Ogień za ogień. Zemsta. Tom 2 - Jenny Han, Siobhan Vivian - ebook

Ogień za ogień. Zemsta. Tom 2 ebook

Jenny Han, Siobhan Vivian

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja wciągającego „Ból za ból”, czyli pierwszego tomu trylogii Zemsta.

Gdy ogień raz zostanie rozpalony, możesz jedynie pozwolić mu płonąć...

Lillia, Kat i Mary działają w tajemnicy, aby zmierzyć się z ludźmi, którzy je skrzywdzili. Sprawy wymykają się jednak spod kontroli, a starannie opracowany plan zaczyna się sypać.

Na razie wygląda na to, że uszło im to na sucho. Teraz muszą tylko iść dalej i pozbierać zagubione kawałki, zapomnieć, że kiedykolwiek zawarły pakt. Ale jedną z nich przepełnia gniew tak silny, że komuś może stać się krzywda…

Oko za oko, ząb za ząb, ogień za ogień. Złamane serce za złamane serce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 420

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Po raz pierwszy zakosztowałam zemsty. Wydawała mi się winem aromatycznym i krzepiącym, lecz jej zimny i gryzący posmak budził we mnie uczucie, jakbym była otruta”.

– CHARLOTTE BRONTÉ

W książce poruszane są trudne i bolesne tematy. Jeśli któryś z takich wątków, jak przemoc, gwałt, próba samobójcza, używki, niebezpieczne zachowania, może pogorszyć Twój stan psychiczny, rozważ przerwanie lektury.

Pamiętaj, że są miejsca, w których można uzyskać pomoc, i wykwalifikowane osoby, które udzielają wsparcia.

LILLIA

Nie potrafiłam zdecydować, co założyć. Na początku pomyślałam, że może coś codziennego, jak dżinsy i koszula. Potem uznałam, że jednak nie, bo jeśli będą tam jego rodzice, lepiej, żebym miała na sobie sukienkę, jakąś poważniejszą, na przykład tę szarą z zaokrąglonym dekoltem i cienkim paskiem. Ale to z kolei wyglądało jak strój na pogrzeb, więc przymierzyłam pomarańczowożółtą jedwabną sukienkę koszulową. Ona jednak zdawała się zbyt wiosenna, zbyt radosna.

Drzwi windy rozsuwają się i wychodzę na korytarz. Jest poniedziałek rano, godzina przed szkołą. Niosę wiklinowy kosz ze świeżo upieczonymi ciasteczkami czekoladowymi i kartką z życzeniami powrotu do zdrowia, pokrytą różowymi i czerwonymi szminkowymi całusami. Mam na sobie granatowy golf i camelową minispódniczkę, kremowe rajstopy i brązowe zamszowe botki na wysokim obcasie. Zakręciłam włosy i część ich upięłam.

Oby nie było po mnie widać, jak bardzo winna się czuję.

Przynajmniej nie było tak tragicznie, jak mogło być, powtarzam sobie. Bo tamtej nocy to wyglądało bardzo źle. Okropnie wręcz. Widok spadającego ze sceny Reeve’a, całego powykręcanego… Nigdy tego nie zapomnę. Na szczęście skończyło się na siniakach i potłuczeniach. Jedyną poważniejszą konsekwencją była złamana kość strzałkowa. Ale oczywiście wiem, że to i tak kiepska sprawa.

Zostałby wypuszczony szybciej, gdyby nie to, że lekarze zlecili mu szereg badań. Chcieli się upewnić, że nie przeszedł jakiegoś ataku. O ile mi wiadomo, nie przeprowadzili testów na obecność narkotyków. Byłam pewna, że to zrobią, Kat z kolei uważała, że nie. Tak więc nikt nie wie o ecstasy, którą dolałam do jego napoju. Reeve nie zostanie zawieszony, a ja nie pójdę do więzienia. Dzisiaj ma zostać wypisany.

Wygląda na to, że nam obojgu uszło to płazem.

Wracamy do normalnego życia. Cokolwiek to znaczy. Po wszystkich zdarzeniach z tego roku nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze poczuję się „normalnie” – ani czy w ogóle tego chcę. Zupełnie jakby istniała Lillia Przed i Lillia Po. Lillia Przed niczym się nie przejmowała, o niczym nie miała pojęcia. Lillia Przed nie dałaby rady tego udźwignąć – nie wiedziałaby, co ze sobą zrobić. Teraz jestem twardsza. Przeszłam trochę, trochę widziałam. Nie jestem już tamtą nieskalaną dziewczyną z plaży. Zmiana nadeszła w momencie, w którym poznałyśmy tych chłopaków.

Kiedyś bałam się opuścić wyspę Jar, zamieszkać daleko od rodziny i przyjaciół. Jednak teraz myślę tylko o tym, że gdy za rok trafię do college’u, nikt tam nie będzie znał Lillii Przed ani Lillii Po. Będę po prostu Lillią.

Kobieta w rejestracji uśmiecha się do mnie i pyta:

– Przyszłaś odwiedzić naszą gwiazdę futbolu?

Uśmiecham się do niej i kiwam głową.

– Leży w sali na końcu korytarza.

– Dziękuję – mówię i decyduję się dodać: – Czy ktoś u niego jest?

– Ta urocza drobna brunetka – odpowiada kobieta, puszczając mi oko.

Rennie.

Od sobotniej nocy chyba nie opuściła Reeve’a na krok. Dzwoniłam do niej dwa razy, ale nie oddzwoniła. Pewnie nadal jest na mnie zła za zgarnięcie tytułu królowej balu.

Zmierzam korytarzem, ściskając w dłoniach koszyk i kartkę. Nienawidzę szpitali, zawsze ich nienawidziłam. Jarzeniowe światła, charakterystyczny zapach… Kiedy byłam mała, próbowałam wstrzymać oddech najdłużej, jak się da. Teraz potrafię wytrzymać na bezdechu naprawdę długo, ale już się w to nie bawię.

Im bliżej jego sali jestem, tym szybciej bije mi serce. Wali mi w klatce piersiowej przy akompaniamencie stukotu moich obcasów na linoleum. W końcu staję przed wejściem. Jego imię widnieje na drzwiach, które są odrobinę uchylone. Kładę kosz na podłodze, żeby zapukać, a wtedy słyszę głos Reeve’a, prowokujący i ochrypnięty:

– Mam gdzieś, co mówią lekarze. Nie ma bata, żebym tak długo dochodził do siebie. Jestem u szczytu formy. Wrócę na boisko lada chwila.

Rennie pociąga nosem.

– Pokażemy im, Reevie.

Ktoś przechodzi obok, szturchając mnie. Pielęgniarka.

– Przepraszam, kochana – mówi i otwiera drzwi na oścież. Przechodzi przez zasłonę dzielącą pomieszczenie na pół i znika po drugiej stronie.

Jest i Reeve – w wyblakłej koszuli szpitalnej. Ma lekki zarost i worki pod oczami. W rękę ma wkłuty wenflon z podłączoną kroplówką, a jego noga jest uwięziona w masywnym gipsie od stopy aż po udo. Palce są fioletowe i opuchnięte. Ramiona też ma całe w rozcięciach i strupach, pewnie przez odłamki szkła spadające na wszystkich tamtej nocy. Kilka głębszych ran zszyto cienkimi czarnymi nićmi. Wydaje się dziwnie drobny w tym szpitalnym łóżku. Zupełnie jak nie on. Rennie ma zaczerwienione oczy, które się zwężają, kiedy skupia na mnie wzrok.

– Hej. – Przełykam ślinę i podnoszę kartkę. – Od dziewczyn z drużyny. Wysyłają najlepsze życzenia. – Wtedy przypominam sobie o ciasteczkach. Biorę koszyk z zamiarem podania go Reeve’owi, ale zmieniam zdanie i kładę go na krześle przy drzwiach. – Przyniosłam ci ciasteczka. Czekoladowe. Pamiętam, że chyba ci smakowały, kiedy upiekłam je w zeszłym roku na kiermasz klubu Key…

Dlaczego wciąż mówię?

Reeve szybko wyciera oczy kołdrą.

– Dzięki, ale nie jem śmieci podczas sezonu – odpowiada szorstko.

Nie mogę się powstrzymać i patrzę na jego gips.

– No tak. Wybacz.

– Zaraz przyjdzie lekarz, żeby go wypisać – wtrąca się Rennie. – Powinnaś już iść.

Czuję, że się rumienię.

– Ach… jasne. Zdrowia, Reeve.

Nie wiem, czy tylko to sobie wyobrażam, ale kiedy Reeve spogląda na mnie ponad ramieniem Rennie, chyba dostrzegam w jego oczach nienawiść. Ale wtedy je zamyka.

– Pa – mówi.

W połowie korytarza zatrzymuję się i w końcu wypuszczam oddech. Drżą mi kolana. Wciąż ściskam w rękach kartkę.

KAT

– Padł – mówię i pozwalam, by moja głowa opadła na kierownicę. – Padł trupem.

Mój starszy brat, Pat, wyciera ręce w brudną szmatkę.

– Kat, nie dramatyzuj i przekręć jeszcze raz ten cholerny kluczyk.

Robię, co każe. Przekręcam klucz w stacyjce naszego kabrioletu. Nic się nie dzieje. Żadnego dźwięku, żadnego warczenia silnika. Nic.

– To głupie.

Mówię tak, bo mimo że Pat wie, co robi, jeśli idzie o przeróżne silniki, to tego gruchota już nic nie uratuje. Nasza rodzina potrzebuje nowego samochodu, a przynajmniej takiego, który został wyprodukowany w tej dekadzie.

Wysiadam i zatrzaskuję drzwi tak mocno, że całe auto się trzęsie. Nie zamierzam chodzić do szkoły pieszo i marznąć tej zimy. Albo gorzej – jeździć autobusem. Heloł! Jestem w czwartej klasie liceum!

Pat rzuca mi mordercze spojrzenie i wraca do pracy nad silnikiem. Otworzył maskę i teraz nachyla się między światłami. Kilku przyjaciół Pata stoi dookoła, obserwują go, zerując piwa taty. Ich ulubiony sposób na spędzanie poniedziałkowego popołudnia. Pat prosi Skeetera o klucz, po czym zaczyna stukać nim w coś metalowego.

Staję za bratem.

– Może to akumulator – rzucam. – Chyba radio się wyłączyło, zanim całkiem zdechł.

To stało się dzisiaj po południu. Postanowiłam olać ósmą lekcję i podjechać do domu Mary. Chciałam sprawdzić, co u niej, bo nie widziałam jej w szkole. Pewnie nadal jest zbyt wstrząśnięta tym, co wydarzyło się podczas balu. Bardzo się bała, że Reeve został ranny. Biedaczka. Ale nie zajechałam zbyt daleko. Samochód odmówił posłuszeństwa na szkolnym parkingu.

Moja pierwsza myśl: czy to karma?

Mam cholerną nadzieję, że nie.

Pat się odwraca, żeby sięgnąć po kolejne narzędzie, i prawie uderza mnie w tyłek.

– Matko, ogarniesz się? Idź zapal papierosa czy coś.

Od paru dni jestem trochę drażliwa. Ale kto by nie był po takiej akcji? Przenigdy nie spodziewałam się widoku Reeve’a na noszach. Chciałyśmy, żeby wywalili go z drużyny futbolowej za narkotyki, a nie żeby wylądował w szpitalu.

Wciąż sobie powtarzam, że to, co stało się na balu, nie było naszą winą. Pożar wybuchł od spięcia. Nawet w gazecie tak dziś napisali. Więc wszystko jasne. Eksplozje żarówek spowodowały, że Reeve dostał ataku, przez co spadł ze sceny. Nie narkotyki, które dolała mu Lillia. Fakty to fakty.

Szczerze mówiąc, ten pożar był szczęściem w nieszczęściu. Oczywiście beznadzieja, że ucierpieli ludzie. Kilkoro uczniów było szytych, bo poraniły ich spadające odłamki szkła, jakiś pierwszoklasista miał poparzone ramię od iskier, a któryś ze starszych nauczycieli trochę podtruł się dymem. Ale cały ten pożar odwrócił od nas uwagę. Wypadek był po prostu kolejną konsekwencją chaosu. Nie ma możliwości, żeby Reeve pamiętał, jak Lillia podała mu poncz z ecstasy w tym całym zamieszaniu.

Przynajmniej tak mówię Lillii.

Pat pokazuje chłopakom srebrny wskaźnik, a oni kręcą głowami z dezaprobatą, jakby nie mogli tego pojąć.

– Jeny, Kat! Kiedy ostatni raz sprawdzałaś olej?

– Myślałam, że to twoja broszka.

– To podstawy dbania o auto.

Przewracam oczami.

– Brałeś moje papierosy?

– Może jednego lub dwa – przyznaje z zakłopotaniem i wskazuje na stolik warsztatowy.

Biorę swoją nową paczkę. Oczywiście jest pusta. Ciskam nią w głowę brata.

– Chcesz jechać na stację benzynową? – pyta mnie Ricky, trzymając w dłoni kask. – I tak muszę zatankować motor.

– Dzięki, Ricky.

Kiedy wychodzimy z garażu, Ricky kładzie dłoń na moich plecach. Od razu przypominam sobie o Aleksie Lindzie i o tym, jak na balu odeskortował Lillię od źródła zamętu w bezpieczne miejsce. Żałuję, że to widziałam. Nie żebym była zazdrosna. Po prostu ckliwość tej sytuacji mnie zabolała. Ciekawe, czy był zwyczajnie miły, czy Lillia naprawdę mu się podoba. Ale mnie to nie obchodzi. Wskakuję na tył motocykla i zbliżam się do Ricky’ego tak, że w zasadzie siedzimy na łyżeczkę.

Odwraca głowę i mówi niskim głosem:

– Dobijasz mnie. Wiesz o tym, nie? – Po czym opuszcza osłonę kasku.

Widzę w niej swoje odbicie; wyglądam całkiem bosko. Puszczam do niego oko, starając się wyglądać niewinnie.

– Jedź – rozkazuję mu, a on podkręca dla mnie obroty silnika.

Prawda jest taka, że jeśli chciałabym mieć chłopaka, tobym go miała. Nawet Aleksa Linda.

Słońce obniża się na szarym niebie, a drogi są praktycznie puste. Tak właśnie jest na wyspie Jar jesienią. Znika ponad połowa populacji. Wpadnie paru turystów tu i tam, żeby jarać się kolorami drzew, ale ogólnie wszystko zamiera. Część restauracji i sklepów już zamknęła się po sezonie. To dołujące. Nie mogę się doczekać następnego roku, kiedy będę mieszkać gdzie indziej. Oby to było Ohio i czaderski pokój w akademiku Oberlina. Zresztą wszystko mi odpowiada – byle nie wyspa Jar.

Podczas gdy Ricky tankuje motocykl, ja kupuję paczkę papierosów w sklepie. Są drogie. Powinnam rzucić palenie, oszczędzać pieniądze na college. Kiedy odwracam się w stronę motoru, dostrzegam wzgórze prowadzące do Middlebury. Do domu Mary.

– Ej, Ricky, spieszysz się?

Uśmiecha się do mnie.

– Dokąd jedziemy?

Prowadzę go do domu Mary. Nikt nie otwiera drzwi, nawet szalona ciotka. Ze skrzynki wysypuje się stos poczty, a trawnik jest bardziej zapuszczony niż Shep, mój pies. Obchodzę dom i znajduję kamyk, żeby rzucić nim w okno na piętrze. W pokoju Mary jest ciemno, ma zaciągnięte zasłony. Sprawdzam inne okna. Wszędzie to samo. Dom wygląda… strasznie. Pozwalam wypaść kamykowi z dłoni.

Chciałabym porozmawiać z Mary chociaż przez jedną sekundę, żeby móc ją uspokoić. Nie ma powodu, by się obwiniała. Nie powinna mieć wyrzutów. Ten dupek dostał to, na co zasłużył, bez wątpienia. Mam nadzieję, że teraz, kiedy zrealizowałyśmy nasz plan zemsty, Mary ruszy z życiem dalej i nie zmarnuje już ani chwili na Reeve’a Tabatsky’ego.

MARY

Płaczę bez przerwy od dwóch dni. Nie jem, nie śpię, nie jestem w stanie nic robić.

Słyszę, jak ciocia Bette w łazience myje twarz i zęby. Jej nocny rytuał. Idąc do swojego pokoju, zatrzymuje się u mnie. Szlafrok ma ciasno związany wokół talii, a pod pachą trzyma gazetę.

Leżę na łóżku i gapię się w sufit. Nie potrafię nawet się zebrać na „dobranoc”.

Ciocia Bette obserwuje mnie przez moment. Następnie zagaja:

– Jest tu artykuł. – Pokazuje mi stronę gazety. Tekst na samej górze traktuje o balu, pożarze. Na zdjęciu widać salę gimnastyczną, czarny dym wylewa się przez okna, a drzwiami wysypuje się uczniowski tłum. – Uznali, że to coś z elektryką.

Odwracam się plecami do cioci, twarzą w stronę ściany, bo nie chcę rozmawiać o balu. Nie chcę nawet o nim myśleć. Przepracowałam już ten temat milion razy w swojej głowie.

Wszystko poszło nie tak. W końcu byłam gotowa, by zobaczył mnie tamtej nocy w mojej pięknej sukience – dumną, silną, odmienioną. Miałam konkretną wizję. Ciągle migałabym Reeve’owi w tłumie, a on byłby kompletnie naćpany narkotykami, które mu podałyśmy. Coś we mnie wydawałoby mu się znajome. Ciągnęłoby go do mnie. Pomyślałby, że wyglądam pięknie.

Przy każdym spotkaniu naszych spojrzeń moja ręka wędrowałaby do naszyjnika ze stokrotką, który dał mi na urodziny. Uśmiechałabym się i czekała, aż dojdzie do tego, kim jestem. W tym samym czasie nauczyciele obserwowaliby, jak coraz bardziej mu odbija. Wyczuliby, że coś nie gra. I kiedy w końcu dotarłoby do niego, kim jestem, zaciągnęliby go do gabinetu dyrektora i dostałby swoją karę.

Tyle że nie to się stało. Zupełnie nie.

Reeve rozpoznał mnie, gdy tylko na mnie spojrzał. Mimo tego, jak się zmieniałam od siódmej klasy, widział grubą dziewczynę, która była na tyle głupia, że uwierzyła w jego przyjaźń. Reeve widział Big Easy. Usłyszenie tego wyzwiska z jego ust wytrąciło mnie z równowagi tak samo jak wtedy, gdy wepchnął mnie do ciemnej, zimnej wody. Byłam dla niego tylko jednym. Niczym więcej. Byłam taka zła. Pękłam.

– Jeden z uczniów, który został ranny, to chyba jakiś ważny futbolista.

– Ma na imię Reeve – mówię cicho. – Reeve Tabatsky.

– Wiem. – Słyszę, jak ciocia Bette podchodzi bliżej. – To chłopak, który ci dokuczał, Mary.

Zamiast odpowiedzieć, zaciskam mocno usta.

– Długo o nim rozmawiałyśmy przy gorącej czekoladzie, kiedy przyjechałam na święta. Pamiętasz?

Pamiętam. Miałam nadzieję, że ciocia będzie miała dla mnie dobrą radę – rozwiązanie, dzięki któremu Reeve będzie już zawsze zachowywał się tak, jak podczas naszych kursów promem. Myślałam, że zrozumie. Ale ona kazała mi poskarżyć się nauczycielowi, kiedy Reeve znowu zacznie mi dogadywać przy innych dzieciach. „To go nauczy, że ma cię zostawić w spokoju”, powiedziała.

Zostawić mnie w spokoju? To ostatnia rzecz, jakiej chciałam.

Wtedy do mnie dotarło, że żaden dorosły mnie nie zrozumie. Nikt nie zrozumie relacji między Reeve’em a mną.

Słyszę płytki oddech cioci, która stoi kilka kroków ode mnie.

– Czy ty…

Odwracam się do niej.

– Czy ja co? – Wypowiadam to pytanie bardzo wrednie, ale nie jestem w stanie się powstrzymać. Czy naprawdę nie widzi, że nie mam nastroju na rozmowy?

Oczy cioci Bette się rozszerzają.

– Nic – mówi i wycofuje się z pokoju.

Nie jestem w stanie się z tym zmierzyć. Wstaję więc, narzucam sweter na koszulę nocną, zakładam tenisówki i wymykam się tylnymi drzwiami.

Idę wzdłuż Main Street w stronę klifów. Jest taki jeden, duży, z którego uwielbiam podziwiać widoki.

Ale dzisiaj z klifu widać tylko czerń. Czerń i cisza, jak na końcu świata. Zbliżam się małymi kroczkami do krawędzi, tak że moje palce za nią wystają. Trochę żwiru się osypuje, ale do moich uszu nie dociera plusk kamyków w wodzie. Przepaść ciągnie się w nieskończoność.

Zamiast tego słyszę, jak Reeve szepcze w moją stronę na balu. Big Easy. Jak echo, raz po raz, w kółko.

Zaciskam pięści, próbując wypchnąć z głowy wspomnienie tego, co działo się później. Ale to nie działa. Nigdy nie działa.

Były też te inne sytuacje. Na przykład jak Rennie spadła z piramidy cheerleaderskiej.

I wtedy, gdy wszystkie szafki zamknęły się w jednej chwili. Coś jest ze mną nie tak. Coś jest nie halo.

Chmura odsłania księżyc jak kurtyna scenę. Łuna światła odbija się od mokrych skał, sprawiając, że wszystko lśni.

W miejscu, gdzie kamienie mkną w dół, znajduje się ścieżka z wykrzywionych schodów. Schodzę nimi najniżej jak się da. Wyglądam za krawędź. Fale uderzają o skały daleko pode mną. Rozbijają się o klif i nasycają powietrze mgiełką.

Jeszcze jeden krok… jeden krok i wszystko odpłynie. Wszystko, co zrobiłam, wszystko, co zrobiono mnie, ostatecznie się rozmyje.

Nagle zrywa się podmuch wiatru, rozlega się plusk wody. Prawie mnie powala. Klękam i na czworakach wracam na ścieżkę.

Jest jedna rzecz, której nie potrafię odpuścić.

Reeve.

Kocham go mimo wszystkiego, co mi zrobił. Kocham go, nawet jeśli go nienawidzę.

Nie wiem, jak przestać.

A najgorsze, że nie wiem nawet, czy chcę.

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ

ROZDZIAŁ PIERWSZY

MARY

Kiedy w poniedziałek pierwsze promienie słońca wlewają się do mojego pokoju, coś zmusza mnie do wstania z łóżka, zamiast odwrócenia się w stronę ściany, jak przez cały ostatni tydzień. Wiedziałam, że powinnam wrócić do szkoły, ale do tej pory nie umiałam zebrać w sobie wystarczająco energii. Tkwiłam więc w łóżku.

Jednak dzisiaj jest inaczej. Nie jestem pewna czemu. To po prostu przeczucie. Jakbym musiała się tam znaleźć.

Zaplatam warkocz i zakładam sztruksową ogrodniczkę, koszulę oraz kardigan. Denerwuję się na spotkanie z Reeve’em; denerwuję się, że… znowu stanie się coś złego. A do tego lekcje. Nawet nie próbowałam nadrobić zadań domowych. Moje książki i zeszyty leżały nietknięte w plecaku w kącie pokoju. Biorę go teraz i zarzucam na jedno ramię. Nie mogę się martwić szkołą. Jakoś to ogarnę.

Przekręcam gałkę w drzwiach, ale zamek nie ustępuje.

Tak bywa w naszym domu. Zwłaszcza latem, kiedy drewno puchnie pod wpływem wilgoci. Drzwi są oryginalne, tak samo jak cała stolarka. Gałka jest szklana z mosiężną płytką i zamkiem w środku. Dzisiaj nie znajdzie się już czegoś takiego w sklepach.

Zazwyczaj wystarczy trochę poszarpać i puszcza, ale tym razem to nie działa.

– Ciociu Bette? – wołam. – Ciociu Bette?

Próbuję jeszcze raz przekręcić gałkę. Tym razem szarpię o wiele mocniej. Zaczynam panikować.

– Ciociu Bette! Pomocy!

W końcu słyszę, jak wchodzi po schodach.

– Coś jest nie tak z drzwiami! – krzyczę. – Nie chcą się otworzyć! – Znowu szarpię gałkę, żeby jej zademonstrować. Kiedy nie słyszę, żeby coś się działo po drugiej stronie, padam na kolana i patrzę przez dziurkę od klucza, żeby się upewnić, że ciocia cały czas stoi na korytarzu. Stoi. Widzę jej długą pomarszczoną bordową spódnicę. – Ciociu Bette! Proszę!

Ciocia wreszcie się rusza. Słyszę, jak przez chwilę zmaga się z drzwiami od drugiej strony, po czym je otwiera.

– Dzięki Bogu… – sapię z ulgą.

Już mam wyjść na korytarz, gdy zauważam coś na podłodze. Wygląda jak biały piasek albo kreda. Po lewej stronie widać, że proszek jest usypany w cienką, idealnie prostą linię, ale przed moimi drzwiami została ona przerwana przez ciocię Bette.

Co, u licha?

Nachodzi mnie myśl, żeby się pochylić i dotknąć tego czegoś, ale jestem ciut przestraszona.

Ciocia Bette zawsze interesowała się dziwnymi rzeczami jak smużenie, kryształy i przekierowywanie energii. Zawsze zwoziła bibeloty i talizmany ze swoich zamorskich podróży. Wiem, że to wszystko jest raczej nieszkodliwe, ale wskazuję na biały proszek i pytam:

– Co to jest?

Ciocia spogląda na mnie z winą wymalowaną na twarzy.

– Nic. Posprzątam.

Kiwam głową i mijam ją.

– Do zobaczenia za parę godzin.

– Czekaj – mówi pospiesznie. – Dokąd idziesz?

Wzdycham.

– Do szkoły.

– Lepiej będzie, jak zostaniesz w domu – sugeruje cichym, słabym głosem.

Jasne. Nie miałam łatwego tygodnia, wiem. Snułam się po domu smutna, płakałam. Ale cioci Bette wcale nie idzie lepiej. Mało śpi. Słyszę, jak nocami krząta się po swoim pokoju, jak wzdycha. Prawie w ogóle nie wychodzi. Rzadko też maluje, co może być najbardziej niepokojącym sygnałem. Kiedy ciocia Bette maluje, jest szczęśliwa, po prostu. Dobrze jej zrobi, kiedy dam jej trochę przestrzeni. Nam obu się to przyda.

– Nie mogę zostać w domu na zawsze. – Muszę podążać za intuicją. A coś podpowiada mi, że mam iść. – Idę dzisiaj do szkoły – powtarzam. Tym razem bez uśmiechu.

Schodzę po schodach, nie czekając na jej pozwolenie.

Zanim dojeżdżam do stojaka na rowery przy liceum wyspy Jar, słońce zdążyło się schować, przez co niebo zrobiło się zimne i niemrawe. Parking jest pusty, nie licząc samochodów paru nauczycieli i dostawczaków. Nasza szkoła przechodzi generalny remont instalacji po incydencie na balu. Wygląda na to, że zatrudnili wszystkich elektryków na wyspie, a ci pracują bez wytchnienia.

Cieszę się, że jestem tu wcześniej, przed innymi uczniami. Muszę się na spokojnie wdrożyć w szkolny tryb.

Ku mojemu zaskoczeniu podbiega do mnie Lillia. Kurtkę ma zapiętą pod szyję, a na głowę zarzucony kaptur. Z dnia na dzień robi się coraz zimniej.

– Hej – witam się nieśmiało i przypinam rower. Widzimy się pierwszy raz od balu. – Wcześnie jesteś.

– O matko, tak się cieszę, że cię widzę, Mary! – Kiedy nie od razu odpowiadam, marszczy czoło i ciągnie: – Jesteś na mnie zła? Nie dzwoniłaś, nie kontaktowałaś się. Znalazłam numer twojej cioci w książce telefonicznej, ale nie mogłam się dodzwonić. A Kat podjechała parę razy pod twój dom, jednak nikt nie otworzył drzwi.

To chyba było głupie uznać, że Lillia i Kat nie zauważą, iż ich unikam. Ale ja najzwyczajniej w świecie nie miałam ochoty oglądać nikogo ze szkoły. Nic osobistego.

– Przepraszam – mówię. – To było po prostu … ciężkie.

– Jasne, rozumiem. A dookoła tyle się dzieje. To pewnie dobrze, że cała nasza trójka się nie wychyla – stwierdza, choć nadal brzmi smutno. – Nie wiem, czy słyszałaś, ale Reeve wraca dzisiaj do szkoły.

Trudno mi przełknąć ślinę. Czy to właśnie dlatego miałam to dziwne przeczucie, że muszę tu być? Bo Reeve też dziś się pojawi?

– Jak on się czuje? Czytałam w gazecie, że ma złamaną nogę.

Lillia zaciska usta, a potem mówi:

– Wszystko z nim w porządku. Ale chyba wypada na resztę sezonu. – Prawdopodobnie dostrzega coś w wyrazie mojej twarzy, bo szybko potrząsa głową. – Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. – Odchodzi ode mnie, ale rzuca jeszcze przez ramię: – Pogadamy później, okej? Tęskniłam.

Reeve jest załamany. To ja go złamałam.

Dostałam to, czego chciałam.

Czyż nie?

Pospiesznie przekraczam próg szkoły. Prawie w każdej sali są duże dziury w ścianach wywiercone na potrzeby pracy elektryków. Muszę uważać, jak stawiam stopy, bo inaczej potknę się na zwojach nowych kabli biegnących wzdłuż korytarzy.

Wchodzę do sali, gdzie mamy godzinę wychowawczą, i siadam na kaloryferze przy oknie, podwijając sztruksową sukienkę pod siebie. Otwieram podręcznik i kładę go na kolanach. Nie uczę się. Nawet nie spoglądam na strony książki. Zerkam przez zasłonę włosów za okno, na parking, który pomału zapełnia się uczniami.

W ten weekend temperatura po raz pierwszy spadła poniżej zera i woźni nie tracili czasu, bo zakręcili fontannę na dziedzińcu. Tylko palacze i biegacze przełajowi są w stanie znieść ten chłód. Cała reszta gna do budynku.

Wychwytuję buczenie basu za oknem. SUV Aleksa wjeżdża na parking. Parkuje na miejscu dla niepełnosprawnych, blisko chodnika. Alex wysiada, po czym obchodzi samochód i otwiera drzwi pasażera.

Wszyscy na dziedzińcu odwracają się, żeby spojrzeć. Pewnie też słyszeli już o jego powrocie.

Reeve stawia nogę na ziemi. Ma na sobie siatkowe szorty koszykarskie i bluzę z kapturem z napisem „Futbol Wyspa Jar”. Alex wyciąga do niego dłoń, ale Reeve ignoruje ten gest. Przytrzymuje się drzwi i bierze zamach drugą nogą. Biały gips rozciąga się od góry jego uda aż do palców. Reeve balansuje na jednej stopie, podczas gdy Alex wyciąga z bagażnika jego kule. Wtedy z tylnego siedzenia wyskakuje Rennie. Z miejsca obok bierze plecak Reeve’a. Ten robi ruch, jakby chciał wziąć swoje rzeczy, ale Rennie kręci głową, wprawiając w ruch swój kucyk. Chłopak się poddaje i z pomocą kul zaczyna kuśtykać w stronę szkoły, trzeba przyznać, w dość szybkim tempie. Zostawia swoich przyjaciół w tyle.

Kilkoro uczniów podbiega do niego, uśmiecha się, wita go. Ale wszyscy patrzą głównie na jego nogę. Jeden chłopak próbuje pochylić się z długopisem i podpisać gips. Reeve jednak się nie zatrzymuje. Opuszcza głowę, udając, że ich nie widzi, i prze naprzód.

Jak zwykle. Każdy chce kawalątek Reeve’a. Większość z nich nigdy go nie dostanie.

Ale ja raz go miałam.

ROZDZIAŁ DRUGI

LILLIA

Minęła już połowa lekcji matematyki, kiedy nagle rozlega się pukanie do drzwi. To szkolna sekretarka, pani Gardner. Tego dnia założyła totalnie nietwarzową granatową marynarkę; jest za długa i jej sylwetka wygląda w niej kanciasto, a do tego ma wielkie złote guziki. Zupełnie jakby podebrała ją mężowi z szafy. W 1980 roku. Niskie kobiety według mnie nie powinny nosić marynarek. Chyba że krótkie i dopasowane, z rękawami trzy czwarte.

Wracam do swojej karty pracy. Rozwiązujemy pochodne. To nawet nie takie skomplikowane. Rok temu wszyscy mówili, że matematyka będzie najtrudniejsza. Yyy, serio?

Ale wtedy pani Gardner kładzie żółtą karteczkę na mojej ławce. W pierwszym wierszu jest napisane: „Lillia Cho”. Niżej: „zgłosić się do gabinetu pedagoga”. W miejscu przeznaczonym na godzinę spotkania widnieje: „teraz”.

Czuję, jak wszystko we mnie się spina. Odgarniam włosy za ramię i się pakuję. Alex spogląda na mnie, kiedy wychodzę z klasy. Uśmiecham się do niego i wzruszam beztrosko ramionami, jakbym chciała powiedzieć: „Nie mam pojęcia, o co może chodzić”.

Szybko przemykam korytarzem. Gdybym miała kłopoty, gdyby ktoś odkrył, co zrobiłam Reeve’owi podczas balu, raczej szłabym teraz do gabinetu dyrektora. Nie pedagoga.

Pan Randolph jest moim pedagogiem od pierwszej klasy. Nie jest zbyt stary. Jego dyplom ukończenia college’u ma dziesięć lat. Kiedyś to sprawdziłam. Założę się, że był uroczy za swoich szkolnych lat, ale zaczął łysieć. Jego rodzice są właścicielami stajni, gdzie trzymamy mojego konia, Phantoma. W gabinecie jest mnóstwo tabliczek jeździeckich i medali z czasów, kiedy jeszcze startował w zawodach.

Czekam chwilę w drzwiach. Pan Randolph rozmawia przez telefon, ale gestem zaprasza mnie do środka. Siadam i układam sobie w głowie, co powiem, gdyby rzeczywiście wziął mnie w ogień pytań. Zrobię grymas i rzucę coś w stylu: „Panie Randolph! Dlaczego miałabym zrobić coś takiego? Reeve jest jednym z moich najbliższych przyjaciół. To absurdalne! Nie wiem nawet, jak mam na to zareagować”. A potem skrzyżuję ręce i zamilknę do czasu, aż rodzice zorganizują mi prawnika.

Pan Randolph robi poirytowaną minę i pociera łysiejącą głowę. Zastanawiam się, czy właśnie dlatego łysieje przedwcześnie – bo jest zestresowany i całymi dniami pociera głowę.

– Tak, okej, tak. Dziękuję. – Odkłada słuchawkę i wypuszcza oddech. – Czemu jesteś taka podenerwowana, Lillia?

Wymuszam uśmiech.

– Dzień dobry, panie Randolph.

– Ostatnio nie widuję cię w stajni. Chyba nie myślisz o sprzedaniu konia, co?

– Nie! Nigdy nie sprzedałabym Phantoma!

Pan Randolph się śmieje.

– Wiem, wiem. Ale gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie, wiesz, do kogo zadzwonić najpierw?

Kiwam głową, ale nie ma szans. Nigdy, przenigdy nie sprzedałabym swojego konia.

– Tak.

– Więc… przeglądałem protokoły twoich ocen. Prezentują się bardzo dobrze, Lillia. Bardzo dobrze. Możesz mieć nawet szansę na otwieranie uroczystości wręczenia dyplomów.

Ogarnia mnie ulga.

– Wow. To niesamowite. Tata się ucieszy.

Pan Randolph otwiera teczkę z moim nazwiskiem. Zastanawiam się, czy poda mi moją pozycję w klasyfikacji klasowej, ale wtedy on mówi:

– Zauważyłem jednak, że jeszcze nie zaliczyłaś testu pływackiego.

– Och… – Odkąd liceum wyspy Jar dorobiło się własnego krytego basenu, wszyscy uczniowie muszą zaliczyć test pływac­ki. To część wymagań do zdania.

– Chyba że to jakiś błąd?

Kręcę się na krześle.

– Nie. Nie podeszłam do testu.

Pedagog przechyla głowę na boki.

– Cóż, wiesz chyba, że zdanie go jest wymagane, żeby ukończyć szkołę?

– Chyba że przyniosę zwolnienie lekarskie, tak?

Wygląda na zaskoczonego. Zaskoczonego i zawiedzionego.

– Zgadza się. Chyba że przyniesiesz zwolnienie. – Zamyka teczkę. – Ale czy nie chcesz nauczyć się pływać, Lillia?

– Wiem, jak nie utonąć, panie Randolph – zapewniam go. – Ale samo pływanie to po prostu nie mój konik.

Rzuca mi spojrzenie, jakbym gadała od rzeczy.

– To przydatna umiejętność, Lillia, zwłaszcza dla dziewczyny, która mieszka na wyspie. Któregoś dnia może uratować ci życie. Albo komuś innemu. Obiecaj mi, że jeszcze to przemyślisz.

Przemyślę. Przemyślę, jak poprosić tatę o zwolnienie lekarskie. Jeśli tego nie zrobi, na bank Kat wypisze mi je na jego drukach.

Kiedy wracam do klasy, ktoś przypina papierowe dynie na wielkiej tablicy ogłoszeń, obramowując nimi kalendarz na październik. Minął trochę ponad miesiąc, od kiedy Kat, Mary i ja wpadłyśmy na siebie w toalecie dla dziewczyn. Nie wiem, czy to, co nas połączyło, to łut szczęścia, czy może wręcz przeznaczenie. Cokolwiek jednak to było, cieszę się, że nas spotkało.

Siedzimy przy stoliku na stołówce, a ludzie wciąż podchodzą i próbują się podpisać na gipsie Reeve’a. Reeve, którego znam, chełpiłby się taką atencją, rozkoszowałby się każdą jej sekundą. Ale nie ten gość. Ten ma to gdzieś. Chce tylko rozmawiać o swojej rehabilitacji z Rennie. Siedzą blisko siebie po drugiej stronie stołu, jego chora noga spoczywa na jej kolanach.

– Teraz, kiedy jeszcze noszę zwykły gips, skupiam się wyłącznie na górnych partiach ciała – mówi Reeve. – Klata, bicepsy, tricepsy, plecy, kręgosłup. Zrobię masę od pasa w górę. Za trzy, może cztery tygodnie dostanę lekki gips. A wtedy bum, hydroterapia!

Wpatruję się niczym zahipnotyzowana, jak pochłania dwie piersi z kurczaka przyrządzone na parze i wielką torebkę pokrojonych marchewek ze szpinakiem. Wciąga jedzenie jak odkurzacz.

– Zamówiłam ci wczoraj pas wypornościowy – oznajmia Rennie. – Powinien przyjść pod koniec tygodnia.

Alex ciągle nachyla się do Reeve’a i stara się go przekonać, żeby przyszedł w piątek na mecz, ale oczywiście egoistyczny Reeve nie chce o tym słyszeć.

– Reeve, no weź – mówi Alex. – Wiesz, że to podniesie morale drużyny. Wszyscy są przerażeni, że Lee Freddington będzie znowu rozgrywającym.

– To dlatego że Freddington nie potrafi w ogóle rzucać – dodaje Derek z buzią pełną pizzy.

To prawda. W zeszły piątek mieliśmy pierwszy mecz bez Reeve’a i okazał się on kompletną porażką. Przegraliśmy z drużyną, która jest na przedostatnim miejscu w naszej lidze.

– Tęsknimy za tobą. No i może mógłbyś dać Freddingtonowi jakieś rady – wtrąca się PJ.

– No! – potwierdza ochoczo Alex. – Nie musisz zakładać stroju. Po prostu będziesz za linią boczną. Serio uważam, że to zrobi sporą różnicę.

Reeve jednym haustem wypija muscle milk. Ocierając kącik ust, odpowiada:

– Jesteście skazani na siebie. Nie mogę was dłużej ciągnąć w górę. Muszę martwić się o siebie. Jeśli się teraz nie ogarnę, nie będę grał następnej jesieni.

– Wciąż jesteś kapitanem naszej drużyny – przypomina mu Alex.

– Muszę się skupić na powrocie do zdrowia – stwierdza Reeve. – Kładę się do łóżka przed dziewiątą i wstaję o piątej trzydzieści, żeby poćwiczyć. Myślisz, że mam czas na mecz?

– Zastanów się jeszcze. – Alex nie rezygnuje. – Nie musisz decydować dzisiaj. Po prostu zobacz, jak będziesz się czuć w piątek wieczorem. – Jego determinacja przyprawia mnie o ból brzucha. Ja dawno już bym sobie odpuściła.

Potrząsając ze smutkiem głową, Derek dopowiada:

– Kurde, nie mogę uwierzyć, że przytrafiło ci się coś takiego. Czekałem, aż zobaczę cię na kanale ESPN, jak robisz przyłożenia jesienią za rok.

Reeve wpycha do buzi kopiaty widelec sałatki. Żując wściekle, mówi:

– Zobaczysz. Nie skreślaj mnie.

– No właśnie, Derek – dodaje Rennie, rzucając mu gniewne spojrzenie. – Od tej chwili to strefa bez narzekania. Dozwolone tylko pozytywne myślenie.

Reeve dźwiga się z siedzenia i staje o kulach.

– Dokąd idziesz? – pyta go Rennie.

– Do toalety.

Odchodzi, a Rennie obserwuje go jak sokół, gotowa do pomocy, gdyby jej potrzebował. Dopiero kiedy Reeve znika, Rennie się rozgląda, by się upewnić, że nikt nie podsłuchuje, po czym odzywa się do Ash:

– Jest taki silny. Kilka dni temu praktycznie płakał w moich ramionach, kiedy się dowiedział, że Alabama odpada. Ta szkoła to był pewniak! A teraz musiał błagać trenerów, żeby dali mu pierwszy rok na powrót do formy. – Zamyka oczy i pociera skroń. – Uważają, że nie wróci do formy sprzed wypadku. Nie mogę się doczekać, aż udowodni tym idiotom, jak bardzo się mylą. – Rennie bierze łyk napoju gazowanego. – Może nie wyląduje w szkole, która jest w pierwszej lidze, ale każda szkoła z trzeciej lub czwartej ligi będzie miała szczęście, wybierając go na swojego zawodnika.

– Znowu u niego spałaś? – szepcze Ash.

Znowu? A więc robią sobie nocowanki? Jestem jeszcze w stanie uwierzyć, że Paige pozwoliłaby Rennie spać w domu chłopaka, ale rodzice Reeve’a zawsze wydawali mi się dość tradycyjni. Chodzą co niedzielę do kościoła, a Reeve zwraca się do swojego ojca bardzo oficjalnie.

Przeczesując dłonią włosy, Rennie odpowiada:

– Jestem teraz w zasadzie jedynym, co trzyma go przy zdrowych zmysłach.

– Czy wy w końcu ZR? – pyta ją tajemniczo Ash.

– Co oznacza ZR? – ciekawię się.

– „Zdefiniować relację”. – Rennie przewraca oczami, jakbym była kretynką. Ale nie spogląda na mnie, tylko odpowiada Ash: – I nie. Jeszcze nie. Ma teraz za dużo na głowie. Chcę po prostu być dla niego wsparciem. Tego potrzebuje. – Wstaje i zabiera swoje rzeczy. – Idę go poszukać. – Pochyla się jeszcze i daje Ash buziaka w policzek. – Pa, Ash. Pa, PJ, pa, Derek.

Odchodzi bez najmniejszego gestu pod moim adresem. Nikt nie zauważa, że Rennie pożegnała się ze wszystkimi oprócz mnie.

Jest tak od balu – a właściwie z każdym dniem jest tylko gorzej. Obstawiam, że Rennie jest na mnie zła. Naprawdę zła.

Jak tylko opuszcza stołówkę, pytam Ash:

– Czy Rennie mówiła coś o mnie?

Przesuwa się niespokojnie na swoim miejscu. Ona też unika mojego spojrzenia.

– Co masz na myśli?

– Od czasu balu zachowuje się w stosunku do mnie jak totalna sucz. To dlatego, że zostałam królową, a ona nie? – Przygryzam dolną wargę. – Oddam jej swoją tiarę, jeśli tak bardzo jej pragnie.

Ash w końcu podnosi na mnie wzrok.

– Lil, nie chodzi o to. Pocałowałaś Reeve’a na scenie.

Rozdziawiam usta.

– Nie pocałowałam go! To on pocałował mnie!

– Ale pozwoliłaś mu na to. Na oczach wszystkich.

Chyba zaraz się rozpłaczę.

– Ash, nie chciałam tego! Zmusił mnie. Wiesz przecież, że nawet go nie lubię. I… dlaczego Rennie jest zła na mnie, a nie na Reeve’a?

Ash wzrusza ramionami.

– To jej pierwsza miłość. To jej Reevie. Wszystko mu wybaczy.

– Ale to nie fair… – szepczę.

– Powiedz jej, że ci przykro – sugeruje. – Że nigdy nie pomyślałabyś o Reevie w ten sposób.

Marszczę czoło i odchylam się lekko od stołu. Może to polepszyłoby sytuację, ale nie sądzę.

– No właśnie – rzucam. – Nie powinnam w ogóle być do tego zmuszona.

ROZDZIAŁ TRZECI

MARY

Jest koniec tygodnia i właśnie wychodzę ze szkoły, kiedy słyszę, jak Kat krzyczy na parkingu. To zaczepny krzyk, nie z przerażenia czy coś. Rozglądam się i spostrzegam ją kilka metrów dalej z papierosem między zębami, próbującą ściągnąć z jakiegoś gościa flanelową koszulę.

Kojarzę go. Nie wiem, jak ma na imię, ale zawsze widzę, jak wałęsa się bez celu po terenie szkoły. Chyba nie chodzi na żadne zajęcia. A jeśli tak, jego nauczyciele muszą mieć bardzo liberalne podejście do kwestii frekwencji.

Kat mogłaby być w drużynie zapaśniczej wyspy Jar, ma taką dobrą pracę nóg. Podskakuje na palcach, okręca się w lewo i prawo, zaciągając tył koszuli na głowę chłopaka. Założę się, że nauczył ją tego brat.

Chłopak stoi niepewnie na nogach, chyba nie za bardzo wie, jak stawić opór dziewczynie. Kat zdecydowanie to wykorzystuje. Jest agresywna, ciągnie i szarpie, tak że ma już większość koszuli w rękach, odwraca uwagę chłopaka, szturchając go między żebrami albo ciągnąc gumkę, którą związał swoje sięgające ramion włosy. Zaledwie kilka chwil i chłopak trzyma swoją koszulę już tylko za rękaw.

Kat zapiera się stopami, jakby szykowała się na przeciąganie liny. Ostrzega go:

– Porwie się, jeśli nie puścisz, Dan.

– Dobra, dobra – poddaje się w końcu chłopak.

Kat wydaje z siebie okrzyk zwycięstwa i okręca się, majtając flanelą jak lassem.

– To nauczka dla ciebie. Kiedy czegoś chcę, biorę to sobie. I tyle.

Dan czerwienieje. A ja wybucham śmiechem. Ta dziewczyna jest doprawdy szalona.

Kat chyba mnie słyszy, bo natychmiast odwraca się w moją stronę. Delikatnie przekręca brodę. Uśmiecham się do niej i już mam wsiąść na rower i odjechać, kiedy ona robi coś zaskakującego.

Podnosi palec, jakby dawała mi znać, że mam poczekać.

To tak przelotny gest, że zastanawiam się, czy może tylko go sobie wyobraziłam. Nigdy wcześniej tak nie robiłyśmy. Wśród ludzi udawałyśmy, że się nie znamy. Teraz to już chyba nieaktualne, skoro nasz plan zemsty się dopełnił. A jednak wyciągam książkę, którą muszę przeczytać na zajęcia, i kartkuję ją, żeby nie wyglądało to na zbyt oczywiste. Patrzę, jak Kat zadeptuje papierosa.

– No weź, Kat. Oddaj!

Kat zakłada koszulę na swoją bluzę.

– Ale ja mam ochotę ją ponosić. Obiecuję, że zwrócę ci ją w poniedziałek. Będzie mną pachnieć.

Dan udaje poirytowanie, ale widać, że ją lubi, bo bardzo łatwo jej odpuszcza.

– Podwieźć cię do domu?

– Nie. Przejdę się. Ale mogę pożyczyć jeszcze jednego papierosa?

Nie potrzebuje jego zgody. Bierze papierosa i wkłada go sobie za ucho.

Następnie kieruje się na ścieżkę rowerową.

Odkładam książkę i zaczynam wolno prowadzić rower, czekając, aż Kat mnie dogoni. Mimo wszystko nadal powinnyśmy uważać.

– Trzymasz się, Mary? – pyta, zbliżając się do mnie.

– Tak – odpowiadam z westchnięciem. – Jakoś.

– Dużo razy wpadałaś na Reeve’a w tym tygodniu?

– Nie za bardzo. – Odgarniam włosy za uszy, wzrok mam wbity w chodnik. – Ludzie gadają, że podobno Reeve może stracić wszystkie stypendia futbolowe przez tę kontuzję. – Czuję, jak drży mi dolna warga, gdy tylko wypowiadam te słowa. – Czy to prawda?

Kat wzrusza ramionami.

– Może. A może nie. Przecież nie stracił nogi. To złamanie. I nawet nie jakieś bardzo poważne. Mój brat raz złamał kość udową podczas wyścigu rowerowego. Teraz jego lewa noga jest o centymetr krótsza od prawej. – Jej głos jest dziwnie poważny. Czuję, jak zatrzymuje na mnie spojrzenie, jakby czekała, czy się załamię. Unoszę brodę i zmuszam się do niemrawego uśmiechu, choć wiem, że w oczach mam łzy.

Wtedy to Kat odwraca wzrok. Schodzi ze ścieżki i zrywa garść brązowiejących liści z wiszącej nisko gałęzi.

– Będzie dobrze. Zaufaj mi. Reeve coś wykombinuje. On tak już ma.

Kiwam głową, bo co mogę powiedzieć. Ja też sobie poradzę. Przeżyłam ten tydzień. To już coś.

Stwierdzam, że najlepiej będzie, jeśli zmienię temat.

– Kim jest ten gość, z którym rozmawiałaś? – pytam. – Lubisz go?

– Błagam cię! Dan? – Kat przewraca oczami. – Mary, nie potrzebuję żadnych dramatów z chłopakami. Nie kiedy zostało mi jakieś siedem miesięcy na tej wyspie. Jest tylko chwilowym lekiem na moją nudę.

Gdyby to było takie proste. Znaleźć chłopaka, który mi się podoba i któremu ja też się spodobam. Kat ma doświadczenie z płcią przeciwną, ja nigdy nawet się nie całowałam. Pewnie dlatego, że gdzieś tam w środku cały ten czas wzdycham za Reeve’em, licząc, że w końcu uzna mnie za wartą swojej uwagi.

No i znowu. Myślę o Reevie, nawet kiedy staram się tego unikać. To jak choroba.

– Co dzisiaj robisz, Mary? – pyta Kat i zanim zdążę odpowiedzieć, ciągnie: – Jadę na ląd na koncert do sklepu muzycznego mojej kumpeli. To zespół deathcore’owy, nazywają się Day of the Dogs, robią supershow i angażują publiczność; trzeba się drzeć ile sił w płucach. Wiem, że masz w sobie moc. – Mówi to w formie żartu, odnosi się do mojego krzyku w noc balu, ale żadna z nas się nie śmieje. – Powinnaś ze mną pojechać. Może ci to pomóc. Wyrzucisz z siebie to, co cię zjada od środka.

Nie wiem, co to jest deathcore, i mimo że doceniam jej ofertę, na razie powinnam wziąć na wstrzymanie.

– Mam mnóstwo pracy domowej do nadrobienia – wymawiam się. – Jeszcze trochę mi zejdzie.

Kat patrzy na mnie przez chwilę, a ja wiem, że dodaje dwa do dwóch. W końcu odwraca się tak, by osłonić się od wiatru, i próbuje zapalić papierosa.

– Okej, Mary. Słuchaj. Wiem, że masz doła po tym balu. Nie wszystko zadziało się tak, jak planowałyśmy, i kumam, to straszna lipa. Po śmierci mojej mamy nie odzywałam się przez jakieś pół roku. – Zaciąga się parę razy i sprawdza końcówkę papierosa, żeby się upewnić, że się żarzy. – Wiesz o mojej mamie, prawda?

Kiwam głową. Chyba Lillia raz o tym wspomniała, przelotnie. Rak. Ale Kat nigdy wcześniej o niej nie mówiła. I jakaś cząstka mnie się cieszy, że to zrobiła, że czuje się przy mnie na tyle komfortowo, żeby się tym podzielić.

– Tak myślałam, ale wolałam spytać. – Zaciąga się długo i mocno, po czym wypuszcza dym. – W każdym razie taki sposób nie był zdrowy. Takie zamknięcie się w sobie. Nie pomogło mi. Nie można być smutnym na zawsze. A już na pewno nie przywróci to życia mojej mamie. W którymś momencie po prostu trzeba ruszyć dalej.

Zatrzymuję się.

– Jak to się robi?

Kat ściska papierosa wargami i pakuje ręce do kieszeni.

– Powinnaś… no nie wiem. Zapisać się do jakichś klubów. Zaangażować się bardziej w życie szkoły. Zapełnić czas do końca szkoły.

– Na przykład jakich klubów?

Jej twarz wykrzywia się w grymasie.

– Nie wiem, Mary! Kluby to nie moja bajka. Zależy, co cię interesuje. Musisz po prostu wyjść do ludzi. Zawrzeć nowe znajomości. Skupić się na rzeczach, które cię uszczęśliwiają. Nie chcę brzmieć jak sucz, ale musisz się ogarnąć, bo przed tobą cały kolejny rok tutaj.

W jej ustach brzmi to tak prosto. A może to jest takie proste?

– Wiem, że masz rację – przyznaję. – Jest… ciężko.

– Ale nie musi być. – Kat opiera się o drzewo. – Po prostu to robisz i nie pozwalasz dojść do głosu uczuciom. – Klepie się po klatce piersiowej. – Ja prawie w ogóle nie myślę o swoich uczuciach. Wiesz czemu? Bo gdybym płakała nad każdą złą rzeczą, która mnie spotkała, nigdy nie wyszłabym z łóżka. – Jej oczy odnajdują moje. Kat wpatruje się we mnie intensywnie. – Obiecuję ci, że będzie lepiej. Musisz po prostu przeżyć ten etap.

Opatulam się kurtką. Kat ma rację, wiem o tym. Jestem zbyt mądra, żeby się tak dobijać. Straciłam rok życia po próbie samobójczej z powodu tego, co zrobił Reeve. Nie mogę pozwolić, by to się powtórzyło.

– Dziękuję. – Naprawdę jestem jej wdzięczna z całego serca. Bo jest wielka różnica między wtedy a teraz. Teraz mam przyjaciół, którzy się o mnie troszczą.

Siedzę nad pracą domową, dopóki daję radę zdzierżyć widok podręczników, a potem idę na spacer wzdłuż Main Street. Do portu dokuje prom, a pierwszym pojazdem, który opuszcza pokład, jest autobus szkolny pełen zawodników drużyny futbolowej. Okna są pomazane różnymi liczbami i tekstami typu: „Utopić te mewy!”.

Kurczę.

Chyba mamy dzisiaj mecz.

Kieruję się na boisko. Łatwo znaleźć miejsce na trybunach. W porównaniu z meczem przed balem jest co najwyżej połowa widzów. To chyba skutek tego, że zespół stracił swoją gwiazdę. Pierwszy mecz po wypadku Reeve’a przegraliśmy, i to z kretesem. Nasz zapasowy rozgrywający, Lee Freddington, nie dociągnął nawet jednego przyłożenia.

Grupka cheerleaderek ćwiczy okrzyk „O-brona! O-brona! O-brona!”. Chyba często będziemy słyszeć to zawołanie, skoro nasza drużyna w zasadzie nie ma już ataku. Reszta dziewczyn kręci się wzdłuż linii bocznych, jakby to był trening, a nie mecz. Rennie siedzi po turecku na trawie z nosem w telefonie. Lillia i Ashlin rozmawiają ze sobą przy ławce zawodników. Gdy Lillia mnie zauważa, uśmiecha się. Odwzajemniam gest.

Komentator wita naszych przeciwników, a następnie nasze cheerleaderki ustawiają się i kierują do wyjścia na boisko, by powitać chłopaków, gdy ci będą wybiegać. Patrzę, jak Teresa Cruz staje na przodzie. Jako że jest cheerleaderką Lee Freddingtona, chyba jest teraz ważniejsza.

Rennie to zauważa i staje tuż przed Teresą.

Reeve wychodzi na boisko pierwszy. Ma na sobie swoją jerseyową koszulkę i dresy, czyli to samo co w szkole. Jak tylko się pojawia, wszyscy na trybunach wstają i wznoszą na jego cześć okrzyki. To jednak nie ten sam entuzjazm co na początku sezonu. Bardziej przygaszony aplauz. Wyrażający szacunek. Kurtuazję.

Reeve próbuje iść o kulach najszybciej, jak umie, ale ziemia jest rozmiękczona przez deszcz, który męczył wyspę w tym tygodniu, i kule zapadają się w błocie. Im szybciej Reeve stara się iść, tym głębiej się zapada, co w efekcie tylko go spowalnia.

Reszta zawodników wypada z szatni. Próbują zostać w tyle, za Reeve’em, pozwalając, żeby ich prowadził, ale on porusza się tak wolno, że robi się za nim korek.

I wtedy bokiem przebiega Lee Freddington. Mija Reeve’a, kompletnie go ignorując, i przejmuje prowadzenie. Jakby dawał im wszystkim przyzwolenie, reszta zawodników również wymija Reeve’a. W efekcie Reeve ląduje prawie na szarym końcu, razem z Aleksem, PJ-em, trenerem drużyny i chłopakami od wody, którzy dźwigają lodówki. Widzę, że na jego twarzy maluje się coraz większa frustracja. W pewnej chwili zahacza dołem gipsu o ziemię, przez co przestrzeń między usztywnieniem a palcami zapełnia się trawą i ziemią. Jego twarz robi się czerwona, jakby zaraz miał wybuchnąć.

Przestaję bić brawo i siadam, wsuwając dłonie pod uda. To głupie. Wiem, że to czyni mnie słabą. Ale Reeve nie jest na to zupełnie przygotowany. Nie wie, jak znieść bycie z boku. Jest przyzwyczajony do bycia w centrum wszystkiego. Patrzenie na to niemal sprawia mi ból; jakby księżyc i gwiazdy wygnano z nieba i skazano na bycie śmiertelnymi, jak my.

Chciałam, żeby Reeve miał kłopoty, żeby stracił to, co dawało mu tyle pewności siebie, co sprawiało, że czuł się lepszy od innych. I zasługiwał na to, czuję to podskórnie. Ale jakaś cząstka mnie woli, żeby nigdy nie musiało dojść do tego wszystkiego. Żebyśmy nigdy nie musiały go złamać, by dostał nauczkę.

Na początku idzie nam okropnie, jak można było przewidzieć. Lee Freddington odzyskuje piłkę na starcie drugiej kwarty. Przy pierwszej okazji do podania zawodnicy przeciwnej drużyny prawie go powalają. Nasz trener prosi o czas i krzyczy na chłopaków z obrony.

Patrzę, jak Reeve wychwytuje Lee Freddingtona na linii bocznej i daje mu parę wskazówek. Robi tak przez cały mecz. Ale Lee ledwo raczy go spojrzeniem. Nie spogląda mu w oczy. I to nie dlatego, że jest zażenowany. Po prostu sądzi, że nie potrzebuje jego pomocy.

Tuż przed wyjściem z powrotem na boisko Freddington podchodzi do Aleksa Linda. Zarzuca mu ramię na barki i coś do niego mówi. Reeve patrzy na nich z zaciśniętymi szczękami.

Chwilę później nasza drużyna wybiega na boisko. Lee prowadzi chłopaków, a kiedy piłka jest w grze, wyciąga rękę do tyłu, jakby miał naprawdę zaszaleć. Na samym końcu boiska Alex Lind wyprzedza innego zawodnika. Lee rzuca piłkę, która leci podkręcona i ląduje w rękach Aleksa.

Przyłożenie.

Wstaję, gdy PJ zdobywa dodatkowy punkt. Kiedy mijam linię boczną, cheerleaderki ustawiają się, żeby wykonać swoje indywidualne choreografie w nagrodę za to zagranie.

Kiedy Teresa Cruz wychodzi na przód, Rennie podbiega i chwyta ją za sweter.

– Co ty wyprawiasz?

– Lee zrobił przyłożenie. Zamierzam to uczcić.

Rennie rzuca jej takie spojrzenie, jakby Teresa była idiotką.

– Alex złapał przyłożenie. To on zdobył punkty.

Teresa prycha.

– Ale zawsze robimy choreografię dla rozgrywającego…

– Naszym rozgrywającym jest Reeve. Lee jest tylko drugorzędnym śmieciem.

Wtedy Rennie odchodzi i wykonuje choreografię dla Reeve’a z tak głośnym okrzykiem, że ten kurczy się na swoim miejscu.

Rennie myśli, że wie, czego potrzebuje Reeve, ale tak naprawdę nie ma pojęcia. Nie chce, żeby wszyscy na niego patrzyli. Już nie. Chce mieć święty spokój.

Kieruję się do domu. Dokładnie to zrobię. Zostawię Reeve’a w spokoju. Nawet więcej: przeprogramuję swoją głowę, tak by o nim nie myśleć. Wymażę uczucia do niego. To jedyny sposób.

W salonie natrafiam na ciocię Bette. Siedzi na podłodze, w ciemności, z rozstawionymi dookoła świeczkami. Wosk zbiera się w małych kałużach na deskach. Mój tata dostałby szału, gdyby to zobaczył. Zawsze mówi, że podłoga to jego ulubiona część domu. Jest cedrowa w najpiękniejszym czerwonawym odcieniu.

– Jestem – ogłaszam, wchodząc do pokoju.

Ciocia lekko podskakuje z zaskoczenia. Kiedy się zbliżam, zauważam, że ma przed sobą rozłożony kawałek prześcieradła. Pełno na nim suchych liści i ziół. Dzieli je na małe bukieciki i związuje sznurkiem.

Gdy kończy plątanie supła, mówi:

– Nie wiedziałam, że wyszłaś. – Jej ton jest poirytowany, jakbym przeszkodziła jej w czymś ważnym.

– Poszłam na spacer – wyjaśniam, po czym dodaję: – Przepraszam. – Mimo że nie mam za co przepraszać. Następnie wskazuję na bukieciki i pytam: – Co to?

Ciocia bierze gałązkę i pociera liść między palcami.

– Starożytne zioła.

Wygląda jak rozmaryn. A może tymianek? Nie wiem.

– Okej – mówię. – Cóż, dobranoc.

U stóp schodów dostrzegam filiżankę. W środku jest jeden taki bukiecik – podpalony. Jarzy się na czerwono, ulatnia się z niego dym, którego spiralna strużka sięga aż sufitu.

Co, u diabła?

Zaczyna mnie boleć głowa.

– Ciociu Bette?! – wołam, kaszląc. – Czy to bezpieczne zostawiać to tak podpalone w korytarzu? – Martwię się, że brzmię jak protekcjonalna bufonka, ale serio, to dość denerwujące. Poza tym robi mi się niedobrze.

Ciocia nie odpowiada.

Nieważne.

Omijam filiżankę, uważając, żeby nie wdychać dymu, i idę do swojego pokoju.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Fire with Fire

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczynie: Agata Garbowska-Karolczuk, Monika Rossiter

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt okładki: Ewa Popławska

Ilustracja na okładce: © Aglaia / Stock.Adobe.com

Copyright © 2013 by Jenny Han and Siobhan Vivian.

Published by arrangement with Folio Literary Management, LLC and GRAAL Literary Agency.

Copyright © 2023 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Natalia Laprus, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone.

Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-687-4

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka