwa. Na kopule Michał Anioł i Stworzenie Adama, niewierna kopia trzy do jednego.

Sama kopuła jest rozsuwana i planuje się wstawienie teleskopu Abraham, który ma służyć bliskim spotkaniom trzeciego stopnia z Istotą Najwyższą. Kuria liczy na powodzenie finansowe projektu, a że jest poparty badaniami rynkowymi, jakie KK prowadzi od dwóch z górą tysiącleci, to z kolonizacją Marsa wreszcie dojrzał do sytuacji. W stosunku do niej ma być alternatywą do zostania na Ziemi, bo na Niebo przyjdzie jeszcze pora, o czym będzie można dzięki Abrahamowi, za opłatą typu Co-Łaska, na własnej skórze się przekonać.

Komponenty Bazyliki to nie są i nie będą tanie rzeczy, jak teleskop nie jest tani, stąd projekt „Bazylika” pochłania oszczędności i drenuje kieszenie mieszkańców Baranowa od trzech z górą dekad. Nie wspominając o hojnych sponsorach. Bank Współdzielczy zaciera ręce, ponieważ jest osobiście zaangażowany kapitałowo w Abrahama, a skoro bank inwestuje, to trudno podejrzewać Kleryka o nieczyste intencje i niepowodzenie inwestycji. Osobiście jest sceptycznie do banków nastawiony i rozwija dokładnie pod ziemią, w katakumbach, inny projekt. „Dziewiąte Wrota” się to nazywa, bo jakoby odkrył tajemne przejście do samego Piekła.

Prawda jest wprawdzie przyziemska, ale szlachetna. Wprawne, biznesowe oko Kleryka, potomka kogo ma się jeszcze okazać, ale może już się domyślacie, więc się nie okaże, zauważyło, że miasteczko ruchu drogowego przy Szeregowcu jest jedynym miejscem w już mieście, które nie zamarza, i po badaniach specjalistów z Politechniki Papieskiej podjął, wbrew zaleceniom o tego nierobieniu, decyzję o umiejscowieniu Bazyliki. Zbudowana została dokładnie nad krasowym kotłem o pojemności basenu olimpijskiego, z gorącą, a już wkrótce gotującą wodą.

Gorące źródła mają być wykorzystane do ogrzewania tego obiektu, a także Szeregowca, który planuje się za pieniądze z Kurii wykupić. Byłby to hotel dla turystów ustawiających się w kolejce do Abrahama czy też kuracjuszy albo nawet klientów łaźni miejskiej na wzór tureckiej, do czego tropikalne katakumby idealnie się nadają. Panują tam warunki szklarniowe i można powiedzieć, że sam diabeł podgrzewa bogu owieczki, na wolnym ogniu, z finałem w postaci wybuchu gejzeru, przed czym ostrzegali Kleryka specjaliści.

Na pewno wybuch gejzeru można przewidzieć i uda się korzystnie wizerunkowo dla boga (po prostu małą) wykorzystać jak w Egipcie kapłani zaćmienie słońca, czy coś w tym stylu. Wierni będą już wówczas okadzeni najnowszymi odmianami ziół kadzielnych (jedna z licencji Kleryka), co spotęguje wrażenia i wywoła bojaźń Bożą albo nawet i bad tripy, ale tu już szatan (celowo małą) macza pazury. I to jest ten sekret „Dziewiątych Wrót” – tajny projekt Kurii mający sprawdzić wpływ okadzania na postawę religijną i średnią tacy.

Tymczasem Kleryk zainstalował się w budynku przy ulicy Kosmonautów 1, kultowej Kosmicznej. Była to, jeszcze przed transformacją, restauracja klasy meduza i luneta, nieuwzględniona w przewodniku gościa od opon. Przelewano tu hektolitry piwa i okazjonalnie, jak na uznaną w powiecie mordownię przystało, krew. Teraz krew też się przelewa, regularnie, ale tylko jednej grupy, choć do tej pory nie ustalono której. Kleryk przerobił knajpę na kaplicę, zanim to stało się modne na Zachodzie, chociaż tam chyba idzie to w odwrotnym kierunku, no ale Polacy nie gęsi i swój język mają, i knajpy na kościoły przerabiają.

Jest kino Rzeka, a w nim dom nie byle jakiej kultury, gdzie króliki i ich znajomi podgryzają sałatę i ciasteczka, obmyślając to i owo, „Ale kawusia no, no, no… Mariusz Wełna…”. Jest stacja paliw, maszty szesnaście gie, ośmiu fryzjerów i trzech, uwaga, barberów, do których na przycięcie brody mężczyzna nawet nie w średnim wieku, ale z objawami przesilenia musi umawiać się kwartał wcześniej – ma dać nam to do zrozumienia, a raczej brodaczom, że broda to świetny pomysł, nosi ją tak wielu ludzi, że terminarz pęka w szwach, co oczywiście nie jest prawdą, to tylko marketingowe pozory, a nawet jeśli tylu facetów nosi już brody, to to wcale nie jest modne, powszednieje i staje się kolejnym dziwactwem.

Jednakowoż trzeba oddać, że funkcjonuje ostatni emerytowany golibroda z prawdziwego zdarzenia i prawdziwie nazwany. Rychu się nazywa. Rychu goli władzę, lokalny biznes, ludzi lepiej i gorzej sytuowanych, ale zawsze dobrze poinformowanych, a że z brzytwą na grdyce mówi się prawdę chętnie i odruchowo, to uchodzi Rychu, a wcale nie chce, za najlepiej poinformowaną osobę w Baranowie.

Miasteczko jak każde inne, tylko okoliczności przyrody wyjątkowe.

***

Mieszkańcy Baranowa są na ogół towarzyscy i życzliwi, ale przypadkiem, jak tam będziecie, nie poruszajcie tematu owiec, wełny i tym podobnych, bo są bardzo na tym punkcie wyczuleni, zamykają się w sobie, w skrajnych przypadkach reagują agresją. Pytajcie o kaszę gryczaną albo gołębie, na pewno znajdziecie zrozumienie.

To właśnie stąd rekrutują się najsprawniejsi ze sprawnych wśród księgowych.

Przedmurze Jury, tygiel kultur, enklawa spokoju, szczęśliwe dzieci kochające rodziców, rodzice kochający swoich przełożonych, przełożeni kochający przyrodę, przyroda kochająca przełożonych, taki był Baranów.

MOSZ-e

Był, bo Rzeka po Wydarzeniu zmieniła okolicę w pełno Miejsc Owianych Sławą Złą.

Brak naturalnych kosiarek spowodował, że tereny nadrzeczne zaczęły zarastać. Pierwsza zaczyna (i kończy) wodę chciwie chlająca olcha. W dziesięć lat łąka zamienia się w lasek, potem podmokły las.

Wiosenne podtopienia robiły się coraz rozleglejsze, tak że do wakacji bez woderów nie można było się przedrzeć przez Wyspę nad Rzekę. Wody gruntowe, na jurajskich filtrach, które stanowiły wzorzec jakości w skali kraju, zaczęły tracić na wartości.

Miejsca uchodzące dotąd za miłe oku i bezpieczne zmieniły się w ponure heksy na mapie GROT-u.

***

Stary Młyn, drewniana budowla na I Tamie przy drodze krajowej. Miejsce buszowania dzieciaków za dnia. Zjeżdżających jazem w niebezpieczny nurt z wirami tuż za maszynerią je powodującą, nurkujących latem za kiełbiami na żywca. Chowany za wodospadem. Nocami ogniska na wysepkach pod i kąpiele na waleta trochę starszej młodzieży. Zimą dwumetrowe sople z wodospadu służyły za kopie. Jednej nocy młyn zniknął, zostały tylko pale, na których stał. Próbowano w to wrobić Złomiarzy, braci M., ale jak mieliby we dwóch wynieść koło młyńskie, no jak?! Inna sprawa, że po Złomiarzach też słuch zaginął. Obecnie w gminnym rejestrze Miejsc Owianych Sławą Złą (MOSZ1 Młyn) figuruje z na cztery spusty zamkniętym, na razie, Tartakiem.

MOSZ2 Wodniak. Pierwotnie Ośrodek Sportu i Rekreacji wybudowany przez ZP1 na potrzeby i zachętę z naciskiem na sport i rekreację. Teraz kupa gruzu i, o dziwo, odrastająca, wycięta stara wierzba. Na tej wierzbie, pod tą wierzbą, obok wierzby działy się rozmaite rzeczy, o których niejeden poważany ojciec mówi, że go dotyczyły. Z Wodniaka można było wypłynąć kajakiem przez Starorzecze do Mostu Kolejowego, czyli pod prąd, a nawet pośmigać na gokartach. Siedzibę miał tu niejeden związek i niejeden związek się zawiązał – przy barze, na wierzbie, pod tarasem, na pomoście.

Z czasem z kultowego klubu i miejsca, gdzie pokolenia prowadziły ożywione życie towarzyskie, Wodniak stał się ponury. Pod tarasem zaczęło śmierdzieć azotem, znakiem rozkładu. Choć paradoksalnie azot odgrywa szczególnie ważną rolę w nawożeniu i kulturystyce, tak zwana pompa, więc może i śmierdziało nowym, przerośniętym życiem. Wodniak stał przy odnodze Rzeki, oplatającej Wyspę i wracającej do głównego koryta sto metrów przed I Tamą.

MOSZ3 Wyspa. Z Wodniaka już nikt nie widział, co się dzieje nocami na Wyspie. Sławetny murek i okolice Drugiej Bramki (według Ojca Korzeń był najlepszy, już w puszczy, tuż przed III Tamą, której szum w blasku ogniska działał kojąco i zagłuszał wszelkie krzyki). Najpierw prowadziła tam kładka, potem Mostek, grobla, teraz prawdziwy most. Wyspa miała kiedyś stadion, profesjonalne boisko do siatkówki, betonową, ów murek, scenę do występów, z barierkami prawie po całym obwodzie, idealną na sparingi po lekcjach, bez rękawic i ochraniaczy na szczękę. Zmorą młodych wuefistów była ścieżka zdrowia. Koło Korzenia plaża, takie małe kąpielisko wiejskie, bo owce pasły się wówczas masowo na okolicznych łąkach, a Baranów nie był już i jeszcze miastem.

Wyspa zarasta, dziczeje, coraz więcej w niej dawno i w ogóle niewidzianych gatunków roślin i zwierząt, giną tu ostatnie owce, giną ludzie. Za Drugą Bramką jest Drze­­­wo Wisielców (dziewięciu od Wydarzenia), a tereny z tyłu to już Żurawie Błota, ciągnące się do Byczej Łączki i dalej za Jeziorka w lesie. Właśnie na Wyspie burmistrz Baranowa chce wdrożyć w ramach „Małej Holandii” plan RE-reintrodukcyjny, czyli zrobić coś, co już było, plus inne modne rzeczy ekstra. Stąd pomysł na prawdziwy most na bagna, bo prędzej ZP1 skolonizuje Marsa, niż Baranów odzyska Wyspę.

MOSZ4 Korzeń. Potężne drzewo powalone w poprzek rzeki daje odpór silnemu nurtowi, który podmywa je od spodu. Wraz z tym prądem i plątaniną gałęzi było to szczególnie niebezpieczne miejsce do kąpieli, dla lepszych cwaniaków, ale też świetna miejscówka na ryby i ogniska. Na powalonym drzewie, jego Korzeniu, młodzież zbudowała skocznię. Woda sięgała tam trzech, a może nawet czterech metrów, ale nie było odważnych, by to sprawdzić, bo ciężko było grunt złapać. To tutaj swój plan wdraża inna reintrodukcja. Udrażnia, wlewa, spiętrza, zalewa, zabagnia.

Ledwo widoczna wśród dzisiejszej dżungli ścieżka prowadzi od Korzenia do MOSZ5 Lina, starej przeprawy promowej, na jakieś sto metrów przed III Tamą. Po ­Linie została podtopiona barka. W tym miejscu nurt też jest silny, poprawiony rzecznymi opaskami. Głęboko, ze zdradliwymi wirami, do przepłynięcia tylko dla orłów, łososi, lipieni i pstrągów, kto nie dawał rady, przeprawiał się po ­linie, przy czym trzeba było mocno się trzymać, bo tak rwała woda. Teraz to ponure, odcięte ostrogą miejsce, gdzie tylko wędkarze przebywają nocą, ale nieliczni i nie należy wierzyć we wszystkie ich opowieści. O taaaaakich okazach ryb tam złapanych zwłaszcza.

Miejsce między III a I Tamą to wyspa na rzece wielkości pełnowymiarowego stadionu, MOSZ6 Krzywie. Dzika, chroniona od zachodu i południa trzema wodospadami, a od wschodu głównym nurtem, dostępna dziś jedynie latem od III Tamy, a bardzo mroźną zimą po lodzie od Korzenia. Niewiele wiadomo o tym miejscu, ale przypuszcza się, że pod Krzywiem i Wyspą istnieje sieć zatopionych tuneli rozprowadzonych promieniście, jedne ciągną się ponorami do Suchej Strugi i dalej we wzgórze Zelówki, inne całkiem na północ, do stawów Alanka Chędornego. W okolicy Krzywia łapało się ryby grubszego autoramentu – szczupaki, okonie, odmiana Notre Dame, sandacze, a nawet brzany.

MOSZ7 Ławeczka (51°06’38.5”N 18°53’00.5”E). Latem tylko tu krokodyli brakuje, bo anakondę już widziano i trzeba maczetą przecierać drogę od Korzenia. Miejsce nocnych nasiadówek wędkarzy, jakieś trzysta metrów od III Tamy w kierunku Mostu Kolejowego, czyli wschodnim. Było na Ławeczce wszystko, co wędkarz mógł sobie zamarzyć. Ożarte jazie na wiosnę, parafie uklei i płotek pomykające po płyciznach wokół łach i większych wysepek. Czekały tam na nie u-booty patrolujące rzekę, bolenie, zawieszone w szuwarach i głębszych zamętach wśród korzeni szczupaki, nocą grasowały ryby-wampiry – minogi i sandacze. Pierwsze potrafią wślizgnąć się niezauważenie przez spodniobuty spinningującego wędkarza i wessać w tętnicę udową tak, że delikwent nic nie czuje, tylko osłabiony wlecze się do brzegu albo tonie. Te drugie hipnotyzują ofiarę mlecznymi oczami i wpijają się wampirzymi kłami.