Księżycowe Miasto. Dom płomienia i cienia. Tom 3 - Sarah J. Maas - ebook

Księżycowe Miasto. Dom płomienia i cienia. Tom 3 ebook

Sarah J. Maas

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oszałamiający, trzeci tom pełnej akcji serii Księżycowe miasto!

Bryce Quinlan nigdy nie spodziewała się zobaczyć świata innego niż Midgard, a teraz jedyne, czego pragnie, to tam powrócić. W Midgardzie jest wszystko, co kocha: jej rodzina, przyjaciele i partner. Uwięziona w obcym, nowym świecie będzie potrzebowała dużo szczęścia i sprytu, aby wrócić do domu. Nie będzie to łatwe zadanie, zwłaszcza że wokół jest niewiele osób godnych zaufania.

Hunt Athalar nie pierwszy raz znalazł się w opałach. Po kilku błogich miesiącach ponownie znalazł się w lochach Asteri, pozbawiony wolności i informacji o Bryce. Desperacko pragnie jej pomóc, ale najpierw musi uwolnić się ze smyczy Asterii.

Świat Bryce i Hunta staje na krawędzi upadku – a jego przyszłość spoczywa na ich ba

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 1144

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sarah J. Maas

KSIĘŻYCOWE MIASTO

Dom płomienia i cienia. Część III

przełożyła Małgorzata Fabianowska

Tytuł oryginału: Crescent City. House of Flame and Shadow

Copyright © Sarah J. Maas, 2024

Published by agreement with Context Literary Agency, USA and Book/lab Literary Agency, Poland

Map copyright © Virginia Allyn, 2022

Cover design © John Candell and David Mann

Cover illustration © Carlos Quevedo

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, 2024

Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Fabianowska, 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Sloane, której uśmiech rozjaśnia światy

Prolog

Łania klęczała przed swoimi nieśmiertelnymi panami, zastanawiając się, jakie to by było uczucie, gdyby przegryzła im gardła.

Jej własne gardło otaczał srebrny, ciężki naszyjnik. Ciepło ciała nie rozgrzewało metalu. Tak jakby zabrane życia, które symbolizował, chciały, aby także doświadczała lodowatego dotyku śmierci.

Srebrna strzałka na mundurze wilkozłaka symbolizowała zlikwidowanie buntownika z ziem Midgardu. Lidia otrzymała tak wiele strzałek, że nie mieściły się na jej szarym imperialnym mundurze. Wystarczyło, aby wytopić z nich srebrny naszyjnik.

Czy ktokolwiek w tej komnacie znał jego prawdziwą naturę?

To była obroża. Z przypiętą złotą smyczą, trzymaną przez jednego z tych potworów, przed którymi się znajdowała.

Czy owym potworom przyszło do głowy, że posłuszna pupilka, warująca u ich stóp, wyobraża sobie smak ich krwi na swoich zębach i języku?

Tymczasem musiała klęczeć, dopóki nie pozwolą jej wstać. Tak jak ten świat musiał klęczeć, dopóki sześciu Asteri na swoich tronach nie wydrenuje go do szczętu i nie porzuci jego truchła, aby gniło w nieskończoności przestrzeni.

Służba z Wiecznego Pałacu zdążyła już zmyć krew ze lśniącej kryształowej podłogi pod jej kolanami. W sterylnym powietrzu nie wisiał już metaliczny zapach krwi; nie została ani kropla plamiąca podpierające strop kolumny. Tak jakby dwa dni temu nic się nie wydarzyło.

Jednak Lidia Cervos nie mogła sobie pozwolić na niepotrzebne dywagacje. Nie teraz, kiedy obok niej klęczał Polluks i czuła na swojej łydce dotyk jednego z jego lśniących skrzydeł. W każdym innym przypadku można by to uznać za gest wsparcia, solidarności.

Lecz w przypadku Polluksa, w przypadku Młota, był to wyłącznie wyraz dominacji.

Lidia postarała się, aby jej spojrzenie było martwe i zimne, podobnie jak jej serce. Skupiła się na dwóch królach Fae, broniących swoich racji.

– Mój zmarły syn działał na własną rękę – oświadczył Morven, król avalleńskich Fae, z posępnym wyrazem na białej jak kość twarzy. Był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną i mimo czerni szat nie sprawiał wrażenia przytłoczonego brzemieniem żałoby. – Gdybym wiedział o zdradzie Cormaca, sam oddałbym go w wasze ręce.

Lidia zerknęła na bandę pasożytów, rozpartych na swoich kryształowych tronach.

Rigelus, jak zwykle ukryty w ciele nastoletniego Fae, podparł pięścią delikatny podbródek.

– Doprawdy, trudno mi uwierzyć, że nie wiesz, co robi twój syn, wziąwszy pod uwagę, jak krótko zawsze go trzymałeś.

Cienie zafalowały na szerokich barkach Morvena, wysnuwając pasma spomiędzy łusek jego zbroi.

– Zawsze był krnąbrny – odparł. – Myślałem, że wybiłem mu różne głupoty z głowy już dawno temu.

– W takim razie źle myślałeś – prychnął Hesperus, Gwiazda Wieczorna, który przybrał postać jasnowłosej nimfy. Jej długie, smukłe palce postukiwały o lśniące podłokietniki tronu. – Możemy tylko przypuszczać, że podłożem jego zdrady jest rozkład panujący w twoim królewskim domu. To zepsucie należy ukrócić.

Po raz pierwszy od dziesiątków lat, odkąd Łania go znała, król Morven pokornie milczał. Wczoraj nie miał wyjścia i musiał przyjąć zaproszenie Asteri, lecz bardzo nie w smak mu było przypomnienie, że jego autonomia jest tylko iluzją, nawet na mglistej wyspie Avallen.

W głębi duszy Łania czuła satysfakcję, widząc tego mężczyznę, który brylował w czasie Narad na Szczycie, na spotkaniach, balach i salonach, a teraz musiał się gryźć w język i ważyć każde słowo. Wiedząc, że może być jego ostatnim.

– Nie miałem pojęcia, co robi mój syn i co się dzieje w jego tchórzliwym sercu – mruknął Morven. – Przysięgam na złoty łuk Luny. – Jego głos zabrzmiał dźwięcznie, kiedy dodał z zaskakującą furią: – Potępiam wszystko, co Cormac czynił i za czym się opowiadał. Nie należy mu się grób ani pochówek. Żaden statek nie zawiezie jego ciała do Summerlandu. I zadbam, aby jego imię zostało usunięte ze wszystkich dokumentów i archiwów mojego domu.

Na ułamek sekundy Lidia pozwoliła sobie na ukłucie żalu na myśl o znanym jej agencie Ophionu. O księciu Fae z Avallen, który był gotów na wszystko, aby zniszczyć istoty, przed którymi teraz klęczała.

Ona też była gotowa na wszystko. I nadal jest.

Polaris, Gwiazda Północna, występująca w ciele białoskrzydłej, ciemnoskórej anielicy, wycedziła:

– Żaden statek nie zawiedzie ciała Cormaca do Summerlandu, bo chłopak wysadził się w powietrze. I chciał nas zabrać ze sobą. – Cichy, nienawistny śmiech Polaris przeszył ciało Lidii jak sztylet. – Jakby mógł tego dokonać zwykły, nędzny ogień.

Morven milczał. Zrobił wszystko, na co mógł się zdobyć. Omal nie padł przed nimi na kolana, błagając o łaskę. A może i do tego dojdzie – lecz póki co król Fae z Avallen wysoko trzymał głowę.

Legenda mówiła, że nawet Asteri nie są w stanie przedrzeć się przez mgłę otaczającą wyspę Avallen. Lidia nie słyszała, aby kiedykolwiek tego próbowali. Być może dlatego Morven się tu zjawił – aby nie prowokować ich do sprawdzenia, czy legenda mówi prawdę.

Istniała możliwość, że zostaliby powstrzymani przez starożytną moc otaczającą Avallen – a taką rzecz trudno by im było utrzymać w tajemnicy.

Rigelus oparł kostkę stopy o kolano drugiej nogi. Lidia była świadkiem tego, jak Jasna Ręka Asteri, z tą samą nonszalancką miną, nakazywał egzekucje całych rodzin.

– A ty, Einarze? Co masz do powiedzenia na temat swojego syna?

– Zdradzieckie gówno – rzucił Polluks, klęczący obok Lidii. Jego skrzydło nadal władczo spoczywało na jej łydce. Jakby miał Łanię na własność.

Jesienny Król zignorował Młota. Zignorował wszystkich, poza Rigelusem, kiedy odpowiedział spokojnie:

– Ruhn od małego był nieznośny. Robiłem, co mogłem, żeby go okiełznać. Jestem prawie pewien, że swoimi machinacjami wciągnęła go w to jego własna siostra.

Lidia starała się, aby jej palce nie drgnęły, choć miała ochotę zacisnąć je w pięść. Ustabilizowała bicie serca do leniwego, zwyczajnego rytmu, w którym uszy Wanów nie potrafiłyby wychwycić niczego podejrzanego.

– Zatem jesteś gotów potępić jedno dziecko, aby ocalić drugie? – zapytał Rigelus z łagodnym uśmiechem. – Jakim jesteś ojcem, Einarze?

– Bryce Quinlan i Ruhn Danaan nie mają już prawa nazywać się moimi dziećmi.

Rigelus przekrzywił głowę. Krótkie, czarne włosy zalśniły w blasku kryształowej sali.

– O ile wiem, przyjęła nazwisko Danaan. Czyżbyś unieważnił jej królewski status?

Mięsień zadrgał w policzku Jesiennego Króla.

– Muszę jeszcze wyznaczyć dla niej odpowiednią karę.

Skrzydła Polluksa zaszeleściły, lecz anioł nie uniósł głowy, gdy warknął do Jesiennego Króla:

– Jak dorwę tę twoją kurewską córkę, będziesz zadowolony, że się jej wyrzekłeś. Po dziesięciokroć zrobię jej to, co zrobiła Harpii.

– Najpierw będziesz musiał ją znaleźć – odparł chłodno Jesienny Król. Lidia przypuszczała, że Einar Danaan należy do tych paru Fae na Midgardzie, którzy potrafią otwarcie kpić z anioła tak potężnego jak Malleus. Bursztynowe oczy Jesiennego Króla, tak podobne do oczu jego córki, przeniosły się na Asteri. – Czy wasi mistycy już wykryli, gdzie może być?

– A nie chciałbyś wiedzieć, gdzie jest twój syn? – zapytał z kpiącym uśmiechem Octartis, Gwiazda Południa.

– Wiem, gdzie jest Ruhn – odpowiedział Jesienny Król z kamienną twarzą. – Zasłużył sobie na to miejsce. – Spojrzał w kierunku klęczącej Lidii i zmierzył ją chłodnym wzrokiem. – Mam nadzieję, że wyciśniesz z niego wszystkie odpowiedzi.

Lidia odwzajemniła jego spojrzenie z twarzą nieruchomą jak kamień, jak lód – twarzą śmierci.

Wzrok Jesiennego Króla przesunął się na srebrną obrożę na jej szyi i nieznaczny, aprobujący uśmiech zadrgał na jego wargach. Jednak pytanie zadał Rigelusowi, tonem tak władczym, że mogła go jedynie podziwiać:

– Gdzie jest Bryce?

Rigelus westchnął, znudzony i poirytowany, co było śmiertelnie niebezpiecznym połączeniem.

– Postanowiła opuścić Midgard.

– Błąd, który wkrótce naprawimy – dodał Polaris.

Rigelus rzucił pomniejszemu Asteri ostrzegawcze spojrzenie.

Jesienny Król zapytał głosem o ton mniej butnym:

– Bryce już nie ma w tym świecie?

Morven czujnie zerknął na drugiego króla Fae. Według powszechnej wiedzy istniało tylko jedno miejsce na Midgardzie, umożliwiające przejście pomiędzy światami – Północna Szczelina w Nenie, otoczona murem, mającym zapobiegać przechodzeniu innych do tego świata. Jeżeli Bryce nie było na Midgardzie, musiała być na Hel.

Lidii nigdy nie przyszło do głowy, że mur wokół Szczeliny ma również powstrzymywać Midgardczyków przed wyjściem.

A przynajmniej większość Midgardczyków.

Rigelus rzekł chłodno:

– Ta wiedza nie może być udostępniona nikomu. – Twarda nuta, zaostrzająca jego słowa, sugerowała resztę zdania: pod karą śmierci. Lidia była świadkiem, jak inni Asteri zastanawiali się wówczas, jakim cudem Bryce Quinlan otworzyła portal do innego świata w ich własnym pałacu i prześlizgnęła się przez niego między palcami Jasnej Ręki. Ich niedowierzanie i wściekłość były małym pocieszeniem w lawinie wydarzeń, jaka potem nastąpiła. Ich obraz był ciągle żywy w pamięci Lidii.

Dźwięk srebrnego dzwonka zza tronów Asteri uprzejmie przypomniał, że zbliża się następne spotkanie.

– Ta rozmowa jeszcze się nie skończyła – powiedział ostrzegawczo Rigelus do dwóch królów Fae i pokazał kościstym palcem na podwójne drzwi, prowadzące do holu. – To, co dotychczas tu usłyszeliście, powinno was przekonać, że nie ma takiego miejsca na planecie, w którym moglibyście się schronić przed naszym gniewem.

Królowie Fae skłonili się i wyszli bez słowa.

Ciężar spojrzeń Asteri skupił się na Lidii. Zdawały się przepalać jej duszę. Wytrzymała je, tak jak wiele koszmarów w swoim życiu.

– Wstań, Lidio – rzekł Rigelus z nutą bliską czułości. – Wstań, mój Młocie. – Lidia przełknęła gulę, palącą jak kwas, i podniosła się z kolan, a za nią Polluks. Białe skrzydło musnęło jej policzek; nieskazitelna biel i miękkość piór kontrastowały ze zgnilizną jego duszy.

Znów zadźwięczał dzwonek, lecz Rigelus gestem powstrzymał mistrza ceremonii, stojącego w cieniu kolumn. Następna audiencja mogła poczekać.

– Jak idą przesłuchania? – zapytał, rozsiadając się wygodniej na tronie, jakby rozmawiał o pogodzie.

– Pracujemy nad tym – odpowiedziała Lidia, mając wrażenie, jakby usta nie należały do jej ciała. – Trzeba czasu, aby złamać Athalara i Danaana.

– A Ogar z Piekieł? – zapytał Hesperus z okrutnym błyskiem w ciemnych oczach nimfy.

– Ciągle go sonduję. – Lidia zadarła brodę i splotła ręce za plecami. – Ale jestem pewna, Wasze Wysokości, że wyciągnę z niego wszystko, co trzeba.

– Tak, jak zwykle czynisz – przytaknął Rigelus, zerknąwszy na jej srebrną obrożę. – Liczymy na twoje wyrafinowane metody, Łaniu.

Lidia skłoniła się w pas z imperialną maestrią. Obok niej Polluks zrobił to samo, elegancko składając skrzydła. Po prostu ideał żołnierza – bo na takiego przecież był hodowany.

Młot odezwał się dopiero wtedy, gdy wkroczyli do długiego korytarza ciągnącego się za salą tronową.

– Myślisz, że ta mała dziwka naprawdę uciekła na Hel? – Polluks wskazał głową za siebie, na nieprzeniknioną, milczącą kryształową Bramę w odległym końcu korytarza.

Rzędy posągowych popiersi po obu jego stronach, przedstawiające Asteri w różnych formach, jakie przyjmowali przez wieki, zostały zrekonstruowane. Wstawiono nowe szyby w miejsce tych strzaskanych przez błyskawice Athalara.

Podobnie w sali tronowej nie został żaden ślad tamtych wydarzeń. I żadna, najmniejsza plotka o nich nie wyszła poza kryształowe ściany pałacu.

Jedynym dowodem, że coś tu zaszło, byli dwaj wartownicy z Gwardii Asteri, strzegący Bramy z obu stron. Biało-złote mundury lśniły szamerunkami w promieniach słońca, wpadających przez okna, a groty włóczni, trzymanych w urękawiczonych dłoniach, jarzyły się jak spadające gwiazdy. Przyłbice złotych hełmów mieli opuszczone i nie było widać ich twarzy. W sumie nic straconego, uznała. Z pewnością były wyprane z życia i z jakiejkolwiek indywidualności. Ta elita wysoko urodzonych aniołów była hodowana do służby i posłuszeństwa. I noszenia lśniących bielą skrzydeł. Tak jak u anioła u jej boku.

Lidia równym, niespiesznym krokiem zmierzała ku windzie.

– Nie zamierzam tracić czasu na wyjaśnianie tego. Ale nie wątpię, że pewnego dnia Bryce Quinlan tu powróci, obojętnie skąd.

Za oknami roztaczał się widok na siedem wzgórz Wiecznego Miasta, skąpanych w słońcu. Większość z nich obsiadły domy z terakotowymi dachami. Góra o nagim wierzchołku – w sumie raczej wzgórze – leżała pomiędzy siedmioma niemal identycznymi wzniesieniami, na północ od granicy miasta. Na jej szczycie coś lśniło metalicznie jak promień.

Czyżby to była świadoma prowokacja wobec Athalara? Tam, na górze Hermon, gdzie on i Archanielica Shahar po raz pierwszy wystąpili ze swoimi Upadłymi, gdzie odbyła się finalna bitwa rebelii, zgromadzono teraz oddziały nowych, hybrydowych mechów Asteri. Osadzony w lochach Athalar nie mógł ich widzieć, ale znając Rigelusa, można było przypuszczać, że miejsce stacjonowania nowych machin bez wątpienia miało być symboliczne.

Wczoraj rano Lidia czytała raport na temat tego, co szykowali Asteri w ciągu ostatnich paru tygodni – pomimo wysiłków Ophionu, aby to zatrzymać. Pomimo jej wysiłków, aby to zatrzymać. Jednak szczegółowe sprawozdanie nie potrafiło oddać wrażenia, jakie robiły te mechy, lśniące w promieniach zachodzącego słońca. Ulice miasta roiły się od wojskowych transportów, które dostarczały roboty na wzgórze, wpełzając na górę jeden za drugim, z tabunami dziennikarzy depczącymi im po piętach i donoszącymi o najnowszych militarnych technikach.

Żołądek zawsze się jej ściskał na widok tych mechów – i ścisnął się teraz, kiedy patrzyła na stalowo lśniące słońce.

Kolejny dowód klęski Ophionu. Zniszczyli mecha na wyspie Ydra, a potem całe laboratorium, lecz stało się to za późno. Rigelus w sekrecie stworzył metalową armię i zainstalował ją na nagim szczycie Hermon. Nastąpił postęp w dziedzinie militarnych hybryd, które nie wymagały już sterujących nimi operatorów, choć w razie potrzeby w każdej z nich było miejsce na wanowskiego żołnierza. Najprawdopodobniej zwykłe mechy miały być dobrze wykalkulowanym wabikiem dla Ophionu, podczas gdy w sekrecie powstawała najnowsza generacja hybryd. Magia i technika połączyły się z zabójczą skutecznością, zarazem pomagając ograniczyć straty własnych żołnierzy. Lecz dla ocalałych rebeliantów ta broń oznaczała śmierć i klęskę.

Powinna od razu przejrzeć fortel Rigelusa, lecz tak się nie stało. I teraz ten koszmar zostanie spuszczony ze smyczy i poszczuty na świat.

Drzwi windy się rozsunęły i Lidia z Polluksem w milczeniu weszli do kabiny. Łania wcisnęła guzik najniższego podziemnego poziomu – nie, drugiego od końca. Windy nie zjeżdżały do katakumb, do których można było dotrzeć jedynie po spiralnych, kryształowych schodach. Tam śniły na jawie tysiące mistyków.

I wszyscy mieli tylko jedno zadanie: namierzyć Bryce Quinlan.

Pytanie nasuwało się samo: skoro powszechnie wiadomo, że Północna Szczelina i inne Bramy otwierają się na Hel, czemu Asteri angażują aż takie środki w poszukiwanie Bryce? Skoro trafiła na Hel, po co zatrudniać armię mistyków, żeby ją znaleźli?

Chyba że Bryce Quinlan trafiła w inne miejsce niż Hel. Być może do innego świata. A jeśli tak…

Ile czasu mogą potrwać poszukiwania? Ile jest światów poza Midgardem? Jakie są szanse, że Bryce przeżyje w innym świecie – i czy kiedykolwiek wróci na Midgard?

Drzwi windy rozsunęły się, wypuszczając ich prosto w wilgotny, stęchły półmrok lochów. Polluks kroczył pierwszy kamiennym chodnikiem, z ciasno złożonymi skrzydłami, jakby nie chciał, aby brud tego miejsca splamił ich nieskazitelną biel.

– To dlatego utrzymujesz ich przy życiu? Jako przynętę dla tej dziwki?

– Tak. – Lidia kierowała się odgłosem krzyków, mijając brzaskowe kinkiety na ścianach korytarza. – Quinlan i Athalar są dla siebie towarzyszami. Dlatego ona zrobi wszystko, żeby wrócić do naszego świata. A kiedy się tu pojawi, podąży prosto do niego.

– I brata?

– Ruhn i Bryce są Gwiezdnymi Fae – powiedziała Lidia, otwierając grube żelazne drzwi, prowadzące do dużego pomieszczenia izby tortur. Metal zazgrzytał o skałę, wydając odgłos niewiele się różniący od krzyków udręki wokół nich. – Będzie chciała go uwolnić, jako brata i sojusznika.

Zeszła po kilku stopniach do samego serca sali – tam, gdzie trzech mężczyzn, zakutych w gorsyjskie kajdany, zwisało spod sufitu. Pod nimi rozlewały się kałuże krwi, która ściekała do kratek umieszczonych pod ich bosymi stopami.

Lidia zatrzasnęła w sobie wszystko, co czuło i oddychało.

Athalar i Baksjan zwisali nieprzytomni w swoich okowach; ich torsy pokrywała plątanina blizn, rozcięć i przypaleń. A ich plecy…

Nieustające kapanie, jak z zepsutego kranu, rozbrzmiewało w ciszy sali. Krew ciągle sączyła się z kikutów skrzydeł. Gorsyjskie kajdany spowolniały proces uzdrawiania aniołów do niemal ludzkiego poziomu – nie dawały im umrzeć, ale gwarantowały, że będą cierpieć i przeżywać każdą chwilę potwornego bólu.

Lidia nie mogła się zdobyć, żeby spojrzeć na trzecią postać, zwisającą pomiędzy nimi. Nie śmiała nawet głębiej odetchnąć w jego bliskości.

Świsnął skórzany rzemień i Lidia skuliła się wewnętrznie w oczekiwaniu, aż bat uderzy. Spadł na krwawy, odarty do mięsa grzbiet Athalara i Umbra Mortis szarpnął się w łańcuchach.

– Pobudka – warknął Młot. – Mamy piękny dzień.

Opuchnięte powieki Athalara rozwarły się. Nienawiść ziała z ciemnych oczodołów.

Aureola, która na nowo pojawiła się wokół jego skroni, zdawała się ciemniejsza niż cienie w lochach. Zmasakrowane usta rozchyliły się we wściekłym uśmiechu, odsłaniając skrwawione zęby.

– Witaj, słonko.

Cichy, chrapliwy śmiech rozbrzmiał z prawej strony Athalara. I Lidia spojrzała, choć wiedziała, że to szaleństwo.

Ruhn Danaan, następca tronu valbarańskich Fae, patrzył na nią.

Wargę miał opuchniętą w miejscu, gdzie Polluks wydarł mu kolczyk. Podobnie krwawiła brew, skąd również wyrwane zostało kółko. Nagi, wytatuowany tors i ramiona wyciągnięte nad głową znaczyła gęstwina krwawych szram i siniaków.

Intensywnie niebieskie oczy księcia płonęły nienawiścią.

Do niej.

Polluks znów smagnął biczem plecy Athalara, nie zawracając sobie głowy pytaniami. Bo to była tylko rozgrzewka. Na przesłuchanie przyjdzie czas później.

Baksjan nadal był nieprzytomny. Zeszłego wieczoru Polluks stłukł go na krwawą miazgę po tym, jak tępą piłą oderżnął skrzydła jemu i Athalarowi. Ogar tylko lekko drgnął.

„Night” – spróbowała Lidia, przesyłając swój mentalny głos przez dzielące ich, stęchłe powietrze. Dotąd ich umysły rozmawiały tylko we śnie, ale próbowała skomunikować się z nim na jawie od chwili, kiedy tu trafił. Raz po raz wywoływała go w myślach. I zawsze odpowiadała jej cisza.

Taka sama od chwili, kiedy Ruhn zrozumiał, kim ona jest. I kim była.

A przecież wiedziała, że ma telepatyczną zdolność komunikacji, choć gorsyjskie kajdany zablokowały jego magię i spowolniły zdrowienie. Wiedziała, że wcześniej rozmawiał w ten sposób z siostrą, zanim Bryce uciekła.

„Night”.

Górna warga Ruhna ściągnęła się w milczącym, nienawistnym uśmiechu. Krew spłynęła mu po brodzie.

Zadzwoniła komórka Polluksa. Świdrujący, głośny dźwięk rozbrzmiał w tej starodawnej świątyni bólu. Umilkł, pozostawiając po sobie potworną ciszę.

– Mordoc – mruknął Młot, nie puszczając pejcza. Odwrócił się od kołyszącego się w łańcuchach, brutalnie potraktowanego ciała Athalara. – Raportuj.

Lidia nie miała pretensji, że jej kapitan donosi Młotowi. Polluks bardzo przeżył śmierć Harpii i osobiście polecił Mordocowi oraz jego wilkozłakom, aby polowali na każdą informację, która mogłaby wyjaśnić, dokąd trafiła Bryce Quinlan.

Jego przekonanie, że Bryce ma na rękach krew Harpii, wynikało wyłącznie z faktu, iż Athalar i Ruhn dotąd nie zdradzili, że zabiła ją Lidia. Wiedzieli, kim jest Łania, i tylko świadomość, jak bardzo jest ważna dla rebelii, kazała im milczeć.

Na moment, kiedy Polluks stał odwrócony, Lidia pozwoliła, aby maska opadła. Niech Ruhn zobaczy jej prawdziwą twarz. Tą, która całowała jego duszę i dzieliła z nim własną, kiedy stawali się jednym bytem.

„Ruhn” – błagała go w myślach. „Ruhn”.

Ale książę Fae nie odpowiadał. Nienawiść w jego oczach nie zmalała, więc Lidia znów przywdziała maskę Łani.

Kiedy Polluks wsunął telefon do kieszeni i ponownie wzniósł bicz, Łania rozkazała mu niskim, beznamiętnym głosem, za którym, jak za tarczą, kryła się od lat:

– Lepiej weź drut kolczasty.

Część I. Skok

1

Bryce Quinlan siedziała w komnacie znajdującej się tak głęboko pod wyrastającą nad nią górą, że światło dnia musiało być mitem dla jakichkolwiek mieszkających tu istot.

Choć to miejsce nie nazywało się Hel, właśnie tak wyglądało: czarne skały, podziemny pałac i jeszcze bardziej podziemne pokoje przesłuchań… Ciemności wydawały się czymś naturalnym dla trójki stojących przed nią ludzi; drobnej kobiety odzianej w szare jedwabie i dwóch skrzydlatych mężczyzn w czarnych, łuskowych zbrojach. Jeden z nich – piękny i potężny, stanowiący centrum owego trio – dosłownie opływał w gwiazdy i cienie.

Rhysand, tak się przedstawił. Ten, który tak bardzo przypominał jej Ruhna.

To nie mógł być przypadek. Bryce skoczyła w Bramę w zamiarze dotarcia na Hel, aby wreszcie skorzystać z powtarzających się ofert Aidasa i Apolliona, którzy proponowali, że poślą swoje wojska na Midgard, aby przerwać cykl galaktycznych podbojów Asteri. Tymczasem trafiła tutaj.

Przeniosła spojrzenie na wojownika stojącego obok domniemanego bliźniaka Ruhna. Na mężczyznę, który ją znalazł. Który nosił czarny sztylet, reagujący na jej Gwiezdny Miecz.

W jego orzechowych oczach nie było nic poza zimną czujnością drapieżcy.

– Ktoś musi zacząć rozmowę – odezwała się niewysoka kobieta; ta sama, która zdawała się być w niemałym szoku, słysząc, jak Bryce posługuje się Dawną Mową i widząc jej miecz. Migoczące blaski z żeliwnych koszy, w których płonęło coś, co przypominało brzask, odbijały się w jedwabistych włosach, starannie ostrzyżonych w sięgający podbródka bob. Cienie uwydatniały profil, delikatny jak na kamei. Spojrzenie oczu o niezwykłym, srebrnym kolorze, prześlizgnęło się po Bryce, lecz ich wyraz się nie zmienił.

– Powiedziałaś, że nazywasz się Bryce Quinlan i przybywasz z innego świata. Z Midgardu – rzekła.

Rhysand zaczął szeptać do swojego skrzydlatego towarzysza. Zapewne tłumaczył.

Kobieta kontynuowała:

– Jeśli mamy ci uwierzyć, musisz nam opowiedzieć, jak się tu dostałaś. I dlaczego do nas przybywasz?

Bryce omiotła spojrzeniem celę, która praktycznie była pusta. Żadnego stołu ze lśniącymi narzędziami tortur, tylko solidne kamienne ściany i krata pośrodku podłogi, parę stóp od niej. Przysięgłaby, że zza tej kraty dobiega syczący dźwięk.

– Jak nazywa się ten świat? – zapytała, z trudem dobywając głos. Kiedy sobowtór Ruhna przedstawił się jej w tamtym wytwornym, przytulnym foyer, uścisnął jej rękę. Siła tego uścisku, dotyk twardych nagniotków na jego dłoniach, który poczuła na skórze, były dla niej jedynymi punktami oparcia, gdy otoczył ich wiatr i mrok. Świat wokół nich zniknął, a potem pojawili się wśród potężnych ścian, oświetlonych mdłym blaskiem dziwnych płomieni. Zabrano ją do tego pałacu w trzewiach góry, a potem sprowadzono do lochów wąskimi, stromymi schodami.

Mężczyzna w milczeniu, władczym gestem, pokazał na samotne krzesło pośrodku pomieszczenia.

Posłusznie usiadła, czekając, aż ją unieruchomią kajdankami, okowami czy innym rodzajem więzów, używanych w tym świecie, lecz nic takiego się nie stało.

– Dlaczego używasz Starej Mowy? – Kobieta odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Bryce zadarła głowę w stronę kobiety.

– A ty? – odparowała.

Kąciki czerwono umalowanych warg uniosły się lekko. Nie był to widok dodający otuchy.

– Dlaczego jesteś pokryta nie swoją krwią?

Jeden zero dla kobietki.

Bryce zdawała sobie sprawę, że jej przesiąknięte krwią ubranie, sztywne i naznaczone ciemnymi plamami, i takież krwawe dłonie nie pomagają. Krew należała do Harpii, a odrobina – do Lidii. Ta krew była częścią starannie przemyślanej gry, mającej zachować ją przy życiu, ukryć ich tajemnice, podczas gdy Hunt i Ruhn musieli…

Przez moment walczyła o oddech. Zostawiła ich. Swojego towarzysza i swojego brata. Zostawiła ich w rękach Rigelusa.

Ściany i sufit zdawały się na nią napierać, wyciskając jej powietrze z płuc.

Rhysand uniósł szeroką dłoń, opływającą w gwiazdy.

– Nie zrobimy ci krzywdy. – Resztę zdania Bryce wyczuła, kryjącą się w cieniach wokół niego: „Jeśli ty nie będziesz próbowała nam zaszkodzić”.

Przymknęła oczy, walcząc z nierównym oddechem i ciężarem skał, zdającym się na nią napierać od góry i z boków.

Niecałą godzinę temu uciekała przed mocą Rigelusa, robiąc uniki przed wybuchającymi marmurowymi popiersiami i sypiącymi się z okien szybami, aż błyskawica Hunta przeszyła jej plecy, katapultując ją prosto w Bramę, w otwierający się portal. Skokiem rzuciła się na Hel…

A teraz… teraz była tutaj. Ręce zaczęły jej drżeć. Mocno zacisnęła je w pięści.

Wzięła długi, drżący oddech. I jeszcze jeden. A potem otworzyła oczy i zapytała głosem pewnym i dźwięcznym:

– Co to za świat?

Trójka śledczych odpowiedziała milczeniem.

Wobec tego Bryce znów skupiła spojrzenie na kobiecie – małej, lecz nie mniej niebezpiecznej niż jej towarzysze.

– Powiedziałaś, że Stara Mowa nie była tu w użyciu od piętnastu tysięcy lat. Dlaczego?

Fakt, iż byli Fae i znali ten język, sugerował jakieś połączenie pomiędzy tym światem a Midgardem. Ten logiczny związek dochodził do świadomości Bryce z porażającą oczywistością.

– W jaki sposób weszłaś w posiadanie zagubionego miecza Gwydiona? – zripostowała chłodno kobieta.

– Co… Masz na myśli Gwiezdny Miecz? – Kolejny punkt wspólny światów.

Cała trójka patrzyła na nią. Nieprzenikniony mur ludzi, przywykłych do otrzymywania odpowiedzi, uzyskanych wszelkimi środkami.

Bryce nie miała broni – nic, poza magią płynącą w jej żyłach, archezyjskim amuletem na szyi i Rogiem wytatuowanym na plecach. Jednak, aby nim władać, potrzebowała mocy; musiała być doładowana jak jakiś pieprzony akumulator…

Dlatego jej najlepszą bronią pozostały słowa. Na szczęście przez lata osiągnęła mistrzostwo w nawijaniu przysłowiowego makaronu na uszy – a przynajmniej tak twierdził Hunt.

– Należy do mojego rodowego dziedzictwa – wyjaśniła. – Istniał w moim świecie od chwili, kiedy przywiedli go tu moi przodkowie… piętnaście tysięcy lat temu. – Bryce postarała się, aby ostatnie słowa trafiły do kobiety wraz z jej wymownym spojrzeniem. Niech sobie doda dwa do dwóch, tak jak ona przed chwilą.

Jednak ten piękny mężczyzna – Rhysand – odezwał się głosem mrocznym jak północ.

– Jak znalazłaś nasz świat?

Z takim facetem nie można było sobie pogrywać. Z żadnym z tych ludzi, ale on… Autorytet wychodził mu uszami. Jak gdyby był osią tego miejsca. Swojego rodzaju królem.

– Nie znalazłam. – Bryce odwzajemniła jego mroczno-gwiaździste spojrzenie. – Już mówiłam: chciałam się dostać na Hel. Zamiast tego trafiłam do was.

– Jak?!

To coś pod kratą zasyczało głośniej, jakby wyczuwało jego gniew. Jakby żądało krwi.

Bryce przełknęła z wysiłkiem. Gdyby się dowiedzieli o Rogu, o jej mocy, o Bramach… czyż nie nasunęłaby im się myśl, aby się nią posłużyć, jak to chciał zrobić Rigelus? Albo uznać ją za zagrożenie, które należy zlikwidować?

„Mistrzyni w nawijaniu makaronu na uszy”. Da radę.

– W moim świecie są bramy, które otwierają się na inne światy. Od piętnastu tysięcy lat otwierały się głównie na Hel, ale… – Niech pomyślą, że klepie bez sensu. Że przywiało do nich jakąś idiotkę. Imprezowiczkę, za jaką uważała ją większość Midgardu oraz Micah. Dopóki nie wciągnęła odkurzaczem jego pieprzonych prochów. – Ta Brama wysłała mnie z biletem w jedną stronę.

Czy w tym świecie wiedzą, co to bilet? Środki transportu?

W ciszy, która zapadła, wyjaśniła:

– Mój znajomy chełpił się, że swoją mocą może mnie posłać na Hel. Ale myślę… – Szybko przebiegła w myślach wszystko, co Rigelus jej powiedział w tamtych ostatnich chwilach. Że gwiazda na jej piersi może w jakiś sposób działać jako promień, wskazujący drogę do świata pochodzenia Gwiezdnych Ludzi.

Bryce postanowiła zagrać va banque. Ruchem głowy pokazała na sztylet wojownika.

– W naszym świecie istnieje proroctwo mówiące o moim mieczu i zaginionym sztylecie. Że kiedy się zjednoczą, Fae z Midgardu także to zrobią.

Doprawdy, mistrzyni manipulacji!

– Być może właśnie dlatego się tu znalazłam – ciągnęła. – Może miecz wyczuł sztylet i… doprowadził mnie do niego.

Cisza. A potem brązowooki wojownik zaśmiał się cicho.

Jakim cudem zrozumiał, skoro Rhysand nie zdążył jeszcze przetłumaczyć? Chyba że odszyfrował mowę jej ciała, jej ton, jej woń…

Wojownik przemówił niskim głosem, który wywołał u niej ciarki wzdłuż kręgosłupa. Rhysand zerknął na niego, unosząc brwi, po czym przetłumaczył na użytek Bryce, z równą dawką groźby:

– Kłamiesz.

Bryce zamrugała jak klasyczne, oburzone niewiniątko.

– W którym momencie?

– Ty nam powiedz. – Mrok zagęścił się w cieniu skrzydeł Rhysanda. Zły znak.

Bryce znalazła się w innym świecie i miała do czynienia z ewidentnie potężnymi obcymi, którzy nie zawahają się jej zabić w razie potrzeby. Każde wypowiedziane przez nią słowo mogło zadecydować o jej bezpieczeństwie i przeżyciu.

– Po prostu byłam świadkiem, jak mój towarzysz i mój brat zostali pojmani przez bandę intergalaktycznych pasożytów – warknęła. – Nie mam innych interesów poza tym, aby za wszelką cenę im pomóc.

Rhysand zerknął na wojownika, który skinął głową, ani na moment nie spuszczając spojrzenia z Bryce.

– Dobrze – powiedział, krzyżując na piersi muskularne ręce. – To przynajmniej jest prawda.

Drobna kobieta z pozoru pozostała nieporuszona. Jednak wybuch Bryce ściągnął i utwardził jej rysy.

– Wytłumacz – poleciła.

Oni byli Fae. I nic nie wskazywało na to, że są lepsi niż inne ścierwa, które Bryce znała aż za dobrze. Przy tym, mimo podejrzeń, że utknęła w świecie, cofniętym o ileś stuleci w stosunku do jej świata, ci ludzie wydali się jej potężniejsi od Fae z Midgardu – co oznaczało, że mogła się spodziewać większej arogancji i hierarchii władzy.

Za wszelką cenę musi się dostać na Hel. Albo przynajmniej wrócić na Midgard. Ale jeśli powie o słowo za dużo…

Kobieta zauważyła jej wahanie i rzekła:

– Rhys, po prostu wejdź do jej głowy.

Bryce zmartwiała. O, bogowie! Ten gość włamie się do jej głowy i zobaczy wszystko, co chciałby wiedzieć…

Rhysand spojrzał na kobietę. Odpowiedziała mu ostrym spojrzeniem, kontrastującym z jej drobną postacią. Nawet jeśli to on tu dowodził, jego poddani z pewnością nie byli pokornymi, biernymi pionkami.

Bryce zerknęła na drzwi. Nie da rady stąd uciec, nawet gdyby cudem zostawili je niezamknięte. Ucieczka jej nie zbawi. Czy archezyjski amulet zapewnia jakąkolwiek ochronę? Nie stanowił bariery przed myślowym przekazem Ruhna, ale…

„Nie wchodzę tam, gdzie nie zapraszają”.

Bryce szarpnęła się na krześle, omal go nie wywracając, kiedy aksamitny, męski głos odezwał się w jej głowie. Głos Rhysanda.

Jednak odpowiedziała, dziękując Lunie, że udało się jej utrzymać chłodny, racjonalny ton.

„Czyżby istniała etyka telepatycznego przekazu?”

Wyczuła, że zrobił pauzę, niemal rozbawiony.

„Zetknęłaś się już z taką formą komunikacji” – stwierdził.

„Tak”. – Tylko tyle miała do powiedzenia na temat Ruhna.

„Czy mogę wejść w twoje wspomnienia? Żebym mógł sam zobaczyć?”

„Nie. Nie możesz”.

Rhysand zamrugał z wolna, po czym powiedział głośno:

– W takim razie będziemy musieli polegać na twoich słowach.

Drobna kobieta spojrzała na niego.

– Ale…

Rhysand strzelił palcami i za plecami całej trójki pojawiły się trzy krzesła. Przysunął sobie jedno i usiadł z wdziękiem, zakładając stopę na kolano. Kwintesencja urody i arogancji Fae. Zerknął na swoich towarzyszy.

– Azriel. – Niedbałym ruchem pokazał na mężczyznę, a potem na kobietę. – Amrena.

Na koniec skinął w kierunku Bryce i przedstawił ją swobodnym tonem:

– Bryce… Quinlan.

Bryce powoli kiwnęła głową.

Rhysand przyjrzał się swoim wypielęgnowanym paznokciom.

– A zatem twój miecz… znajdował się w twoim świecie od piętnastu tysięcy lat?

– Tak, sprowadzony tam przez mojego przodka – potwierdziła Bryce i dodała: – A raczej przodkinię, królową Theię. Bądź też księcia Peliasa, jak chcą inne propagandowe źródła.

Amrena lekko się usztywniła. Rhysand szybko na nią zerknął.

– Wy… ich znacie? – Bryce zdobyła się na odwagę.

Amrena otaksowała ją wzrokiem – od splamionych krwią, neonoworóżowych adidasów, po wysoko związany koński ogon. Krew, zaschnięta na twarzy Bryce, była sztywna i lepka.

– Od bardzo, bardzo dawna nikt nie wymawiał ich imion – odrzekła.

Bryce dałaby głowę, że od piętnastu tysięcy lat.

– Ale słyszeliście o nich? – Serce Bryce zabiło mocniej.

– Kiedyś… tu mieszkali – odpowiedziała w skupieniu Amrena.

To stanowiło ostateczne potwierdzenie, jakiego potrzebowała Bryce w kwestii tej planety. Coś siedzącego głęboko w niej, jakaś zbłąkana nić, wreszcie się napięła.

– Czyli o to chodzi – powiedziała. – Stąd właśnie pochodzimy; my, Fae z Midgardu. Moi przodkowie opuścili wasz świat i osiedli na Midgardzie… A potem zapomnieliśmy, skąd pochodzimy.

Znów cisza, a potem Azriel przemówił w ich języku i Rhysand przetłumaczył. Być może wcześniej tłumaczył dla niego telepatycznie.

– Mówi, że nie ma u nas opowieści o mieszkańcach, którzy wyemigrowali do innego świata.

Amrena wydała cichy, zduszony odgłos.

Rhysand odwrócił się ku niej z wolna, lekko zaskoczony.

– Czyli są takie? – zapytał.

Amrena strzepnęła niewidzialny pyłek z jedwabnej bluzki.

– Kwestia jest niejasna. Raz tak przeszłam… – Potrząsnęła głową. – I kiedy się pojawiłam, krążyły plotki. Że wielu ludzi zniknęło, jakby nigdy nie istnieli. Jedni mówili, że wynieśli się do innego świata, drudzy – że osiedli na jakichś odległych lądach, a jeszcze inni – że zostali wybrani przez Kocioł i gdzieś odesłani.

– Musieli odejść na Midgard – powiedziała Bryce. – Pod wodzą Thei i Peliasa.

Amrena przerwała jej gestem.

– Później opowiesz nam wasze mity, dziewczyno. Teraz chciałabym wiedzieć… – Zmierzyła Bryce spojrzeniem spod zmrużonych powiek. Bryce pozostało tylko wytrzymać jej wzrok i czekać na dalszy ciąg. – … Dlaczego się tu zjawiłaś, skoro miałaś trafić na inną planetę?

– Sama chciałabym wiedzieć – odrzekła Bryce trochę zbyt bezczelnie, co nie było mądre. – Wierz mi, marzę o tym, żeby podziękować wam za gościnę i stąd wybyć.

– Na… Hel – stwierdził Rhysand obojętnym tonem. – Żeby znaleźć tego księcia Aidasa.

Ci ludzie nie byli jej przyjaciółmi ani sojusznikami. Możliwe, że ich planeta jest rodzinnym światem Fae, ale cholera wie, czego chcą i jakie są ich cele. Rhysand i Azriel ładnie się prezentowali, ale na Midgardzie było powszechnie wiadomo, że tamtejsi Fae od tysiącleci wykorzystywali swoją urodę, aby osiągnąć to, czego chcieli.

Rhysand nie musiał czytać w jej umyśle – najwyraźniej wystarczało mu czytanie z jej twarzy. Usiadł prosto, opierając stopy na kamiennej podłodze.

– Pozwól, że wyjaśnię ci sytuację, Bryce Quinlan.

Uniosła wzrok, aby napotkać jego gwiezdne spojrzenie. Poradziła sobie z Asteri, z Archaniołami i z królami Fae. Z nim też sobie poradzi.

Kącik ust Rhysanda uniósł się.

– Nie wyciągniemy tego z ciebie torturami ani nie wydrę tego siłą z twojego umysłu. Jeśli nie chcesz mówić, masz do tego prawo. Twój wybór. Natomiast moim wyborem będzie pozostawienie cię tutaj, aż zmienisz zdanie.

Bryce nie mogła się powstrzymać, żeby nie ogarnąć celi chłodnym spojrzeniem. Na moment zatrzymała wzrok na kracie, spod której znów dało się słyszeć syczenie.

– Nie omieszkam polecić tej miejscówki przyjaciołom na wakacje – zapewniła.

Gwiazdy zamigotały w oczach Rhysanda.

– Czy możemy się spodziewać innych gości z twojego świata?

– Nie. O ile mi wiadomo, szukali tego miejsca od piętnastu tysięcy lat, ale jedynie mnie udało się je odnaleźć. – Udzieliła mu odpowiedzi najbardziej prawdziwej, na jaką było ją stać.

– O kim mówisz?

– O Asteri. Mówiłam wam, że to intergalaktyczne pasożyty.

– W jakim sensie?

– Oni… – Bryce urwała. A jeśli ci ludzie odeślą ją prosto w łapy Rigelusa? I skłonią się przed nim? Theia, pochodząca z tego świata, walczyła z Asteri, ale Pelias kupował wszystko, co mu wmawiali, i radośnie klęczał u ich nieśmiertelnych stóp.

Ta pauza była wystarczająco wymowna.

– Szkoda twojego czasu, Rhysandzie – burknęła Amrena.

Rhysand przekrzywił głowę jak drapieżnik obserwujący ofiarę. Bryce wytrzymała jego spojrzenie z hardo zadartym podbródkiem. Matka byłaby z niej dumna.

Znów strzelił palcami i cała krew, cały brud znikły z Bryce. Skórę ciągle miała podrażnioną, lecz była czysta. Zamrugała i spojrzała po sobie, po czym przeniosła wzrok na Rhysanda.

Okrutny półuśmieszek wykrzywił mu wargi.

– To na zachętę.

Amrena i Azriel zachowali kamienne twarze. Czekali.

Byłaby głupia, gdyby uwierzyła w jego dobre intencje. Ale mogła podjąć tę grę.

– Asteri są starożytni. Mają dziesiątki tysięcy lat – powiedziała. Skrzywiła się na wspomnienie sali pod pałacem i archiwum ich podbojów, obejmującego całe tysiąclecia, datowane niezwykłą, asteryjską rachubą czasu.

Jej porywacze milczeli. Jedynym ich ruchem było mruganie. Dobrze – ten nienormalnie starożytny wiek zrobił na nich wrażenie.

– Przybyli do mojego świata piętnaście tysięcy lat temu. Nikt nie wie, skąd się wzięli.

– Co rozumiesz przez „przybyli”? – zapytał Rhysand.

– Szczerze? Nie mam pojęcia, jak dotarli na Midgard. Ich propagandowa wersja historii mówi, że byli… wyzwolicielami. Że przynieśli nam oświecenie. Według nich Midgard był wtedy prowincjonalną planetą, zamieszkałą przez niemagiczną ludność i zwierzęta. Asteri uznali, że stanowi idealne miejsce na stworzenie imperium i wkrótce różne stworzenia i rasy z innych światów zaczęły do nas napływać przez ogromny wyłom pomiędzy światami, zwany Północną Szczeliną. Obecnie otwiera się ona wyłącznie na Hel, ale wcześniej była otwarta… na wszystko.

– Szczelina – powtórzyła Amrena. – Jak powstała?

– Odpowiedź na to pytanie mnie przerasta – odparła Bryce. – Nikt nie wie, jak to w ogóle jest możliwe i dlaczego takie miejsce jest akurat na Midgardzie, a nie w innych światach.

– I co się działo, kiedy te różne istoty przybyły do twojego świata? – indagował Rhysand.

Bryce ze świstem wciągnęła powietrze.

– Oficjalna wersja historii głosi, że inna planeta, Hel, chciała najechać Midgard, aby zniszczyć młode imperium i jego mieszkańców. W odpowiedzi Asteri zjednoczyli wszystkich nowych ludzi pod jednym sztandarem i odparli siły najeźdźców, zmuszając ich do wycofania się na Hel. Wówczas to Północna Szczelina została ustawiona jako droga wyłącznie na Hel. I przeważnie była zamknięta. Wokół niej wzniesiono potężny mur, mający zatrzymać maruderów z Hel, szukających szpar, aby przez nie przeniknąć. I tak Asteri mogli spokojnie budować swoje wspaniałe imperium, mające trwać po wieczne czasy. Albo tak każą nam wierzyć.

W twarzach ludzi patrzących na nią nie drgnął ani jeden mięsień. Rhysand zapytał cicho:

– A jaka jest nieoficjalna wersja historii?

Bryce przełknęła, kiedy widok sali z archiwum mignął w jej pamięci.

– Asteri są starożytnymi, nieśmiertelnymi bytami, żywiącymi się mocami innych. Pobierają magię od ludzi, od świata i ją pożerają. Nazywamy to energią brzasku. Brzask napędza cały nasz świat, ale głównie napędza Asteri. Musimy się nim podzielić, jeśli chcemy osiągnąć nieśmiertelność albo raczej coś bliskiego nieśmiertelności. Wykorzystujemy naszą pełną, dojrzałą moc w rytuale zwanym Skokiem i w trakcie tego procesu część naszej mocy jest z nas odsysana i przekazywana do magazynów brzasku Asteri. Taki rodzaj daniny nałożonej na naszą magię.

Bryce pominęła całą opowieść o tym, co się dzieje po śmierci. Jak moc, która ciągle tli się w duszach, jest na końcu drenowana przez Podziemnego Króla, a potem wtłaczana do Martwej Bramy, gdzie zostaje zmagazynowana i przerobiona na wtórny brzask, aby jeszcze raz pożywić Asteri. Przy czym wcześniej swoją część konsumował Podziemny Król.

Amrena przekrzywiła głowę i gładki bob zafalował.

– Danina od waszej magii, pobierana przez starożytne byty, które żywią nią siebie i swoją moc – podsumowała. Spojrzenie Azriela pobiegło ku niej, podczas gdy Rhysand musiał jeszcze telepatycznie tłumaczyć. Nagle mruknęła do siebie, jakby słowa Bryce coś w niej poruszyły. – Dziesięcina.

Rhysand uniósł brwi, ale dał Bryce znak szeroką, zadbaną dłonią, aby kontynuowała.

– Coś jeszcze?

Przełknęła z wysiłkiem.

– Midgard jest ostatnim z długiej linii światów, najechanych przez Asteri. Mają całe archiwum, dokumentujące różne planety, które albo podbili, albo próbowali podbić. Widziałam je niedługo przed przybyciem tutaj. O ile mi wiadomo, tylko trzy planety były w stanie dać im odpór – walczyć i się obronić. Hel, planeta zwana Iphraxią oraz… świat zamieszkany przez Fae. Prawdziwych Gwiezdnych Fae. – Gestem głowy pokazała na sztylet u boku Azriela, promieniejący ciemnym światłem w bliskości Gwiezdnego Miecza. – Znacie mój miecz pod inną nazwą, ale od razu go rozpoznaliście.

Tylko Amrena kiwnęła głową.

– Moim zdaniem jest tak dlatego, że pochodzi on z waszego świata – ciągnęła Bryce. – I wydaje się w jakiś sposób powiązany z tym sztyletem. Miecz został wykuty tutaj, stał się częścią waszej historii, a potem zniknął, prawda? Nie widzieliście go przez piętnaście tysięcy lat i niemal tak długo nie używaliście Dawnej Mowy, co idealnie się zbiega w czasie z przybyciem Gwiezdnych Fae na Midgard.

Gwiezdnej Fae, Thei – ich królowej – oraz Peliasa, zdradzieckiego księcia, który pozbawił ją tronu. Theia zabrała ze sobą na Midgard dwie córki – Helenę, którą zmuszono do poślubienia Peliasa, oraz drugą, której imię zostało zapomniane w mrokach historii. Prawda o Thei w większości także zaginęła w czasie bądź też zatarła ją propaganda Asteri. Bryce wiedziała tylko tyle, że kochał ją Aidas, Książę Przepaści. Theia walczyła razem z Hel przeciwko Asteri, aby uwolnić od nich Midgard. Ostatecznie zginęła z ręki Peliasa i jej imię niemal całkowicie wymazano z pamięci. Aidas potwierdził, że Bryce nosi światło Thei. Jednak w archiwach Asteri nie znalazła więcej informacji o dawno zmarłej królowej.

– Zatem uważasz – rzekła z wolna Amrena, z błyskiem w srebrnych oczach – że nasz świat jest trzecią z planet, która oparła się tym… Asteri.

Bryce kiwnęła głową. Gestem pokazała na cele i wszystko znajdujące się nad nią.

– Z tego, co wiem, zanim Asteri zjawili się w moim świecie, byli tutaj. Podbili wasz świat, zamieszkali tu i rządzili nim. Jednak w końcu Fae udało się zrzucić jarzmo i ich pokonać. – Wypuściła zduszony oddech, usiłując coś wypatrzyć w ich twarzach. – Ale jak? – zapytała napiętym, desperackim głosem. – Jak im się to udało?

Rhysand zerknął z uwagą na Amrenę. Musiała być jakąś nadworną historyczką czy archiwistką, skoro odwoływał się do jej zdania na temat przeszłości.

– Nasza historia nie wspomina o takich wydarzeniach – powiedział do niej.

Bryce się wcięła.

– Asteri pamiętają wasz świat. Ciągle nie mogą przeżyć klęski. Ich przywódca, Rigelus, powiedział mi, że jego osobistą powinnością jest odnaleźć wasz świat i ukarać jego mieszkańców za to, że ich wykopali ze swojej planety. Jesteście dla nich wrogiem numer jeden.

– Nasza historia wspomina o tym, Rhysandzie – stwierdziła z powagą Amrena. – Tyle że Asteri nazywali się u nas inaczej. Dla nas są Daglanami.

Bryce przysięgłaby, że złocista twarz Rhysanda lekko pobladła. Azriel poruszył się na krześle. Zaszeleściły pióra skrzydeł. Rhysand stwierdził stanowczo:

– Wszystkich Daglan zabito.

Amrena jawnie się wzdrygnęła. Na ten widok Rhysand jeszcze bardziej się spłoszył.

– Najwyraźniej nie – odparła.

Bryce postanowiła kuć żelazo, póki gorące.

– Czy wasza historia mówi, jak ich odparto? – Iskra nadziei rozpaliła się w jej piersi.

– Tylko stare pieśni, pełne krwawych bitew i ogromnych strat.

– Ale te legendy… czy według was jest w nich ziarno prawdy? – zapytała Bryce. – Nieśmiertelni, okrutni najeźdźcy niegdyś rządzili tym światem, a wy się zjednoczyliście i wykopaliście ich stąd?

Ich milczenie było wystarczającym potwierdzeniem.

A jednak Rhysand pokręcił głową, jakby ciągle nie mógł uwierzyć.

– I sądzisz… – Napotkał spojrzenie Bryce i w jego oczach znów pojawiła się czujność drapieżcy. Na bogów, ten gość był przerażający. – Uważasz, że Daglanie, ci Asteri, chcą tu wrócić, aby dokonać zemsty. Po piętnastu tysiącach lat. – Każde jego słowo ociekało sceptycyzmem.

– Dla Rigelusa to jest jak pięć minut – zaprotestowała Bryce. – On ma nieskończoną ilość czasu. I środków.

– Jakich środków? – Ten jego chłodny, ostry ton jasno pokazywał przywódcę, oceniającego zagrożenie dla swoich ludzi.

Jak mu opisać broń palną, siarkowe rakiety, mechy, łodzie podwodne klasy Omega, czy nawet samą moc Asteri? Jak oddać to całe okrucieństwo, błyskawiczną skuteczność kul? Może to było niepolityczne, ale… Bryce wyciągnęła rękę do Rhysanda. – Pokażę ci.

Amrena i Azriel rzucili mu ostre spojrzenia. Jakby sądzili, że to może być pułapka.

– Zaczekajcie – powiedział Rhysand i rozpłynął się w powietrzu.

Bryce aż drgnęła.

– Wy… potraficie się teleportować?

– Nazywamy to przeniesieniem – mruknęła Amrena. Bryce gotowa była przysiąc, że Azriel się uśmiechnął, jednak Amrena zapytała: – A ty potrafisz?

– Nie – skłamała Bryce. Jeśli nawet Azriel wyczuł, że kłamie, tym razem jej nie wypunktował. – Tylko dwóch Fae to potrafi.

Teraz to Amrena była zaskoczona.

– Dwóch na całej planecie?

– Rozumiem, że u was jest więcej?

Azriel, bez Rhysanda, który by mu przetłumaczył, przyglądał im się w milczeniu. Bryce przysięgłaby, że spowijają go cienie, jak Ruhna, tylko… bardziej szalone. Jak u Cormaca.

Amrena nieznacznie kiwnęła głową.

– Tylko najpotężniejsi, ale tak. Wielu potrafi.

Jak na zawołanie zmaterializował się Rhysand z małą, srebrną kulą w dłoni.

– Kula Veritas? – upewniła się Amrena. Azriel uniósł brwi.

Rhysand zignorował ich i wyciągnął drugą rękę. Na jego dłoni leżało malutkie, srebrne ziarenko.

Bryce je wzięła i spojrzała na kulę, którą położył na podłodze.

– Co to ma być?

Rhysand ruchem głowy pokazał na kulę.

– Weź ją i myśl o tym, co chcesz nam pokazać, a my będziemy mogli zobaczyć twoje wspomnienia.

Proste. Taki projektor dla jej umysłu. Bryce z wahaniem podeszła do kuli i ją podniosła. Metal był gładki i zimny. Lżejszy, niż powinien być. Kula musiała być pusta w środku.

– Zaczynam – powiedziała i zamknęła oczy. Przywoływała obrazy broni, wojen, pól bitewnych, które widziała w telewizji, mechów, karabinów, z których uczyła się strzelać, lekcji z Randallem, mocy, którą miotał w nią Rigelus, gdy pędziła przez hol ku…

Tu przerwała, nie pokazując, jak skoczyła w Bramę, zostawiając Hunta i Ruhna. Nie chciała pokazywać, do czego jest zdolna. Nie chciała ujawnić Rogu swojej zdolności do teleportacji.

Bryce otworzyła oczy. Kula była nieruchoma i ciemna. Odłożyła ją na podłogę i potoczyła w stronę Rhysanda.

Fantomowy wiatr uniósł kulę do jego ręki. Rhysand dotknął jej wierzchołka i wizje z umysłu Bryce zaczęły się wyświetlać.

Było to gorsze, niż myślała – ten pospieszny, pamięciowy montaż: przemoc, brutalność i łatwość, z jaką Asteri i ich poplecznicy zabijali wszystkich, których uznali za wrogów.

Ale jej uczucia były niczym w porównaniu z grozą i zaskoczeniem na twarzach całej trójki.

– Karabiny – powiedziała, pokazując na scenę ze swojej pamięci, obraz Randalla pakującego kolejne kule w sam środek tarczy z odległości pół mili. – Siarkowe rakiety. – Wskazała na rozkwitający, złoty blask destrukcji, kiedy budynki Lunathionu płonęły i waliły się wokół niej. – Łodzie podwodne Omega. – SPQM Faustus, tnący mroczne głębie mórz. – Asteri – objaśniała, kiedy rozpalona do białości moc Rigelusa niszczyła kamień, szkło i świat.

Rhysand zdołał wreszcie przywrócić swojej twarzy maskę obojętnego chłodu.

– W takim świecie żyjesz – rzekł.

Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, ale Bryce kiwnęła głową.

– Tak.

– I oni chcą… sprowadzić to wszystko tutaj.

– Tak.

Rhysand zapatrzył się w przestrzeń. Musiał myśleć intensywnie. Azriel wpatrywał się w sceny niszczenia świata Bryce. Przerażony, ale kalkulujący. Nie raz widziała taką minę u Hunta. Umysł wojownika na pełnych obrotach.

Amrena obróciła się do Rhysa i ich spojrzenia się spotkały. Bryce to znała. Odbywali milczącą rozmowę. Tak jak sama często rozmawiała z Ruhnem.

Serce jej się ścisnęło na to wspomnienie. Ale jednocześnie to ją wzmocniło. Pomogło się skupić.

Asteri byli na tej planecie, choć inaczej ich nazywano. Przodkowie tych Fae ich przegonili. Urd ją tu zesłała – tutaj, nie na Hel. I od razu pojawił się sztylet, który sprawia, że śpiewa Gwiezdny Miecz. Jakby jakiś magnes przyciągnął ją do tego świata, na nadbrzeżną łąkę. Czyżby naprawdę chodziło o nóż z dawnego proroctwa?

Bryce wierzyła, że zniszczenie Asteri będzie równie proste jak zgaszenie jądra brzasku, a jednak bogini przysłała ją do tego świata. Do kolebki midgardzkich Fae. Nie ma wyjścia, musi zaufać decyzji Urd. I modlić się, aby Ruhn, Hunt i wszyscy, których kochała na Midgardzie, wytrzymali do czasu, aż znajdzie drogę do domu.

A jeśli nie znajdzie…

Bryce przyjrzała się srebrnemu ziarnku, lśniącemu na jej dłoni. Amrena odezwała się, nie patrząc na nią:

– Połknij to, a przetłumaczy dla ciebie nasz ojczysty język. I sama będziesz mogła w nim mówić.

– Sprytne – mruknęła Bryce.

Musi znaleźć drogę do domu. Nawet gdyby musiała najpierw poznać ten świat, a bez znajomości języka będzie to trudne, wziąwszy pod uwagę, ile jeszcze spraw przyjdzie jej ogarnąć. Oczywiście ani przez moment nie ufała tym ludziom, lecz sądząc po lawinie pytań, którymi ją zasypywali, otrucie jej nie leżało w ich interesie. Zresztą, gdyby naprawdę chcieliby się jej pozbyć, prościej byłoby poderżnąć jej gardło.

Myśl była mało pocieszająca, a jednak Bryce wsunęła ziarenko do ust, wytoczyła wystarczającą ilość śliny i je połknęła. Poczuła chłodny metal na języku oraz w gardle i przysięgłaby, że czuje, jak gładko ziarenko wślizgnęło się do żołądka.

Błyskawica przeszyła jej mózg. Miała wrażenie, jakby ją przecięto na pół. Jej ciało nie mogło znieść oślepiającego blasku…

A potem spadła na nią ciemność. Cicha, kojąca, wieczna.

Nie, wokół siebie miała celę. Klęczała skulona na podłodze i… świeciła. Na tyle jasno, że podświetlała zaszokowane twarze Rhysanda i Amreny.

Azriel doskoczył do niej z zabójczym sztyletem w dłoni, którego ostrze lśniło dziwnym, czarnym światłem.

Zauważył ciemność spływającą z klingi i zamrugał zaskoczony. Był to najgłębszy objaw szoku, jaki Bryce kiedykolwiek widziała.

– Odłóż to, głupcze! – nakazała Amrena. – On śpiewa dla niej i jeśli go zbliżysz…

Sztylet znikł z dłoni Azriela, wytrącony przez cień. W pomieszczeniu zapadła napięta, niespokojna cisza.

Bryce podniosła się powoli – zgodnie z naukami Randalla i matki, dotyczącymi tego, jak się poruszać w obecności Wanów i innych drapieżców.

Gdy wstała, odkryła coś w swoim umyśle – wiedzę o języku, którego wcześniej nie znała. Był na jej wargach, gotowy do mówienia, równie instynktowny, co jej własny. Buzował pod skórą, mrowił w kręgosłupie i między łopatkami i… Zaraz!

O, nie. Nie, nie, nie!

Bryce nie śmiała sięgnąć do tatuażu Rogu, aby nie przyciągnąć ich uwagi do liter, tworzących słowa „Dzięki miłości wszystko jest możliwe”. Wyczuła, że reagują na zaklęcie – jakiekolwiek by ono było – które sprawiało, że słowa zaczynały świecić. Mogła się tylko modlić, żeby ich nie zobaczyli.

Na próżno.

Amrena odwróciła się do Rhysanda i powiedziała w tym nowym, dziwnym języku – w ich języku:

– Te świecące litery na jej plecach… są takie same jak w Księdze Oddechów.

Musieli zobaczyć napis, przeświecający przez jej T-shirt, kiedy klęczała zgięta na podłodze. Z każdym oddechem mrowienie słabło, tak jak gasnący blask. Ale szkoda już się stała.

Znów taksowali ją spojrzeniami. Trójka elitarnych drapieżców, obserwujących ofiarę.

Wreszcie Azriel odezwał się cichym, podszytym groźbą głosem:

– Wyjaśnij to. Albo zginiesz.

2

Krew Thariona ściekała do porcelanowej umywalki w cichej, wilgotnej łazience, gdzie ryk tłumu było słychać jako odległy pomruk za ścianą z popękanych, zielonych kafelków. Wysmarkał krew z nosa. Wypluł ją z ust. Żebra bolały go przy każdym oddechu.

„Wyprostuj się”.

Zacisnął dłonie na wyszczerbionej krawędzi umywalki. Ponownie wziął głęboki oddech, skupiając się na słowach i robiąc wszystko, żeby utrzymać się na nogach. „Stój, do cholery”. Tego wieczoru dostał potężny wpierdol.

Minotaur, z którym walczył na ringu Żmijowej Królowej, ważył dwa razy więcej od niego. Mer miał dziurę w barku, z której krew ściekała na białą porcelanę. Nadział się na róg, bo za późno zrobił unik. I zarobił parę złamanych żeber po ciosach pięści wielkości swojej głowy.

Tharion wypuścił kolejny oddech, skrzywił się i sięgnął do podręcznej apteczki, leżącej obok umywalki. Drżącymi palcami wygrzebał z niej flakonik z eliksirem, stępiającym ból i przyspieszającym proces uzdrawiania jego wanowskiego ciała, który już się rozpoczął.

Cisnął korek do kosza na śmieci wraz z zakrwawionymi opatrunkami i chusteczkami higienicznymi, których użył, by wytrzeć twarz. W jakiś sposób możliwość zobaczenia swojej twarzy – zwycięskiego samca – była ważniejsza niż walka z bólem, z tą dziurą w barku.

To, co zobaczył, nie było fajne. Fioletowe smugi pod oczami współgrały z siniakami na szczęce, z popękanymi wargami i opuchniętym nosem. Wszystko szybko zniknie i się zagoi, ale to puste spojrzenie… To była jego twarz i zarazem twarz obcego.

Nie ośmielił się napotkać swojego spojrzenia w lustrze, kiedy przechylił flakonik i opróżnił go jednym haustem. Oleisty płyn bez smaku wypełnił mu usta i spłynął do gardła. Kiedyś już tak łykał otumaniacze. Teraz, w ciągu paru tygodni, jego życie znów totalnie się spierdoliło. Wszystko się spierdoliło.

Wyrzekł się wszystkiego, czym był i czym chciałby być.

Sam wybrał oddanie się Żmijowej Królowej. Był w sytuacji bez wyjścia, ale ta decyzja mu ciążyła. Minęły dwa dni od chwili przybycia i nie pozwolono mu opuścić labiryntu magazynów. Tak naprawdę wcale mu się to nie marzyło. Zaspokojono nawet jego potrzebę wody – poziom niżej zorganizowano basen z wodą pompowaną bezpośrednio z Istros.

Więc nie pływał w rzece, nie czuł wiatru i słońca ani nie słyszał gwaru i znanego rytmu normalnego życia. Nie udało mu się nawet znaleźć okna na zewnątrz.

Skrzypnęły zawiasy i znajomy kobiecy zapach zapowiedział gościa. Jakby o tej porze, w tej łazience, mógłby to być ktoś inny.

Żmijowa Królowa miała całą stajnię zawodników. Ale tylko ich dwoje traktowała niczym utytułowane konie wyścigowe. Ich walki odbywały się w czasie największej oglądalności. Mieli łazienkę do swojej wyłącznej dyspozycji, podobnie jak znajdujące się nad nią pokoje.

Byli własnością Żmijowej Królowej, która chciała, żeby każde z nich czuło jej władzę.

– Rozgrzałem tłum dla ciebie – wychrypiał Tharion do Ariadne ponad zranionym ramieniem. Ciemnowłosa smoczyca, ubrana w obcisły strój, podkreślający jej ponętne kształty, zwróciła się ku niemu.

Od Thariona i Ariadne wymagano, aby byli wytworni i seksowni – nawet jeśli Żmijowa Królowa rzucała ich na ring, aby tam zaliczali krwawe walki ku uciesze tłumu.

Ariadne stanęła przy umywalce parę stóp od niego i myjąc ręce, uważnie oglądała swoją twarz w lustrze.

– Nadal jesteś ładna. – Nawet flirt już go nie cieszył.

Zerknęła na niego.

– A ty wyglądasz jak kapeć.

– Miło było cię widzieć – mruknął, czując, jak uzdrawiający eliksir buzuje mu w ciele.

Jej nozdrza lekko zadrgały. Nierozsądnie jest drażnić smoczycę. Ostatnio jednak podjął taki ciąg głupich decyzji, że jedna więcej nie robiła różnicy.

– Masz dziurę w ramieniu – powiedziała, cały czas patrząc mu w oczy.

Tharion zerknął na paskudną ranę. Skóra zaczynała się zabliźniać i miał wrażenie, jakby pełzały po niej stada pająków.

– Wygląda seksownie.

Ariadne prychnęła i wróciła do oględzin w lustrze.

– Wiesz, strasznie chcesz wszystkim pokazać, jaki z ciebie pies na baby. Aż zaczynam myśleć, że to taka maska.

Mer zesztywniał.

– Dlaczego miałbym ją przywdziewać?

– Nie wiem i niewiele mnie to obchodzi.

– Auć.

Ariadne dalej analizowała swoje odbicie w lustrze. Czy również szukała w tym obrazie osoby, którą była, zanim tu przyszła? A może osoby, którą była, zanim Astronom uwięził ją w pierścieniu i przez dziesięciolecia tkwiła na jego palcu?

Tharion postarał się, żeby Ari spełniła wymagania Żmijowej Królowej: oplątał siecią kłamstw swoje kontakty w Siłach Pomocniczych, podrzucając temat smoczycy, odkomenderowanej do zadań specjalnych. Dzięki temu Królowa praktycznie nie mogła zrobić z niej niewolnicy, bo Ari nadal była własnością kogoś innego. Po prostu… tutaj zamieszkała.

– Twoja ukochana publika czeka – rzekł, biorąc kolejny wacik. Zmoczył go pod kranem i zaczął zmywać krew ze swojej nagiej piersi. Powinien wskoczyć pod jeden z pryszniców po lewej, ale rany w trakcie gojenia piekłyby jak Hel. Wykręcił się, usiłując sięgnąć do szczególnie paskudnego rozcięcia pod lewą łopatką, ale nie dał rady, pomimo swoich długich palców.

– Daj. – Ariadne wyjęła mu wacik z ręki.

– Dzięki, Ar… Ariadne. – Omal nie powiedział do niej „Ari”, ale ugryzł się w język, bo nie chciał denerwować smoczycy, skoro zaoferowała pomoc.

Tharion chwycił dłońmi krawędź umywalki. Ariadne czyściła ranę z krwi, a on zaciskał palce, jakby chciał wycisnąć jęk bólu z porcelany. Piekło potwornie i zagryzł zęby, żeby nie jęczeć. W ciszy smoczyca powiedziała:

– Możesz mnie nazywać Ari.

– Myślałem, że nienawidzisz tego zdrobnienia.

– Wielu odruchowo tak do mnie mówi, więc nie będę robiła dla ciebie wyjątku.

– Powiedz, co sobie myślałaś, kiedy opuściłaś moich przyjaciół niedługo przed tym, jak zaatakowały ich węszaki śmierci? – Nie potrafił ukryć goryczy w głosie i nie dbał już, że wkurzy smoczycę. – Po tym, co się stało, myśleliśmy o tobie jak najgorzej, więc nie musisz być teraz pomocna.

Ariadne prychnęła.

– Twoi przyjaciele… chodzi ci o czarownicę i tę rudą?

– Tak. Doprawdy godnie się zachowałaś, porzucając je.

– Uznałam, że dadzą sobie radę.

– I tak było. Tym niemniej miałaś je chronić.

– Skoro tak ci leży na sercu ich bezpieczeństwo, sam powinieneś tam być. – Ari wrzuciła wacik do kosza i sięgnęła po następny. – A swoją drogą, kto cię uczył walki?

Nie ciągnął tej wymiany zdań, bo do niczego nie prowadziła. Sam nie wiedział, co go podkusiło, żeby akurat teraz wyciągnąć tę sprawę.

– Nie rozumiem, skąd nagle u ciebie takie zainteresowanie moją osobą?

– Możesz to nazwać ciekawością. Nie wydajesz się… dość poważny jak na szefa wywiadu Rzecznej Królowej.

– Co za pochlebstwo.

Bursztynowe iskry rozbłysły w jej oczach, więc wzruszył ramionami.

– Nauczyłem się normalną drogą: wstąpiłem do Akademii Wojskowej Błękitnego Dworu i przez lata doskonaliłem swoje umiejętności. Nic ciekawego. A ty?

– Szkoła przetrwania.

Już miał odpowiedzieć, ale smoczyca obróciła się do wyjścia, stukając wysokimi obcasami.

– Ari… – zawołał, kiedy była w drzwiach.

Spojrzała na niego z uniesionymi brwiami.

– Co?

– Nie spodziewaliśmy się tego po tobie.

Po jej twarzy przemknął grymas – wściekłości, żalu i odrobiny wstydu. A może to ostatnie tylko sobie wyobraził. Wyszła bez odpowiedzi.

Kapanie krwi ponownie wypełniło ciszę łazienki.

Tharion zaczekał, aż eliksir załata większość ran na jego ciele i nie zawracając sobie głowy zakładaniem górnej części czarnego kombinezonu, podążył śladem Ari w żar, wonie i światła areny do walk.

Smoczyca już zaczęła. Z imponującym spokojem stawiła czoła trzem lwiołakom – olbrzymie koty otaczały ją z zabójczą precyzją. Jej skóra zaczęła lśnić ognistymi łuskami; czarne oczy zapłonęły czerwienią.

Na przeciwnym krańcu areny, w oknie z półprzepuszczalną szybą odbijał się blask świateł. Tharion wiedział, kto znajduje się po drugiej stronie, w pluszowym przepychu prywatnych apartamentów. Kto obserwuje walkę smoczycy, oceniając intensywność ryku tłumu.

– Zdrajca – syknął ktoś z jego lewej strony.

Tharion zobaczył dwóch młodych mer, mierzących go wściekłym wzrokiem z wyższego rzędu siedzeń. W rękach mieli puszki z piwem, a ich spojrzenia były szkliste, jak u kogoś, kto obalił ich zbyt dużo.

Tharion obojętnie skinął im głową i znów wpatrzył się w ring.

– Pieprzony nieudacznik – prychnął drugi.

Tharion nie spuszczał oczu z Ari. Dym buchał z nozdrzy smoczycy. Jeden z lwiołaków skoczył, wyciągając ku niej palce z sierpowatymi pazurami, ale zrobiła unik. Przypalony beton dymił w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Zapowiedź tego, co za chwilę miało się wydarzyć.

– Pierdoła nie kapitan – szydził pierwszy mer.

Tharion zacisnął zęby. Nie pierwszy raz w ostatnim czasie zdarzyło się, że ktoś z współplemieńców go rozpoznał i dał upust swoim uczuciom w stosunku do niego. Wszyscy wiedzieli, że zdradził Błękitny Dwór i uciekł tutaj, aby służyć zdegenerowanej władczyni Mięsnego Rynku. Rzeczna Królowa i jej córka zadbały, aby takie wieści się rozeszły.

Kapitan Jakiśtam – tak nazwał go kiedyś Ithan Holstrom. I miał rację. Właśnie nim był.

„Zrezygnowałeś z tego” – przekonywał się. Nigdy więcej jego noga nie postanie na Istros. Bo gdyby tak się stało, jego poprzednia, królewska chlebodawczyni by go zabiła. Albo kazała rzucić sobekom na pożarcie. Na samą myśl coś ścisnęło mu się w trzewiach.

Był świadom, że jego rodzice uniknęli śmierci tylko dlatego, że dostawał od nich esemesy, wyrażające wściekłość i pogardę. „Już straciliśmy jedno dziecko” – pisała matka. „Teraz tracimy drugie. Tharionie, ty i zdrada? Na głębie Ogenas, jak mogłeś?”

Nie odpisywał im. Nie przeprosił za lekkomyślność i egoizm; nie przeprosił, że nie pomyślał o ich bezpieczeństwie, podejmując tę szaloną decyzję. Nie tylko przysiągł wierność Żmijowej Królowej, ale także się do niej uwiązał. Po tym wszystkim, co się wydarzyło na Pangerze… żadne miejsce nie było już dla niego bezpieczne. Poza tym jednym, gdzie rządziła Żmijowa Królowa.

Patrzył, jak Ari krąży po ringu. „Zrezygnowałeś z tego”. Zapewnił się z przekonaniem. „Na rzecz tego tutaj”.

– Jesteś hańbą mer – warknął drugi.

Coś płynnego i pienistego rozlało się na głowie Thariona i jego nagich barkach. Skurwiel chlusnął na niego piwskiem.

Mer obnażył zęby i mężczyźni rozsądnie cofnęli się o krok, jakby w porę sobie przypomnieli, do czego zdolny jest Tharion. Ale zanim zdążył z nich zrobić krwawą miazgę, osobisty ochroniarz Żmijowej Królowej – jeden z tych zdrajców Fae o wiecznie szklistych oczach – podszedł do niego.

– Rybusie, szefowa chce cię widzieć. Natychmiast.

Tharion zesztywniał, ale nie miał wyboru. Ucisk w trzewiach się pogłębił. Lepiej mieć to z głowy.

Zostawił tych buców; zostawił Ari z lwiołakami, których zapewne usmaży w ciągu dwudziestu minut albo w dowolnie wybranym momencie, kiedy uzna, że publika dość się nacieszyła. I uczyni to bez najmniejszego wysiłku, nie trudząc się nawet walką.

Nie miał wątpliwości, że za kulisami czeka już jakiś handlarz, aby przejąć usmażone zwłoki i sprzedać je na porcje na pobliskich straganach z jadłem. Nie bez powodu to miejsce nazywało się Mięsnym Rynkiem.

Weszli na górę, do komnaty znajdującej się za półprzepuszczalnym oknem. Pomieszczenie było długie i ciche. Tharion żałował, że takiego spokoju nie ma w jego umyśle. Chciałby się niczym nie przejmować.

Łatwiej było pomyśleć, niż zrobić w tym nieustającymi wirze wydarzeń – nieudanym ataku na laboratorium, śmierci Cormaca… Okazali się totalnymi kretynami, sądząc, że mogą się zamachnąć na Asteri. A potem utknął tutaj.

Szczerze mówiąc, już wcześniej wszedł na tę drogę. Zaczęło się od szczerej rozmowy z córką Rzecznej Królowej. I śmierci Lesi rok wcześniej. Ostatni miesiąc był kulminacją całego tego gówna. Pasmem klęsk żałosnego, słabego nieudacznika, którym tak naprawdę był.

Tharion zapukał raz w drewniane drzwi i wszedł, nie czekając na odpowiedź.

Żmijowa Królowa stała u okna, wpatrzona w ring w dole, gdzie Ari zaczęła zabawę z lwami, które marzyły już tylko o ucieczce. Ilekroć chciały się wymknąć z ringu, tylekroć płomień blokował im drogę.

– To urodzona showmanka – skomentowała Żmijowa Królowa, nie odwracając głowy. Władczyni Mięsnego Rynku miała na sobie biały, jedwabny kombinezon, podkreślający jej smukłą figurę. Stopy miała bose. W wymanikiurowanej dłoni trzymała papierosa. – Mógłbyś się od niej uczyć.

Tharion oparł się o drewnianą framugę.

– To rozkaz czy sugestia?

Żmijowa Królowa obróciła się jednym ruchem, aż zatańczyły jej ciemne włosy. Na wargach miała jak zwykle ciemnopurpurową szminkę, kontrastującą z bladą skórą żmijołaczki.

– Zdajesz sobie sprawę, ile zachodu kosztowało mnie sprowadzenie dla ciebie minotaura na dzisiejszy wieczór?

Tharion milczał. Ile razy stał w ten sposób przed Rzeczną Królową, milcząc, kiedy dawała mu reprymendę? Już dawno stracił rachubę.

Żmijowa Królowa błysnęła zębami; delikatne kły zalśniły na tle mocno umalowanych warg.

– Pięć minut, Tharion? – Jej głos zniżył się do niebezpiecznego pomruku. – Tak się postarałam i co z tego miałam – ja i publika? Nędzne pięć minut walki?

Tharion pokazał na swoje ramię.

– Myślę, że krwawa jatka, jaką mi urządził i ciśnięcie mną przez cały ring były wystarczająco widowiskowe.

– Z chęcią zobaczyłabym to jeszcze parę razy. A nie jak wpadasz w szał i skręcasz bykowi kark.

Przyzwała go ruchem zgiętego palca. Ucisk w trzewiach stał się nieznośny. Jego stopy i nogi ruszyły przed siebie, jakby lepiej od niego wiedziały, co robić. Zaniosły go do okna i ustawiły u boku królowej.

Nienawidził tego – nie tych wezwań, ale faktu, że nawet nie próbował się przed tym bronić.

– Aby jakoś wynagrodzić twoje obijanie się na ringu – powiedziała Żmijowa Królowa niskim, przeciągłym głosem – poprosiłam Ari, aby przedłużyła swoją walkę. – Gestem głowy pokazała na okno. Rysy twarzy smoczycy były obojętne i chłodne, kiedy przypiekała płomieniami ryczące z bólu lwy.

Tharion poczuł ucisk w dołku. Nic dziwnego, że tak się spieszyła, kiedy wpadła do łazienki. Ale mu pomogła. Nie miał pojęcia, co ma o tym myśleć.

– Następnym razem bardziej się staraj – syknęła mu do ucha żmijołaczka, muskając wargami jego skórę. Pociągnęła nosem. – Ci mer naprawdę cię oblali.

Tharion cofnął się o krok.