Republika Ptaków - Miller Jessica - ebook + książka

Republika Ptaków ebook

Miller Jessica

3,7

Opis

Magia w Stolicy jest zabroniona. Każda dziewczyna wykazująca oznaki magii zostaje zabrana na Ponury Step – do życia, jak głoszą opowieści – w niewypowiedzianym horrorze.

Olga jak nikt inny zna się na starożytnych księgach, mapach i… magii. Kiedy ptasia armia porywa siostrę Olgi, Mirę, dziewczyna wie, że tylko ona może udać się do Republiki Ptaków, by ją uratować. Wie też, że skrywa tajemnicę, której musi pilnie strzec. Czy Olga będzie potrafiła odblokować swoją ukrytą magię i uda jej się uratować siostrę?

Jessica Miller jest pisarką dla dzieci. Jej pierwsza powieść – Elizabeth and Zenobia, została nominowana do nagrody Text Prize, Readings Prize i została wyróżniona przez CBCA.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gragina1982

Nie oderwiesz się od lektury

Pod tak niepozornym tytułem mieści się piękna historia. Elementy fantasy sprawiają, że czyta się jednym tchem. Ta książka ukazuje nam wiele życiowych wartości, a nade wszystko siostrzaną miłość...
00

Popularność




Moim siostrom, Zoë i Charlotte

Przed Wojną na Niebie, nim jeszcze mapa Imperium została podzielona na dwie części: Carstwo Ludzi oraz Republikę Ptaków, jedni i drudzy żyli ze sobą w pokoju. W Stolicy, ponad Pałacem Kamiennym, unosił się Pałac Chmur, z wieżyczkami z cumulusów i blankami z nimbusów, w którym urzędowała Ptasia Rada. Pałac Kamienny zajmowali carowie i ich małżonki. Państwem rządzono wspólnie, z obu ośrodków, a ptaki i ludzie współistnieli obok siebie. Ptactwo duże i małe budowało sobie gniazda na drzewach Ogrodu Michajłowskiego, latem pluskało się w jego fontannach. Ptasie trele współgrały z występami orkiestry w Teatrze Mariańskim. Murom miasta dodawały urody przechadzające się pawie.

Ptaki i ludzie dzielili się ziemią i niebem. I gdyby nie Wielkie Pisanie Map, być może nadal by to trwało. Niestety, w roku tysiąc osiemset siedemnastym caryca Piotrowna nakazała nanieść na mapy każdy zakątek kraju, aby wykazać przepastny ogrom Carstwa.

Wielcy kartografowie wyruszyli więc w drogę ku Nieopisanej Ziemi, zaznaczając na swych planach wszelki skrawek lądu. I tak Krylnikow stworzył mapę Archipelagu, Bieługow prześledził linię brzegową Zamarzłego Morza, Karelin znalazł w Wysokich Górach Szklanych źródło rzeki Dieżdy.

W tysiąc osiemset dwudziestym drugim roku Gołownin wybrał się na Bezkresny Step, gdzie – jak głosiła legenda – pośród zarośli nadal żyły ogniste ptaki, czasem nawet śmigały po niebie. Dwa lata później podróżnik wrócił do Kamiennego Pałacu, przywożąc jajo tego stworzenia…

– I.P. Pawłowa, Chwalebne zwycięstwo: Bezstronna relacja z Wojny na Niebie, rozdział I: Jajo ognistego ptaka.

Pociąg rusza po torach. Stacja za oknem zaczyna znikać. Wyjeżdżamy ze Stolicy, naszego domu, pozostawiając ją za sobą.

Być może przez dłuższy czas nie będzie nam dane tu wrócić.

A może nie wrócimy nigdy.

Ojciec siedzi obok mnie. Trzyma w ręku pismo z Kamiennego Pałacu. Odwracam się, by móc je odczytać:

Do Aleksieja Obłomowa.

W uznaniu Waszej przykładnej służby na stanowisku naczelnego architekta Podniebnego Metra Caryca Jekatierina mianuje Was Ministrem ds. Ptasiego Wywiadu ze skutkiem natychmiastowym. Jej Cesarska Wysokość przyznaje Wam i Waszej rodzinie zaszczytną eskortę wojskową aż do samego Cesarskiego Ośrodka Obserwacji Ptaków. Macie się tam udać możliwie najszybciej. W imieniu Władczyni gratuluję awansu.

Iwan Dementiewski, Podsekretarz Dworu

„Awans” – stwierdza dokument. Ale nawet ja wiem, że ojca wcale nie przeniesiono na wyższe stanowisko. Wszystko jasno opisali we wczorajszych gazetach. „Uroczyste otwarcie Podniebnego Metra opóźnione!” – donosił „Stołeczny Dziennik”. „Naczelny architekt Obłomow bierze na siebie odpowiedzialność za błędne pomiary. Caryca Jekatierina wyraża rozczarowanie”.

Tak więc ojciec został – w sposób uprzejmy i bezbolesny – skazany na wygnanie. A my zostaliśmy wygnani razem z nim.

Śnieżny zarys miasta przemyka za oknem. Widzę kopuły Kamiennego Pałacu, bezlistne zimą drzewa Ogrodu Michajłowskiego, bramy Instytutu Szkolnego dla Dziewcząt. Zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś przez nie przejdę.

Ponad dachami dostrzegam wojskowe balony i sterowce, niektóre sunące po niebie, inne przymocowane do ziemi. Widzę Herbaciarnię Szumnej Brzeziny oraz tory Podniebnego Metra, wciąż nieułożone do końca.

Pociąg mknie przed siebie, miasto staje się coraz mniejsze. Jeszcze przez chwilę patrzę na szyld Herbaciarni, różowy neon w kształcie samowaru mrugający wysoko w powietrzu, lecz po chwili chmury gęstnieją i nawet on znika mi z oczu.

Ojciec chrząka, wygładza wąsy. Zbliża się przemówienie. Od blisko trzynastu lat staram się tych przemówień unikać. Znam wszystkie oznaki świadczące, że nadchodzą.

– Nasze życie – obwieszcza ojciec – bardzo się teraz zmieni.

Na te słowa Anastazja zalewa się łzami. W ogóle regularnie wybucha płaczem, odkąd dziś rano w naszym saloniku zjawiło się dwóch żołnierzy, członków wojskowej eskorty. A dzwoni dlatego, że czternaście minut – z przysługującego nam kwadransa – przeznaczyła na zakładanie na siebie każdej sztuki biżuterii, jaką posiada. Na palcach ma szereg pierścionków, jej szyja niknie pod sznurami brylantów i pereł, które stukają o siebie i brzęczą, ilekroć Anastazja płacze.

Ojciec klepie ją po ręce. Mira biegnie przez cały wagon, aby szczupłymi ramionami objąć Anastazję.

– Nie płacz – mówi. – Przynajmniej będziemy wszyscy razem.

Mira jest zawsze dobra dla Anastazji. Jest zawsze dobra dla każdego. Wszyscy kochają Mirę.

Głaszcze Anastazję po ramieniu i mówi:

– Nie płacz, mamo.

Gdyby ktoś mnie spytał, nazywanie jej „mamą” to lekka przesada.

Anastazja jest tylko naszą macochą.

Po chwili macocha przestaje łkać, a zaczyna malowniczo pojękiwać. Zagryza wargi, trzepocze rzęsami, przemienia oczy w dwie studnie bezdennego, mężnego smutku, tak samo jak w finałowej scenie z filmu Poślubiona wilkom, w którym jej mąż, szlachetny Wilczy Król, zostaje zastrzelony przez myśliwych. Malownicze pojękiwanie, wedle stołecznych krytyków kinematografii, stanowi największy talent dramatyczny Anastazji.

Ojciec po raz kolejny gładzi wąsy i podejmuje swoją przemowę:

– Nasze życie – powtarza – bardzo się zmieni.

– Wręcz drastycznie – wtrąca Anastazja. – Żadnych sklepów. Żadnego teatru. Przelotów sterowcem. Nie mówiąc już o świeżym kawiorze. Jego też nie można się spodziewać…

– Ani lekcji baletu – dodaje Mira smutno. Mira uwielbia tańczyć tak samo, jak ja tego nienawidzę, to znaczy z całego serca.

– Ani lekcji baletu – potwierdza ojciec. – Ani kawioru. Poza tym… No cóż, istnieją pewne istoty, podejrzane istoty, które od czasu Wojny w Niebie są w Carstwie niemile widziane.

Znów głaszcze wąsy. Jeśli będzie robił tak dalej, zetrze je sobie z twarzy. 

– Możemy zakładać, że na własne oczy ujrzymy… istoty, których raczej nie spotykaliśmy w mieście.

– Istoty? – pytam. – Masz na myśli Jagi?

– Tak, Olgo – wzdycha. – Należy się spodziewać, że zobaczymy… – ojciec wykrzywia wargi, jakby to słowo smakowało paskudnie – …Jagi.

W szkolnym podręczniku do historii, zatytułowanym Chwalebne zwycięstwo: Bezstronna relacja z Wojny na Niebie przeczytałam o Jagach wszystko, co tylko się dało. Znają magię, ale nade wszystko są przebiegłe i niebezpieczne. To przez ich nikczemne oszustwo zaczęła się Wojna na Niebie. Od wieków carowie i caryce polegali na radach udzielanych im przez Cesarski Sabat, grupę najpotężniejszych Jag w kraju. Niestety, za czasów carycy Piotrowny uległ on pokusie zawłaszczenia jaja ognistego ptaka. Członkinie Sabatu ukradły je, a potem zniknęły. W ramach kary za tę niegodziwość wypędzono z Carstwa wszystkie Jagi – odtąd nie mogliśmy mieć do czynienia ani z tymi istotami, ani z ich magią. Krążyły jednak pogłoski, że można je znaleźć na rubieżach państwa, na Pograniczu. Na podstawie słów ojca stwierdzam, że plotki okazały się prawdziwe.

– Jagi! – jęczy Anastazja. – Oto ostatnia kropla, która przepełnia czarę goryczy, Aleksieju! Mamy żyć w otoczeniu tych paskudnych, nienormalnych wiedźm? Niedobrze mi się robi na samą myśl o ich brudnych chatach na kurzych nogach, z długimi, żółtymi paznokciami i…

– Cicho! – denerwuje się ojciec. Szybkim ruchem głowy wskazuje na Mirę, która pociąga za luźny kosmyk kręconych włosów zaplecionych w warkocz, nawijając go sobie na mały palec. Robi tak zawsze, gdy się czegoś obawia i gdy jest zaniepokojona.

Wyciągam rękę, odplątuję kosmyk, a wtedy Mira opiera się o mnie. Posuwam się trochę, by zrobić jej więcej miejsca. Drżącym głosem mówi:

– Podobno Jagi zjadają mięso z dziecięcych kości, a potem używają ich jako wykałaczek.

– Nie można wierzyć we wszystko, o czym się słyszy – ojciec strofuje ją łagodnie. – Ale tak, Jagi bywają niebezpieczne. Musimy zachowywać ostrożność.

Ja się nie boję tak jak Mira. Wiem, że te istoty są groźne, złośliwe, podstępne, owszem, i że mają długie żółtawe paznokcie, tak jak mówiła Anastazja, ale myślę, że mimo to byłoby fantastycznie którąś z nich zobaczyć.

Ojciec długo gładzi wąsy. Kiedy kończy, oznajmia:

– I, rzecz jasna, są też ptaki.

Ptaki.

Nigdy nie widziałam żadnego ptaka. Któregoś popołudnia, przed wieloma laty, poszłam do biblioteki Instytutu Szkolnego dla Dziewcząt i otworzyłam starą książkę o dziejach caratu. Ptaki zostały starannie wymazane ze wszystkich przedwojennych publikacji: traktujące o nich zdania – niekiedy nawet całe akapity – zamazano, ilustracje i grafiki wycięto, pozostawiając puste miejsca, które w moich oczach przypominały łaty na niebie w kształcie ptasich sylwetek i gałęzi drzew.

Ale akurat w tej księdze natrafiłam na zdjęcie, które umknęło nożyczkom bibliotekarki.

Zdjęcie stada ptaków na tle chmur, pośrodku nocnego nieba.

Nachyliłam się, aby chłonąć wzrokiem ich rozpostarte skrzydła, wrzecionowate oczy, delikatnie napięte szpony. Ciekawe, myślałam, jakie są ich pióra w dotyku i jaki wydają dźwięk, kiedy lecą w przestworza.

Zgarbiwszy się nisko nad księgą, głośno zakaszlałam, chcąc zagłuszyć odgłos wydzieranej stronicy. Złożyłam kartkę na kilka razy i wcisnęłam do kieszeni. Później, już w samotności, patrzyłam na to zdjęcie i zastanawiałam się, czy w powietrzu dawało się wyczuć tę ruchliwość ptaków. Czy naprawdę bywały tak duże jak na tym obrazku, ze skrzydłami rozpostartymi tak szeroko, że sięgały księżyca?

Anastazja mnie przyłapała. Zdjęcie spaliła w kominku w salonie.

Opieram głowę o okno pociągu. Zamykam oczy i próbuję sobie przypomnieć ptaki na zdjęciu: ich długie, ostre dzioby, to, jak wypełniały niebo.

Budzi mnie gwałtowna wibracja drzwi naszego wagonu. Skład się zatrzymuje. Mrużąc oczy, wyglądam przez szybę, przyglądam się znakowi z nazwą stacji. Kalinżak.

Kalinżak, jak informuje jeden z dwóch żołnierzy naszej wojskowej eskorty, leży na końcu trasy.

– A zatem dotarliśmy na miejsce? – pyta Anastazja, choć tamci już pomagają jej wysiąść.

Odpowiedzią jest bezceremonialne zrzucenie naszych bagaży na peron. Pociąg odjeżdża, wraca, tam skąd przybył, wydmuchuje kłęby sadzy, które opadają czernią na zaspy po obu stronach torów.

Ojciec wyjmuje z kieszeni jakieś pismo. 

– Podróż koleją dalej niż do Kalinżaku jest możliwa dopiero wiosną, kiedy stopnieją śniegi – czyta. – Udamy się więc do Diemidowa saniami. Tam powita nas ustępujący minister do spraw ptasiego wywiadu, człowiek o nazwisku Krupnik. On poprowadzi nas dalej.

– Saniami – mruczy Anastazja w kołnierz swego białego futra z norek. – Co za prymitywizm…

Sanie są długie i wąskie. Ciągnie je dwanaście psów tak białych, że zdają się niknąć w śniegu – zniknęłyby zupełnie, gdyby nie ich czarne oczy i nosy. Nasz pojazd stanowi zapowiedź ciekawej przygody, to ten sam rodzaj sań, którymi podróżował Bieługow, redagując mapę wybrzeży Zamarzłego Morza. Już mam o tym powiedzieć Mirze, lecz przypominam sobie nagle, iż wprawdzie sanie i psy dotarły z powrotem do Stolicy, jednak sam Bieługow nie.

Wszędzie wokół kłębią się pasażerowie w oczekiwaniu, aż powożący założy psom uprząż. Anastazja skrupulatnie strzepuje płatki śniegu ze swego mlecznobiałego futra. Angażuje do pomocy ojca. Ja liczę nasze kufry, które ładują teraz na tylną część sań. A Mira…

Gdzie jest Mira?

Rozglądam się nerwowo.

Mira leży na śniegu.

– Patrz! – woła i wstaje gwałtownie. – Prawie idealnie. – Wskazuje na miejsce, w którym przed chwilą leżała, na śnieżnego anioła.

– Też zrób takiego! – mówi. – Twoje są zawsze lepsze od moich.

Mam już prawie trzynaście lat i doprawdy, jestem za duża na zabawę w anioły. Ale śnieg jest tak biały, tak czysty, tak świeży; kiedy jego płatki lądują na moim języku, smakują sosną, inaczej niż w Stolicy, gdzie prawie natychmiast robią się krupiaste i szare.

– Nie ma na to czasu – odpowiadam.

Mira podbiega do mnie, popycha. Upadam plecami na zimny puch. Rozkładam ręce i nogi, a wokół mnie pojawia się postać anioła. Mira pomaga mi wstać. Podziwiamy odcisk, nasze wspólne dzieło.

Robimy kolejne śnieżne figury, śmiejemy się tak jak wtedy, kiedy byłyśmy małe, dopóki trzask bicza uderzającego w powietrzu nie każe nam się zebrać. Strzepujemy z ubrań śnieg, pędzimy do sań, wskakujemy na ostatnie wolne miejsca z obu stron starszej damy o twarzy pomarszczonej jak skorupa orzecha. Z szyi zwisa jej pęk srebrnych kluczy. Kobieta wyjmuje z kieszeni połówkę surowej cebuli oraz zawiniętą w zwitek papieru sól. Posypuje nią cebulę niczym śniegiem, który zaczyna właśnie padać z nieba.

Ruszamy w akompaniamencie chrzęstu jedzonej cebuli oraz trzaskającego bicza woźnicy. Psy torują sobie drogę przez śnieg, las wymierza pędzącym saniom lekkie razy. Kiedy jakaś gałąź trafia we mnie, czuję w ustach zamarznięte sosnowe igły. Nie zdążę ich wypluć do końca, gdyż nagle dostrzegam kolejny konar. Tym razem udaje mi się schować głowę.

Przez chwilę sanie unoszą się w powietrzu niczym samolot, a potem z długim poślizgiem lądują na pokrytej lodem rzece. Rzece Dieżdy. Zawsze bardzo lubiłam ten rozdział w księdze Wielkie nazwiska carskiej kartografii, w którym Karelin podróżuje w górę Dieżdy w poszukiwaniu jej źródeł w Wysokich Górach Szklanych. Aby przeżyć, zabija pstrągi sztyletem; tygodnie spędzone na wędrówce zmieniają się w miesiące.

Psy drepczą po szklistej, zamarzniętej powierzchni. Zaczynam się radować tą jazdą, lecz nagle czuję, jak coś włazi mi między łopatki. Odwracam się: to Anastazja wciska mi garść zimnych brylantów i sreber.

– Schowaj je do kieszeni! – syczy. – Tak żeby nikt nie widział!

– Po co? – odsykuję.

– Bo ludzie – owija sobie naszyjnik kołnierzem – nic, tylko się gapią. Obrabują nas, jak nie będziemy uważać.

Prycham.

Ludzie się gapią, ponieważ Anastazja, obładowana biżuterią, wygląda niczym choinka.

– Czyżbyś właśnie na mnie prychnęła?

– Nie! – kłamię. – Poza tym oni patrzą na ciebie, bo pewnie cię rozpoznali z któregoś z twoich filmów.

– Możliwe – zgadza się Anastazja. – Szklana żona cieszyła się sporą popularnością na Północy.

Odpręża się. Wydaje mi się nawet, że zaczyna się cieszyć ukradkowymi spojrzeniami innych pasażerów.

– Strieżewoj! – krzyczy woźnica i sanie się zatrzymują. Mężczyzna o buraczanej twarzy, w owczym kożuchu na grzbiecie, przełazi nad głowami pozostałych pasażerów, po czym zeskakuje, lądując w puszystym śniegu.

Kiedy odjeżdżamy ze Strieżewoja, słyszę trzaski dochodzące z głębi lasu. Na początku są miękkie, delikatne, szybko jednak narastają, gwałtownieją. Wkrótce można odnieść wrażenie, że słychać odrywające się od drzew konary. Kilkoro pasażerów spogląda w kierunku puszczy, ale żaden nie reaguje tak, jakby te dziwne dźwięki były czymś nadzwyczajnym – szczególnie spokojna jest kobieta siedząca między mną a Mirą. Gapi się prosto przed siebie, powoli i z namaszczeniem żuje cebulę. Mnie hałasy te przerażają, wywołują ból brzucha. Kiedy wyobrażam sobie bestię, która mogłaby je wydawać, staje mi przed oczami coś ogromnego, z wielkim futrem, pazurami i zębiskami.

Mira wyciąga rękę za plecami kobiety z cebulą. Jej palce w rękawiczkach znajdują moje.

Hałas wciąż narasta, zbliża się.

Tkwiąca za mną Anastazja wstrzymuje oddech na widok drewnianej chaty na długich, pokrytych różowymi łuskami kurzych nogach, która wyłania się zza drzew. Deszczułki dachu są tak poluzowane, że postukują na wietrze, a ściany są pokryte gdzieniegdzie ciemnozielonym mchem. Dom nie wygląda strasznie, jak na rysunkach w podręcznikach do historii: nie ma płotu z ludzkich kości, brak mu zionącego ogniem konia przywiązanego do bramki. Gdyby nie te kurze łapy, wyglądałby prawie zwyczajnie, choć jest mocno podupadły. Nie ulega jednak wątpliwości, czym jest ani kto znajduje się w środku.

Chata podchodzi bliżej, a ja czuję na całym ciele igiełki – igiełki strachu, to pewne, lecz także dziwnej ekscytacji. Czyżbym miała za chwilę ujrzeć prawdziwą, żywą Jagę?

Pozostali pasażerowie zachowują spokój, sprawiają wrażenie niemal znudzonych, jak gdyby widywali Jagi co drugi dzień w tygodniu. Tylko Anastazja przykłada do twarzy palce w brylantowych pierścieniach, ramiona jej drżą. Oczy Miry lśnią pełnymi lęku łzami. Nawet ojciec wygląda na przestraszonego. Drgają kąciki jego wąsów.

Co jest ze mną nie tak? Nie powinnam być podekscytowana. A już z pewnością nie powinnam sprawiać wrażenia podekscytowanej. Przecież nawet za drobniejsze przestępstwa zsyła się dziewczyny na Ponury Step.

Zagryzam wargi, nerwowo wyłamuję palce. Nie jestem tak dobrą aktorką jak Anastazja, ale mam nadzieję, że daję radę.

– Czy to…? – pyta Mira.

– Tak – odpowiadam.

– Nie trzeba wpadać w panikę – odzywa się ojciec cicho. – Patrz przed siebie, Olgo.

Odwracam głowę, ale kątem oka nadal widzę prawie wszystko.

Za próchniejącymi drewnianymi okiennicami domu skrywa się okno. Nagle, ni stąd, ni zowąd, wszystkie okiennice się otwierają. Jakby za dotknięciem magicznej różdżki. A potem dodaję w myślach: Pewnie, że magicznej. W końcu to chata Jagi.

Za pożółkłymi koronkowymi firankami miga jakaś twarz. Jaga zupełnie nie przypomina tych z ilustracji w książkach. Nie ma oczu barwy krwi ani żelaznych zębów. Wygląda prawie zwyczajnie.

– Wywróżę wam przyszłość z jednej zapałki! – woła. – Tylko dwie kopiejki! Zobacz swoje przeznaczenie w ognistym płomieniu!

Sanie się zatrzymują, paru pasażerów wysiada, macając się po kieszeniach w poszukiwaniu monet.

– Patrz przed siebie! – poleca ojciec napiętym głosem. – To nieszczęsne przedstawienie zaraz się skończy.

Ale tym razem nie odwracam głowy. Obserwuję. Ileż jeszcze będę mieć w życiu okazji, żeby zobaczyć czary?

Jaga wyciąga z pudełka zapałkę. Nie zapala jej. Mówi coś do niej tak cicho, że przypomina to szelest leśnej ściółki. Zapałka gorzeje barwą fioletu, płomyk tańczy na boki. Jaga się zgina i szepcze klientowi do ucha.

Chciałabym wiedzieć, co zobaczyła w tym ogniu, o czym szeptała. Niestety, jest za daleko ode mnie, nie usłyszę. Dziwne, ale ogarnia mnie rozczarowanie. Widzę Jagę po raz pierwszy, ale trochę tak, jakbym jej nie widziała.

Pasażerowie włażą z powrotem do sań. Bicz strzela, ruszamy w drogę.

Za chwilę chata zniknie. Zaraz odczuję ulgę, tłumaczę sobie, bo chata zniknie. Ulgę i nic więcej.

Jednak dom tłucze się za nami po lodzie, próbując nadążyć za psim zaprzęgiem. 

– Wywróżę ci przyszłość z zapałki! – krzyczy Jaga. – Zobaczysz swoje przeznaczenie w płomieniu!

Chata zrównuje się z nami. Jaga wychyla się z okna, jej twarz jest bardzo blisko mojej. Cała ekscytacja zdążyła się ze mnie ulotnić, pozostał tylko strach. Dlaczego wybrała akurat mnie? Czyżby wiedziała, co myślę? Wyczuwała moją ciekawość?

– Wywróżę ci przyszłość z zapałki – próbuje mnie namówić. Czuję zapach jej oddechu; cofam się, ale ona przysuwa się jeszcze bliżej. – Nie chcesz się dowiedzieć, co przyniesie ci przyszłość? – pyta.

– Nie odpowiadaj, Olgo – ostrzega ojciec. – Udawaj, że nie słyszysz.

Milczę.

– Przecież chcesz wiedzieć, prawda? Coś ci powiem. Powróżę za darmo.

Czuję bicie własnego serca, ciężkie i tępe, napędzające obieg krwi. Jaga się myli. Nie chcę wiedzieć, nie chcę o niczym wiedzieć.

Wysuwa zapałkę z pudełka. Płomyk wystrzeliwuje w górę, mimo że poruszamy się ze sporą prędkością. Lecz oto kobieta z cebulą łapie czarownicę za nadgarstek, przyciąga twarz Jagi do własnej. Szepcze jej coś do ucha, jednak zbyt cicho, bym zdołała usłyszeć. Jaga pluje na zapałkę, która gaśnie z sykiem. Potem wchodzi do wnętrza chaty. Okiennice zamykają się z trzaskiem, dom znika między drzewami.

– Tandetne sztuczki – mamrocze starsza pani, po czym znów skupia całą uwagę na cebuli.

Mira wychyla się zza jej pleców. 

– Wszystko w porządku, Olgo? – pyta. – Nie bałaś się?

Czy się bałam? Co mam odpowiedzieć? To było znacznie bardziej skomplikowane odczucie niż zwykły strach. Czekam, aż serce nieco zwolni, do regularnego tętna, a potem mówię: 

– Tak. Bałam się. Na szczęście ona już sobie poszła.

– Poszła sobie – pociąga nosem Anastazja – ale była okropnie blisko ciebie. Jak tylko dotrzemy do ośrodka, będziesz musiała się umyć.

– Nie wydaje mi się, żeby roznosiła zarazki – stwierdzam.

– Ostrożności nigdy za wiele, Olgo – odzywa się ojciec.

Woźnica oznajmia kolejne przystanki, które mijamy: „Gryżełow!”, „Kibirsk!”, „Rosłow!”.

Niektóre z tych miejsc to maleńkie wioski. Inne – zaledwie drogowskazy na śniegu w pobliżu ścieżek, które znikają w lesie. Kiedy dojeżdżamy do Demidowa (to również słup wbity w śnieg obok zniszczonego drewnianego schronu), na saniach – prócz nas – jest już wyłącznie kobieta z cebulą. Zbiera wszystkie swoje owinięte w papier pakunki, kiwa nam na pożegnanie głową i rusza przy akompaniamencie brzęczących kluczy.

My też wysiadamy wprost na śnieg, za nami lądują nasze kufry. Woźnica po raz ostatni strzela z bicza. Psy ciągną sanie z powrotem w dół rzeki i znikają nam z pola widzenia.

Pusty drewniany schron okrywa śnieżna zaspa. Wchodzimy do środka, aby zaczekać tam na Krupnika. Wydaje mi się, że jesteśmy jedynymi ludźmi na świecie.

Wokół budynku wiruje śnieg. Siedzimy wewnątrz, w zimnicy. Szczeliny w ścianach zatkano owczymi skórami oraz słomą dla ochrony przed wiatrem, ale nie dają rady pod jego morderczymi ciosami. Mimo panującej ciasnoty Mira zaczyna tańczyć, ojciec i Anastazja przyglądają się z uwielbieniem. Ja nie zwracam na nią uwagi; wyjmuję z kieszeni płaszcza książkę zatytułowaną Wielkie nazwiska carskiej kartografii.

Od zawsze, odkąd sięgnę pamięcią, uwielbiałam opowieści o Wielkich Kartografach, choć najbardziej wtedy, gdy jeszcze nie wiedziałam, że kartografia nie jest dla dziewczynek i że wszyscy członkowie Cesarskiego Towarzystwa Kartograficznego to mężczyźni. Kiedy byłam mała, czytywałam te historie, marząc o rysowaniu map, śniłam, że pewnego dnia przejdę przez Góry Wchańskie, opłynę dookoła Niewidzialne Jezioro, a może nawet sporządzę obrys Nieopisanej Ziemi.

Teraz myślę o nich po prostu jako o cudownych wydarzeniach, które przytrafiły się innym ludziom. A jednak czasem obieram dłuższą drogę do Instytutu Szkolnego dla Dziewcząt tylko po to, by móc się zatrzymać przed bramą Cesarskiego Towarzystwa Kartograficznego i dociekać, co też się za nią dzieje.

W pokrytym śniegiem drewnianym schronie zaczynam czytać o Krylnikowie rysującym mapę Archipelagu u południowych wybrzeży Carstwa – choć w tym przenikliwym zimnie lektura o prażonych słońcem wyspach zdaje się nie na miejscu. Przeskakuję więc do rozdziału czternastego, w którym Gołownin wędruje po Bezkresnym Stepie. Wzmianka o tym człowieku przywodzi mi na myśl jajo ognistego ptaka, co z kolei prowadzi do wspomnień o Wojnie na Niebie. Tutaj, na skraju Imperium, wojna zdaje się o wiele bardziej realna niż na lekcjach historii w moim Instytucie Szkolnym. Szybko wracam do ulubionego rozdziału siedemnastego pod tytułem Tragiczny błąd: próba Londonowa przedstawienia na mapach Nieopisanych Ziem.

Nie muszę czytać tej książki, znam cały rozdział na pamięć:

Podczas Wielkiego Mapowania każdy region Imperium został opracowany i zaznaczony na oficjalnym planie Carstwa. Z wyjątkiem jednego: Nieopisanych Ziemi, skutych lodem okolic, które – jak sądzono – rozciągały się na północ od Północnych Równin. Ani jeden kartograf, który się tam znalazł, nie powrócił do domu. Krążyły pogłoski – zupełnie niepotwierdzone – że miejsce to jest zaczarowane, że igły kompasów kręcą się tam w kółko, a sekstanse nie potrafią umiejscowić widnokręgu. Oświadczenie Borysa Londonowa z wiosny 1829 roku, iż organizuje on ekspedycję na Nieopisaną Ziemię, spotkało się jednak z optymistycznym przyjęciem. W końcu był największym kartografem epoki; to właśnie Londonow dokładnie określił współrzędne geograficzne Niewidzialnego Jeziora, to Londonow zmierzył wysokość Góry Zenit, najwyższego szczytu w Wysokich Górach Szklanych. Powiadano nawet, że Karelin – pod koniec swej podróży w górę rzeki Dieżdy – natrafił u jej źródeł na jedną z wyszywanych chusteczek do nosa z monogramem Londonowa. Jeśli ktokolwiek miał opracować mapę Nieopisanych Ziem, to tylko Londonow…

– Ała! – krzyczę nagle, niemal wypuszczając książkę z rąk.

Lewy but Miry trafił w bok mojej głowy. 

– Czy to naprawdę odpowiednie miejsce na ćwiczenie piruetów? – pytam.

– Arabesek – prostuje moja siostra. – Nie piruetów. Piruet wygląda tak. – Unosi nogę wysoko, klaszcze w dłonie i okręca się wokół własnej osi.

Tłumię westchnienie. Nie lubię patrzeć, jak Mira tańczy. Nie dlatego, że robi to źle; tańczy tak, jakby powietrze było wodą, a ona się na niej unosiła. I nie dlatego, że jestem zazdrosna, choć mogłabym być, nawet bardzo, gdyż Mira ma mnóstwo wdzięku i czaru, i gdy tylko dorośnie, prawie na pewno zostanie primabaleriną w Teatrze Mariańskim – ja natomiast jestem pozbawiona wszelkiej gracji, uroku, całkowicie nie nadaję się do baletu.

No dobrze, może czuję odrobinę zazdrości. Wiem, że nigdy nie będę w niczym tak dobra, jak dobra jest Mira w tańcu. Ta świadomość wywołuje we mnie smutek.

Marszczę czoło, spoglądam na książkę, tylko jednym okiem obserwując wirowanie Miry. Kończy robić piruet, wyrzuca przed siebie ramiona, dołącza ozdobnik – i spod sufitu leci na nas deszcz brudnej słomy.

Obrzucam ją złym spojrzeniem, wypluwam z ust ździebełko.

– Przepraszam – mówi tonem, w którym nie ma najmniejszej skruchy. – Madame Tansewat powiada, że muszę ćwiczyć codziennie. – Mira uśmiecha się do mnie, a jej dumna mina sprawia, że mam ochotę mocno kopnąć ją w goleń.

Oczywiście, nie robię nic. Mówię tylko:

– Nie sądzę, aby madame Tansewat chciała cię trenować akurat tutaj.

Spoglądam na ojca, szukając u niego wsparcia, nic jednak nie wskazuje na to, by mnie usłyszał. Rozkłada otrzymany z pałacu telegram i znów go składa. Rozkłada. Składa. Jego postać wydaje mi się jakaś mniejsza.

Siedząca obok Anastazja liczy na palcach. 

– Porcelanowe pieski – mruczy pod nosem. – Bursztynowa lornetka – wymienia rzeczy, które mieliśmy w naszym mieszkaniu w Stolicy. Wszystko to, czego nie zdołaliśmy ze sobą zabrać. – Akordeon. Jerżej, kamerdyner.

– Kamerdyner Siergiej – poprawiam ją. Jerżej był dwóch służących przed Siergiejem.

– Przynajmniej mam futro – mówi i otula się szczelniej w śnieżnobiałe zwoje ukochanego okrycia. Lecz nawet ono nie zapewnia jej zbyt wielkiej pociechy; Anastazja podejmuje swe ponure rozważania. – Jeśli nie pojawię się na próbach, znajdą kogoś innego do Ducha w latarni – oznajmia, a potem mruży oczy. – Walentina Czerszkowa wykorzysta tę sposobność, zabierze mi rolę, wspomnicie moje słowa! A Olga! – Łapie ojca za ramię. – Och, Aleksieju! A jeżeli… Jeżeli Olga przegapi swój pierwszy Bal Wiosenny?

Bal Wiosenny to najważniejsze wydarzenie towarzyskie sezonu. W roku swoich trzynastych urodzin, wiosną, dziewczęta z najlepszych stołecznych rodzin przedstawia się na monarszym dworze. Teraz wypada moja kolej. Ostatnią próbę miałyśmy w zeszły wtorek. Nie poszła zbyt dobrze. Nie mnie.

Po Uroczystej Procesji, w trakcie której na dwór wprowadza się Kwitnące Wiosenne Pąki, czyli nas, przed rozpoczęciem tańców – zresztą, lepiej o nich nie będę wspominać – dochodzi do prezentacji talentu. Tego wieczoru każdy Wiosenny Pąk musi się jak najlepiej przedstawić publiczności. Wykazać talent, który wieńczy wszystkie jego zalety. Idealnie, rzecz jasna, jeśli ów talent obejmuje zdolności aktorskie. Podczas wtorkowej próby okazało się, że moje umiejętności ograniczają się do machania wachlarzem. Monsieur Palanquin wybrał mi machanie wachlarzem, ponieważ do wirowania wstążką trzeba mieć w sobie choć trochę elegancji – z pewnością więcej, niż ja jej posiadam. Wykazuję też marny talent do układania kwiatów i jestem trochę za głucha, by odegrać narodowy hymn Carstwa na małych srebrnych dzwonkach. Niestety, w trakcie wspomnianej próby Monsieur Palanquin zaobserwował, że nawet stanie w bezruchu i falowanie wachlarzem jest dla mnie zbyt trudne. Wymamrotawszy, iż nigdy nie widział tak mizernego trzepotania, przydzielił mi poezję epicką, która – jak każdemu wiadomo – jest talentem najmniej cenionym, uznawanym za ostatnią deskę ratunku. Do końca próby uczyłam się eposu Obłoki były poplamione krwią: Oda do pamięci o Wojnie na Niebie.

Gdy więc Anastazja zaczyna biadolić o tym, że być może nie znajdę się na swoim Wiosennym Balu, ja nawet nie próbuję udawać żalu, którego się po mnie spodziewa.

– Wiesz, co myślę, Olgo? – prycha. – Myślę, że cieszysz się z nieobecności na tej ważnej imprezie. Dosięgło nas nieszczęście: zsyłka na krańce Ziemi, a ty się cieszysz!

Mira wybiera akurat ten moment, żeby wykonać kolejną arabeskę. Z sufitu spada następna garść słomy.

– Naprawdę sądzisz, że pobyt tutaj mnie raduje? – zwracam się do Anastazji. – Przecież to jakieś pustkowie, w dodatku we włosach mam zamarznięte zielsko.

– No, nie wiem – odparowuje. – A jaka jest prawda?

Zaciskam usta, wbijam wzrok w szczelinę w ścianie. Na zewnątrz śnieg pada tak gęsty, że trudno powiedzieć, gdzie kończy się białe niebo, a gdzie zaczyna biała ziemia. Tak, mieszkanie w Stolicy niespecjalnie mnie cieszyło; kazano mi się tam ładnie ubierać, grzecznie zachowywać, całymi godzinami wymachiwać wachlarzem, podczas gdy uczniowie Instytutu Szkolnego dla Chłopców studiowali łacinę, geometrię i kartografię. Zwłaszcza kartografię. Faktycznie – trochę uradowałam się tym wyjazdem z miasta, w którym nigdy nie czułam się na miejscu.

Tutaj wszystko jest takie inne. Inne, ekscytujące, przerażające i dziwne. Tutaj są sanie ciągnięte przez puszyste psy, są Jagi – prawdziwe, żywe Jagi. A także, jak sądzę, gdzieś tam latają po niebie ptaki.

Czy cieszę się, że tu jestem? Naprawdę nie potrafię stwierdzić. Znalazłam się chyba – by użyć sformułowania z księgi Wielkich nazwisk carskiej kartografii – na nieopisanym jeszcze terytorium.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU: The Republic of Birds

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczynie: Agata Garbowska-Karolczuk, Natalia Galuchowska Redakcja: Marta Stochmiałek Korekta: Katarzyna Kusojć Projekt okładki, grafik okładkowych i ozdobników na stronach rozdziałowych: Silvia Pizzati Opracowanie graficzne okładki: Ewa Popławska

Copyright © 2021 Jessica Miller

Copyright © 2023 for the Polish edition by Świetlik an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Przemysław Hejmej, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2023 ISBN 978-83-8321-269-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com