Ucałuj ją ode mnie - Alison Cochrun - ebook

Ucałuj ją ode mnie ebook

Cochrun Alison

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Doskonały (przed)świąteczny comfort-read! Gwiazdkowy queerowy romans, który otula jak puchaty kocyk i trafia prosto w serce.

Alison Cochrun, autorka udanego debiutu „Długo i szczęśliwie”, powraca z romantyczną świąteczną opowieścią o kobiecie, która na niby zaręcza się z facetem, ale… zakochuje się jego siostrze!

Ellie ma wymarzoną pracę i w miarę poukładane życie. W wigilijny wieczór spotyka w księgarni kobietę, w której zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Niestety ledwo zaczęta relacja kończy się w nieprzyjemnych okolicznościach. Co więcej niedługo potem Ellie traci pracę. Zostaje sama, zagubiona i całkowicie spłukana. Aby związać koniec z końcem, zatrudnia się w lokalnej kawiarni – byle tylko jakoś przetrwać. Niespodziewanie szef składa jej szokującą propozycję: małżeństwo, dzięki któremu on przejmie rodzinną fortunę, a ona rozwiąże swoje finansowe kłopoty. Układają misterny plan – aby utrzymać pozory, mają spędzić wspólne święta z jego najbliższymi. Gdy Andrew przedstawia narzeczoną siostrze, Ellie jest zszokowana. Okazuje się, że to… tajemnicza kobieta z księgarni. Ellie musi wybrać między bezpieczeństwem, które zapewni jej fałszywy związek, a ryzykiem przeżycia czegoś prawdziwego.

„Podnosi na duchu i pozwala marzyć. To oda do tych, którzy poszukują prawdziwej miłości, rodziny i spełnienia w życiu"

Timothy Janovsky, autor powieści „Never Been Kissed”

„Ten świąteczny romans rozgrzeje niejedno serce”

Library Journal

„Gwiazdkowy romans moich marzeń. Miły, pachnący cynamonem książkowy przytulas”

Ashley Herring Blake, autorka „Delilah Green ma to gdzieś”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 469

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Alison Cochrun

UCAŁUJ JĄ ODE MNIE

przełożyła Monika Skowron

Tytuł oryginału: Kiss her once for me

Copyright © 2022 by Alison Cochrun

First published by Atria Books, A Division of Simon & Schuster, Inc.

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, 2023

Copyright © for the Polish translation by Monika Skowron 2023

Wydanie I

Warszawa 2023

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

W zeszłe święta

Śnieżny dzień

Komiks internetowy

Odcinek 7: Dziewczyna na moście

(Wigilia, godz. 23.22)

Przesłano: 4 lutego 2022 roku

Śnieżne dni to wyjątkowe czary.

Kiedy byłam dzieckiem, śnieg oznaczał wolność od stresującej szkoły i od osłabiającej fobii społecznej, którą czułam podczas przebywania w tym miejscu. Gdy padał śnieg, mogłam wychodzić na świeże powietrze i zaprzyjaźniać się tak łatwo, jak lepiłam śnieżkę dłońmi odzianymi w rękawiczki.

Na Uniwersytecie Stanowym Ohio śnieg oznacza wolność od rygorystycznego planu zajęć, ponieważ moja najlepsza przyjaciółka, Meredith, wpada do akademika o pierwszej w nocy, żebyśmy poszły pojeździć na sankach — to znaczy na tackach ukradzionych ze stołówki — po kampusowym parku South Oval.

A w Portlandzie śnieżny dzień zdawał się oznaczać wolność odwszystkiego.

Moje buty zapadły się prawie o całą stopę w śniegu, gdy weszłam na Burnside Bridge. Granice miasta rozmyły się w ciągu dnia, a teraz nic nie jest na swoim zwykłym miejscu. Trawa, chodnik i ulica stały się jedną gładką, płynną warstwą — światem, który wygląda na posypany cukrem i niewiarygodnie słodki. Kawałek dalej na moście dostrzegam kilku narciarzy biegowych. Mają ze sobą przenośne głośniki, z których dudni White Christmas. Grupa dwudziestokilkulatków za moimi plecami rozgrywa bitwę na śnieżki na środku drogi, a obok mnie nieznajoma poślizgnęła się, a teraz utyskuje i donośnie klnie:

— Pieprzony śnieg!

— Czy to śnieg powinien usiąść na ławie oskarżonych? — pytam spokojnie. — Czy może jednak twoje buty?

— Śnieg — odpowiada, celowo tupiąc z każdym krokiem. — Buty są cudowne.

Wskazuję na buty, o których mowa.

— Ale wygląda na to, że wybrałaś je ze względu na walory estetyczne, a nie praktyczne. Tak samo jak kurtkę.

Przestaje tupać i podnosi wzrok.

— Chwila. Co jest nie tak z moją kurtką?

Ma na sobie jedną z tych brązowych kurtek od Carhartta, tak popularnych wśród określonej grupy mieszkańców Ohio i zupełnie innego segmentu ludności tu, w Portlandzie. Nawet jej nie zapięła, widzę więc flanelową koszulę wciśniętą w jasne dżinsy.

Wygląda to estetycznie, muszę przyznać.

— Jest bardzo ładna — zapewniam. — Choć niezbyt praktyczna na śnieg, prawda?

— Na swoją obronę powiem, że rzadko kiedy pada tu śnieg.

— A jednak gdy rano wychodziłaś z domu, wiedziałaś, że go zapowiadają.

Głośno odchrząkuje i strzepuje płatki z odsłoniętych kosmyków, jak golden retriever na deszczu. Ma krótko obcięte czarne włosy, wygolone po jednej stronie i zapuszczone po drugiej, które spadają na czoło wilgotną bryłą. Przez cały dzień będę tłumiła w sobie impuls, by odgarnąć je z jej oczu.

W śnieżny dzień w Portlandzie można spotkać nieznajomą w księgarni, spędzić z nią cały dzień i znaleźć się na moście nad rzeką Willamette o godzinie 23.22 w Wigilię. W śnieżny dzień możesz być osobą, która wszędzie idzie za nieznajomą, nawet jeśli ta narzeka na śnieg.

Rzeczona nieznajoma przechodzi na skraj mostu i wpatruje się w czarną toń:

— Dobra, Ohio, wytłumacz mi to: co jest takiego wspaniałego w śniegu?

— Cóż, po pierwsze, wygląda ślicznie. — Wypuszczam z siebie powietrze, gdy ona posyła mi spojrzenie spode łba.

Piegi pod jej oczami wyglądają prawie jak płatki śniegu na jasnobrązowej skórze. Minęło dopiero czternaście godzin, odkąd na siebie wpadłyśmy, ale już zdążyłam wykuć na pamięć wzór na jej policzkach, sporządziłam mapę piegów, żeby móc ją później narysować.

Ciaśniej owijam szyję niebieskim szalikiem, żeby ukryć rumieniec.

— Poza tym to… prawdziwy śnieg, jak te… wielkie śnieżyce, które potrafią zatrzymać cały świat na minutę. Śnieg zamraża czas, więc choć na chwilę znika cały ten pęd w życiu, jakby przykryty białą kołderką. Choć przez jeden dzień człowiek czuje, że może spokojnie odetchnąć.

Pochyla się nad barierką, od niechcenia przerzuca przez nią ramiona.

— Wiesz, że możesz się wyluzować, nawet kiedy nie pada śnieg, prawda?

— Ale kiedy śnieży — mówię z przekonaniem — świat się zmienia. Śnieg to magia.

Wskazuję to, co nas otacza, nocne niebo, które połyskuje jasnym fioletem, prawie żarzy się, by pasować do bieli dookoła. Drzewa, które skrzą się opalizującym srebrem. Płatki śniegu dryfujące w powietrzu, które sprawiają wrażenie, jakby podróżowały w cztery strony świata, zaprzeczając prawu ciążenia. Wystawiam język i udaje mi się złapać jeden z nich.

Zbyt późno zauważam, że ona trzyma przed sobą telefon i robi mi zdjęcie.

— Hej, co to ma być?

— Próbuję udokumentować rzekomą śnieżną magię. Do celów naukowych.

— Z uroczej perspektywy.

— Och, proszę. Wyglądasz rozkosznie, jestem pewna… — Tu robi chwilę przerwy, przechyla głowę na bok, by przyjrzeć się ekranowi telefonu, i się krzywi. — Wiesz co, może powinnyśmy zrobić jeszcze jedno ujęcie…

Odpycham jej ramię.

— Nie zgadzam się na dalsze kpiny.

Trzyma telefon przed moją twarzą.

— Daj spokój, Ellie. Będę miała pamiątkę po tobie, po tym, jak ta noc się skończy.

— Przecież nie zamienię się w dynię, kiedy tylko zegar wybije północ.

— Tak. — Uśmiecha się z wyższością. — Ale może ja to zrobię. Poza tym chcę mieć twoje zdjęcie, jak już zostaniesz słynną filmowczynią. Oscar za najlepszy pełnometrażowy film animowany wpisuje się w plan dziesięcioletni.

— Dwudziestoletni — poprawiam ją. — Wolę być realistką.

— Ellie — mówi zaskakująco poważnym tonem. — Wierzę z całego serca, że osiągniesz wszystko, co tylko sobie postanowisz. A teraz. — Znów podnosi telefon. — Postaraj się wyglądać, jakbyś nie chciała mnie zamordować, proszę.

Bezwładnie opuszczam ramiona wzdłuż ciała i wzruszam nimi, jakbym chciała spytać: „Tak?”.

Kręci głową.

— Nie, pokaż misiebie. To nie wyraża twojej istoty.

— Nie jestem pewna, czy znasz mnie dość długo, by komentować moją istotę.

Przygląda mi się przez aparat w telefonie.

— Wiem, że twoją istotą nie jest wzruszanie ramionami.

— Jesteś pewna? Niezręczne wzruszenie ramion zdecydowanie może być moją istotą.

Nerwowo i niecierpliwie cmoka, a ja — nie wiedząc, co innego mogę zrobić — podnoszę ręce niczym śnieżny anioł w pionie i obracam się na jednej nodze w wolnym, zamaszystym piruecie na środku mostu. Z zamkniętymi oczami i wystawionym językiem.

— Jak ci się podobało? — pytam z lekkimi zawrotami głowy, gdy z trudem odzyskuję równowagę.

Wpatruje się w telefon z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym zbliża się o krok.

— Spójrz. — Pokazuje mi zdjęcie.

Fotografia jest rozmazana, ostrość ustawiona na kilku płatkach śniegu na pierwszym planie, a w tle ja, prezentująca kontrastujący wir koloru: zgaszony ciemny brąz warkocza i bladą skórę na tle fioletu kurtki, niebieskości szalika dzierganego na drutach, do tego wąski pasek czerwieni, czyli uśmiech i język.

— Myślę, że jest idealne — mówi.

— Moja kolej. — Porywam jej telefon i obchodzę ją dookoła. Oto ona, w trybie portretu, ciut ponad metr osiemdziesiąt, pewnie stojąca na śniegu. — Pokaż mi swoją istotę.

Wciska pięści do kieszeni kurtki khaki, posyła mi ukradkowy uśmiech i opiera się plecami o barierkę odgradzającą most od rzeki płynącej poniżej. Jej esencja: idealnie wyrafinowana w tej jednej pozie, tak jakby nieznajoma wiedziała wyraźnie, kim jest.

Robię zdjęcie.

Wyciąga do mnie ręce.

— Jeszcze jedno — szepcze, po czym obejmuje mnie w pasie.

Wiem, że nie mogę poczuć jej ciała przez te wszystkie warstwy ubrań, ale wyobrażam sobie, że jednak mogę, roję sobie, jak by to było mieć jej skórę przy swojej. Wyczuwam ajerkoniak, pączka bekonowego z sosem klonowym z Voodoo i zapach świeżo pieczonego chleba, który wniknął w jej ubrania. Wygląda tak, jakby miała pachnieć sosną i ogniskiem, dzikimi i nieoswojonymi terenami Wybrzeża Północno-Zachodniego. Deszczówką, wilgotną ziemią i mchem.

Ale tak naprawdę pachnie chlebem. Ciepłem. Czymś, co mogłoby cię napełnić.

— Liczę do trzech — zaczyna, a na ekranie jej iPhone’a widzę nasze twarze, policzek przy policzku.

Moją i pięknej dziewczyny w niepraktycznej kurtce, z półksiężycem uśmiechu. Płatki śniegu na jej czarnych włosach i światła miasta, skrzące się za nami.

Uśmiechamy się.

— Jeden… dwa… trzy.

Przesuwa kciukiem po ekranie, żeby zatrzymać zdjęcie, a ja wpatruję się w dziewczynę uchwyconą jej telefonem.

— W śnieżny dzień — mówię — możesz być, kim zechcesz.

Wciąż mnie obejmując, pyta:

— A ty kim chcesz być?

„Na pewno nie niezręcznym wzruszeniem ramion”. Chcę być kimś, kto przyciąga nieznajomą blisko siebie na śniegu, więc właśnie to robię. Oplatam ją ramionami, przysuwam bliżej, aż nasze ciała są rozpalone i splątane. Lekko się poruszają, by się nie wychłodzić.

I wtedy zaczynamy tańczyć wolnego na śniegu. Mruczy mi do ucha melodię White Christmas, cały świat znika, gdy wirujemy na moście i mija ostatnie dziesięć minut dzielące nas od Gwiazdki. Istnieją tylko jej oddech, jej głos, jej ramiona i wszystkie miejsca, w których stykają się nasze ciała. Jesteśmy zawieszone w idealnej kuli śnieżnej zbudowanej dla dwóch osób.

W śnieżny dzień w Portlandzie można się zakochać.

Rozdział pierwszy

Wtorek, 13 grudnia 2022 roku

Napadało kilka centymetrów śniegu, który zalega na ziemi, więc – rzecz jasna – całe miasto jest na skraju katastrofy.

Ponieważ autobusy się spóźniają, zaciskam wokół szyi czerwony dziergany szalik i ze złością brnę Belmont Street, nieco ją przy tym odśnieżając. Samochody stoją zderzak w zderzak jak klocki Tetrisa, ponieważ nikt tu nie umie jeździć po śniegu. Szkoły przedwcześnie się zamknęły, więc dzieci pojawiają się w drzwiach i pasażach, radośnie tańcząc i łapiąc płatki na języki. Widzę, że dwoje maluchów kawałek dalej próbuje lepić śnieżki, które w dziewięćdziesięciu procentach składają się z brudu.

Tylko w oregońskim Portlandzie można być jednocześnie tak zachwyconym i tak przerażonym umiarkowaną ilością śniegu.

I szczerze mówiąc: pieprzyć śnieg.

Ten nawet nie spełnia meteorologicznych wymogów jego definicji. Płatki są małe i mokre, padają za szybko i połowicznie roztapiają się na betonie, gdy tylko na nim lądują. Ale to wystarczy, by autobusy się spóźniały, a cały mój dzień się posypał.

Sięgam do kieszeni puchowej kurtki, wyjmuję telefon i znów zerkam na godzinę.

Trzy minuty. Mam trzy minuty i dziesięć przecznic do pokonania, co oznacza, że spóźnię się do pracy. A jeśli spóźnię się do pracy, na pewno nie dostanę awansu i podwyżki, których tak rozpaczliwie potrzebuję. I pewnie mnie wyleją. Znowu. A jeśli znów wylecę, najpewniej stracę mieszkanie.

Dwa miesiące temu jaskrawożółta ulotka wpadła przez otwór na listy w moich drzwiach i poinformowała mnie o podwyższeniu czynszu od pierwszego stycznia. Tysiąc czterysta dolarów miesięcznie za trzydzieści siedem metrów kwadratowych rudery w przyziemiu w dzielnicy Southeast Portland.

Jeżeli stracę mieszkanie, będę musiała znaleźć zakwaterowanie w centrum miasta, gdzie trwa okrutny kryzys mieszkaniowy. A jeśli nie znajdę nowego miejsca do życia…

Lęk potęguje czarnowidztwo i podsuwa naturalny wniosek: jeśli znów spóźnię się do pracy, moje życie, czyli kupa śmieci, w końcu zostanie wrzucone do kompaktora i raz na zawsze zbite w gorącą, parującą bryłę odpadków.

Dlaczego portlandzki śnieg zawsze chce mi zniszczyć życie?

Nagle widzę pewien obraz. Dziewczyna z ogniem w oczach i śniegiem we włosach. Tańcząca na moście o północy. Jej śmiech w moim uchu, jej oddech na mojej szyi, a jej dłonie…

Nie. Bez sensu dręczyć się wspomnieniami z zeszłych świąt Bożego Narodzenia.

Zerkam znów na telefon, żeby sprawdzić godzinę, a ten wibruje od przychodzącego połączenia. Stłuczony ekran mojego iPhone’a ósemki wyświetla imię Linds obok zdjęcia kobiety trzymającej jakieś siedem i pół litra alkoholu przed Bellagio.

Przez chwilę zastanawiam się, czy tego nie zignorować, ale wyrzuty sumienia utrwalone w katolickim dzieciństwie wygrywają.

– Hej, Linds…

– Przelałaś mi pieniądze przez Venmo? – zaczyna moja matka, gdy tylko odbieram.

Jest to nadzwyczaj oczywiste, że nie, nie przelałam jej pieniędzy przez Venmo, w przeciwnym razie Lindsey Oliver nie miałaby powodu, by do mnie dzwonić.

– Jeszcze nie.

– Eleno. Kochanie. Moja dziewczynko. – Przybiera ulubiony ton najlepszej mamy, ten, którego zapewne nauczyła się z powtórek na kanale Nick at Nite, gdy była na haju przez większą część lat dziewięćdziesiątych.

Lindsey Oliver nalega, by wszyscy, łącznie z jej jedynym dzieckiem, mówili do niej Linds, podczas gdy tylko ona zwraca się do mnie per Elena, choć mam na imię Ellie, zawsze byłam Ellie, a Elena pasuje do mnie jak za ciasne dżinsy.

– Naprawdę potrzebuję pieniędzy, skarbie. To tylko dwieście dolarów.

Potrafię bezbłędnie wyobrazić sobie nadąsaną minę mojej matki przy słuchawce telefonu. Jej ciemne brązowe włosy, które farbuje na surowy blond; naturalne fale, które prostuje codziennie rano; bladą cerę, której pozbyła się przez liczne pieczątki podbite na karcie stałego klienta w salonach solarium; wysokie kości policzkowe, które rozświetla, konturując twarz.

Potrafię sobie wyobrazić jej twarz, ponieważ to moja twarz, pomijając, że ja nadal mam kręcone brązowe włosy, które Linds nazywa „nastroszonymi”, i bladą cerę, przez co wyglądam na „wyblakłą”. Kiedy matka nie prosi mnie o pieniądze, zapewne krytykuje mój wygląd.

– Obiecuję, proszę cię o to ostatni raz – nalega.

– Jestem pewna, że ostatni – mówię, sapiąc, bo biegnę, żeby załapać się na końcówkę zielonego światła na przejściu dla pieszych. Nie pierwszy raz w życiu żałuję, że moje jedyne ćwiczenia ruchowe to okazjonalny taniec w kuchni na imprezie, gdy czekam, aż mrożone burrito podgrzeje się w mikrofali. – Tylko chwilowo trochę cienko u mnie z kasą, muszę spłacać kredyt studencki i uiszczać czynsz, ale mam nadzieję, że dadzą mi awans na asystentkę menedżera i…

– To nie moja wina, że uparłaś się wiecznie siedzieć na uczelni i wyrzucili cię z Lycra Studio – warczy.

– Z Laika Studios – poprawiam ją po raz setny. Moja matka może zmieniać cele ścieżki zawodowej tak często i bezmyślnie, jak przebiera w mężach, ale nigdy nie przegapi okazji, by przypomnieć mi o mojej największej porażce. Nie pokazuję jej, jak wpływają na mnie te słowa, nie zdradzam się z parzącymi ziarnami wstydu, które kiełkują mi w brzuchu. – I nie jestem wieczną studentką – mówię niewzruszonym tonem. – Obroniłam magisterkę z animacji na wydziale sztuk pięknych.

– I po co ci ten szykowny tytulik, skoro nie możesz wesprzeć finansowo swoich starych rodziców?

Linds ma czterdzieści sześć lat.

Dopiero zaczyna się rozkręcać z tyradą.

– Przez osiemnaście lat – narzeka – ubierałam cię i karmiłam! Miałaś dach nad głową!

Jej twierdzenia, jakoby zaspokajała moje podstawowe potrzeby, są mocno przesadzone. Kiedy miałam dwanaście lat, poprosiłam ją o pieniądze na nowe przybory plastyczne. Nie przyjęła tego dobrze.

– Wiesz, ile kosztuje wychowanie dziecka? I chcesz jeszcze więcej?

– Dopisz mi do rachunku! – wrzasnęłam w napadzie opryskliwości z okresu dojrzewania.

A ona na to:

– Może tak zrobię!

I rzeczywiście to zrobiła. Lindsay wyliczyła koszt mojego istnienia co do grosza i oczekuje zwrotu pełnej sumy. Niestety, przez pierwsze dwadzieścia pięć lat życia nie nauczyłam się jej odmawiać. Wraz z wydechem wypuszczam w wilgotne, śnieżne powietrze nagromadzone przez cały żywot rozczarowanie matką.

– No dobra. Zobaczę, co uda mi się zrobić, żeby załatwić pieniądze.

Jej ton mięknie, a ona grucha:

– Dziękuję, Eleno, moja kochana.

I to jest to. To moja chwila. Muszę uderzyć, dopóki jeszcze chwilowo wypełniają ją matczyna duma i uczucie.

– Niedługo święta, za niecałe dwa tygodnie – osaczam ją. – Są szanse, że wpadniesz do Portlandu na Gwiazdkę w tym roku?

W moim głosie tkwi rozpaczliwa nadzieja, choć przecież już znam odpowiedź. Nie przyjechała w zeszłe święta i nie przyjedzie w te, więc już przygotowuję się na zawód.

I czy ja w ogóle tego chcę? Chcę spędzić bożonarodzeniowy poranek na zdrapywaniu skacowanej Linds z podłogi i znoszeniu jej tyrad na każdy temat, od mojego nijakiego wyglądu po jeszcze bardziej nijakie życia osobiste? Kiedy ostatnim razem spędziłyśmy święta razem w Cleveland – zanim Linds pojechała za mężem numer trzy do Arizony – zawlekła mnie do klubu nocnego, próbowała zeswatać z nietrzymającym łapsk przy sobie czterdziestoletnim pośrednikiem nieruchomości, Rickiem, a potem szybko mnie porzuciła i sama poszła do domu z przyjacielem Ricka. Nie widziałam jej przez trzy dni.

Miałam dziewiętnaście lat. Matka załatwiła mi podrobiony dowód osobisty. Wesołych, kurwa, świąt.

Czy naprawdę to moje świąteczne życzenie?

Odpowiedź brzmi: najwyraźniej tak. Nie mam nikogo innego. Jeśli zeszłe święta Bożego Narodzenia mają stanowić jakąś wskazówkę, to najlepiej, żebym nie była w tym czasie sama. Mam w zwyczaju podejmować niefortunne życiowe decyzje z powodu samotności.

– Dlaczego miałabym zamienić Phoenix na mokre i zimne miejsce? – pyta Linds, przypominając mi, że świąteczne życzenia się nie spełniają.

– Bo ja tu jestem?

Cmoka do słuchawki.

– Eleno Oliver, nie rób tego.

– Czego mam nie robić?

– Nie dramatyzuj. Zawsze taka byłaś. Nie bądź przewrażliwiona i nie próbuj wpędzić mnie w poczucie winy, bo nie chcę spędzić Gwiazdki w deszczu.

– Wcale nie…

Niski głos burczy w tle, na co Linds szepcze coś pod nosem.

– Muszę kończyć.

– Zawsze to ja mogłabym przylecieć do Phoenix – proponuję.

Ależ to żałosne. Oto dwudziestopięcioletnia kobieta błaga matkę o to, by spędziły razem święta Bożego Narodzenia.

– To nie jest najlepsza pora. Puść mi ten przelew na Venmo do wieczora, dobrze?

I tyle. Żadnego „wesołych świąt”. Żadnego „kocham cię”. Rozmowa kończy się, zanim zdążę się pożegnać. Wcześniejszy wstyd w moim żołądku zostaje przyćmiony przez bolesną dziurę samotności w klatce piersiowej. Spędzę święta sama w nędznej kawalerce, jedząc na kolację kurczaka rotisserie za pięć dolarów nad kuchennym zlewem.

Zalewa mnie tęsknota za domem, ale tak naprawdę nie mam domu, za którym mogłabym tęsknić, nic mnie nie czeka ani tam, ani nigdzie.

Przerywam rozmyślania o krótkiej chwili w zeszłe święta, kiedy sądziłam, że znalazłam kogoś, kto ukoi ból, kogoś, kogo nazwę domem.

Ale zawsze jestem sama, zawsze byłam sama i to, że przyszły święta Bożego Narodzenia, nie stanowi powodu, by to zmienić. Można czuć się równie zagubioną i pozbawioną celu jak w każdą inną porę roku.

Zatrzymuję się w oczekiwaniu na zielone światło na przejściu dla pieszych, a śnieg wokół mnie już zaczyna zamieniać się w deszcz.

Problem ze śniegiem jest taki, że płatki nigdy nie trwają wiecznie i zawsze pozostawiają człowieka w nieco obskurniejszej wersji świata, gdy zaczynają topnieć.

Wpatruję się w stłuczony ekran telefonu. Już jestem spóźniona do pracy cztery minuty.

Magia śniegu, niech to szlag.

Rozdział drugi

– Spóźniłaś się.

Te dwa słowa witają mnie, gdy zziajana wpadam do Roastlandii o godzinie 10.06. Przez zaparowane szyby kątem oka widzę swoje odbicie w witrynie kawiarni.

Ciemnobrązowy warkocz zamókł, grzywka jest przyszpachlowana do czoła, a jasna cera zarumieniona z niepokoju i wysiłku. W skrócie wyglądam jak ktoś, kto zaraz ma zostać zwolniony.

Mój szef, Greg, stoi w drzwiach wejściowych, gdzie czekał na moje przybycie. Jego twarz z rudą brodą jest skrzywiona, ale łaskawa.

W tej sytuacji mogę się tylko płaszczyć.

– Wiem. Bardzo, ale to bardzo przepraszam. Autobusy były spóźnione z powodu śniegu i musiałam dotrzeć tu pieszo, i…

Greg tylko cmoka.

– Nie muszę wysłuchiwać wymówek, Ellie. Tylko się odbij.

Nie kłócę się z osobą, która trzyma mój los w swoich brudnych łapskach, poplamionych woskiem do układania wąsów, ale na pewno później mściwie go narysuję – przejaskrawiając zarost na szyi, mdłą cerę i paciorkowate oczka. Ma na sobie wyświechtaną koszulkę z krótkim rękawkiem i napisem „Tak wygląda feminista”, co znaczy, że to jedyny człowiek przed czterdziestką w Portlandzie, który jest ironiczny niechcący. Tak jakby chciał podkreślić tę ironię, mierzy mnie od stóp do głów i zaczyna się natrząsać:

– Wyglądasz jak basset, który utknął w pralce. Co pomyślą klienci, gdy cię zobaczą?

– Przepraszam, Greg – mówię znowu i idę za nim na zaplecze. – To się już nie powtórzy.

Patrzy na mnie sceptycznie.

Pragnę zauważyć, że nigdy wcześniej się nie spóźniłam, ani razu przez dziewięć miesięcy, które przepracowałam w Roastlandii. Że zmywam naczynia, gdy koleżanki i koledzy z pracy palą na przerwie, że wzięłam na siebie liczne lunche na jego prośbę (bez wynagrodzenia) i ani razu się nie poskarżyłam. Ale przypominanie tego Gregowi nie ma sensu.

Kiedy wylali mnie z poprzedniej pracy i mój plan dziesięcioletni legł w gruzach, tak rozpaczliwie pragnęłam poskładać choć część elementów z powrotem w całość. Dostałam pracę w kawiarni, w mieście pełnym niesamowitej kawy, i pomyślałam, że będzie to wspaniałe miejsce do czasu, aż stanę na nogi.

Ale okazało się, że kawa w moim wykonaniu to porażka, tak samo jak wcześniej byłam beznadziejną animatorką.

W Roastlandii panuje ruch, jak zwykle późnym porankiem, a ja szybko dołączam do koleżanki z pracy, Ari, za ladą. Stoi przy kasie, nuci bożonarodzeniową piosenkę, która tandetnie rozlega się przez głośnik. Już naście razy w sezonie świątecznym groziłam, że zerwę go ze ściany, jeśli jeszcze raz poleci Michael Bublé.

– Jesteś jak ta cyniczna karierowiczka z filmu na Hallmarku, która nienawidzi świąt, ale jej serce mięknie dla dobrze zbudowanego małomiasteczkowego właściciela szkółki choinek – powiedziała kiedyś Ari, gdy narzekałam pod nosem na Grega opętanego obsesją świątecznych girland.

– Tak, wszystko się zgadza poza karierowiczką – odparłam, pokazując na otoczenie.

Gdy tylko Greg strawił tofuindyka ze Święta Dziękczynienia, natychmiast przystroił Roastlandię lampkami i ostrokrzewem, po czym puścił zapętloną bożonarodzeniową playlistę ze Spotify, przekonany, że klienci kochają ten nastrój równie mocno jak przesadnie drogie gwiazdkowe latte. Tak jakby każdy świętował Boże Narodzenie. Tak jakby nie był to ten czas w roku, który wyzwala największe emocje. Z ekspresem do kawy o steampunkowym wyglądzie, ręcznie robionymi rzemieślniczymi krzesłami i ściennymi dziełami sztuki na sprzedaż, przedstawiającymi koty z nadwagą zrobione z recyklingowych butelek po napojach gazowanych – klimat Roastlandii zazwyczaj przypominał hipsterską knajpkę, która bardzo stara się stwarzać pozory, że wcale się nie stara.

Aktualny klimat właśnie tak się prezentuje, a do tego należy dodać świąteczną atmosferę.

I nie, nie jestem przesadną wielbicielką świąt. Z wielu oczywistych powodów, związanych z dziurą samotności ziejącą w mojej piersi.

Zaczynam spieniać zamiennik mleka do flat white klientki, gdy nad moją głową płyną pierwsze akordy Last Christmas zespołu Wham. I szczerze mówiąc, ta piosenka zakrawa na osobisty atak.

„W zeszłe święta” przeprowadziłam się na drugi koniec kraju, żeby pracować w jednym z najbardziej uznanych studiów animacji na świecie.

„W tym roku…”

– Migdałowe, Ellie! Mówiłem: mleko migdałowe! Nie owsiane. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Podskakuję i prawie upuszczam na podłogę dzbanek ze stali nierdzewnej. Kiedy podnoszę wzrok, widzę, że Wtorkowy Jeff naruszył moją przestrzeń osobistą. Facet, który ma taką ksywę na cześć regularnych, pełnych grozy odwiedzin we wtorki, zuchwale przyciska obie dłonie do ekspresu i pochyla się z zapasem plwociny zbierającym się w lewym kąciku ust. Na pewno narysuję go tak w komiksie internetowym po powrocie do domu: właśnie pieni się na mleka roślinne i zawsze wygląda jak krytyk kulinarny z Ratatuj. Dzisiejszy dzień to będzie dobra historia do najnowszego odcinka.

– Przepraszam, Jeff. – Posyłam mu swój najprzymilniejszy uśmiech i szybko zamieniam kartony z mlekiem. – Wydawało mi się, że zamawiałeś owsiane.

Na sto procent zamówił mleko owsiane.

– Dlaczego miałbym pić mleko z owsa? Nie da się wydoić owsa! – wrzeszczy na mnie.

– A można wydoić migdały? – cicho mamroczę, po czym kończę głośnym: – Najmocniej cię przepraszam.

Jakimś cudem nadal leci Last Christmas. A może puszczono piosenkę od nowa?

„W zeszłe święta” moje życie miało kierunek i cel.

„W tym roku” atrakcją dnia jest stworzenie gównianego dzieła sztuki na latte dla zrzędliwego siedemdziesięciolatka. Wtorkowy Jeff nawet się nie uśmiecha na widok godnego podziwu bałwana ze spienionego mleka, którego wyczarowałam na jego flat white. Robię fotkę dla Grega, żeby wrzucił ją na Instagram, ale Jeff tylko wymaszerowuje za drzwi i stawia czoła pośniegowej brei, nawet nie dziękując.

– Ale z niego dupek – mówi Ari zza kasy, gdy tylko Jeff wychodzi.

Z jakiegoś powodu Ari uchodzi na sucho komentowanie klientów w taki sposób. Nigdy nie naraża się na oburzenie Grega. Ari Ocampo ma trzydzieści jeden lat i udaje jej się nosić fedorę w pomieszczeniu, więc domyślam się, że wszystko uszłoby jej płazem.

– Mamy wielki dzień – mówi ucieszona.

– Urodziny Taylor Swift? – rzucam.

Jej to jednak nie bawi.

– Dzień, w którym porozmawiasz z Gregiem o awansie na asystentkę menedżera.

Wszystko mi opada, tak jakby lęk przesuwał mój środek ciężkości gdzieś w okolice kolan. Ari posyła mi litościwe spojrzenie, takie jak Greg. Choć moja koleżanka z pracy ma gęste czarne włosy, aktualnie miejscami wygolone i przetykane pasemkami zafarbowanymi na fioletowo, narysuję ją tak jak zawsze w kadrach mojego komiksu internetowego: jako ciemnoskórą i kozacką trans Roszpunkę.

– Odkładałaś to wystarczająco długo, Ellie.

– Sama nie wiem… Potrafię odkładać rzeczy szokująco długo, jeśli w grę wchodzi ewentualna porażka – stwierdzam.

– Minęły dwa tygodnie od rozmowy i Greg wisi ci odpowiedź. Zasługujesz na to, by wiedzieć, czy da ci tę pracę.

Zgadzam się niewyraźnym mruknięciem. Oczywiście, że chcę wiedzieć, czy dostanę awans. Ale jednocześnie nie chcę wiedzieć, bo jeśli odpowiedź brzmi „nie” – jeżeli nie dostanę podwyżki i znów poniosę porażkę – nie mam pojęcia, co zrobię z mamą, kredytem studenckim i wyższym czynszem. Popękane elementy moich marzeń mogą być już nie do zlepienia.

Ari musi czuć bijący ode mnie lęk, ponieważ się wycofuje:

– W porządku. Pogadasz z Gregiem, gdy będziesz gotowa.

Na kilka następnych godzin wpadamy w zwyczajny rytm. Ja milcząca za ekspresem do kawy, rzeźbiąca dziełka ze spienionego mleka, jakby to był 2012 rok. Ari radośnie ucinająca sobie pogawędkę z każdym klientem. Ona kocha pracę baristki. Mówi, że dzięki temu może karmić ekstrawertyczną duszę, tymczasem odkrywa swoje drugie powołanie jako pszczelarka. Całe podwórko za jej domem zajmują ule, a ona przygotowuje specyfiki z miodu, które sprzedaje też na Sobotnim Ryneczku.

– Z innych wieści – mówi w okolicach zamknięcia o osiemnastej, jej żwawość ani trochę nie przygasła przez długi dzień obsługiwania pretensjonalnych gości przedawkowujących kofeinę – spotykam się po pracy z przyjaciółmi przy tych nowych food truckach pod Albertą. Wpadniesz?

Jeżę się na jej słowa, bo postawiła mnie przed nie lada dylematem. Zaprosiła mnie z uprzejmości, ale moja fobia społeczna zakrawa o paraliż.

Mogłam powiedzieć „tak”, zgodzić się i później pobujać z Ari i jej hipsterską bandą przyjaciół. Ale owo później niechybnie by nastąpiło, a mnie dokuczałby okropny ból brzucha na samą myśl o wyjściu z mieszkania i wybraniu się w nowe miejsce. Będę usilnie myślała, jak się z tego wymiksować, aż w końcu wyślę wiadomość z jakąś lichą wymówką, którą Ari w mig przejrzy.

Potem usiądę na kanapie i po raz dziesiąty obejrzę film Avatar. Legenda Aanga, pracując nad komiksem internetowym, pełna poczucia winy zarówno z powodu oszustwa, jak i tchórzostwa.

Bez względu na to, czy powiem Ari „tak” czy „nie”, wtorkowy wieczór poświęcę na oglądanie Avatara, więc równie dobrze mogę pominąć tę bolesną, wywołującą lęk część pomiędzy.

Poza tym to tylko zaproszenie z litości.

– Przykro mi. Mam inne plany.

Ari patrzy na mnie tak, jakby wiedziała, że moje plany polegają na maczaniu czerstwych krakersów razowych w pudełku z kremowym serkiem śmietankowym i zaśnięciu o dziewiątej pod rozgrzewającym kocem elektrycznym.

– Moi przyjaciele są fajni. Polubisz ich.

Moja fobia społeczna nie polega na strachu przed tym, że ludzie będą dla mnie niemili. To o wiele bardziej skomplikowany popierdol mózgu, głęboko zakorzenione przekonanie, że każda interakcja społeczna jest egzaminem, który – jak z góry ustalono – obleję.

– Może innym razem – szepczę.

Ari przeszywa mnie spojrzeniem.

– Czy to ci służy? – pyta.

Przewracam oczami.

– Czaję to, Ari. Followujesz Brené Brown na Instagramie.

– Nie próbuj odwracać kota ogonem. Jako twoja najlepsza przyjaciółka musiałam spytać.

– Moja najlepsza przyjaciółka? Jesteśmy najwyżej zwykłymi koleżankami z pracy…

Ignoruje mnie i kontynuuje:

– Czy to całe smutne, odludne życie ci służy? – Kręci kółko w powietrzu, wskazując w moją stronę na „to całe”, gdy odzywa się dzwonek nad drzwiami, zwiastujący przybycie nowego gościa. – No, czy to cię uszczęśliwia?

Śmieję się nerwowo.

– Oczywiście, że nie jestem szczęśliwa. Mam dwadzieścia pięć lat, ogromne długi po zrobieniu dwóch dyplomów, których nie wykorzystuję, zwolnili mnie z wymarzonej pracy i teraz zasuwam u dupka serwującego kawę snobom w tej podłej norze.

– W podłej norze, tak? – pyta donośny męski głos.

Odwracam się i widzę, że klient, który właśnie wszedł, wcale nie jest klientem. To on.

Andrew Kim-Prescott. Właściciel Roastlandii. I słyszał, że nazywam to miejsce podłą norą. Czyli po prostu: o kurwa.

Jeśli naprawdę mi się poszczęściło, słyszał też, jak nazywam swojego szefa dupkiem.

Odwiedziny Andrew Kima-Prescotta są zazwyczaj gwoździem programu w moim smutnym, samotnym życiu, niemniej tym razem staną się raczej gwoździem do trumny.

– Pan Kim-Prescott – mówię, poprawiając okulary na czubku nosa. – To co zwykle?

Przytakuje.

– Poproszę. Ellie? – Posyła mi swój najbardziej czarujący uśmiech. – Mów mi Andrew.

Gdyby płaszcz Burberry mógł stać się człowiekiem, byłby Andrew Kimem-Prescottem. Tego wieczoru Andrew ma na sobie granatowy prążkowany garnitur, a na to trencz w jodełkę. Czarne włosy ułożył w popisową falę nad ciemnobrązowymi oczami i wspaniałymi policzkami. Zerka na złoty zegarek Bulova, a ja prawie mdleję.

Lubię, gdy mężczyźni są jak moje cele życiowe. Nieosiągalni.

Nawet nie chodzi o to, że jest bogaty (choć jest). I nawet nie o to, że jest tak szalenie przystojny (choć naprawdę jest). Nie mogę się doczekać wizyt Andrew z powodu długiego czasu, który zabiera mi zrobienie jego podwójnego latte z matchą z mlekiem z orzechów nerkowca. Przestaję wtedy rozmyślać o samolubnych matkach i wrednych szefach, o fobii społecznej i porażce, o tym, że jestem samotna i zagubiona. Ponieważ to niemożliwe, by patrzeć na jego twarz i doświadczać negatywnych myśli.

– Hej, Andrew. – Ari zupełnie swobodnie zwraca się do mężczyzny, do którego należy ten budynek, a także ten obok i następny.

Do faceta, który przypomina młodego, zaskakująco seksownego kamienicznika rodem z Dickensa. (Zwykle tak go właśnie rysuję).

Teoretycznie nie jest naszym szefem, ale bez niego i jego inwestycyjnej nieruchomości należącej do rodziny Greg nigdy nie zdołałby spełnić swojego marzenia o sprzedawaniu za drogiej i zbyt przepalonej kawy. Andrew wpada przynajmniej raz w miesiącu, by dowiedzieć się, co słychać w interesie, i pije swój hipsterski gorący napój.

– Ari, dobrze cię widzieć – mówi teraz.

Nawet jego głos brzmi kosztownie, jak kaszmir albo zamawianie aperitifu przed przystawką, a nie jako przystawki.

Płaci za kawę i obchodzi kontuar, żeby stanąć naprzeciwko mnie, tak jak zrobił to Wtorkowy Jeff.

– Słuchaj, Ellie, masz jakieś plany na wieczór?

To mi wygląda na pułapkę, jakby on i Ari umówili się, by zdemaskować moje kłamstwa. Nie mam planów. Nigdy nie miewam planów

– Ja…

– Andrew! Tu jesteś! – Greg wypada z kuchni, ponieważ ma nadprzyrodzoną zdolność wyczuwania obecności Andrew. Która, tak przy okazji, pachnie bergamotką i górą pieniędzy. – Widziałem nekrolog w „The Oregonian”, dziadek ci zmarł – mówi ze zwykłym taktem. Czyli zupełnie nietaktownie. – Wyrazy współczucia.

Andrew sili się na czarujący uśmiech.

– Dzięki.

Właściciel lokalu Roastlandia jest prawowitym następcą w Prescott Investments, poważnej firmie, do której należy spora część nieruchomości w Portlandzie. Choć miasto szczyci się zdecydowanie antykapitalistycznym nastawieniem, to kocha Prescottów. Może dlatego, że dobrze im idzie pozowanie na filantropów, choć stawiają te same standardowe bloki po całym mieście, co prowadzi do gentryfikacji dzielnic od Columbia River po Sellwood.

Richard Prescott, założyciel przedsiębiorstwa i dziadek Andrew, zmarł na raka trzustki w zeszłym tygodniu. Informację o tym „The Oregonian” zamieścił na stronie tytułowej.

Stawiam matchę latte na ladzie, a Andrew sięga po nią, psotnie puszczając mi oko.

– Greg, miałeś mi opowiedzieć o problemach z elektryką w kuchni, tak?

Greg służalczo przytakuje i Andrew wchodzi za nim przez drzwi wahadłowe do biura na zapleczu. Gdy tylko znikają w środku, Ari znacząco cmoka. Obracam się.

– Co?

– Jako twoja najlepsza przyjaciółka powiem, że powinnaś się umówić z Andrew Kimem-Prescottem – oświadcza.

– Dlaczego dalej tytułujesz się moją najlepszą przyjaciółką?

– A masz innych przyjaciół w Portlandzie?

– To znaczy… – Słuszna uwaga.

Ari mruży oczy, jakby wciąż nad czymś rozmyślała.

– Tak, na stówę. Postanowiłam. Zdecydowanie powinnaś umówić się z Andrew. Andrew pomoże ci popchnąć twoje życie do przodu. Jest czarujący, dobrze ustosunkowany i zabawny, a ty… no cóż, sama wiesz.

„Ja jestem przeciwieństwem tych cech”.

Przyłapuję się na tym, że znów myślę o świętach Bożego Narodzenia – o moście, śniegu, o przemyśleniach na temat tego, że mogłabym stać się inną wersją siebie, choćby tylko na jeden dzień.

– Andrew Kim-Prescott nie umawia się z takimi jak ja.

– Puścił ci oko.

– Pewnie coś mu do niego wpadło. Kurz zbiera się w gałązkach ostrokrzewu, a tylko ja je odkurzam.

– Daj spokój. Wiesz, że jesteś urocza. Wysoka. Masz wspaniałe gęste włosy, do tego ogromne – nieśmiało krzyżuję ręce na obfitych piersiach – niebieskie oczy – kończy Ari. Opuszczam ramiona. – Jesteś jak Zooey Deschanel, która przestała brać leki na depresję.

Trzymam dłonie złożone pod brodą jak do modlitwy.

– Królestwo za zamiennik escitalopramu.

– Widzisz? Otacza cię osobliwa aura. Faceci to uwielbiają.

– Nie jestem osobliwa. Cierpię na zespół lęku uogólnionego i uwierz mi, nie ma w tym nic uroczego. – Chyba że ktoś uważa za urocze dolegliwości żołądkowo-jelitowe, wymiotowanie z niepokoju i zamykanie się w sobie przy pierwszym zwiastunie konfliktu.

– Dziewczyno, to jest Portland. Wszyscy mamy tu GAD-a. Załatw sobie w końcu terapeutkę.

– Mam terapeutkę – mamroczę.

Ma na imię Anna i widuję się z nią dwa razy w miesiącu przez portal internetowy. Wnioskując po tym, jak podczas naszej ostatniej sesji powiedziała, że „kwitnę”, najwidoczniej jest do bani w tym, co robi.

– Myślę, że powinnaś zaprosić Andrew na randkę – powtarza się Ari.

Nie ma nic gorszego od szczęśliwie sparowanych ludzi mieszających się do romantycznego życia wiecznych singli. Choć domyślam się, że w przypadku Ari są to szczęśliwie strójkątowani ludzie, odkąd od dwóch lat spotyka się z parą lesbijek po ślubie. Obie czasem wpadają do Roastlandii, a we trzy są obrzydliwie słodkie.

– Ari, znasz mnie już od dziewięciu miesięcy. Czy naprawdę sądzisz, że kiedykolwiek zaprosiłam kogoś na randkę? Poza tym Andrew tak naprawdę nie jest w moim typie.

Czuję jej wzrok padający na moją twarz.

– Bo jest Azjatą?

Obracam się na pięcie. Ari jest Filipinką i pięć sekund dzieli ją od uduszenia mnie świąteczną girlandą.

– Co? Nie! Oczywiście, że nie.

Wygląda nieco mniej morderczo.

– Bo jest facetem? Myślałam, że podobają ci się faceci.

Nerwowo przestępuję z nogi na nogę. Wyautowałam się przed Ari w pierwszym tygodniu pracy w Roastlandii, kiedy przyłapałyśmy się na tym, że obie mierzymy spojrzeniem Janine z Hot Yogi w obcisłym stroju z Fabletics. Nie była to wyjątkowo głęboka chwila.

– Lubisz kobiety? – spytała mnie prosto z mostu.

Na co ja elokwentnie odpowiedziałam:

– Ach tak, ogólnie to lubię wszystko. – Jakbym mówiła o dodatkach do pizzy.

Następnie Ari walnęła mnie pięścią w ramię i stwierdziła.

– Jesteś jedną z nas. Wiedziałam.

Jasne, trochę zakochałam się w niej w tamtej chwili, ale nie do końca zagłębiłyśmy się w niuanse mojej seksualności.

– To znaczy jestem bi – dukam teraz – więc teoretycznie tak, podobają mi się faceci, ale jestem też demiseksualna, co oznacza, że w ogóle nie czuję pociągu bez silnej więzi emocjonalnej.

– Wiem, czym jest demiseksualność – wtrąca się Ari.

Jasne. Oczywiście. To jest Portland. Bardzo różne od Ohio, gdzie próbowałam wytłumaczyć się na trzecich randkach, po czym spotykały mnie puste, nierozumiejące spojrzenia.

– No dobra, potrafię patrzeć na ludzi i uznać ich za atrakcyjnych fizycznie w obiektywny sposób. I mogę się zadurzyć. Ale o ile nie ma w tym głębokiego zaufania, obiekt zadurzenia zawsze będzie mi się wydawał odległy i abstrakcyjny.

Ari – która dumnie nosi na fartuchu Roastlandii przypinkę z flagą transseksualistów obok przypinki z flagą lesbijek – posyła mi spojrzenie, które mówi: „Moje pytanie nie wymaga elaboratu”.

– Ale jeśli powstanie ta emocjonalna więź, mężczyźni mogą cię pociągać seksualnie i romantycznie? – pyta powoli.

Przytakuję.

– Teoretycznie. – W praktyce to się nie zdarzyło.

Potrzeba bliskości emocjonalnej w związkach przy jednoczesnych zaburzeniach lękowych, które prawie ją uniemożliwiają, jest piekielnie groźna dla części mojego mózgu.

– Hm, gdyby podobali mi się kolesie – stwierdza Ari – dobierałabym się do Andrew, więc zdecydowanie powinnaś stworzyć z nim emocjonalną więź.

– To nie takie proste, serio. Poza tym Andrew jest prawie zbyt atrakcyjny. Pieniądze, garnitury i włosy… Życie Andrew jest idealne i przebywanie w jego pobliżu tylko przypominałoby mi, jak nieidealne jest moje.

W zupełności zadowala mnie odległe i abstrakcyjne zadurzenie w Andrew Kimie-Prescotcie.

Ari poprawia fedorę, tak żeby zadziornie przekrzywiała się nad jej prawym okiem.

– Nikt nie jest idealny, Ellie.

Zanim zdążę odpowiedzieć, wahadłowe drzwi znów się otwierają i pojawiają się w nich Greg i Andrew. Gdy Andrew prosi Ari, żeby przelała jego latte do kubka na wynos, Greg zwraca się do mnie:

– Ari wspomniała, że chciałaś ze mną o czymś porozmawiać?

Andrew i jego włosy nagle są najodleglejszą sprawą w moim umyśle. Albo dojdzie do tej rozmowy, albo do eksmisji. Głęboko nabieram powietrza do płuc.

– Tak, ech… czy… hm, czy miałeś okazję, żeby, ech… Czy podjąłeś decyzję? W sprawie nowej asystentki menedżera?

Greg wzdycha.

– Nie jestem pewien, czego ode mnie oczekujesz, Ellie. Potrzebuję asystentki, na której mogę polegać, a ty spóźniłaś się dziś sześć minut.

– Przepraszam – mówię odruchowo. – Nigdy więcej się nie spóźnię. Chodzi o to, że… Naprawdę potrzebuję tego awansu. Właśnie się dowiedziałam, że od pierwszego stycznia w moim budynku podnoszą czynsz, a biorąc pod uwagę kredyt studencki, nie stać mnie, żeby płacić tysiąc czterysta dolarów miesięcznie, jeśli zarabiam piętnaście na godzinę… – Nie mówię mu, na co tak naprawdę przeznaczam pieniądze. Greg Radzinski nie zasługuje na to, by wiedzieć o układach w mojej porąbanej rodzinie. – Wiem, chcesz, żebym była dostępna i miała elastyczny grafik, więc nie mogę poszukać drugiej pracy, dopóki…

– Nie mogę awansować cię na asystentkę menedżera tylko dlatego, że ci współczuję – przerywa. – To jest biznes.

Rozmowa idzie tak dobrze, jak sobie wyobrażałam.

– A mogłabym dostać zaliczkę na poczet następnej wypłaty?

– Nie wydaje mi się, żeby komuś wypłacono zaliczkę od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego.

– Czeka mnie eksmisja – bąkam.

Za chwilę się rozpłaczę. Wyobrażam sobie, że rysuję siebie stojącą przed szefem i pochlipującą. Portret Smutnej Kobiety Zacienionej w Błękicie. Jeden kadr wśród tysiąca podobnych plansz lekko fabularyzowanego komiksu internetowego o moim życiu. Tytuł: Wieczna porażka.

Żałuję, że nie potrafię wyczarować innej wersji siebie – takiego wydania Ellie Oliver, które nie chlipie i nie błaga innych, by traktowali je z choćby odrobiną szacunku.

– Nie płacz. – Na twarzy Grega natychmiast odmalowuje się współczucie, kładzie rękę na moim ramieniu i je ściska.

Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś dotknął mnie tak intymnie.

Tyle że nagle sobie to przypominam i wspomnienie jest o wiele gorsze. Ponieważ pamiętanie tego, jak mnie przytulała, otwiera w moim sercu dziurę na tyle szeroką, by pożarła mnie od środka.

„W zeszłe święta” ja…

– Ellie – zaczyna Greg głosem podszytym współczuciem. Przez chwilę myślę, że może nieuchronne łzy zmiękczyły jego twarde serce, że może powstrzyma mnie przed zupełną rozsypką. – Zaradna z ciebie dziewczyna – mówi, ściskając moje ciało przez rozpinany sweter. – Na pewno dorobisz coś na boku.

I to koniec. Dotąd sięga jego rada. Po czym Greg znów przepycha się przez wahadłowe drzwi do kuchni, a ja nadal stoję w miejscu, tyle że teraz otwarcie szlocham. Obracam się i widzę pełne litości twarze Ari Ocampo i Andrew Kima-Prescotta. Szybko pędzę do łazienki.

„W zeszłe święta” miałam poczucie, że elementy układanki mojego życia w końcu wskakują na swoje miejsce.

„W tym roku” patrzę, jak ta sama układanka rozpada się w drobny mak.

Rozdział trzeci

Płakanie w łazience to dla mnie nic nowego. Płakałam w wielu łazienkach. Do diabła, nieraz płakałam także w tej łazience. Tyle że… Zwykle nie pokazuję po sobie, że płaczę. Zazwyczaj najpierw bezpiecznie chowam się w kabinie, zgarbiona nad klapą, i dopiero wtedy pozwalam płynąć łzom pełnym niepokoju.

Chowam głowę w dłoniach.

„To nie jest straszne”, próbuję przekonać niepohamowany strach w żołądku. Przeczuwałam, że właśnie tak będzie. To bardzo gregowe ze strony Grega. Nie był skłonny zmodyfikować mojego grafiku, kiedy dostałam propozycję dodatkowej pracy w kuchni restauracji, więc nie udało mi się „dorobić na boku”. Nie powinnam się dziwić, że nie dał mi awansu, a jednocześnie nadal oczekuje, że będę tworzyła urocze dzieła sztuki na latte na instagramowy profil Roastlandii.

Robię głęboki wdech i próbuję pomyśleć logicznie, nie emocjonalnie. Jestem pewna, że nie dam rady płacić czynszu, pokrywać wydatków mamy i spłacać horrendalnego kredytu studenckiego.

Nie stać mnie na samochód, więc mam ograniczony wybór na rynku zleceń. Jakiś czas temu próbowałam wyprowadzać psy, ale rzuciłam to, kiedy mastif tybetański jakiejś kobiety przeciągnął mnie po parku Laurelhurst. Greg zagroził, że mnie wyleje, gdy zobaczył moją zdartą na żwirze twarz. Próbowałam sprzątać domy za pośrednictwem Handy, ale odeszłam, kiedy odrażający staruch chciał mnie zmusić, żebym go wykąpała. Donosiłam zakupy spożywcze przez Instacart osobom mieszkającym w zasięgu spaceru od Freda Meyera, a kiedy ten pomysł upadł, dostałam pracę w Fredzie Meyerze przy nocnym rozładowywaniu ciężarówek. Okazało się jednak, że moja psychika nie zniesie braku snu, i podczas wyjątkowo ostrego nawrotu depresji zwolnili mnie także stamtąd.

Pewnie powinnam uznać swoją porażkę i wrócić z podkulonym ogonem do Ohio, ale przecież w Ohio i tak nikt już na mnie nie czeka.

Telefon brzęczy w mojej tylnej kieszeni, a ja próbuję wyjąć go tak, by nie wpadł do toalety. Na szczęście nie jest to moja matka, żądająca jeszcze więcej pieniędzy. To Meredith, która przysyła mi tylko dwa rodzaje wiadomości: filmiki ze zwierzętami z TikToka i zrzuty profili z internetowych serwisów randkowych. Dziś wybrała to drugie.

Wpatruję się w kogoś, kto – jak mogę się tylko domyślać – jest modelką strojów kąpielowych i zręcznie stoi na desce surfingowej obok psa rasy border collie. Wygląda jak postać lesbijki z programów telewizyjnych CW Network.

Moja najlepsza przyjaciółka mieszka w Chicago, dokąd przeprowadziła się pół roku temu, żeby podjąć pracę w organizacji udzielającej pomocy prawnej. Uczy się do egzaminu adwokackiego, ale płaci dodatkowo za paszport na Tinderze, żeby mówić, że jest biseksualną kobietą mieszkającą w Southeast Portland. Właśnie tym sposobem jest na bieżąco z dostępnymi dla mnie opcjami randkowymi. Taki catfishing, tyle że altruistyczny.

Pomimo obecnej sytuacji szlochania w toalecie natychmiast odpisuję: Nie jestem na tyle wyjściowa, żeby umawiać się z kobietami w Portlandzie.

Nie wspominam, że jedna trzecia kobiet z aplikacji randkowych to zamężne panie z „przepustką” na rekonesans albo pary szukające osoby biseksualnej do trójkąta, więc ani jedno, ani drugie niezbyt przypadło do gustu mojemu demi-ja.

Za kilka sekund widzę na telefonie inne zdjęcie. To przedstawia mężczyznę dźwigającego ciężary w martwym ciągu przed lustrem na siłowni.

Wiesz, że nienawidzę publicznego prężenia muskułów – odpisuję w odpowiedzi. – Poza tym widzę kształt i rozmiar jego penisa przez spodenki treningowe.

Meredith odpowiada błyskawicznie: Sądziłam, że to podstawa jego uroku. Zero niespodzianek. Nienawidzisz niespodzianek.

Nienawidzę randek – poprawiam ją.

– Zaciśnij zęby – mówi Meredith, gdy tylko odbieram FaceTime’a. – Chodzenie na randki to zło konieczne dla ludzi, którzy szukają związku.

– A ktoś coś mówił o szukaniu związku?

Meredith na moim stłuczonym ekranie tylko piorunuje mnie wzrokiem. Jej zwykle blade policzki są zarumienione, czerwony koński ogon podskakuje i huśta się nad żółtym blokiem notesowym. Egzamin adwokacki jest za dwa miesiące, więc przyjaciółka uczy się i jednocześnie udziela mi reprymendy. Nie powinno mnie to dziwić. Meredith O’Reilly potrafiła zakuwać do egzaminu prawniczego, a w tym samym czasie prawidłowo odpowiadać na pytania z teleturnieju Jeopardy!, dziergać mi na drutach kolejny szal i wrzucać na Instagram zdjęcia swojego pręgowanego kota Kagan. Oto Meredith w skrócie: diabelsko mądra, pociągająca wersja kociary. Okropnie za nią tęsknię, ale nie zniosę teraz wykładu z jej ust.

– Mam bardzo zły dzień, Mer.

– Tak mi się zdawało. Znowu ryczysz na klozecie?

– Przecież nie mam w zwyczaju ryczeć na klozecie.

– Wiesz, co poprawiłoby ci humor?

– Ciasto?

– Wyjście z domu – mówi prosto z mostu.

– Nigdy nie słyszałam o takim cieście. Sprzedają je u Freda Meyera?

– Kiedy ostatni raz byłaś na randce?

– Brzmisz jak moja mama, gdy sobie przypomni, by zainteresować się moim życiem.

– Linds to antyfeministyczny sukkub z twoim nosem – odparowuje Meredith. – Za to ja jestem twoją lojalną, kochającą najlepszą przyjaciółką od siedmiu lat, która myśli, że przyszedł czas, byś wskoczyła w porządny stanik i nawiązała znajomości z nowymi ludźmi.

– Ty też się nie umawiasz – odparowuję bardzo dojrzale.

– Tak, ale różnica jest taka, że ja nie randkuję z wyboru, bo akurat teraz przyznałam priorytet innym sferom życia. Za to ty nie spotykasz się z nikim z powodu złamanego serca w przeszłości i lęku przed porażką.

– Czy ty i Ari zgrywacie w czasie swoje interwencje? A może jesteś w zmowie z Gregiem, tym cholernym śniegiem i transportem zbiorowym, żeby ten dzień był jak najbardziej upokarzający?

Meredith stęka bez współczucia.

– Wciąż chodzi o tę kobietę z zeszłego roku.

Biorę to na chłodno.

– Jaką kobietę?

– Wiesz, o kim mówię – warczy, ponieważ nigdy nie rozegrałam niczego na chłodno w całym swoim życiu. – O kobiecie, którą spotkałaś w Powell’s w Wigilię, w której zakochałaś się na zabój tylko po to, by rozbiła ci serce na milion kawałków.

Nie pozwalam sobie myśleć o płomiennych oczach i piegach.

– Nie kochałam jej. Ledwo ją znałam. Spędziłyśmy razem jeden dzień. I tylko tyle było nam dane. Jeden idealny dzień. Jakie to byłoby żałosne, gdybym nadal trzymała się tej przypadkowej kobiety sprzed roku.

Meredith od razu potrafi mnie przejrzeć, aż do rdzenia mojego żałosnego serca.

– Dziewczyno, wpadłaś jak lesbijka w kompot.

– Po pierwsze, nie sądzę, żebyś ty, heteryczka, mogła tak mówić – zwinnie odwracam kota ogonem – a po drugie, jasne, mocno w to weszłam, ale to nie miało trwać dłużej niż jeden dzień. Od tamtej pory nawet o niej nie myślałam.

„Nieprawda”.

– Czy stworzyłaś całą serię komiksów internetowych opartych na waszym związku? – pyta mnie adwokatka Meredith.

– To było… katharsis. Zamieniłam ból w sztukę.

– Aha! Zatem przyznajesz, że zabolało?

– Krótką chwilę – przyznaję. Oto wada tego, że potrzebuję więzi emocjonalnej, by poczuć pociąg seksualny: nie ma mowy o intymności fizycznej bez ryzyka złamania serca. – Ale potem przelałam swój ból w fabularyzowany komiks internetowy pod tytułem Śnieżny dzień i szybko zapomniałam o całej sprawie.

– Ale ściemniasz. Nie spotykałaś się z nikim przez cały zeszły rok. Prawie nie wychodziłaś z domu. W końcu musisz skonfrontować się z faktem, że ta cała sprawa zaszkodziła ci bardziej, niż jesteś gotowa przyznać.

„W zeszłe święta” dałam komuś serce.

„Ale już nazajutrz” ona je oddała.

Last Christmas. Byłabym szczęśliwa, gdybym nigdy więcej nie usłyszała tej piosenki.

– Poharatało mnie raczej to, że przeprowadziłam się na drugi koniec kraju za pracą, z której wylali mnie po trzech miesiącach.

Meredith wzdycha, tak jakby nasza przyjaźń była najbardziej emocjonalnie drenującym elementem jej dnia.

– Zrób coś dla siebie, Ellie. Idź do baru lub przesuń w prawo jakieś niezbyt rozgarnięte ciacho na Tinderze. Poznaj kogoś nowego. Zagadaj. Potrzebujesz bliskości emocjonalnej, ale nie znajdziesz jej na swoim futonie.

– Sama nie wiem… Naprawdę czuję, że ja i moja lewa ręka osiągnęłyśmy nowy wymiar porozumienia. – Po tej uwadze się rozłączam i wychodzę z łazienki.

I wpadam wprost na klatkę piersiową Andrew Kima-Prescotta.

– Właśnie szedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku – tłumaczy, patrząc dobrych kilka centymetrów ponad moją głową. Po czym dodaje: – I wcale nie słyszałem ostatniego zdania twojej rozmowy telefonicznej.

To niemal poezja, że ten dzień skończy się podsłuchaniem przez Andrew wymiany zdań o moich masturbacyjnych zwyczajach.

– Wszystko gra? – pyta powoli, wciąż wpatrując się we mnie ze zmartwieniem wypisanym na twarzy.

Nawet rzęsy i brwi obrazują jego zakłopotanie, z nich też robi dobry użytek. Przed moimi oczami staje żywy obraz uwodzicielskiej troski.

Zwykle bym na coś takiego poleciała, ale nie potrzebuję litości nad moją finansową niedolą od faceta noszącego pasek Gucci.

– Tak, dziękuję.

Jest osiemnasta, co znaczy, że moja zmiana dobiegła końca i w końcu mogę iść popłakać w ustroniu własnej podłej dziury. Ale zanim udaje mi się czmychnąć, Ari wychodzi zza lady.

– Ellie, bardzo mi przykro z powodu Grega. Nie wiedziałam, że jesteś w tak złej sytuacji finansowej. Na luzie możesz zamieszkać u mnie, jeśli cię eksmitują. Mamy w domu dodatkowy pokój. Cóż, to bardziej dodatkowa szafa, ale na pewno zmieściłoby się tam podwójne łóżko.

– Dzięki, Ari – mówię. – Doceniam próbę pomocy, ale jeśli ci to nie przeszkadza, wrócę do domu i popłaczę przy zbytnio zmrożonym deserze.

Ari unosi brew.

– Chyba mówiłaś, że masz plany na wieczór.

– Tak – odpowiadam. – Mam plan, żeby płakać.

Idę na zaplecze, biorę kurtkę, a kiedy wracam, Andrew wciąż tam jest i przygląda mi się tak, jakbym była fascynującym nowym okazem w oregońskim zoo. „Biedny człowiek w swoim naturalnym środowisku”.

– Pada deszcz – mówi, czym tylko stwierdza fakt. Niedorobiony śnieg już dawno zamienił się w dorobiony deszcz. – Podrzucić cię do domu?

– Och. – Zapinam zamek kurtki i posyłam Ari spojrzenie. Zgadujcie, do trzech razy sztuka, kto powiedział Andrew, że nie mam samochodu. – Nie trzeba. Mieszkam tylko jakieś dwadzieścia przecznic stąd, mogę złapać autobus.

– Ellie z chęcią da się podrzucić! – Ari jedzie jak buldożer, wykorzystując potęgę swojego pozytywnego nastawienia, by popchnąć mnie ku Andrew. A potem dosłownie popycha mnie łokciem. Na szczęście jestem silniejsza, dlatego pewnie stoję w miejscu. – Wiesz, czego Ellie tak naprawdę potrzebuje po tym dniu? Napić się.

Andrew się uśmiecha i próbuje uwodzić.

– Z chęcią postawię ci drinka.

Wzdycham. Wcale nie mam na to ochoty. Chcę zwinąć się w kłębek na łóżku i przepłakać nie wiadomo ile czasu. Chcę zdjąć z siebie sztywne spodnie i biustonosz i zjeść, co tylko się da. Chcę naszkicować nowe kadry komiksu, aż wszystko zacznie się wydawać bardziej komiczne niż tragiczne, po czym załadować fabularyzowaną wersję mojego życia do Drawn2, by rzeczywistość stała się mniej boleśnie realna.

Ale myślę o łokciu Ari wbitym w okolice krzyża i jej głosie pytającym: „Pasuje ci to?”. Myślę o tym, by udowodnić Meredith, że nie uwiesiłam się dziewczyny, która pewnego razu tańczyła ze mną na śniegu w Wigilię. Myślę o zburzonych życiowych planach, połamanych elementach i niemocy ułożenia wszystkiego od nowa.

Kiedy Ari znów popycha mnie łokciem, pozwalam, by moje stopy przesunęły się w stronę Andrew.

– Właściwie czemu nie? Drink brzmi dobrze.

Andrew robi minę, której nie potrafię rozszyfrować, ale już po chwili na twarzy wykwita mu uśmiech od ucha do ucha.

– Idealnie. Zatem idziemy pić.

„Widzisz, Meredith? – myślę, gdy Andrew posyła mi czarujący uśmiech. – Zupełnie o niej zapomniałam”.

Rozdział czwarty

Andrew jeździ teslą, co wydaje się przesadzone.

Kiedy docieramy do samochodu, otwiera mi drzwi po stronie pasażera, co także wydaje się przesadzone, ale jest miłe.

Gdy moszczę się na skórzanym fotelu, zaczyna do mnie docierać absurdalność tej sytuacji. Zgodziłam się na randkę („Czy to jest randka?”) z właścicielem lokalu Roastlandia – z lokalnym portlandzkim celebrytą, jednym z „trzydziestu przed trzydziestką”), o którym nie wiem nic poza tym, jaką kawę zamawia. Teraz on sunie teslą z dala od krawężnika, a ja nie wiem, co mam zrobić z rękoma, gdzie odłożyć torebkę i co właściwie powinnam powiedzieć, do cholery.

Na szczęście Andrew pierwszy przerywa milczenie.

– Przykro mi z powodu awansu. Do dupy.

„Do dupy?” Nie spodziewałam się takiego doboru wyrazów współczucia u gościa w płaszczu Burberry.

– Dzięki. Będzie dobrze. Raczej. Jakoś.

– Wiesz, za mną też nie najlepszy dzień…

Torebka nadal leży na moich kolanach i mocno ją do siebie przyciskam.

– No tak. Przykro mi z powodu twojego dziadka. – Gdy tylko wypowiadam te słowa, sprawiają wrażenie pustych i pospolitych, jak wyświechtany frazes.

– Nieee, to nie to – mówi Andrew i wzrusza ramieniem. – Tak naprawdę był skończonym łajdakiem.

„Och. Aha”. Zerkam na niego kątem oka przez deskę rozdzielczą. Płaszcz Burberry zaczyna kojarzyć się z czapką z daszkiem i klapkami Adidasa włożonymi na skarpetki.

– Na przykład rezerwował świetne miejsca na mecze koszykówki Trail Blazers, ale czy kiedykolwiek pozwolił komuś skorzystać z tych biletów, kiedy był w Europie? Nigdy. Miejsca po prostu zostawały puste. I zabronił mi odwiedzać dom letniskowy we Francji z powodu jednego wypadku z absyntem, choć to, co się stało z głową tamtej rzeźby w fontannie, to nie była nawet moja wina. Poza tym w żaden sposób nie mogłem spełnić jego niemożliwych oczekiwań.

Próbuję dostroić się do tej nowej wersji Andrew – kolesia ze studenckiego bractwa – która zmaterializowała się w fotelu obok mnie.

– Wiem co nieco o łajdakach w rodzinie – mówię.

Gdy twoją zasadniczą metodą komunikacji jest uwodzicielskie wyginanie brwi w łuk, wówczas zaczyna ono uchodzić za emocjonalną wrażliwość. Twarz Andrew łagodnieje, gdy on sam kładzie rękę na moim kolanie, obok torebki.

– Dzięki.

Wpatruję się w jego nieproszoną dłoń na moim ciele. Nie jestem pewna, czy to sytuacja w stylu staruszka w wannie, czy tak po prostu alloseksualni ludzie wyrażają wdzięczność, ale zakładam nogę na nogę, więc jego ręka opada. Widzę za oknem w oddali Burnside Bridge, kiedy przejeżdżamy nad Willamette.

– Dokąd właściwie jedziemy? – pytam.

Okazuje się, że celem naszej podróży jest niewiarygodnie ekskluzywny bar w dzielnicy Pearl, pełen wykwalifikowanych pracowników, nostalgicznego oświetlenia i kiczowatych ozdób świątecznych. Mój Moscow Mule kosztuje piętnaście dolarów, ale Andrew błyskawicznie wyjmuje czarną kartę AmEx, niczym rycerz w zbroi od Toma Forda. Gdy czaruje opryskliwą portlandzką barmankę, ja dyskretnie cykam fotkę i wysyłam ją zarówno Ari, jak i Meredith.

Podpis: Moje plany na wieczór.

Ich odpowiedzi są zróżnicowane: od romantycznej nadziei (Ari) po umiarkowaną perwersję (Meredith). Andrew bierze nasze drinki i przecina tłum wokół baru. Z pewnością siebie przechwytuje stolik wciśnięty w kąt od pary, która właśnie zbiera się do wyjścia, a ja nie potrafię sobie wyobrazić, że poruszam się w ten sposób po świecie. Jest tak cholernie pewny tego, gdzie przynależy.

Chciałabym taka być, ale przytłacza mnie nowość wszystkiego. Nowość tego baru, w którym nie znam protokołu znajdowania stolika. Nowość tego mężczyzny, który kładzie mi dłoń na kolanie i ciągle się do mnie uśmiecha. Nowość wyjścia z domu w miejsce inne niż praca po raz pierwszy od tygodni. Nowe dźwięki, nowe zapachy, nowe zasady społeczne. Zanim dochodzimy do stolika, wypijam trzy ogromne łyki Moscow Mule, aby ukoić nerwy.

– Czy to jest randka? – wyrzucam z siebie, zanim on zdąży zdjąć marynarkę.

Podnosi czarną brew i się uśmiecha.

– Czy… od tego zależy, jaką przyjemność będziesz czerpała z drinka?

– Hm, tak. Właściwie tak. Zwykle lepiej sobie radzę, jeśli znam parametry sytuacji towarzyskiej.

Elegancko wślizguje się do boksu i siada naprzeciwko mnie. Znad brzegu szklanki Old Fashioned przygląda się mojemu poceniu się z nerwów.

– A chcesz, żeby to była randka?

– Szczerze? – Wypuszczam z siebie powietrze. – Prawie zawsze chcę być w domu pod kocem obciążeniowym, nie w barze z atrakcyjnym mężczyzną, który patrzy na mnie tak, jakbym była dobrym materiałem na zabawną anegdotkę, opowiedzianą potem kolesiom z siłowni.

Andrew uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Dobrze, cóż. A co, jeśli ja chcę, żeby to była randka?

– Chyba oskarżyłabym cię o kłamstwo. Widziałam na Instagramie osoby, z którymi się umawiasz. Nie jestem jedną z nich.

Z samozadowoleniem pociąga mały łyk drinka.

– Śledziłaś mój Instagram?

Wymijająco popijam łyczek piwa imbirowego z wódką i do niczego się nie przyznaję.

– Oliver – zaczyna – tak się nazywasz, prawda? Mogę mówić do ciebie Oliver?

– Nie – odpowiadam.

– Oliver – ciągnie – odkąd zatrudniłaś się w Roastlandii, zastanawiałem się, dlaczego chciałaś pracować w… jak to nazwałaś? W podłej dziurze? Z dupkiem? Skoro najwidoczniej tego nienawidzisz?

Zatem to słyszał. Niech to szlag. Pociągam solidny łyk drinka.

– To był… żart. Nie sądzę, że twoja nieruchomość inwestycyjna jest podłą dziurą.

– Ale uważasz, że Greg jest dupkiem.

Więcej drinka.

– W porządku. – Wzrusza ramionami. – Możesz nie znosić swojej pracy. Mnóstwo ludzi tak ma.

– Nie sądzę, żeby było coś nie tak w pracy baristki – tłumaczę pospiesznie. – Chodzi o to, że… Przeprowadziłam się do Portlandu rok temu, zaczęłam pracę w Laika Studios jako animatorka postaci. To studio animacji zrobiło Koralinę, Pudłaki i…

– Tak. Wiem, czym jest Laika Studios. Phil Knight, założyciel, to przyjaciel naszej rodziny.

Po wypiciu połowy Moscow Mule nie mogę się powstrzymać i groteskowo przewracam oczami.

– Jasne, że tak. I Phil Knight wcale nie wynalazł Laiki, jak wiesz.

– Co się stało? To znaczy w Laice?

Nie jestem gotowa, by otworzyć się przed tym mężczyzną.

– To, ech… po prostu nie wypaliło.

Po czym dopijam drinka, a kelner natychmiast zjawia się przy naszym boksie z drugą kolejką. Nigdy nie widziałam takiej obsługi w Portlandzie, ale z tego, co mi wiadomo, to tatuś Andrew jest właścicielem także tego baru.

– A jak to było u ciebie? – pytam, gdy Andrew kosztuje drugiego drinka. – Czy w dzieciństwie marzyłeś o pracy w nieruchomościach inwestycyjnych?

– Zastanówmy się, chciałem być, i to w tej kolejności… strażakiem – wylicza na palcach – projektantem mody, Cristiano Ronaldo, członkiem koreańskiego boysbandu, modelem…

– Takie praktyczne zajęcia. Co poszło nie tak?

Znów wzrusza ramionami.

– Stanford był zawsze na horyzoncie. Planem była szkoła biznesowa. Tak samo jak praca w Prescott Investments.

Po tych słowach zagłębia się w kilka rozwlekłych i zaangażowanych historii o lokalnych nieruchomościach, które nabył w ciągu minionych pięciu lat. Ponieważ nadal nie mam pewności, czy to jest prawdziwa randka, czy dopracowany w szczegółach żart, przybieram pierwszorandkową minę do tej gry, gdy słucham i przytakuję w stosownych chwilach, jednocześnie wlewając w siebie drugiego drinka. Nagle na stoliku pojawia się trzecia kolejka, a my wciąż nie zamówiliśmy jedzenia do tego morza alkoholu. Najwyraźniej Andrew potrafi żywić się samymi opowieściami o zwrotach z inwestycji i whisky z najwyższej półki.