Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Umrzeć na swoich zasadach. Cała prawda o medycznie wspomaganej śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Umrzeć na swoich zasadach. Cała prawda o medycznie wspomaganej śmierci - ebook

Wyjątkowe i pełne empatii wspomnienia kanadyjskiej lekarki, która jako jedna z pierwszych w swoim kraju zaczęła pomagać pacjentom u schyłku życia, chcącym poddać się procedurze medycznie wspomaganej śmierci.

Dr Stefanie Green od 2016 roku przeciera szlaki w dziedzinie MAiD (od ang. medical assistance in dying). W swych wspomnieniach ujawnia powody, dla których pacjenci chcą się poddać medycznie wspomaganej śmierci, opisuje, jak wygląda cały proces prowadzący do procedury, oraz na czym ona polega. Opowiada także o reakcjach wszystkich zaangażowanych osób, o tym, jakie to uczucie: poddawać pacjenta ewaluacji, informować go, że zakwalifikował się do MAiD, i podawać śmiercionośne leki.

Na wskroś autentyczna i przesycona emocjami książka Stefanie Green rzuca światło na mnóstwo osobistych, zawodowych i praktycznych kwestii związanych z medycznie wspomaganą śmiercią. Autorka zaprasza czytelników do swojego gabinetu, sal szpitalnych, mieszkań i domów, oddając głos swoim pacjentom, kolegom po fachu i aktywistom.

Książka „Umrzeć na swoich zasadach” zmieni sposób, w jaki ludzie myślą o swoich wyborach u schyłku życia, i pokaże, że medycznie wspomaga śmierć dotyczy nie tyle odchodzenia, ile tego, jak pragniemy żyć.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8321-209-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Moim pacjentom,

z których każdy pozostawił niezatarty ślad.

A także wszystkim członkom CAMAP-u*,

z których doświadczenia czerpię w swojej pracy.

* CAMAP (Canadian Association of MAiD Assessors and Providers), istniejąca od 2016 roku organizacja założona przez specjalistów z Kolumbii Brytyjskiej po wejściu w życie Ustawy o medycznie wspomaganej śmierci, która depenalizowała pomoc lekarską w popełnieniu samobójstwa w przypadku osób świadomych swojej decyzji, cierpiących ból nie do zniesienia i tak chorych, że ich śmierć mogła nastąpić w dającej się racjonalnie przewidzieć przyszłości. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).PROLOG

Gdybyś u kresu swojego życia mógł zdecydować, kiedy i gdzie dokładnie nastąpi twoja śmierć? Gdybyś – zamiast umierać samotnie w środku nocy na szpitalnym łóżku – mógł odejść we własnym domu i w czasie przez siebie wybranym? Gdybyś to ty podejmował decyzję, kto będzie obok ciebie, kto potrzyma twoją rękę albo przytuli cię w chwili, w której opuścisz ten świat? I gdyby jeszcze lekarz mógł dopilnować, aby twoje odejście było bezbolesne, spokojne i godne? Gdybyś mógł odbyć ostatnią rozmowę ze wszystkimi, których kochasz? Dzięki temu być może zacząłbyś postrzegać śmierć zupełnie inaczej.

Od pierwszej chwili wiedziałam, że Ed jest ekscentrykiem. Ledwie otworzył mi drzwi, uderzyła mnie ilość biżuterii, którą nosił: szereg bransolet, kilka naszyjników, liczne kolczyki. Na podłodze za jego plecami stała figurka Buddy otoczona kryształami w różnych kolorach. Poza tym mieszkanie było puste, ale unosił się w nim silny zapach kadzidełka. Choć były to pierwsze miesiące mojej pracy w charakterze lekarza asystującego przy medycznie wspomaganej śmierci, zdążyłam już poznać wiele fascynujących osób – dzielnych pionierów i prawdziwych desperatów – mimo to jednak Ed wyróżniał się nawet na ich tle.

Poznałam Eda i jego historię na przestrzeni paru miesięcy, podczas których składałam mu wizyty pod różnymi adresami, nierzadko w szpitalu, na terenie Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej. Liczący 68 lat Ed był dumny z tego, że nie przepracował ani jednego dnia w swoim życiu i że „pozostał wolnym duchem”. Twierdził, że udało mu się zjeździć cały świat i podążać za marzeniami, a jeśli nawet czegoś obecnie żałował, nie było tego wiele.

Podobnie jak ponad 65 procent osób, z którymi pracuję, Ed cierpiał na nieuleczalny nowotwór z przerzutami. Zachorował cztery lata wcześniej i od tamtej pory – wystrzegając się chemioterapii, radioterapii oraz operacji – nie wyraził zgody na leczenie. Tak więc rak się rozwijał i w końcu zaczął dawać nieuniknione objawy. Ból dało się w miarę możliwości opanować, lecz potrzeba coraz wyższych dawek opiatów, skrajne zmęczenie i nieustanne wizyty w toalecie mocno ograniczały zdolność Eda do codziennego funkcjonowania, czyniąc wychodzenie z domu praktycznie niemożliwym. A życie w zamknięciu czterech ścian nie było dla niego. Otwarcie zatem mówił o utracie poczucia sensu i niknącym piasku w górnej części jego klepsydry. Zapewniał, że szczerze wierzy w reinkarnację, i był gotów przenieść się o kolejne ogniwo w łańcuchu wcieleń.

Ed to pierwsza osoba, która powiedziała mi, że pragnie umrzeć sama.

Gdy przybyłam na miejsce w wyznaczonym dniu jego śmierci, znajdował się w niewielkiej szpitalnej izolatce, co było zadziwiającym wyborem u kogoś, kto zamierzał świadomie opuścić ten świat. Najpierw chwilę rozmawialiśmy. Ed, zmęczony czekaniem, wydawał się gotowy, chętny mieć to za sobą. Po paru minutach przeprosił mnie i udał się do łazienki, skąd wrócił ubrany w kostium klauna: nierównomiernie farbowane spodnie i koszulkę, kolorową perukę i obowiązkowy czerwony nos. Wyznał, że nie miał pewności co do nosa, ale ostatecznie postanowił go użyć. Przez cały ten czas i mimo wszystkich poprzednich rozmów nie miałam pojęcia, że Ed jest klaunem amatorem. Zapytałam go, dlaczego postanowił umrzeć w stroju klauna, a on odparł, że chciałby odejść ze śmiechem. Uznał, że tak będzie najlepiej.

Wezwałam pielęgniarza i gdy ten podłączał kroplówkę, przeprosiłam na moment, aby się zobaczyć z przyjaciółką Eda, Maggie, którą poprosił o obecność w przyległej poczekalni. Młodsza od niego o 10 lat była smutna, ale opanowana. Zamierzałam jej wyjaśnić, co zaraz się wydarzy, mimo że miało jej nie być z nami w izolatce, lecz zanim do tego przeszłam, wspomniałam, iż Ed włożył swój kostium klauna.

– Och, to świetnie – odparła Maggie. – Bardzo liczył, że to wprawi go w dobry nastrój. – Na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech. – Powinna pani opowiedzieć mu jakiś dowcip.

Nie miałam nic przeciwko temu, choć w głowie czułam pustkę.

– Jakiś czas temu Ed pomógł mi przejść przez trudny okres – ciągnęła Maggie. – Znamy się ponad dwadzieścia lat. Nauczył mnie nawet podstaw klaunowania. – Na to wspomnienie uśmiechnęła się szerzej. – Wystąpiliśmy razem na paru imprezach. Fatalnie mi szło, ale przecież nie chodziło o klaunowanie, tylko o przyjaźń.

Następnie podzieliła się ze mną ulubionym dowcipem Eda.

Kiedy wróciłam do izolatki, wszystko było już przyszykowane. Ed leżał na zasłanym łóżku, przedstawiając sobą raczej barwny widok. Poinformował mnie, że jest gotów, a pielęgniarz dodał, że on również.

Pielęgniarz – ubrany w zielononiebieski szpitalny strój mężczyzna w średnim wieku, co oznaczało, że jest weteranem w swoim zawodzie – zbierając swoje rzeczy, zamarł na chwilę, aby spojrzeć mi prosto w oczy. Były to dopiero początki medycznie wspomaganej śmierci, toteż nie miałam pojęcia, jakie myśli mogą mu przebiegać przez głowę. Stojąc po przeciwnej stronie łóżka, rozstawiłam szerzej stopy, uniosłam brodę (choć może tylko we własnej wyobraźni) i przygotowałam się na wykład, że to, co robię, jest dla niego nieakceptowalne. Tymczasem on poinformował mnie cicho, że nigdy wcześniej nie asystował przy medycznie wspomaganej śmierci. Pragnął mi podziękować za to, co robię. Uważał, że od dawna każdy człowiek powinien mieć tę możliwość wyboru, i był zadowolony, że ma okazję uczestniczyć w czymś takim nawet w tym skromnym zakresie. Z ulgą wypuściłam wstrzymywane powietrze. Przypuszczałam, że na przestrzeni lat naoglądał się śmierci, której nie nazwałby godną, tym bardziej więc doceniłam jego wyrazy wsparcia. Podziękowałam mu za jego słowa i pracę, a on zostawił Eda i mnie samych.

– Na pewno jesteś gotowy? – zapytałam mojego pacjenta.

– Tak, z całą pewnością – odparł. Spoglądał w sufit, nie okazując zdenerwowania ani smutku, ale się nie uśmiechał.

– Dobrze, w takim razie zaczynam.

Stałam przy jego lewym boku, mając sprzęt i leki schludnie ułożone na szafce nocnej. W sumie osiem strzykawek, z których dwie środkowe, dosyć duże, były wypełnione mlecznym płynem. Plastikowe jaskrawoniebieskie opakowania po nich spoczywały teraz na podłodze obok moich stóp. Podałam Edowi dożylnie pierwszą dawkę leku przez wenflon umocowany w zgięciu łokcia. W tym momencie zazwyczaj proszę pacjenta, aby w myślach przywołał ulubione wspomnienie. Tym razem jednak pochyliłam się do ucha Eda i zapytałam szeptem:

– Czemu kanibale nie jedzą klaunów?

Odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy i bez wahania dopowiedział puentę:

– Bo śmiesznie smakują.

Niemal zetknięci nosami uśmiechaliśmy się od ucha do ucha. Usłyszałam, że Ed, moszcząc głowę wygodniej na poduszce, śmieje się cicho. Następnie zamknął oczy i zasnął.

Ed mógł odejść – a ja mogłam mu w tym legalnie pomóc – dzięki wyrokowi kanadyjskiego Sądu Najwyższego, zwanemu „wyrokiem w sprawie Kay Carter”, który uchylił obowiązujący wcześniej całkowity zakaz eutanazji. To poskutkowało zmianą prawa, która nastąpiła 17 czerwca 2016 roku. Tego właśnie dnia kanadyjski parlament zalegalizował – wedle własnej nomenklatury – medycznie wspomaganą śmierć (ang. _medical assistance in dying_, MAiD*). Od tamtej pory lekarze, a w szczególnych okolicznościach także pielęgniarze, mogą pomagać pacjentom w zakończeniu życia, oczywiście pod warunkiem spełnienia określonych wymogów.

W świetle nowego prawa pacjent ma wybór pomiędzy dwoma rodzajami medycznie wspomaganej śmierci: może samodzielnie zażyć specjalną miksturę, podczas gdy pracownik służby zdrowia dopilnowuje, aby wszystko przebiegło jak należy, bądź – co zdarza się znacznie częściej – pozwolić, aby pracownik służby zdrowia podał mu dożylnie odpowiedni specyfik, tak jak ja uczyniłam to w przypadku Eda. Od takiego pacjenta wymaga się, aby podlegał państwowej służbie zdrowia (a zatem musi być obywatelem Kanady lub mieć prawo stałego pobytu w tym kraju), miał co najmniej 18 lat, był zdolny do podejmowania samodzielnych decyzji w odniesieniu do swojego zdrowia, a choroba, na którą cierpi, wywoływała „ciężki i nieodwracalny stan”. Dziś wygląda to nieco inaczej, ale wtedy – żeby pacjent został zakwalifikowany do MAiD – jego ból musiał zostać oceniony jako „nie do zniesienia”, stan jako „nieodwracalny”, a naturalna śmierć jako „dająca się racjonalnie przewidzieć”. Nic z tego nie oznaczało wymogu choroby śmiertelnej ani rokowań, które by mówiły o ograniczonej oczekiwanej dalszej długości trwania życia. Nie trzeba było szacować, jak długo pacjent mógłby żyć, gdyby się nie poddał MAiD; w przypadku jednej osoby mogły to być dni albo tygodnie, w przypadku kogoś innego – miesiące, a nawet lata. Liczyło się to, że pacjent zmierza ku naturalnej śmierci z powodu swego ciężkiego i nieodwracalnego stanu wywołanego chorobą, która znajdowała się na zaawansowanym etapie, zaburzając funkcje organizmu. Nie mniej ważne było, aby pacjent wystąpił o MAiD dobrowolnie i bez poczucia przymusu.

Wspomagana śmierć w takiej czy innej formie jest obecnie dostępna w wielu krajach świata, choć w zależności od jurysdykcji nosi różne nazwy.

W USA najbardziej rozpowszechnione określenie to _assisted suicide_ („wspomagane samobójstwo”) lub _physician-assisted suicide_ („samobójstwo z pomocą lekarza”), kiedy to pacjent odbiera sobie życie, wykorzystując lek dostarczony przez lekarza. Terminy te mają podkreślać najistotniejszy element procedury, mianowicie że śmierć zostaje zadana własną ręką. Lek, o którym mowa, przyjmowany jest doustnie w postaci niezbyt smacznego koktajlu barbituranów, a w 2016 roku, kiedy rozpoczynałam pracę w swojej specjalności, ta forma wspomaganej śmierci była legalna w Holandii, Belgii, Luksemburgu, Szwajcarii, Kanadzie i pięciu stanach USA.

Obecnie w Kanadzie oferujemy zarówno tę formę MAiD, jak i inną, polegającą na tym, że pracownik służby zdrowia podaje odpowiednie leki dożylnie, i przez wielu nazywaną eutanazją. Termin „eutanazja” wywodzi się z greki, gdzie _eu_ znaczy „dobra”, a _thanos_ – „śmierć”. Współcześnie eutanazję definiuje się jako podanie śmiertelnej dawki leku przez pracownika służby zdrowia na wyrażoną jasno prośbę pełnoletniej osoby zdolnej do czynności prawnych, której zamiarem jest uniknięcie dalszego bólu i cierpienia. Zatem główna różnica pomiędzy wspomaganym samobójstwem i eutanazją dotyczy tego, kto podaje lek – pacjent czy pracownik służby zdrowia. Eutanazji, czyli wspomaganej śmierci z udziałem pracownika służby zdrowia, nie można przeprowadzić w USA, ale jest legalna w Kanadzie, Belgii, Holandii, Luksemburgu i Kolumbii.

Mimo że w Europie na dobrowolną, dopuszczaną przez prawo medycznie wspomaganą śmierć najczęściej mówi się „eutanazja”, w Kanadzie świadomie przyjęło się używać określenia „medycznie wspomagana śmierć” (MAiD) – po części, by uniknąć negatywnych konotacji. Przestarzałe frazy, takie jak „popełnił samobójstwo”, mogą sugerować aspekt kryminalny. Z kolei wyraz „eutanazja” był umyślnie, choć nieprecyzyjnie, stosowany na przełomie XIX i XX wieku przez członków ruchu eugenicznego w odniesieniu do uśmiercania „niechcianych” bądź „niepożądanych” osób, w tym fizycznie lub psychicznie upośledzonych, w ramach pogoni za czystością rasową. W późniejszym czasie, w latach II wojny światowej, zaadaptowali go naziści, w których ustach „eutanazja” stanowiła eufemizm dla ludobójstwa. Krytycy wspomaganej śmierci nierzadko sięgają po ten termin, aby przywołać odrażający proceder z przeszłości. Określenie „medycznie wspomagana śmierć” nie tylko pozwala uniknąć jakichkolwiek skojarzeń z dawnymi okropieństwami, ale też stanowi pojęcie zbiorcze, które obejmuje obydwie możliwości: samobójstwo z pomocą lekarza oraz dobrowolną eutanazję. MAiD funkcjonuje w prawie kanadyjskim, jest szeroko stosowane i w powszechnym rozumieniu oznacza zalegalizowany, wynikający ze współczucia ostateczny akt opieki paliatywnej spełniany przez kanadyjskich lekarzy i pielęgniarzy w ściśle określonych i gwarantowanych warunkach.

Gdy prawo dopuściło możliwość medycznie wspomaganej śmierci, stanęłam przed wyborem. Od dwudziestu lat zajmowałam się medycyną rodzinną ze szczególnym naciskiem na opiekę nad matką i dzieckiem. Jako ginekolog-położnik przygotowywałam kobiety i ich rodziny do porodu i gruntownej zmiany, jaką wniesie w ich życie przyjście na świat potomka, przyjmowałam porody, a później, w następujących po tym przełomowym wydarzeniu i przepełnionych chaosem miesiącach, służyłam pomocą wszystkim członkom świeżo powiększonej rodziny. Kiedy jednak nastąpiła zmiana przepisów, postanowiłam zmienić kurs o 180 stopni i zaczęłam zgłębiać tę nową dziedzinę medycyny z myślą o tym, aby wspierać osoby, które wyrażą swoje ostatnie życzenie, i towarzyszyć im podczas zejścia z tego świata.

Czy chodzi o „rozwiązanie” – jak je nazywam – w wyniku którego na ziemi pojawia się nowy człowiek, czy też o to będące przyczyną zniknięcia osoby, która swoje już przeżyła i przyszedł na nią czas, czuję się wyróżniona, ponieważ jedna i druga sytuacja to chyba najbardziej intymne momenty w naszym życiu. Ed wprawdzie zmarł w samotności, ale większość moich pacjentów odchodzi w otoczeniu bliskich. Bywam świadkiem niezwykłych ostatnich rozmów, podczas których małżonkowie zapewniają się wzajemnie o swojej miłości, rodzice żegnają się we łzach ze swoimi dziećmi, dziadkowie przekazują wnukom ostatnie życiowe rady. Goszczę na nietypowych stypach organizowanych przez pacjenta, na którego cześć przyjaciele i krewni wznoszą toasty jeszcze za jego życia. Gdy bowiem ktoś zna datę i godzinę własnej śmierci, może z prawdziwie głęboką intencją zaplanować ostatnie słowa i czyny.

Niniejsza książka jest kroniką pierwszego roku mojej pracy w charakterze lekarza asystującego przy medycznie wspomaganej śmierci na terenie wyspy Vancouver, gdzie – jak się okazuje – mamy najwyższy odsetek MAiD nie tylko w prowincji Kolumbia Brytyjska ani nawet w Kanadzie, lecz także na całym świecie. Tutaj również mieszkam wraz z mężem, synem i córką. Opowiadając o pacjentach, którym pomagam, pragnę pokazać, na czym polega moja praca i czego dzięki niej się nauczyłam. Raz po raz bowiem naocznie się przekonuję, ile dla człowieka znaczy możliwość zdecydowania, kiedy i jak odejdzie. Wdzięczność pacjentów za to, że mogą otwarcie rozmawiać o śmierci i umieraniu, nie ma granic. Okazuje się, że już informacja, iż ktoś spełnia warunki i może się poddać MAiD, jest terapeutyczna sama w sobie: w oczach moich pacjentów pojawia się ulga. Strach przed nieznanym zakończeniem zostaje zastąpiony przez namiastkę kontroli. Ludzie nie są już bezradni – przeciwnie, czują się upodmiotowieni, a bycie podmiotem to coś, czego choroba odmawiała im od miesięcy, jeśli nie od lat. Dzięki MAiD wielu uniknie niedającego się znieść cierpienia pod koniec życia. Inni pożegnają przynajmniej część swoich obaw i będą mogli w pełni wykorzystać czas, który im pozostał, przeżywając ostatnie dni ze zdumiewającym poczuciem celu.

Chciałabym także uchylić rąbka tajemnicy, jak to jest wykonywać tę pracę; jak to jest spełnić ostatnie życzenie pacjenta i podać lek, który doprowadzi do śmierci. Kiedy zaczynałam, wszystko to było bardzo świeże, tak świeże, że podpisy na dokumentach jeszcze nie zdążyły wyschnąć. Wspólnie z kilkorgiem kolegów lekarzy o podobnych do moich przekonaniach na bieżąco opracowywałam procedury. Razem zastanawialiśmy się, na jakiej podstawie stwierdzić, czy ktoś kwalifikuje się do wspomaganej śmierci. Uczyliśmy się rozmawiać z ludźmi, których życie dobiegało końca, oraz z ich bliskimi. Osobiście miałam kłopoty z ustanowieniem granic osobistych, z wyważeniem między poczuciem bezpieczeństwa i odpowiedzialnością. Na wstępie musiałam zadać sobie pytanie, czy zdołam świadczyć ten rodzaj opieki. Powinnam otwarcie mówić o tym, co robię, a może raczej ukrywać to przed innymi? Spotkam się z ostracyzmem czy – co gorsza – z nieprzychylnymi reakcjami? W miarę upływu czasu, z którym wiązało się coraz większe oddanie temu, co robiłam, przyszło mi się zmierzyć z następującą kwestią: skoro jest to dosłownie sprawa życia i śmierci mojego pacjenta, czy mogę działać tylko w określonych dniach i godzinach? I co z tymi pacjentami, którym nie mogłam pomóc, gdyż nie spełniali wymogów postawionych przez ustawodawcę? Co byłam winna im i sobie? Asystowanie przy medycznie wspomaganej śmierci skłoniło mnie do zadania fundamentalnych pytań. Czy poświęcam wystarczająco dużo czasu i uwagi osobom dla mnie najważniejszym? Czy nie zwlekam zbytnio z rozmowami, które powinnam przeprowadzić, zanim będzie za późno?

W większości przypadków chyba pomogłam; czasami po prostu nie byłam w stanie. Moja praca w dużej mierze polega na byciu obecną – nierzadko w obliczu scen odbierających dech swoją żałością i smutkiem. Ale chociaż asystuję przy śmierci, wierzę, że dzięki tej pracy dane mi było ujrzeć najlepszą stronę życia.

* Używany w dalszej części tekstu skrót MAiD odnosi się tylko do Kanady.ROZDZIAŁ 1

Czerwiec w Victorii – stolicy Kolumbii Brytyjskiej, zlokalizowanej na najbardziej wysuniętym na południe krańcu wyspy Vancouver albo mówiąc inaczej, leżącej na południowy zachód od brzegów Kanady oraz na północ od amerykańskiego stanu Waszyngton – oznacza długie słoneczne dni. Miasto, czasem zwane Miastem Ogrodów, stanowi oazę bujnej roślinności otoczoną przez rozległy przestwór Pacyfiku. Za sprawą łagodnego klimatu umiarkowanego jest domem zarówno sportowców wyczynowych, jak i emerytów – ci drudzy, uwolnieni od wszelkich obowiązków, mijają się z pierwszymi, spętanymi drakońskim harmonogramem ćwiczeń, pośród gęstej sieci ścieżek spacerowych i rowerowych, które przecinają tę nadmorską metropolię. Wybierając się w czerwcu na przechadzkę, mogę liczyć, że przy więcej niż jednej okazji zobaczę bielika amerykańskiego – wystarczy, że spojrzę w górę. Podczas wędrówki natykam się na więcej jeleni, niżbym chciała, a gdy przystanę na w dużej części niezagospodarowanym zachodnim brzegu, mogę do woli obserwować wydry, które to wystawiają głowy nad powierzchnię, to znów je chowają w wodzie.

Ale tego konkretnego dnia – 6 czerwca 2016 roku – nie zwracam zbyt bacznej uwagi na otaczającą mnie przyrodę. Moje myśli zaprząta projekt ustawy znanej jako „ustawa kanadyjska” (Bill C-14), który przechodzi kolejne etapy, lecz wciąż nie jest zatwierdzony przez parlament z powodu ciągle trwającej debaty. Ten techniczny szczegół na pewno jednak nie powstrzyma cierpiących pacjentów przed występowaniem o pomoc. Choć jeszcze nie ma przepisów, które by kodyfikowały tę praktykę, od dziś MAiD nie jest już w Kanadzie przestępstwem. Znaczy to tyle, że poczynając od dzisiejszego pamiętnego poniedziałku, mam prawo wykonywać swój nowy zawód.

Moją pierwszą pacjentką jest Peggy, 94-latka, która otrzymała namiary na mnie od lokalnego oddziału DWDC, czyli Dying With Dignity Canada – ogólnokrajowej organizacji charytatywnej będącej częścią zakrojonego na szerszą skalę ruchu na rzecz godnej śmierci. Skontaktowałam się z DWDC kilka tygodni wcześniej, aby poinformować, że zamierzam świadczyć usługi na tym polu. Dzwoniąc po raz pierwszy, Peggy oznajmiła mojej asystentce, że choruje na ciężką postać osteoartrozy i doświadcza silnych nerwobólów w nogach. Oświadczyła też, że ma zwyczajnie dość takiego życia i chce umrzeć. Spotkanie z Peggy umówiłam na przedpołudnie 6 czerwca, parę dni po jej telefonie, i w chwili, gdy stukam ciężką kołatką do drzwi jej mieszkania, mam niemal pewność, że konsultacja MAiD, do której zaraz dojdzie, będzie jedną z pierwszych legalnych przeprowadzonych w Kanadzie.

Stojąc przed solidnymi dębowymi drzwiami Peggy, właściwie nie wiem, czego się spodziewać. Przez większość swojej kariery byłam lekarzem rodzinnym ze specjalizacją w opiece nad matką i dzieckiem. Ostatni raz miałam do czynienia z pacjentem w wieku powyżej 50 lat – i z interną – dobre 13 lat temu. I co chyba jeszcze ważniejsze, jak dotąd nie rozmawiałam z nikim, kto by tak jasno wyraził swoje pragnienie śmierci. Czy na miejscu zastanę też opiekunkę? Czy do spotkania dojdzie w salonie, czy w sypialni? Kiedy potwierdzałyśmy termin wizyty przez telefon, głos Peggy wydawał się dość pewny, ale jaka okaże się naprawdę, pozostawało dla mnie zagadką. Czy będzie bardzo zniedołężniała? Ogarnia mnie wstyd, że tak się przejmuję własną reakcją na to, co mogę zaraz zobaczyć. Czuję się nieswojo, gdyż stoję pod cudzymi drzwiami, zamiast siedzieć za swoim biurkiem w gabinecie. Czeka mnie spotkanie z osobą w podeszłym wieku, nie z noworodkiem. Nowa torba ciąży mi na ramieniu. Nawet stare zdjęcie na szpitalnym identyfikatorze wydaje się przedstawiać kogoś innego. Po 21 latach praktykowania zawodu lekarza ponownie czuję się jak studentka: żądna wiedzy i doświadczenia, bojąca się własnych ograniczeń i przede wszystkim ciekawa tego, co czeka na mnie za rogiem. Kołatka opada i rozlega się głuchy stukot.

– Doktor Green? Ogromnie dziękuję, że pani przyszła. Jestem Peggy. Proszę wejść!

Bynajmniej nie wygląda na tak chorą, jak zakładałam. Wysoka i szczupła, ma na sobie wygodną sukienkę i buty na niskim obcasie. Choć wyraźnie utyka, podpiera się o ścianę ręką, nie laską, i nalega, że poda herbatę, zanim się rozsiądziemy na kanapie w salonie, by odbyć rozmowę.

Widok z okien Peggy jest spektakularny. Apartamentowiec stoi wysoko na wzgórzu, dzięki czemu dostrzegam nawet promenadę biegnącą przez centrum. Przeszklony kredens skrywa figurki i zastawę z porcelany, a na trzech szerokich drewnianych półkach, przywodzących na myśl wiejską chatę, stoją gęsto upakowane przewodniki i powieści.

Peggy podaje herbatę i zaczyna opowiadać mi o sobie. Urodziła się w Niemczech w latach 20. XX wieku, po czym zamieszkała z rodzicami w Hamburgu, gdzie zdążyła pójść do liceum, zanim wybuchła II wojna światowa. Teraz dzieli się ze mną historią chaosu i bombardowań, rozpadu rodziny i utraty wielu bliskich przyjaciół.

– Moje życie było długie i dziwne, ale niczego nie żałuję. Oprócz swojej dozy smutku zaznałam też wiele radości i mam mnóstwo wspaniałych wspomnień.

Dalej mówi o tym, jak wyemigrowała do Kanady w wieku 21 lat, wyszła za Kanadyjczyka i założyła rodzinę; jak z trudem wychowała dziecko specjalnej troski, ale też spełniła się w roli nauczycielki i wolontariuszki na różnych frontach. Jej córka wyrosła na samodzielną osobę, mąż niestety zmarł nagle i nieoczekiwanie przed siedmioma laty wskutek nieszczęśliwego wypadku.

– Przeżyłam wszystkich znajomych, moja córka już mnie nie potrzebuje, a ja cierpię nieustanny ból. Nie jestem w stanie nic dać społeczeństwu, stąd wiem, że mój czas dobiegł końca. Czuję się gotowa wykonać następny krok.

Peggy mogłaby mówić przez cały dzień, a ja z chęcią bym jej słuchała. Nie przyszłam tu jednak z wizytą towarzyską. Mimo że polubiłam tę kobietę i rozumiem, z jakich powodów jest gotowa umrzeć, dość szybko uzmysławiam sobie, że raczej nie spełnia warunków, aby można było przeprowadzić MAiD.

Mam pełną świadomość, że kanadyjskie prawo ściśle określa te warunki. Jest wśród nich zapis o tym, że stan pacjenta musi być „ciężki i nieodwracalny” – gdzie „ciężki” oznacza bardzo poważny i w znaczącym stopniu upośledzający funkcjonowanie, „nieodwracalny” zaś de facto letalny. Wiąże się z nim warunek mówiący o cierpieniu nie do zniesienia oraz o dającej się racjonalnie przewidzieć naturalnej śmierci. Wymogi te (czy się komuś podobają, czy nie) służą ochronie bezbronnych.

Nie ma wątpliwości co do tego, że Peggy doświadcza bólu, z pewnością jednak nie umiera. Trudno mi sobie wyobrazić, aby do jej zgonu doszło z powodu innego niż podeszły wiek, zatem jej śmierci nie da się „racjonalnie przewidzieć”, jak zastrzega ustawodawca. Poza tym Peggy funkcjonuje normalnie, o czym świadczy to, że podaje mi herbatę i ciasteczka.

Znienacka przytłacza mnie brzemię, które sprawia, że zaczynam się zastanawiać, jak często w przyszłości ludzie będą mnie prosić o pomoc, a ja stwierdzę, że nie spełniają wszystkich medycznych bądź prawnych wymogów. Boję się, że rozczaruję Peggy, mówiąc jej, iż mam związane ręce, ale nie chcę jej też robić złudnych nadziei, dlatego stawiam na szczerość.

– Przykro mi, Peggy. Rozumiem powody, dla których mnie zaprosiłaś, jednak w świetle obowiązujących przepisów nie kwalifikujesz się do MAiD. Widzę, że cierpisz, ale twojej śmierci nie da się „racjonalnie przewidzieć”, czego wymaga prawo. Dlatego niestety nie będzie dalszego ciągu.

Przyjmuje to dobrze, zapewnia, że wcale nie jest zdziwiona, po czym wymieniamy jeszcze parę grzeczności, aż wreszcie wstaję, żegnam się i wychodzę.

W drodze powrotnej do gabinetu rozważam za kierownicą, co właśnie zaszło. Wiele się nauczyłam, słuchając tej kobiety. W ciągu dwu godzin i praktycznie niewypytywana, Peggy podzieliła się ze mną tym, co dla niej w życiu najważniejsze i dlaczego. Dowiedziałam się, czemu występuje o medycznie wspomaganą śmierć, jakie środki mogłyby odmienić jej życie na lepsze, gdyby teraz nimi dysponowała, a także na ile sobie radzi w obecnej sytuacji. To doświadczenie przypomniało mi, że wysłuchanie kogoś może mieć terapeutyczne działanie. Zarazem mając na uwadze przyszłe spotkania z pacjentami, uświadamiam sobie, że jeśli nie przejmę kontroli nad rozmową choć w pewnym stopniu, moje wizyty mogą być bardzo długie. Postanawiam skuteczniej dobierać pacjentów i kontrolować przebieg rozmowy z nimi, jak również zbadać rynek usług dla osób starszych, żebym mogła kierować je we właściwe miejsca po niezbędną pomoc, której dotychczas nie otrzymali.

– Jak było? – pyta mnie Karen, moja asystentka, ledwie przekraczam próg.

– Pouczająco – odpowiadam.

Karen pracuje dla mnie od prawie 13 lat i jest kimś znacznie więcej niż zwykłą asystentką. Stanowi głos i twarz mojej praktyki lekarskiej. Gdy przekwalifikowałam się z ginekologa-położnika, by pomagać ludziom przejść na drugą stronę, nie musiałam prosić jej, aby ze mną została. Kilka lat starsza niż ja, mieszka w sąsiedztwie i pracuje raczej dla satysfakcji niż z konieczności. Jej lojalność wobec pacjentów i sztuki medycznej nie ustępuje mojej.

– Już zapomniałam, jak interesujący potrafią być starsi ludzie – dodaję.

W tym samym momencie rozlega się dzwonek faksu, anonsując nadchodzącą wiadomość.

– Przez telefon też była niezwykle rozmowna – mówi Karen z uśmiechem. – I wcale nie sprawiała wrażenia ciężko chorej.

– To prawda. Peggy nie kwalifikuje się do MAiD.

Odwracam głowę i przyglądam się, jak mój wysłużony faks ożywa. Gdy jego trybiki milkną, podchodzę do niego i sięgam po kartkę, którą wypluł. Widzę, że wiadomość pochodzi z gabinetu kolegi.

Z góry dziękuję za wizytę u tego 74-letniego staruszka w ostatnim stadium niewydolności wątroby. Śledzi pilnie kanały informacyjne i chce wystąpić o MAiD. Słyszałem, że będziesz praktykować w Victorii – chapeau bas! Czekam na twoją ocenę. Poniżej znajdziesz wszystkie dane.

Czytam faks dwukrotnie, po czym pokazuję go Karen. Przez chwilę tylko na siebie patrzymy, aż wreszcie przerywam milczenie.

– Ma na imię Harvey. Trzeba mu założyć kartę.

Gdy Karen zajmuje się zakładaniem karty pacjenta – dane osobowe na froncie, dalej czyste formularze, w tym wnioski o MAiD, których mogę potrzebować – ja sięgam po słuchawkę i wybieram numer Harveya. Odbiera jego żona Norma.

Ponieważ Harvey jest unieruchomiony, zgadzam się spotkać z obojgiem w ich domu za kilka dni. To pozwoli pacjentowi skorzystać z planowej wizyty czuwającego nad nim specjalisty opieki paliatywnej, a mnie umożliwi zebranie i przejrzenie jego historii choroby. Resztę popołudnia spędzam na rozmowie z hepatologiem Harveya oraz uczeniu się, jak nawiązać zdalnie kontakt z elektronicznym archiwum szpitala.

Podczas mycia zębów w łazience trzy dni później ćwiczę w myślach, co powiem Harveyowi. Ustalam, jak rozpocznę rozmowę i jaki ton jej nadam. W przypadku drugiej konsultacji zamierzam wszystko zaplanować, zamiast pójść na żywioł, jak zrobiłam to z Peggy.

Zakręcam wodę i wsłuchuję się w znajome domowe odgłosy. Z kuchni dobiega buczenie ekspresu; mój mąż Jean-Marc szykuje sobie drugą kawę. Niegdyś astrofizyk, obecnie spełnia się jako artysta i przedsiębiorca. Benji, nasz pies, stukając pazurami o podłogę, wybiega na zewnątrz, by rzucić się w pościg za wiewiórką. Nasz siedemnastoletni syn imieniem Sam zapewne wciąż jest w łóżku; puścił muzykę, ale w miarę cicho, nie na cały regulator, choć i tak ściany przenoszą rytmiczne hip-hopowe basy. Na górze rozlegają się kroki Sary, naszej córki, po czym nagle skrzypi czwarty stopień, co oznacza, że Sara schodzi na śniadanie. Dziś przed południem zdaje ostatni egzamin; zresztą jako typowa piętnastolatka i tak raczej nie zaszczyciłaby nas rozmową.

Wsiadam do samochodu i jadę do Harveya i Normy, po drodze ćwicząc wszystko jeszcze raz. Dotarłszy na miejsce, zmierzam ku wejściu, odchylam moskitierę i zdecydowanie pukam w drewniane drzwi. Otwiera je mężczyzna po siedemdziesiątce z sumiastym siwym wąsem, posyła mi smutny uśmiech i wyciąga do mnie rękę.

– Witam, pani doktor. Dzięki, że pani przyszła. Jestem Rod, szwagier Harveya. Proszę wejść.

Przekraczam próg i natychmiast zostaję skierowana na piętro, które stanowi zaprojektowany według otwartego planu salon z jadalnią. Na kanapie widzę dwie osoby: mężczyznę w szlafroku i siedzącą tuż obok niego obciętą na krótko brunetkę, która na mój widok wstaje, ale nie czyni kroku naprzód.

– Dzień dobry, pani doktor. Dziękuję, że pani przyszła – odzywa się kobieta z uśmiechem. – Rozmawiałyśmy przez telefon. Jestem Norma.

To, że ma na sobie ciemne spodnie i błękitną bluzkę oraz długi ciężki naszyjnik, świadczy, iż należy do pokolenia, któremu chciało się stroić przed wizytą lekarza. Po charakterystycznych ruchach dłoni, które trzyma przed sobą, poznaję, że jest lekko zdenerwowana, a może tylko czuje się niezręcznie. To akurat dobrze rozumiem, gdyż uczucia te nie są w tej chwili obce i mnie. Tłumię jednak nerwy i mówię:

– Miło cię poznać, Normo. Usiądź, proszę, nie krępuj się. Już do was idę.

– Moja siostra i szwagier także tu są – informuje mnie brunetka, kiedy wchodzę do salonu. – Patty dołączy do nas za moment, ale Rod najpewniej zostanie na zewnątrz.

Siada z powrotem, a ja odwracam się do mężczyzny, z którym przyszłam się spotkać. Ubrany w szarą piżamę i przykryty ciepłym flanelowym kocem wygląda na starszego od żony o co najmniej piętnaście lat. Dostrzegam jego sterczący, wypełniony płynem brzuch i pergaminową zażółconą skórę, które to objawy świadczą o zaawansowanej niewydolności wątroby. Widzę jego wątłe dłonie i wychudzoną nieogoloną twarz. Prawdopodobnie zostały mu tylko tygodnie życia.

– Miło cię poznać, Harveyu – mówię, sięgając do jego lewej ręki i ściskając ją lekko. W dotyku jest chłodna i koścista, poznaczona plamami, niemal pozbawiona mięśni, które by nią poruszały, lecz Harvey zaciska palce na moich i przytrzymuje je odrobinę dłużej, niżbym się spodziewała, a przy tym podnosi na mnie wzrok i spogląda mi prosto w oczy, zanim zwolni uścisk. Sprawia takie wrażenie, jakby jego działania były opóźnione w stosunku do jego myśli zaledwie o kilka sekund. Siedząca po prawej stronie męża Norma trzyma go za drugą dłoń. Zajmuję miejsce dokładnie naprzeciwko Harveya, na solidnym jadalnianym krześle, które ktoś wcześniej tam postawił, i zbieram się, aby przeprowadzić to, co ćwiczyłam przez cały ranek. – Chciałabym zacząć od złamania zasady, której uczą w akademii medycznej na pierwszych zajęciach.

Norma zerka na Harveya, a on uśmiecha się szelmowsko, wprawdzie z niejakim wysiłkiem, ale wyraźnie zaintrygowany. Nic nie mówi, co traktuję jako zachętę.

– W akademii medycznej usłyszałam, że poznając nowego pacjenta, lekarz powinien usiąść, być cicho i pozwolić pacjentowi mówić, co właściwie się sprawdza… na ogół. Ja jednak chcę na wstępie powiedzieć ci dwie rzeczy o sobie.

Tak jestem skupiona na tym, co za chwilę powiem, że ledwie zauważam pojawienie się milczącej kobiety, która wchodzi do salonu, dzierżąc notatnik i długopis, i zajmuje miejsce na sofce po mojej prawej stronie. Zakładam, że to siostra Normy, Patty, ale nie dopytuję. Jaka dokładnie etykieta obowiązuje podczas tych spotkań? Czy Harvey życzy sobie obecności szwagierki? Czy powinnam przerwać, żeby się przedstawić? Intuicja podpowiada mi, że moim priorytetem jest pacjent, kontynuuję więc jakby nigdy nic. Skoro Patty nie przeszkadza Harveyowi, mnie tym bardziej nie powinna.

– Na wstępie chciałabym, abyście wiedzieli, że jestem raczej bezpośrednia – mówię.

Czuję na sobie wzrok Normy; kobieta, którą biorę za Patty, również patrzy prosto na mnie. Domyślam się, że jest tutaj głównie po to, by wspierać siostrę, która z oczywistych względów ma zapewnić wsparcie mężowi. Ten ostatni zachęca mnie powolnym niezdarnym kiwnięciem głowy, abym mówiła dalej.

– Będziemy dzisiaj rozmawiać o umieraniu – ciągnę. – Będziemy rozmawiać o twojej śmierci, medycznie wspomaganej śmierci, ale też o tym, co jest dla ciebie ważne. Będę mówić o tych sprawach bardzo otwarcie. Nie usłyszycie z moich ust eufemizmów w rodzaju „przenosiny do wieczności”. – Milknę na moment i zniżając głos, zwracam się bezpośrednio do Harveya, jakby nikogo poza nim nie było w pokoju: – To trochę jak z używaniem poprawnych określeń na części ciała. Chcę się wyrażać możliwie najjaśniej. Nie będzie ci to przeszkadzać?

Z ulgą widzę, że Harvey się uśmiecha.

– Na to właśnie liczyłem – odpowiada. – Koniec z wciskaniem pieprzonego kitu. – Głos ma nieco zgrzytliwy, ale to zdanie wypowiada wyraźnie, z mocą, kładąc akcent na pierwszym wyrazie. – Widzę, że się świetnie dogadamy.

Norma wydaje się lekko zażenowana, choć nie do końca zdziwiona tym, że Harvey przeklina. Śmieje się nawet cicho, rozluźniając w ten sposób atmosferę. Dostrzegam spływającą jej po policzku łzę, gdy milcząco napomina męża, by nie używał przekleństw. Robi to filuternie i Harvey nakrywa jej dłoń swoją, nie spuszczając jednak wzroku ze mnie, jakby nie chciał uronić niczego, co mogę jeszcze powiedzieć. Rysy twarzy ma bardziej odprężone, niż kiedy weszłam do tego pokoju przed paroma minutami. Lekki uśmiech sprawia, że wokół jego oczu pogłębiają się wyryte przez lata zmarszczki. Zaczyna się czuć swobodniej; napięcie, którego nie byłam świadoma, nagle go opuszcza.

– Druga rzecz, o której chcę wam powiedzieć, to że dorastałam w Nowej Szkocji. Nie jest to może interesująca informacja, ale tam, skąd pochodzę, ludzie mówią szybko. – Robię krótką pauzę. – Wyssałam to więc z mlekiem matki, lecz chyba mieszkam tutaj, na zachodzie, wystarczająco długo, żeby nie wypluwać z siebie słów z prędkością karabinu maszynowego. Czasami jednak w trakcie mówienia przyśpieszam. Zmierzam do tego, że nie obrażę się, jeśli któreś z was mi przerwie, poprosi mnie o powtórzenie czegoś czy zwolnienie tempa. W porządku?

– W porządku. – Harvey potakuje dobitnie, wyraźnie jednak jest niepewny. Głowa mu się chwieje i choć widzę w jego oczach zainteresowanie, wydają się one zapadnięte i wodniste. To mi przypomina o powodzie mojej wizyty.

Zamierzam podsumować jego stan zdrowia tak treściwie, jak tylko zdołam, aby nie tracić cennego czasu na szczegóły, które zawiera jego karta. Zadam kilka pytań i odpowiem na parę innych, ale moim głównym celem będzie wymiana wiedzy. Wyjaśnię, na czym polega wspomagana śmierć, i mam nadzieję usłyszeć, co skłoniło Harveya do wystąpienia o nią. W głowie mi się kłębi od formalnych wymogów, wśród których znajdują się warunki narzucone przez prawo federalne, wytyczne opracowane przez władze prowincji oraz niezbędne dokumenty. Mając świadomość, że przyjdzie mi znaleźć odpowiedzi na gros pytań, które dopiero uczę się zadawać, sporządziłam swego rodzaju kwestionariusz i ukryłam go w karcie choroby, trzymanej teraz w ręku. Nie patrzę jednak na niego. Wolę, aby rozmowa się toczyła naturalnie.

Szybko przechodzę do sedna.

– Dlaczego chcesz umrzeć?

Harvey uśmiecha się krzywo, jakby się spodziewał, że go o to zapytam. Niczym dziecko pewne, że zna dobrą odpowiedź, wyrzuca z siebie:

– Wcale nie chcę umierać!

Czekam w milczeniu.

– Wolałbym żyć. Mam wspaniałe życie, wspaniałe. Wygląda jednak na to, że nie zostało mi wiele do powiedzenia w tej sprawie.

Tym razem to ja kiwam głową zachęcająco, dzięki czemu Harvey się rozgaduje.

– Mam przyjaciół, wspaniałe dzieci, otacza nas bliższa i dalsza rodzina. Wiem, że mi się poszczęściło. Od pięćdziesięciu dwóch lat jestem mężem tej tutaj dziewczyny… – Cichnie, ujmuje dłoń Normy i potrząsa nią lekko w moją stronę. Zanim znowu się odezwie, ciężko przełyka wyrosłą mu w gardle gulę emocji i podejmuje zachrypłym głosem: – Ostatnią rocznicę obchodziliśmy w miniony weekend. Bardzo mi zależało, żeby dociągnąć do pięćdziesiątej drugiej, i zrobiłem to! – Nagle wyczerpany dokańcza niemal szeptem: – Teraz jestem gotów. Gdybym tylko mógł, dociągnąłbym do pięćdziesiątej trzeciej i kolejnych, ale wiem, że nie dam rady.

Harvey szczerze ze mną rozmawia o swoich życzeniach. Wie, że umiera, że zostało mu już niewiele czasu, i chce mieć ostatnie słowo, jeśli chodzi o to, jak odejdzie i kiedy.

– Pragnę, żeby pod koniec była ze mną Norma i dzieci – dodaje w przypływie energii. – Tu, w moim domu, w mojej sypialni.

Milknie na moment, po czym mówi mi jeszcze, że chciałby, aby jego śmierć była szybka i bezbolesna. Nie wyobraża sobie, by ktoś miał przy nim czuwać, by on sam miał to tracić przytomność, to ją odzyskiwać pod wpływem środków uśmierzających ból. Jest w pełni władz umysłowych i jasno komunikuje swoje życzenia.

– Wiem, jakie stoją przede mną opcje, zdaję sobie sprawę z tego, o co proszę. Przeżyłem wiele dobrego, mam mnóstwo świetnych wspomnień o przyjaciołach i całej reszcie, ale w ostatnich chwilach chcę widzieć twarze moich najbliższych. Czy to nowe prawo mi to umożliwia? – rzuca znienacka pytanie pod moim adresem. – Czy ty mi to umożliwisz?

– Tak bardzo mi przykro, że znalazłeś się w tej sytuacji. Myślę, że wszyscy tutaj rozumiemy, iż umierasz. Niestety nie mogę tego zmienić. Ale chyba mogę ci pomóc, tak. – Widzę wyraźnie, że w przeciwieństwie do Peggy, Harvey spełnia wszystkie wymogi. Jest zdolny do samodzielnego podejmowania decyzji. Występuje o MAiD dobrowolnie, a jego stan jest bez wątpienia ciężki i nieodwracalny. W głowie odhaczam ptaszki jeden po drugim.

Siedząca z nami Patty do tej pory ani nie drgnęła, ani nie wydała żadnego dźwięku. Norma ma przyklejony sztuczny uśmiech, w który – jak podejrzewam – ostatnimi czasy przyobleka twarz regularnie. Od początku rozmowy jest rozedrgana, coś jednak w niej się zmienia, gdy padają moje ostatnie słowa. Przestaje się kręcić i wypuszcza wstrzymywane powietrze z płuc. Harvey nadstawia pilniej uszu, choć musi ze sobą walczyć, aby utrzymać skupienie.

– Niemniej masz jeszcze jedną opcję – podejmuję. – Victoria szczyci się jednym z najlepszych systemów opieki paliatywnej… Mamy szczęście pod tym względem. Z tego, co czytałam, wynika, że masz zapewnioną doskonałą opiekę. Mieszkasz dalej w domu, dostajesz środki przeciwbólowe.

– Tak, to prawda, wszyscy są wspaniali – zgadza się ze mną Harvey.

– Dlaczego tego nie kontynuować? – pytam. – Objawy masz opanowane, nie narzekasz na niewygodę, więc czemu nie chcesz pozwolić, aby choroba cię zabrała w swoim, niedługim przecież czasie?

Jestem zobowiązana poinformować pacjenta o dostępności opieki paliatywnej, nawet jeśli – tak jak w przypadku Harveya – wiem, że z niej już korzysta.

– Mógłbyś umrzeć bezbolesną naturalną śmiercią tutaj, w domu, albo w hospicjum. Jeśli zaprzestaniesz leczenia, nie będziesz się poddawał dalszym paracentezom, pozostanie ci zapewne tylko kilka tygodni życia. Wiem, że masz tego świadomość. – Mówiąc to, dotykam lekko jego kolana, po czym milknę na moment, aby pokazać, że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Następnie zniżając głos, kontynuuję: – Prawdopodobnie będziesz coraz słabszy, coraz bardziej senny. Potrwa to może tydzień. Przez ten czas nadal będziesz miał zapewnioną opiekę. Po co występować o medycznie wspomaganą śmierć?

Ciekawi mnie jego motywacja, jego argumenty. Dlaczego nie wystarcza mu obecny plan opieki?

– Nie, dziękuję. Naprawdę tego nie chcę. Moi opiekunowie są cudowni, ale trzymałem się tylko ze względu na tę rocznicę, no i czekając na zmianę prawa. Wreszcie nastąpiła. Pragnę odejść na swoich warunkach. W ten weekend zaproszę przyjaciół, urządzę ostatni jubel, może nawet chlapnę sobie piwa… – Uśmiecha się na tę myśl, a ja dostrzegam w nim swawolnego nieposłusznego chłopca. – A potem sobie pójdę. Widziałem, jak moi znajomi czepiają się kurczowo życia na koniec… przykuci do łóżka… otumanieni lekami… Nie zamierzam pójść w ich ślady ani pozwolić, żeby moi bliscy musieli mnie takim oglądać. Wiem, że moje życie dobiega końca, i chcę sam zdecydować, kiedy i jak to się stanie.

Przez kolejne półtorej godziny Harvey i Norma opowiadają mi o jego życiu, o tym, jak wyemigrował do Kanady z Wielkiej Brytanii jeszcze jako nastolatek. Pracował ciężko, z początku na paru etatach naraz, aż w końcu założył własną firmę budowlaną. Na emeryturę przeszedł cztery lata temu, dumny ze swoich osiągnięć, poważany w branży i cieszący się wdzięcznością lokalnej społeczności za swój wkład. Harvey jest znany ze swych umiejętności stolarskich, oka do detali oraz zaciekle niezależnego ducha. Poza tym jest szczerze oddany rodzinie. Uświadamiam sobie, że występując o MAiD, pragnie w chwili śmierci być tym, kim za życia: człowiekiem zawdzięczającym wszystko samemu sobie.

Myślami wybiegam ku temu, co się wydarzy. Harvey musi teraz podpisać formalny wniosek, co – jak Norma mnie zapewnia – stanie się tego samego dnia. Obydwoje wiedzą, że przy składaniu podpisu pod wnioskiem świadkami muszą być dwie niezwiązane ze sobą w żaden sposób osoby, z których żadna nie świadczy Harveyowi usług medycznych ani opiekuńczych ani też nie odniesie z jego śmierci żadnych korzyści. Z chwilą podpisania wnios­ku i opatrzenia go datą rozpocznie się wymagany przez prawo 10-dniowy okres refleksji. Wedle obowiązujących przepisów konieczna jest opinia drugiego klinicysty, dlatego skontaktuję się z praktykującym lokalnie kolegą, żeby sprawdzić, czy znajdzie czas dla Harveya. Zważywszy na to, że to mój pierwszy raz, zamierzam wrócić do swojego gabinetu, raz jeszcze przeczytać wytyczne opracowane przez władze prowincji i ponownie się zastanowić nad każdym etapem przygotowań, które mają doprowadzić do śmierci Harveya.

W następnych dniach wiele się dzieje. Drugi lekarz wydaje swoją opinię, uznając, że Harvey spełnia wszystkie warunki. Jak można się spodziewać przy tak zaawansowanej niewydolności wątroby, stan pacjenta stopniowo się pogarsza. Jeżeli Harveyowi pogorszy się zbyt szybko, nie będzie w stanie wyrazić swojej zgody bezpośrednio przed podaniem śmiertelnej dawki leku, a prawo tego wymaga. Ponieważ drugi lekarz i ja zgadzamy się co do tego, że takie ryzyko istnieje, prosimy władze o skrócenie okresu refleksji. Wyjaśniam to Harveyowi, a on wyznacza rozsądny termin za trzy dni. Choć może przyjąć lek doustnie, optuje za podaniem dożylnym, co oznacza, że muszę się zająć stroną techniczną. Kontaktuję się z paroma farmaceutami, z których jeden godzi się przyszykować i przekazać odpowiednie leki.

Dan prowadzi aptekę w tym samym budynku, w którym znajduje się mój gabinet, i tak się składa, że jest też ojcem jednego z dobrych kolegów mojego syna. Po tym, jak mu wytłumaczyłam, czego szukam, postanawia mi pomóc. Całe popołudnie spędzamy nad wytycznymi. Dan zamawia stosowne leki i zabiera się do przygotowania zestawu strzykawek, które następnie opisujemy i zabezpieczamy przed transportem. Przeprowadzam rozmowy z każdym, kto w jakimś stopniu jest zaangażowany – z lekarzem rodzinnym Harveya, członkami jego rodziny, izbą lekarską, CPSBC, czyli College of Physicians and Surgeons of British Columbia , radcą prawnym oraz drugim klinicystą, który dokonał kwalifikacji. Wiem, że po wszystkim nie będę musiała zawiadomić koronera, ale i tak kontaktuję się z nim zawczasu, aby zweryfikować spoczywające na nas powinności i zdobyć stuprocentową pewność, że postąpimy zgodnie z prawem. Wyszukuję doświadczoną pielęgniarkę imieniem Jessica, która uzyskała już od władz medycznych pozwolenie na asystowanie przy MAiD. Dzwonię do niej i z ulgą się dowiaduję, że może załatwić dowolne wenflony, jak również założyć je pacjentowi w umówionym dniu. Wcześniej słyszałam, że Jessica nie ma sobie równych, jeśli chodzi o zakładanie wenflonów – robi to sprawnie niezależnie od grubości żyły i blizn po chemioterapii. To dla mnie naprawdę wielka pomoc, gdyż od ponad dekady nie zakładałam nikomu wenflonu.

Tak jak zaplanowali, trzy dni przed wyznaczonym terminem MAiD Harvey i Norma wydają przyjęcie, zaprosiwszy na nie znajomych i sąsiadów, którzy mogą w ten sposób uczcić życie Harveya i pożegnać się z nim. Ja tymczasem doglądam kwestii technicznych i co rusz sprawdzam przepisy. Doskonale zdaję sobie sprawę, że jeśli popełnię błąd, czekają mnie poważne konsekwencje; mogę być nawet oskarżona o przestępstwo. Przed oczyma mam słowa: „kara pozbawienia wolności do lat czternastu”. Na razie nikt nie zna zapatrywań prokuratury. Czy będzie brać pod lupę każdy przypadek, żeby przykładnie ukarać tych lekarzy, którzy uchybią przepisom? Czy raczej pozostanie tylko w pogotowiu, zakładając, że moi koledzy i ja działamy nieodmiennie w dobrej wierze i wedle swojej najlepszej wiedzy? Na wszelki wypadek dmucham na zimne.

Przede mną pierwsza asysta przy medycznie wspomaganej śmierci, cały czas jednak mam w pamięci, że przed Harveyem nikt nie poddał się MAiD na wyspie Vancouver, a w całej Kanadzie znalazłoby się może kilka takich osób. Zdaję sobie sprawę, że muszę to przeprowadzić jak należy – przez wzgląd na siebie, z uwagi na cały program MAiD, przede wszystkim zaś z myślą o dobru Harveya.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: