Dać z siebie wszystko, to wygrać - Marek Wiącek - ebook

Dać z siebie wszystko, to wygrać ebook

Marek Wiącek

0,0
62,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Do odważnych świat należy!

W PRL-u każdy, komu udało się zdobyć paszport, wyjeżdżał z kraju, by szukać szczęścia za granicą. Marek Wiącek nie jest wyjątkiem. Sam wyjazd to jednak tylko niewielka część drogi do sukcesu. Na emigracji trzeba znaleźć mieszkanie, pracę, a potem utrzymać z niej siebie i rodzinę. Nie każdemu się to udaje.

Marek w listach do ukochanej Mamy relacjonuje emigracyjne zmagania, wzloty i upadki oraz próby odnalezienia swojego miejsca na ziemi. Afryka, Francja, USA – każde z tych miejsc to dla niego nowe lekcje i doświadczenia zawodowe, które stara się jak najlepiej wykorzystać. Wbrew krzywdzącym stereotypom o wiecznie pijanych oraz niegospodarnych Polakach udowadnia, że gdy tylko człowiek jest zdeterminowany i nastawiony na cel, zdoła zawojować świat.

Z perspektywy mojego długiego już życia nie można oprzeć się refleksji, w jakim stopniu ważne są ludzkie kompleksy, małe czy duże, umiejętnie skrywane czy wręcz otwarte, kompleksy wyższości czy niższości. W jak dużym stopniu wpływają one na życie i relacje z otoczeniem, jak bardzo ingerują w inteligencję i zdrowy rozsądek, jak bardzo determinują zachowanie i w efekcie wpływają na nasz los? Czy ludzie myślą o tym, analizują to i uświadamiają sobie moc swoich kompleksów? Kompleks jest jak bezwładna masa ołowiu, która zwala się na nasz rozum i przytłacza otwartą analizę i zdrowe, kartezjańskie myślenie. Jest jak walec, który przewala się po naszym umyśle i to on w dużej mierze decyduje o naszym zachowaniu… Jak mu się oprzeć? Jak się go pozbyć, jak go ujarzmić?
 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 511

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PODZIĘKOWANIA

Przede wszystkim chciałbym gorąco podziękować kochanej Irence. To Ona pierwsza pochwaliła moje teksty, to Ona pierwsza pochwaliła mój styl pisania (cokolwiek by to oznaczało) i to Ona pierwsza czytała moje listy i rozdziały tych wspomnień po kilkakroć. To Ona pierwsza wyłapywała literówki i błędy. To w końcu Ona zmotywowała mnie, bym napisał tę historię. Może banalną, może nie, może ciekawą, może nie, może nudną, ale na pewno dość bogatą i mogącą być dla niektórych inspirującą.

Chciałbym również podziękować zaprzyjaźnionej Ani Mionc za wspaniałą recenzję prowadzonej przeze mnie korespondencji. To był niejako prototyp tych wspomnień, ale zawierał już wszystkie listy, które w latach „emigracyjnych” napisałem do mojej Mamy. Wysłałem je do kilkunastu osób, ale najładniej skomentowała je Ania:

„Wiesz dobrze, że przeczytałam w życiu setki książek, ale pewnie nie wiesz, że w naszej biblioteczce mam półkę, na której trzymam książki dla mnie wyjątkowe. Na tej półce brakuje mi jednej. Twojej. 

Bardzo sobie w Twoich tekstach cenię nie tylko błyskotliwą obserwację rzeczywistości, ale też umieszczenie rozważań w szerszej perspektywie historycznej i społecznej. Jest jeszcze jedna ważna kwestia. Teksty mają swój rytm, a sposób ich konstruowania odzwierciedla Twoją osobowość. Masz swój bardzo charakterystyczny styl, wartki i dobrze zorganizowany. Tak więc czekam :)

Ania

12.03.2021 r.

I na koniec moje podziękowania kieruję do historyka, z zamiłowania humanistki, pani Marii Jolanty Jurzyk za przemyślaną, głęboką i krytyczną recenzję, która pozwoliła mi na zmianę pierwotnego tytułu książki i tytuły rozdziałów. DZIĘKUJĘ.

WSTĘP

Był ciepły lipiec 2019 roku, kiedy w ramach pomocy nowym pracownikom pojechałem do Gdańska na spotkania z kilkoma klientami. Kaszuby – rozmowa z właścicielem firmy Stre, panem Zbyszkiem. Byłem tam z Olafem, jednym z naszych handlowców.

Wchodzimy do gabinetu właściciela. Za szerokim biurkiem, w dużym, głębokim, skórzanym fotelu przyjął nas pan Zbyszek, mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Naburmuszony i niezbyt przyjaźnie do nas nastawiony. Coś poszło nie tak z samego rana i gdyby nie nasz punktualny przyjazd, chętnie by odwołał to spotkanie.

Naprzeciw niego, na brzegu dużej kanapy, z rączkami na kolanach, w przepisowej, ugrzecznionej i klasycznej formie, ja i Olaf. Badamy się wzrokiem, milcząc. On patrzy na nasze ugrzecznione uśmiechy, my na jego niezbyt sympatyczną twarz.

W końcu przemówił, zwracając się do mnie:

– I cóż się pan tak uśmiecha? Jest pan szczęśliwy?

Zapadła cisza, którą on jednak szybko przerwał:

– OK, nieważne. Po co, panowie, przyjechaliście i co macie do zaoferowania?

Jego pytanie zaskoczyło mnie jednak i mocno załopotało w moim kondensatorze świadomości…

– Chwileczkę, chwileczkę… – odpowiedziałem. – Zadał pan wspaniałe, niespodziewane, głębokie pytanie, które zmusza mnie do refleksji. Pozwoli pan, że tak na szybko i improwizując, odpowiem, zanim przejdziemy do celu naszej wizyty. – Tu odetchnąłem głęboko i zamyślony odparłem: – Wie pan, jeżeli uznać, że szczęściem nazwać można chęć powtórzenia każdej minuty swojego życia to tak, ja jestem szczęśliwy. Niczego bym w nim nie zmienił…

Popatrzył na mnie zdumiony.

– Jakie ziółka pija pan z rana?

– Żadne… – odpowiedziałem. – Taka jest po prostu prawda. A pan? Nie jest pan szczęśliwy? Proszę rozejrzeć się wokoło: zbudował pan wspaniałą firmę, ma pan kilkadziesiąt maszyn, buduje drogi i zbiorniki wodne, daje pan pracę kilkudziesięciu osobom i żywi kilkadziesiąt rodzin… Czy to nie jest już jeden z powodów do szczęścia?

I po chwili milczenia przeszliśmy do spraw zawodowych. Na długo pozostaliśmy z panem Zbyszkiem pełni wzajemnej sympatii, choć utrzymywaliśmy sporadyczne kontakty, bo interesy prowadził z nim później Olaf.

To spontaniczne wyznanie pozostało jednak na dłużej w mojej pamięci. Tak, ja naprawdę chciałbym to powtórzyć. Śmieszne? Nieprawdopodobne? A jednak…

Próbując to wszystko odtworzyć, skorzystam z listów, które napisałem do Mamy z okresu mojej emigracji do Francji. Przepiszę rękopisy, a potem dopiszę kolejne rozdziały: moją młodość, rozwód i szczęśliwe życie z Irenką…

I tak się to zaczęło…

Kościelisko, 20.07.2019

Niniejsze wspomnienia dedykuję mojej Kochanej Mamie.

AMBITNE POCZĄTKI

PRZEDSZKOLE I SZKOŁA PODSTAWOWA

Banalnie brzmi taki wstęp: „Urodziłem się w…”, a jednak tak powinienem zacząć tych kilkaset stron. Wypada napisać, że urodziłem się w Libiążu Małym (dużo później otrzymał prawa miejskie już jako Libiąż), małej miejscowości pomiędzy Chrzanowem i Oświęcimiem, gdzie moja Mama w 1952 roku dostała tzw. przydział pracy. Tak to bowiem bywało z początkiem lat 50. ubiegłego stulecia, że człowiek nie wybierał sobie ani miejsca pracy, ani miejsca zamieszkania, tylko dostawał przydział tuż po studiach. Przydział, czyli nakaz pracy. Nakazano tedy mojej Mamie, by z Krakowa przeniosła się do Libiąża Małego, małej górniczej miejscowości, zamieszkała w służbowym mieszkaniu w familoku (na Śląsku nazywano tak przedwojenny blok z czerwonej cegły dla rodzin górników) i jako stomatolog leczyła zęby w Górniczej Przychodni Przyzakładowej. To był początek socjalistycznej drogi wiodącej nas do szczęśliwości.

Tato mój był technikiem dentystą i bardzo pracowitym człowiekiem. Na zawsze pozostanie mi w pamięci obraz pracującego ojca po pracy (dziś powiedziałoby się na „swój rachunek”), gdzie w łazience miał warsztat, na którym królowały sztuczne szczęki, gips, wosk, nawet złoto i najróżniejsze dziwaczne dla mnie narzędzia. Nieodzowny był radioodbiornik, który zrzędził, piszczał, świergotał i ujadał, przedzierając się przez zakłócające fale ówczesnej cenzury, nadając zakazany Głos Ameryki lub Wolnej Europy. Podobnie jak siedemdziesiąt lat później PiS (Prawo i Sprawiedliwość), tak ówczesny PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza) najlepiej wiedział, co jest dobre, a co złe, czego należy słuchać, a czego się wystrzegać i jak należy żyć.

Moja kochana Mama była również bardzo pracowitym człowiekiem i ten duet stomatologiczny wiódł dobre, jak na socjalistyczne warunki, życie. Ich rzetelność i prawość dodatkowo napędzała klientów z całej szeroko pojętej okolicy.

Do przedszkola poszedłem, jak tylko ukończyłem trzy lata, i jedno pamiętam z tego okresu… Podobno biłem inne dzieci, kiedy nie słuchały moich poleceń. Czyżby natura dyktatora już tak wcześnie we mnie zaowocowała?

Gdy miałem cztery lata, na świat przyszła moja kochana Siostrzyczka Jadwisia, która była moim oczkiem w głowie i moją dumą przez sześćdziesiąt pięć lat, kiedy nagle okazało się, że nie zawsze odwzajemniała moje uczucia.

Ta wczesna beztroska młodość była wspaniała. Pamiętam moich kolegów, niezapomnianych przyjaciół: Piotrka, Ryśka, Bogdana, Jurka i Maćka. Wszyscy byli dziećmi górników. Ich rodzinom się nie przelewało, jakkolwiek by to zabrzmiało, ale jedno jest pewne… przyjaźń w tak młodym wieku nie ma ani materialnych, ani ideologicznych, ani rasowych barw. Byliśmy zgraną paką i zgrają superkolegów. Graliśmy w piłkę, wieszaliśmy się na trzepaku i bawiliśmy w moją ulubioną zabawę: w wojnę. Z wystruganymi patykami imitującymi karabiny goniliśmy po podwórku oraz okolicznych sadach i zabijaliśmy jedni drugich z okrzykiem „trafiony!”. Ten, który pierwszy krzyknął, pozostawał w grze, zabity – był eliminowany. Padało tam wiele tak zwanych brzydkich słów. Piszę „tak zwanych”, bo czy wyrażanie emocji pewnym określonym dźwiękiem, umownie zwanym brzydkim słowem, jest aż tak naganne? Czy nie gorszym jest brzydkie postępowanie wobec bliźnich? Chyba jednak to drugie bardziej zasługuje na naganę… Tak czy inaczej już od dziecinnych lat nasiąkłem wulgarnym językiem, ale muszę w tym miejscu podziękować moim Rodzicom, że przymykając oczy na brzydkie wyrazy, ukształtowali mnie jako tolerancyjnego, traktującego drugiego człowieka równym sobie. Nieważne, kim byli rodzice moi i kolegów. Nieważne, czy mówili językiem literackim czy nie, jakie mieli wykształcenie i kim byli z zawodu. Liczyła się przyjaźń, dobro i zło. Zwycięstwo i porażka. Lojalność i zdrada, zespół i indywidualizm. Skromność i zarozumialstwo… Dziękuję Wam, Kochana Mamo i Kochany Tato.

A potem była szkoła podstawowa, do której musiałem pokonywać trzy kilometry każdego dnia wiosną, latem, deszczową jesienią czy bardzo mroźną zimą. Doskonały był smak wykradanych kapust jedzonych na surowo, kiedy przemierzaliśmy na skróty kilka uprawnych, nieogrodzonych pól.

Szkoła podstawowa to też moja pierwsza miłość, już w drugiej klasie. Była starsza ode mnie, a na imię miała Małgosia. Ależ ona mi się podobała, ależ pałałem do niej gorącym uczuciem…

Podstawówka to również inicjacja papierosowa, kiedy w piątej klasie dopalaliśmy w czasie przerw lekcyjnych, schowani w krzakach, zebrane z popielniczek naszych ojców niedopałki papierosów marki Płaskie, Sporty czy Giewonty. To również okres „inicjacji seksualnych”, kiedy chodziliśmy z dziesięcioletnią Krysią do starego bunkra, by w ciemnościach odkrywać inność jej ciała.

Szkoła podstawowa to w końcu harcerstwo, które dało mi zapach podróży, wolności i traperki. Mój pierwszy obóz harcerski miał miejsce w Mrzeżynie. Pamiętam, jak żegnałem się z Rodzicami, wchodząc z plecakiem nieco mniejszym ode mnie do autobusu.

Ten okres to także inicjacja historyczna. Już wówczas zakochałem się w tym przedmiocie. Moja ulubiona nauczycielka chętnie oddawała mi swoje miejsce podczas lekcji, sama siadając w ławce i obserwując, jak peroruję o historycznych faktach, o których właśnie się uczyliśmy.

W końcu szkoła podstawowa ukazała pierwszy poważny rys mojego charakteru. Osoby wrażliwej, bezkompromisowej, z poczuciem sprawiedliwości. Mówiono o mnie „obrońca uciśnionych”. Często kogoś broniłem i byłem nieugięty, jeżeli chodziło o własne przekonania. W ostatniej, ósmej klasie, dostałem jedną, jedyną czwórkę z języka rosyjskiego. Była to moja osobista manifestacja niezgody na socjalizm, co oczywiście „wyssałem z mlekiem Mamy”. Zupełnie nie uczyłem się tego przedmiotu. Do liceum dostać się wówczas można było bez egzaminu, mając same piątki na świadectwie. Ta jedyna czwóra zmuszała mnie do przyłożenia się do nauki, „straty czasu” tak cennego dla zabaw z kolegami i podejścia do egzaminu wstępnego z ryzykiem niedostania się do liceum. Podobno nauczycielce od języka rosyjskiego chodziło tylko o to, by nie lekceważyć jej przedmiotu. Wystarczyło ją przeprosić, zanieść bukiet kwiatów i otrzymać brakującą piątkową ocenę… Namawiali mnie Rodzice, namawiała kierowniczka szkoły, namawiali koledzy. Nie ugiąłem się, nie przeprosiłem. Byłem pewny, że nie mam za co, że słusznie nie otrzymałem tej piątki i że zdam egzamin wstępny do liceum. Nie zaniosłem kwiatów, „straciłem czas” na naukę i… zdałem egzaminy na ocenę bardzo dobrą. Postawiłem na swoim i zwyciężyłem. W późniejszym okresie jeszcze wiele razy mogłem przekonać się, jak bardzo smakuje pokonywanie barier, pójście pod prąd i odnoszenie sukcesu.

LICEUM

Nadszedł niezauważalnie okres przekształcania się chłopca w mężczyznę. Liceum to z pewnością czas prawdziwej inicjacji. Nie tylko tej intelektualnej.

Uczęszczałem do szkoły średniej w Chrzanowie, a więc około 8 km od Libiąża. Należało dojść do stacji kolejowej 2 km, dalej pociągiem dojechać do Chrzanowa, by ostatni kilometr dojść ponownie na piechotę do szkoły.

Miałem szczęście, bo mój Tato pracował w Chrzanowie. Często właśnie z nim dojeżdżałem naszą skodą octavią do szkoły, a z powrotem z grupą kolegów wracałem tradycyjnie pieszo-pociągowo.

I tak w liceum zaczęły się pierwsze schody. Dotychczas pewny siebie wzorowy uczeń w szkole podstawowej, z tzw. dobrej rodziny, wpadłem na grunt chrzanowskiej młodzieży. Choć takich jak ja, dojeżdżających z okolicznych wsi było 40%, to jednak chrzanowska „inteligencja” dawała nam się we znaki. Oni byli miastowi, my prowincjusze. Po raz pierwszy poczułem smak kompleksu niższości, kiedy zaliczany byłem do grupy wiejskich dzieciaków dojeżdżających spoza wielkiego Chrzanowa.

Ksywa Wiącala zwalała mnie z nóg. Nie cierpiałem tego przezwiska. Potrzeba było kilku miesięcy, by zaprzyjaźnić się z Andrzejem (ksywa Puzon), Rafałem, Jackiem, Januszem (ksywa Misiek) czy w końcu z Karolem, notabene też prowincjuszem, bo z jeszcze odleglejszego Chełmka. Potem było już z górki. Pierwsze duże piwa degustowałem z Rafałem i Karolem w chrzanowskich restauracjach Bajka i Nowa, a nasze dowcipne hasło brzmiało: „Bajka, Nowa i od nowa”.

Liceum to też okres odkrywania wagarów (czasem w mieszkaniu Rafała) i pierwszej poważnej miłości. Mój kompleks niższości zmuszał mnie do unikana wzroku „chrzanowskiej” Urszuli, która bardzo mi się podobała, za to widok Małgosi, Oli, Grażynki czy Mirki, znanych z podstawówki i harcerstwa libiąskich dziewcząt, powodował mocniejsze bicie serca. I tak zadurzyłem się w Mirce, zwanej później Kaśką, w której tak naprawdę kochałem się przez kolejnych pięć lat.

Ten nowy, wielkomiejski, chrzanowski smak życia spowodował pogorszenie mojej naukowej aktywności i z samych piątek w szkole podstawowej lądowałem na progu trójkowo-czwórkowym, co tym bardziej lokowało mnie na poziomie „tych z prowincji”. Lepsza jednak była zabawa niż ambicje, które spokojnie czekały, by odezwać się dopiero po ukończeniu studiów.

Liceum to też poważne starcie z historyczną literaturą. Jakkolwiek w podstawówce królował Arkady Fiedler i jemu podobni, to w liceum pochłonęła mnie literatura wojenna, w tym książka Hitler. Studium Tyranii, brytyjskiego historyka Allana Bullocka, podsunięta przez moją Mamę, która rozczytywała się w takiej właśnie literaturze. Dzięki Ci, Mamuśka… To było ambitne z Twojej strony, uwierzyć, że przeczytam to tomisko. A jednak przeczytałem ją dwa razy, będąc pod wrażeniem łatwości, z jaką niewykształcony człowiek omotał sobie wokół palca (czytaj: oszukał) cały pragmatyczny skądinąd naród. Pół wieku później, choć wydawało się to jakby z innej planety, kiedy polski PiS dochodził do władzy, przypomniała mi się właśnie ta, a nie inna książka.

Liceum to też kolejny pokaz mojego charakteru, kiedy nakazano nam pisać przyjacielskie listy „do polskich żołnierzy czasowo stacjonujących w Czechosłowacji”. Wiedziałem z domowych rozmów, że była to zwykła agresja polskich, rosyjskich i niemieckich (NRD) wojsk na czechosłowacką chęć oderwania się od bloku socjalistycznego, i nie zamierzałem do nikogo pisać. Oficjalnie wystąpiłem do profesora:

– Przepraszam – ja nie będę pisał listów, bo polscy żołnierze nie stacjonują tam czasowo, ale zbrojnie i agresywnie.

Jakiś czas później ponownie wychyliłem się na lekcji języka polskiego, kiedy w ówczesny „przykładny sposób” profesor stwierdził, że tak naprawdę nie wiadomo, kto popełnił zbrodnię katyńską.

Zgłosiłem się z ostatniej ławki i powiedziałem:

– Panie profesorze, to nie jest tak, że nie wiadomo kto. Zrobili to Rosjanie. Mój dziadek, major Wojska Polskiego, został tam zamordowany. Posiadamy jego ostatni list, w którym żegnał się z Babcią. Godzinę później został wywieziony w „nieznane”. Dziś wiemy dokąd…

Zapadła cisza i poczciwy profesor nie bardzo wiedział, jak z tego wybrnąć, będąc przekonanym, jak sądzę, że mam rację. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy ten skądinąd wspaniały polonista kiedykolwiek i kogokolwiek informował (nie wiem, czy miał taki obowiązek w tamtym kwitnącym socjalizmie) o naszych (bo przecież nie moich) rodzinnych poglądach.

Okres liceum to również rozkwit harcerstwa. Jako „dorośli” należeliśmy do tzw. drużyny starszoharcerskiej, która przygotowywała i montowała obozy dla młodszych druhów. A więc zbijanie latryn, rozstawianie wojskowych namiotów, budowanie kuchni polowej itp. należało do naszych obowiązków. To był wspaniały okres przyjaźni z Zyziem, Wojtkiem, Jaśkiem i Andrzejem. To też czas inicjacji mocnego alkoholu, gdzie królowały okropne, lepkie, ale słodkie cytrynówki i pomarańczówki. Wówczas też udzieliłem mojego pierwszego wywiadu radiowego. Wydarzyło się to na obozie harcerskim w Krempachach, kiedy ulewne deszcze spowodowały wylanie okolicznych potoków i zalanie obozu. Byliśmy ewakuowani przez straż pożarną i wojsko. Wytypowany zostałem przez komendanta na rzecznika prasowego i to ja opowiadałem dziennikarzowi Polskiego Radia o naszych przygodach, naszej odwadze, ewakuacji, pomocy strażaków i wojska.

Libiąska przyjaźń doprowadziła do wspaniałych wakacji autostopowych wkoło całej Polski. I tak z „naszymi dziewczynami” objechaliśmy na pakach samochodów, w śmierdzących szoferkach i prywatnych samochodach, całe polskie Wybrzeże i Mazury… Ależ to były wspaniałe chwile.

W tym miejscu nie sposób nie opowiedzieć potomnym o mojej muzycznej przygodzie. Tak, był taki epizod. Trzech moich przyjaciół – Wojtek (gitara prowadząca), Jasiek (gitara basowa) i Zyziu (perkusja) – założyło zespół bigbitowy, bo tak to wówczas się nazywało. Próby zespołu odbywały się w piwnicy, która zamykana była na duży, zardzewiały klucz. I właśnie nie wiem, kto zaproponował taką nazwę zespołu: Duży Zardzewiały Klucz, a że modny był język angielski, tedy przetłumaczyliśmy to na The Big Rusted Key… Graliśmy popołudniami w kawiarni Libiąskiego Domu Kultury, ale również w wielu okolicznych wsiach i miasteczkach na studniówkach, imprezach młodzieżowych i potańcówkach.

Jak myślicie, co ja tam robiłem jako czwarty w tym trzyosobowym zespole? Ano posiadając teoretyczną funkcję elektroakustyka, który prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, dlaczego gra gitara elektryczna, miałem za zadanie organizowanie zabawy z najładniejszymi dziewczynami, gdy skończył się oficjalny program. Kiedy gasły już imprezowe światła, w naszym małym gronie degustowaliśmy cytrynówkę i pomarańczówkę w towarzystwie podziwiających nasz zespół nastolatek.

I przyszedł ten trudny okres… Zbliżał się koniec liceum i należało wybrać kierunek dalszej edukacji. Oczywiście, pierwsza myśl i życzenie Rodziców to medycyna. Zapisałem się na fakultet biologiczno-chemiczny, czyli dodatkowe zajęcia właśnie z tych przedmiotów. Lubię chemię i biologię. Wszystko wskazywało na to, że na medycynie się skończy. Wskazywało, bo pierwsza wizyta na Uniwersytecie Medycznym skonfrontowała mnie z olbrzymimi tomami anatomii Bochenka. Załamałem się. Mam posiąść taką wiedzę? To ja mam się nauczyć tego na pamięć? To jakiś żart czy prima aprilis? Niestety, ułuda okazała się prawdą i moja przyszłość musiała nabrać innych kolorów.

Co kocham? Oczywiście historię. A skoro historia, to logiczne jest prawo… Historia uniwersytecka jako kierunek studiów nie była w ogóle brana pod uwagę, „bo przecież nie będziesz uczył dzieciaków w szkole podstawowej” (rzekła Mamusia, jakby to była jakaś kara i jedyna droga kariery po tym kierunku). OK, idę na prawo. Kończę więc z fakultetem biologiczno-chemicznym i przykładam się do historii, by właśnie z niej zdawać maturę. Na niej rzeczywiście błyszczałem, ale wcześniej… pech chciał, że w pociągu spotkałem starszego o rok kolegę Ryśka, który właśnie zaczął studia na prawie.

– No jak tam jest, Rysiu? Dużo masz wkuwania?

– Stary… to jest zajeb… Prawo rzymskie, które wkuwam, nie wiem po co, to kilkanaście tomów!!!

Super, podciągnięty jestem w biologii, chemii i historii, ale kilkanaście tomów wkuwania na pamięć… Co to, to nie. Trzeba zostać inżynierem. Muszę wykorzystać zdolności w matematyce, gdzie wystarczy zrozumieć. Co prawda nienawidzę fizyki, ale od czego są kochani Rodzice…

– Chcesz, synu, AGH? To wspaniale. Załatwimy ci lekcje z fizyki u asystenta na AGH, który, jeśli będzie w komisji egzaminacyjnej, pomoże ci dostać się na górnictwo. To niezły pomysł, bo może kiedyś zostaniesz dyrektorem na kopalni „Janina”…

Super… idę w to. Pojechałem na AGH, by złożyć papiery. Już na miejscu dowiedziałem się, że górnictwo to najsłabszy wydział na tej uczelni. Cholera. Choć ambicje jeszcze nie te, to jednak tak całkiem być na samym dole drabiny agiehowskiej?

– A co jest nieco trudniejsze? Na pewno geologia. Super, składam tam papiery…

Tak zdałem egzaminy i pojechałem podziękować asystentowi za pomoc. Jakież było moje zdziwienie, kiedy już na wstępie powiedział:

– Co, nie udało się? Szkoda, ale ma pan możliwość starania się za rok. Proszę się nie martwić.

– Jak to się nie udało, przecież jestem na liście…

– Nie, ja sprawdzałem listę na górnictwie i nie ma pana.

– Oj, przepraszam, w ostatniej chwili przerzuciłem się na geologię.

Pomoc asystenta w dostaniu się na studia była żadna. Nawet nie wiedział, gdzie zdawałem. Ale trochę fizyki na pewno mnie nauczył. Cóż… pozostało wraz z Zyziem, moim libiąskim przyjacielem, uczcić przyszłe studia.

Kupiłem cztery butelki wina Patykiem Pisane (najtańsze świństwo z jabłek robione) i pojechaliśmy autostopem do „mojej” Mirki, która przebywała właśnie na obozie harcerskim w Wysowej… Świętowanie sukcesu było intensywne do tego stopnia, że w szpiczastych, sztruksowych półbutach na podniesionym obcasie, tzw. bitlesówkach, musieliśmy zmykać z Wysowej do Krynicy przed podobno szukającą nas milicją za zakłócanie nocnej ciszy na obozie harcerskim. Kiedy doszliśmy do pierwszego domu w Krynicy i pozwolono rozbić nam namiot, nasze poobcierane stopy krwawiły… ale tak wówczas świętowało się dostanie na studia.

STUDIA WYŻSZE

I nadszedł ten wielki dzień. Zostałem studentem Akademii Górniczo-Hutniczej, prestiżowej i jednej z najlepszych uczelni wyższych w Polsce. Nadszedł ten dzień, kiedy spakowany pojechałem z Małego Libiąża do wielkiego Krakowa. Dumny i podekscytowany, radosny, z wysoko podniesioną głową, ale też z poczuciem niepewności. Wchodziłem bowiem w wielki świat. Szybko okazało się, że ponownie jestem prowincjuszem, że znów złapał mnie za krtań kompleks niższości, tym razem spotęgowany po dwakroć, bo oto okazało się szybko, że nie tylko Libiąż, ale również Chrzanów to odległa prowincja, by nie powiedzieć mała wioska. Znowu musiało minąć tych kilka tygodni, by poczuć się pewnym siebie, przekonać do siebie przyszłych przyjaciół i z nimi nawiązać relacje, które trwają aż do dziś.

Z perspektywy mojego długiego już życia nie można oprzeć się refleksji, w jakim stopniu ważne są ludzkie kompleksy, małe czy duże, umiejętnie skrywane czy wręcz otwarte, kompleksy wyższości czy niższości. W jak dużym stopniu wpływają one na życie i relacje z otoczeniem, jak bardzo ingerują w inteligencję i zdrowy rozsądek, jak bardzo determinują zachowanie i w efekcie wpływają na nasz los? Czy ludzie myślą o tym, analizują to i uświadamiają sobie moc swoich kompleksów? Kompleks jest jak bezwładna masa ołowiu, która zwala się na nasz rozum i przytłacza otwartą analizę i zdrowe, kartezjańskie myślenie. Jest jak walec, który przewala się po naszym umyśle i to on w dużej mierze decyduje o naszym zachowaniu… Jak mu się oprzeć? Jak się go pozbyć, jak go ujarzmić?

Ileż wybitnych inteligencji zostało przez niego zmanipulowanych. Ileż mądrych i inteligentnych ludzi zniszczyło swoje i swoich bliskich życie. Jak pomóc tym, którzy nie mają wystarczająco siły, by mu albo im (bo czasem ma się równocześnie kompleks wyższości i niższości) oprzeć? To zadanie dla psychoanalityków i psychologów. Trzy razy w moim życiu walec kompleksu niższości przejechał się po moim jestestwie. Raz, kiedy dostałem się do liceum, drugi, kiedy dostałem się na studia i trzeci, kiedy jako emigrant wylądowałem z pustymi kieszeniami, bez znajomości języka, bez pracy i dachu nad głową, w bogatej Francji… A jednak udało się. Moja rada? Duże poczucie własnej wartości podlane sosem pokory. Da się!!!

Wróćmy jednak do mych pierwszych dni w Krakowie (w tej wielkiej kolebce intelektu, jak mawiała moja Siostrzyczka), kiedy to jako parweniusz przyjechałem ze stacji Libiąż Mały. Nie mogę tu pominąć jednego z Krakusów, który już na progach AGH okazał się wyjątkowo sympatycznym i otwartym facetem. Jemu od samego początku wisiało, skąd przybywam. Na imię ma Krzysztof, a pseudonim Karol. Wielki, gruby i dobroduszny. Niezgrabny w swym cielsku, ale noszący miłość w sercu. Platfus, ale wysportowany. Grubiański, ale ciepły. Przekleństwami utkawszy swój potoczny język, ukwiecał go jednak wspaniałymi przenośniami, porównaniami, cytatami i ciętymi ripostami językowymi na mickiewiczowskim, szekspirowskim czy molierowskim poziomie. Fredro by się zarumienił, a Sienkiewicz ucieszył z często używanych z jego literatury cytatów… Szybko swój poczuł swego i do dziś, pomimo odmiennych poglądów politycznych, cenię tego faceta za jego uczciwość, wybitnie humanistyczny umysł, inteligencję, hojność i dowcip. I tak, wraz z Karolem szybko zamieniłem chrzanowską Bajkę i Nową na krakowski Ermitaż i Warszawiankę, gdzie zaczęliśmy spędzać więcej czasu niż na geologicznych wykładach, by planować wyjazdy na narty do Szczyrku lub kajaki na Czarną Hańczę. Wkrótce do ekipy dołączyli Bogdan (ksywa Bogusia), Krzyś (ksywa Kidul), Andrzej (ksywa Szeryf), Czesio, Jurek (ksywa Słoń), Wacio, Zbychu (ksywa Kurdi), Tomcio, Marzenka, Beatka i Halinka, która wkrótce została moją żoną. To były również bardzo beztroskie chwile. Studia w Krakowie i rozłąka z libiąskim towarzystwem wpłynęły w oczywisty sposób na oziębienie mojego uczucia do Mirki, a bujne, studenckie życie w akademiku na ulicy Rejmonta nie napawało do tęsknoty za licealnymi przyjaciółmi i harcerstwem…

I tak przyszedł ten potworny 1974 rok, kiedy w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin, dokładnie 3 października, żegnałem na libiąskim cmentarzu mojego Tatę. Jeszcze miesiąc wcześniej widzieliśmy się w Opolu, kiedy Rodzice jechali na pierwszy od wielu lat urlop do ówczesnego NRD, a ja z kumplem Zyziem wracałem autostopem z objazdu po Polsce. Spotkaliśmy się wszyscy na wylotowej drodze z Opola do Krakowa. To była krótka rozmowa, kilka miłych chwil, parę pytań:

– Jak było na stopie? Czy jesteś zmęczony? Wracaj szybko do Libiąża, bo zrobiłam garnek zupy pomidorowej na twój powrót.

A z mojej strony:

– Dzięki, życzymy wam z kolei udanego urlopu, nie dajcie się Niemcom, przywieźcie jakieś niemieckie parówki…

I niebieska skoda octavia odjechała w zachodnim kierunku. To było moje ostatnie spotkanie z Tatą.

Dwa dni później dostałem telefon, że Tato miał pęknięty wrzód, jest w szpitalu we Wrocławiu pod wspaniałą opieką, bo lekarze, duża część naszej rodziny, właśnie tam pracowała. Po dwóch tygodniach Mama wróciła do Libiąża po jakieś ciuchy dla Taty i zabrała mnie ze sobą do Szczawna, gdzie u cioci Heli czekaliśmy na wyjście Taty ze szpitala. Taka była oficjalna wersja, tylko dla mnie. Jednak już wieczorem, pierwszego dnia w Szczawnie, Mama posłała mnie po okulary do swojej torby podróżnej. Otworzyłem ją i szloch zatkał mi płuca. Nie mogłem oddychać, dusiłem się, szlochałem i krzyczałem… Klęczałem i szlochałem nad tą nieszczęsną torbą i nie mogłem się podnieść. Przez przypadek zobaczyłem w niej czarne ubranie Taty i czarne lakierki. Zrozumiałem, po jakie „ciuchy” Mama wróciła do Libiąża. To było ubranie do trumny… Nie zapomnę tego odkrycia do końca moich dni…

A potem był pogrzeb. Tato miał zaledwie czterdzieści osiem lat i był bardzo poważaną osobą w okolicy. Pracowity, uczciwy i rzetelny. Społecznik, radny, związkowiec i działacz Wędkarstwa Polskiego. Miał wielu przyjaciół, był wesoły, pełen życia i skrajnie tolerancyjny.

Pamiętam, że jako młody człowiek nie mogłem zrozumieć, jak taki opozycjonista, były AK-owiec i WIN-owiec może przyjaźnić się z Pierwszym Sekretarzem POP (Podstawowa Organizacja Partyjna PZPR-u) z libiąskiej Kopalni Janina. A jednak…

Pamiętam, kiedy kątem oka spostrzegłem w mrokach kinowej sali Jego ogromne łzy spływające po starannie ogolonych policzkach, kiedy wspólnie oglądaliśmy film Hubal.

Nie zapomnę Jego ciepłych rąk leżących na moich jedenastoletnich piersiach, kiedy stał przytulony za mną na mszach świętych.

Mając wielu znajomych, Tato pomagał ludziom w najróżniejszych sprawach, ale wyrzucał tych, którzy przychodzili rewanżować się dobrym, niedostępnym wówczas koniakiem czy jakimś prezentem. Nie tolerował tego i jak kiedyś powiedział: „Dobre uczynki wracają z podwójną mocą. Nie oczekuj za nie zapłaty, a pomagaj komu możesz”. Dziś te słowa kieruję do wszystkich, a zwłaszcza do moich synów i wnuków. Dziś moje życie może potwierdzić, że sprawdziło się… Dostałem więcej, niż dawałem.

Pogrzeb odbył się 3 października 1974 roku, a więc dokładnie w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin. Przybyło wiele osób z Libiąża i Chrzanowa. Grała Orkiestra Górnicza, a ja właśnie wchodziłem w dojrzały wiek. Zaczynałem w pełni dojrzałe życie i w odpowiedzialny sposób chciałem być ochroną i podporą dla Mamy i Siostry. Zostałem jedynym mężczyzną w naszej Rodzinie. Wziąłem na siebie ambitny obowiązek i już wkrótce, za pierwsze pieniądze zarobione w Studenckiej Spółdzielni Pracy „Żaczek”, kupiłem im w ówczesnym biurze podróży Orbis, zagraniczną wycieczkę. Tak, przejmowałem się nimi, kochałem je, zawładnąłem nimi, chciałem przychylić im nieba, byliśmy razem jak nigdy wcześniej. Tak, obie należały tylko do mnie…

Życie jednak jest przewrotne i niekoniecznie zgadza się na napisany przez nas samych scenariusz. Czarne chmury nadchodziły nad naszą uszczuploną już rodzinę…

Rok później los „skazał” na Libiąż Mały podobno dobrego, uniwersyteckiego krakowskiego chirurga za alkoholizm. Wylądowała ta miernota w hotelu robotniczym, którego kierownikiem był ojciec mojego przyjaciela, i w towarzystwie górniczej braci nie wychylała głowy zza kieliszka. A jednak w przyzakładowej przychodni zdrowia, gdzie go zesłano, spotkał przyjazne oko mojej Mamy… Zbyt przyjazne, bo już rok później wyszła za niego potajemnie za mąż i wprowadziła na nasze domowe salony.

Siadał w fotelach mojego Taty, jadał widelcami mojego Taty i spał w łóżku mojego Taty, w pościeli należącej do mojego Taty. Zamieszkał pod dachem domu, który nigdy by nie powstał, gdyby nie operatywność i zaradność mojego Taty. Plamił w całej okolicy nazwisko Wiącek, a wszystko, co otrzymał od Mamy, odpłacał kpinami na jej temat, obrażaniem najgorszymi wulgarnymi epitetami i libacjami, często w obecności „życzliwie” mnie o tym informującego ojca mojego przyjaciela… Trudno się dziwić, że musiało to źle się skończyć.

Nie mogłem tego wytrzymać, reagowałem często brutalnie, by w końcu wyprowadzić się na długich osiem lat i zapomnieć o mojej Mamie. Bo, Kochana Mamo, nie chodziło o to, że nie miałaś prawa. Miałaś. Byłaś w najpiękniejszym okresie swojego życia: młoda, piękna, elegancka, ciekawa świata, entuzjastyczna, wreszcie w swoim pięknym ogrodzie, swobodna finansowo. I świat też zawalił się na Twoje kobiece ramiona. Nie o to chodziło, że ktoś inny zabrał mi coś najdroższego, że nie był godzien pamięci mojego śp. wyidealizowanego Ojca, i że zabrał mi moją miłość do Ciebie. Również wyidealizowanej, czystej, pięknej, pracowitej, obdarzonej wieloma talentami, mądrej i, wydawało mi się, najwspanialszej. Nie, nie chodziło nawet o to, że jakiś obcy facet zabrał mi możliwość przychylenia Ci nieba i plamił Twoje święte dla mnie imię przy kolejnym kieliszku wódki. Nie, nie chodziło też o to, że moje rozbudzone poczucie odpowiedzialności odrzuciłaś jak zużytą ścierkę… Chodziło tylko o to, z kim to zrobiłaś i w jaki sposób…

I w tym najtrudniejszym momencie mojego życia, kiedy świat zwalił się na moją głowę, znalazła się Ona. Halinka z Brzeska. Do tej pory wspaniała koleżanka, rozśpiewana i wesoła, lecz daleka od naszych studenckich imprez i rozrywek. Skromna i wycofana nieco z naszego burzliwego studenckiego życia, ale imponowała mi znajomością Schopenhauera i Sartre’a, a także cytatami z Antoine’a de Saint Exupery’ego. To Ona znalazła mnie, kiedy płakałem samotny na ławce pod krakowskim dworcem kolejowym w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych. To Ona dała mi spokój, to Ona stała się moim spowiednikiem, to Ona była dla mnie podporą i to Ją szczerze pokochałem.

Zbliżał się koniec studiów, a ja zmieniłem się o 180 stopni. Kiedy kumple pytali:

– Marciu, kiedy ty udawałeś? Wtedy, kiedy szaleliśmy w akademikach, na rajdach i praktykach studenckich czy teraz, kiedy jesteś taki święty i ustatkowany?

– Nigdy, kochani… Po prostu optyka i moje postrzeganie świata się odmieniło…

Stąd było już blisko do oświadczyn. Pojechaliśmy autostopem do Bułgarii i na plaży w Sozopolu, niedaleko granicy tureckiej, oświadczyłem się Halince. Datę ślubu ustaliliśmy na 2 lipca 1977 roku i tak też się stało. Niestety, ani Mama, ani siostra, która pozostała w rodzinnym domu, nie uczestniczyły w naszej uroczystości ślubnej.

I dopiero wtedy obudziły się we mnie poważne ambicje i chęć walki o rodzinę i przyszłość. Pierwszą decyzją było znalezienie pracy, która zapewni nam mieszkanie (wówczas czas oczekiwania na lokum wynosił do kilku lat). Nieważna była jakość pracy i pieniądze. Nieważna była możliwość kariery. Ważny był własny dach na głową w bezpiecznej odległości od teściowej. Dobrej i uczciwej, a jednak jakże odległej ode mnie mentalnie. To bezpieczeństwo określiłem na około 100 km i rozpocząłem szukanie pracy w Nowym Sączu, Rzeszowie i Tarnobrzegu. Nie naszukałem się długo, bo wracając z wesela Andrzeja (Szeryfa) z Lublina, zatrzymałem się „przy okazji” w Tarnobrzegu i zapytałem o pracę w pierwszej firmie na mojej liście: TPBP (Tarnobrzeskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego).

– Tak, szukamy kogoś do pracy, ale do Działu Geodezji. Może pan zacząć jako pomocnik Technika Geodety.

– A mieszkanie?

– Przez sześć miesięcy zapewniamy pokój w hotelu robotniczym, a potem czteropokojowe mieszkanie…

– BIORĘ!

I tak rozpoczęła się moja kolejna życiowa i pierwsza zawodowa przygoda…

2. POSZUKIWANIE SIEBIE W PRL-u

PIERWSZE PRZYGODY ZAWODOWE

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
PODZIĘKOWANIA
WSTĘP
AMBITNE POCZĄTKI
PRZEDSZKOLE I SZKOŁA PODSTAWOWA
LICEUM
STUDIA WYŻSZE
2. POSZUKIWANIE SIEBIE W PRL-u
PIERWSZE PRZYGODY ZAWODOWE
POLITYCZNA INICJACJA I ROZCZAROWANIE
3. CAŁA NAPRZÓD, CZYLI EMIGRANT
4. AFRYKA Z KONDENSATOREM ŚWIADOMOŚCI
N’JAMENA – CZAD
5. HANDLOWIEC BEZ RETUSZU
6. STAWIAM NA AMAGO
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Dać z siebie wszystko, to wygrać

ISBN: 978-83-8313-795-7

© Marek Wiącek i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Książka jest fikcją literacką i wszelkie podobieństwo do sytuacji, ludzi itd. jest przypadkowe.

Redakcja: Marta Grochowska

Korekta: Anna Grabarczyk

Okładka: Grzegorz Araszewski

Grafika: freepik.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek