VII. Droga do światła. Tom 3 - Krzysztof Baszczyj - ebook

VII. Droga do światła. Tom 3 ebook

Krzysztof Baszczyj

4,7

Opis

Nadchodzi starcie między dwoma wybrańcami spośród władców żywiołów, które zdefiniuje kolejne lata. Jedynie jeden z nich może wygrać ową walkę. Jeden pojedynek, od którego zależeć będą losy Leśnego Kontynentu. Tom trzeci, zarazem ostatni, z serii „VII”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotmniepozwal

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra fabuła, ciekawe fantazy.
10
G1234

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra lektura, cała seria-to duży plus. Nie często trafia się tak dobra i bogata w treść lektura. Zakończenie rewelacyjne.Uważam, że te książki są na dużym poziomie.
10

Popularność




Krzysztof Baszczyj

VII. Droga do światła. Tom 3

Projektant okładkiGenowefa Baszczyj

© Krzysztof Baszczyj, 2022

© Genowefa Baszczyj, projekt okładki, 2022

Nadchodzi starcie między dwoma wybrańcami spośród władców żywiołów, które zdefiniuje kolejne lata. Jedynie jeden z nich może wygrać ową walkę. Jeden pojedynek, od którego zależeć będą losy Leśnego Kontynentu. Tom trzeci, zarazem ostatni, z serii „VII”.

ISBN 978-83-8324-137-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Leśny kontynent

Królestwo ludzi

Część V

Geneza powietrza (lata 7400–7445 według kalendarza elfów Olivinir)

Rozdział pierwszy

Narodziny (rok 7400 według kalendarza elfów Olivinir)

William siedział przed domem. Czekał zniecierpliwiony. Elizabeth strasznie krzyczała. Bardzo się martwił.

— Coś jest nie tak, mówię ci, Jack. — William ruszył w stronę domu, nie mógł tego znieść. Nie mógł tak po prostu czekać. Jack również wstał. Zatarasował drogę swemu przyjacielowi i na chwilę położył swoje dłonie na jego klatce piersiowej. Po kilku sekundach jednak zabrał dłonie, po czym ostentacyjnie trzymał je w powietrzu.

— Tylko będziesz przeszkadzał. — Jack był przyjacielem Williama. Był średniego wzrostu, a jego wygląd był nietypowy jak na mieszkańca Cichej Wioski. Większą część życia spędził na morzu i to — jak zwykł sam mawiać — znacznie go zmieniło. Miał brązowe dredy i warkocz, charakterystyczne wąsy i brodę z dwoma warkoczykami, na które nakładał koraliki. Miał stale pomalowane oczy o ciemnobrązowym kolorze. Od dziecka znali się z Willem, ufali sobie ponad życie. Choć Jack czasami zawodził swego przyjaciela, kierując się egoizmem, to w sprawach najistotniejszych można było na niego liczyć. Tym razem chodziło o rodzinę, a to była niewątpliwie sprawa najważniejsza. William postanowił go posłuchać i usiadł ponownie.

— Cholera, po prostu się martwię. Ile to już trwa.

Jack pokiwał głową, chodząc przy tym dookoła Williama.

— Nie martw się, będzie dobrze. Dzieciak będzie zdrowy i silny jak ojciec. Nie tak silny jak ja, to wiadome, ale nadal. Wiesz, nie nazwiesz go samcem alfa, co to, to nie. Takie jednostki to rzadkość. — Wypiął nieco pierś. — Ale nadal nie będzie źle.

Kolejny krzyk Elizabeth przerwał jego monolog.

— Coś jest nie tak, wiem to. — William strasznie się denerwował.

Nagle nastała cisza. Było tylko słychać szum liści z pobliskiego drzewa. Serce Williama zaczęło jakoś tak szybciej bić. Wstał i zaczął również chodzić raz w jedną, raz w drugą stronę.

— Jest coś za cicho.

Jack zatrzymał się.

— Cóż, zdaje mi się, że słyszę płacz dziecka.

William ruszył w kierunku drzwi do swego domu. Zanim jednak zdążył dojść, te otworzyły się. W nich pojawiła się położna. Miała uśmiechniętą twarz.

— Chodź szybko — powiedziała tylko i zniknęła za drzwiami.

William natychmiast wszedł do środka. Wewnątrz w jednym z pokoi leżała Elizabeth. W dłoniach trzymała małe zawiniątko. Mężczyzna prędko podszedł i przyjrzał się malutkiej postaci.

— Kochanie, mamy synka — powiedziała Elizabeth.

William zaczął się śmiać.

— Mam syna! — krzyknął szczęśliwy. — Mały Franio!

Rozdział drugi

(rok 7445 według kalendarza elfów Olivinir)

Edward właśnie szedł zabić Franka. Nie był on tak właściwie mordercą, nawet nie był złym człowiekiem. Mimo tego szedł go zabić. Zamierzał to zrobić dlatego, że go nienawidził. Chciał dokonać tak mrocznego czynu, bo miał już dość. Miał już wszystko gdzieś, nawet swoje życie.

Trzymając łuk w dłoni, kopniakiem otworzył drzwi. Frank jadł zupę. Edward, nie zwlekając, wyjął strzałę i napiął cięciwę. Był strasznie wściekły, nienawidził Franka za to, co ten mu zrobił. Frank wpatrywał się w niego, na jego twarzy nie było widać strachu. Edward spodziewał się, że ten, zobaczywszy go, będzie się bał, lecz tak nie było. Ale to nie miało znaczenia.

— Nie zrobisz tego, widzę to w twoich oczach — powiedział Frank. Bardzo się pomylił.

Edward wypuścił strzałę. Trafiła prosto w serce. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w martwe ciało Franka. Wcale nie czuł się lepiej. Wcześniej myślał, że jego gniew ustanie i cała ta nienawiść również, ale tak się nie stało. Czuł się wręcz jeszcze gorzej. Czuł się koszmarnie. Usiadł naprzeciw. „Zabiłem go. Zabiłem”. Wciąż powtarzał to sobie w głowie. Po dłuższym czasie zaczął płakać. Teraz zaczął myśleć, jak mógł to zrobić. Dopadły go wyrzuty sumienia. Było to jak potężna fala, której się nie spodziewał i nie był w stanie znieść. Jego ręce zaczęły drżeć. „Dlaczego teraz to wygląda tak bardzo inaczej? Dlaczego już nie widzę w tym wymierzenia sprawiedliwości? Jak to możliwe?”, pytał samego siebie. Nie wiedział, dlaczego czuje się taki oszukany i wykorzystany. Jakby to nie on podjął decyzję o zabiciu Franka. Jakby został do tego przymuszony, oszukany, aby to zrobić. Dopiero teraz zrozumiał, że nigdy tego nie chciał. Walnął pięścią w stół, ale to sprawiło jedynie, że zaczęła go boleć dłoń. Wiedział, że jest za późno, i nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść tego, że już nie da się cofnąć czasu. Wiedział, że już zawsze będzie musiał z tym żyć. Wcześniej był pewien, że sobie z tym poradzi. Był przekonany, że powinien zabić Franka. Był tego pewien. Teraz myślał, że źle postąpił. Gdy tylko zmienił zdanie, natychmiast pojawiły się wyrzuty sumienia. Jego myśli były coraz gorsze.

„Jak mogłem go tak po prostu zabić? Jestem mordercą, cholernym mordercą. Już nigdy tego nie cofnę, nigdy. Nie byłem w stanie mu wybaczyć, nie mogłem. Zabiłem go. Zrobiłem to…”.

Raz po raz zerkał na martwe ciało Franka. Jakby nie mógł uwierzyć, że to zrobił. Gdzieś w głębi błagał samego siebie, aby to nie było prawdą, aby to był tylko jakiś koszmar. Teraz również zdał sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. „Mieszkańcy wioski mnie zabiją. Muszę uciekać. Jak cholerny tchórz”. Wcześniej Edward nieczęsto się bał. Raczej nie należał do tchórzliwych ludzi, do tego jego życie było dość tragiczne. Dlatego też był pewien, że nie boi się śmierci. Jak bardzo się mylił! Teraz nawet to, że ma łóżko, w którym może spać, wydawało mu się błogosławieństwem. Tak cholernie prozaiczna rzecz, gdy przyszło mu ją realnie stracić, gdy przyszło mu stracić wszystko… Wydawało się to być okropne. Straszne, nie do pojęcia. Panicznie się zaczął bać. Jednak nie był gotowy na śmierć. Nie mógł znieść myśli, że ktoś odbierze mu życie. Jeszcze raz spojrzał na Franka i zdał sobie sprawę, że właśnie sam to zrobił. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi w domu Franka.

— O cholera. Co robić? — wyszeptał do samego siebie. — Ale mam przejebane. Jak się dowiedzą, zajebią mnie. Zajebią. — Chodził szybko po domu. — Dobra, cicho. Bedę cicho, pomyśli, że nie ma go w domu. Głęboki wdech i wydech. Tylko spokojnie. Przecież Frank często podróżuje. — Stanął nieruchomo. Nawet przestał oddychać. Był pewien, że osoba przed drzwiami usłyszy jego oddech. Nigdy w życiu się tak nie bał. „Ja pieprzę, dlaczego to tak długo trwa”, pomyślał. „Nikt nie stoi tyle pod drzwiami”. Tak naprawdę nie trwało to długo, lecz Edward tak to odczuwał. Nie mógł znieść tego napięcia. „W co ja się wjebałem”, powtarzał w duchu.

— Frank, otwieraj, wiem, że tam jesteś! Byłem umówiony!

Edward cały podskoczył, gdy usłyszał krzyk. To był Butcher, facet z Cichej Wioski w wieku Franka. Butcher nie lubił Edwarda jak cholera. Wiedział, że jak go tak znajdzie z ciałem, będzie martwy. „Co robić? Co powinienem zrobić, żeby się uratować?”, myślał intensywnie. Wiedział, że Butcher nie odpuści. „Muszę mu otworzyć. Muszę to zrobić”. Wyciągnął dłoń w stronę klamki. Jego dłoń cholernie drżała. Gdy to zobaczył, natychmiast cofnął rękę. „Ogarnij się! Jak cię takiego zobaczy, jest po tobie, idioto!”. W myślach krzyczał na siebie, ale dłoń nie chciała słuchać. Nie chciała przestać drżeć. Chwilę tak stał i ciężko oddychał, w końcu udało mu się zapanować nad nią. Dla niego to był horror. Dla niego trwało to wieczność. W końcu otworzył drzwi. Nie przemyślał tego. Na twarzy przywołał coś na kształt uśmiechu, lecz było widać, że coś jest nie tak. Butcher nie był może najbystrzejszą osobą w wiosce, ale od razu poznał po Edwardzie, że coś jest na rzeczy. Przyjrzał się Edwardowi.

— To ty, pizdusiu.

Edward już był przyzwyczajony do wyzwisk. W wiosce nienawidzono go przez Franka.

— Franka nie ma.

— Co się, do cholery, uśmiechasz? Nie słyszałeś, jak cię nazwałem? — Butcher nie należał do najprzyjemniejszych osób. Był wielkim i bardzo umięśnionym facetem. — Dlaczego jesteś w jego domu? — Butcher delikatnie zaczął zaglądać do środka malutkiego mieszkanka Franka. Ciało leżało w kuchni, która była na nieszczęście dla Edwarda pierwszym pomieszczeniem w domu. Nie było żadnego przedsionka czy korytarza. Edward prędko zablokował głowę Butchera. Ten wściekł się i odepchnął Edwarda z całych sił. — Co jest z tobą?

Edward poleciał znacznie do tyłu, Butcher był od niego o wiele cięższy i silniejszy. Powoli począł podchodzić do Edwarda. Ten uświadomił sobie, że zaraz wejdzie do mieszkania i zobaczy martwe ciało.

— Czekaj! — krzyknął wręcz odruchowo.

— Posłuchaj mnie, gówniarzu. Od zawsze byłem za tym, żeby cię wyjebać na zbity ryj z wioski. Nie wydzieraj do mnie teraz swojej szczeniackiej mordy.

— Przepraszam. Ja po prostu chciałem powiedzieć, że masz rację. — Edward desperacko szukał wyjścia z tej sytuacji. Butcher na te słowa zatrzymał się zdziwiony. — Powinniście mnie wywalić i zasłużenie mnie tak traktujesz, ale… — Nie miał pojęcia, jak skłonić go, aby wyszedł z domu Franka. W końcu coś mu przyszło do głowy. Nie był to najprzyjemniejszy plan, ale nie miał wyjścia.

— Ale co, kurwa?

— Ale mam tego dość. — Rozbiegł się i z całej siły wparował w Butchera. Nie skupiał się na tym, aby go obalić i pobić. Chciał jedynie wypchać go jak najdalej od domu.

Butcher nie był na to przygotowany, dzięki czemu Edwardowi udało się go odepchnąć na kilka metrów od wejścia. Jednakże natychmiast, gdy się zaparł, jego znaczna masa i potężne mięśnie zrobiły swoje. Zatrzymał się i wymierzył Edwardowi potężny podbródkowy. Ten się przewrócił. Nawet nie poczuł ciosu. Nawet nie zdał sobie sprawy, że zaczęła lecieć mu krew. Gdy padł na ziemię, myślał tylko o jednym. „Tylko nie wchodź do domu”. Wciąż i wciąż powtarzał to jak mantrę.

— Pieprzony gówniarz. — mówił jakby do samego siebie Butcher. — Zero szacunku do starszych. — W tym samym momencie podszedł do Edwarda i kopnął go z całych sił w brzuch. Cios był potężny. Edward przewrócił się na bok. — No tak, ale jak można oczekiwać szacunku od pieprzonego mordercy — kontynuował Butcher. Chodziło mu o śmierć matki Edwarda przed laty. To za to tak bardzo nienawidzono Edwarda. Edward w tym momencie już nieco zamroczony przez ciosy i silne emocje niestety wybuchł płaczem i zaczął mówić:

— Ja nie chciałem go zabić. Ja naprawdę nie chciałem, ale byłem taki wściekły.

Butcher nachylił się do niego.

— Co?

— Ja naprawdę nie chciałem.

Butcher, jakby kierowany instynktem, wszedł do domu Franka. Stanął jak wryty przy wejściu. Edward odwrócił się delikatnie i spojrzał na mężczyznę. Od tyłu widział tylko jego wielkie bary. Wiedział, że Butcher zobaczył ciało, w jednym momencie jego wielgachna klata zaczęła szybko unosić się i opadać. Wiedział, że ciężko oddycha, był cholernie wściekły. Wiedział, że jak się nie zbierze i nie ucieknie, to Butcher może go zabić. Wstał najszybciej, jak potrafił, i trzymając się mocno za bok, w który dostał cios, począł biec. Nie wiedział, że już w momencie, gdy wstawał, Butcher zmierzał wściekły w jego kierunku.

— Ty pierdolony śmieciu! — krzyczał za nim. Niestety dla Edwarda okazał się być dość szybki mimo swej znacznej masy. Gdy Edward poczuł na szyi wielką dłoń, już wiedział. Wiedział, że jest trupem.

— Mało ci było zajebać matkę?! — Butcher obalił go na ziemię i leżąc na nim, zaczął walić swoimi wielkimi pięściami w jego twarz. Już po chwili twarz Edwarda przypominała jedną, wielką, czerwoną maź. Butcher opamiętał się i przestał go bić. — Ja ci pokażę, kurwiu, jak się zabija.

Złapał go za nogę i pociągnął w stronę gospody. Edward okazał się być niezwykle odporny, nawet nie stracił przytomności. Lepiej dla niego by było, jakby stracił, lecz to się nie stało. Gdy Butcher ciągnął go tak, myślał, na jaką cholerę mu była ta zemsta. Myślał, jak okropnie głupim był, gdy wcześniej myślał, że nie zależy mu na swoim życiu. Ciągnąc go w stronę gospody, Butcher dalej mówił:

— Kiedyś, bardzo dawno temu, byłem z twoja matką. — Nadal był wściekły, głos lekko mu drżał. — Od zawsze była najpiękniejszą kobietą w wiosce. — Jego twarz wykrzywiła się w gniewie. — Gdy dowiedziałem się, że ją zabiłeś, byłem tak cholernie wściekły. Ty śmieciu. — Plunął mu na twarz. — Jak mogłeś. Gdyby mnie wtedy nie trzymali, bym cię zabił. W pięciu musieli mnie, kurwa, trzymać. Masz, kurwiu, szczęście. Mogli mi wtedy pozwolić cię zabić. Powinienem cię wtedy zajebać jak śmiecia. Bo jesteś śmieciem. Drugi raz nie popełnię tego błędu.

Po policzkach Edwarda znów zaczęły płynąć łzy, lecz nie dało się ich dostrzec, jego twarz była zbyt zmasakrowana.

„Ja jej nie zabiłem. Nigdy bym tego nie zrobił. Ja tylko chybiłem. Tylko raz chybiłem, jeden jedyny raz. Przepraszam cię, mamo. Bardzo cię przepraszam. Ale to już nie ma znaczenia, bo za chwilę mnie zabiją. Chciałem uciec przed karą jak tchórz, ale nie mam szans. Zabiją mnie”.

Gdy dotarli do gospody, Butcher puścił nogę Edwarda i wszedł do środka. Edward chciał wstać, ale nie potrafił. Ledwo co mógł utrzymać się przy przytomności. Butcher po wejściu do gospody przerwał wszelkie rozmowy swym stanowczym głosem:

— Ta pizdeczka Edward znów zabił.

— Co ty mówisz?

— Kogo?

Kilka osób wstało.

— Zabił Franka, bo kiedyś wyjawił prawdę na jego temat. Ale gnojka złapałem, mam go na dworze. Chodźcie.

W gospodzie siedziało ośmiu myśliwych i barman, zawsze stojący za barem. Natychmiast wyszli na dwór. Gdy tylko zobaczyli leżącego na dworze Edwarda, zrobiło im się go szkoda. Wyglądał makabrycznie.

— Cholera, Butcher, co ty mu zrobiłeś?

— Nie słyszałeś co mówiłem? Zajebał Franka. Drugi raz już zabił, teraz mi, do chuja, nie wmówicie, że nie mamy dowodów. Co było kiedyś? Mówiłem: wyjebać chociaż gówniarza z wioski, a co wy na to?

— Nie mieliśmy pewności, że to on zabił swoją matkę.

— Jebać króla.

Wszyscy spojrzeli po sobie wystraszeni.

— Cicho bądź, nie wiesz, że on słucha?

Zawsze ludzie publicznie narzekający na króla znikali w tajemniczych okolicznościach.

Butcher nie zamierzał odpuścić.

— Teraz jest pewność, znalazłem go w domu Franka, miał wbitą strzałę w klatkę piersiową. Strzałę z wyjątkowym piórem, których używa tylko jedna osoba w wiosce. — Wyjął jedną ze strzał z kołczanu Edwarda. — Dokładnie taką samą. — Wszyscy spojrzeli na Eldesta, był on najstarszy w wiosce i to on w takich sytuacjach podejmował decyzje. Eldest długo się namyślał.

— Czy ręczysz swoim życiem, że to on zabił Franka?

— Tak. — Butcher nawet się nie zastanawiał.

Eldest poszedł za gospodę. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Edwarda. Po chwili wrócił, taszcząc mały pieniek. Gdy Edward zobaczył pieniek, zebrało mu się na wymioty. Eldest bez słowa postawił pieniek przy Edwardzie i wyjął swój miecz, po czym wystawił go rękojeścią w stronę Butchera. Ten jedną dłonią złapał za nią. Eldest ułożył Edwarda tak, aby głowa była na pieńku. Spojrzał po wszystkich.

— Wiecie, że król, jak się dowie, może nas wszystkich zabić?

— Nie dowie się — powiedział Butcher. Reszta kiwnęła delikatnie głowami na znak zgody. Wszyscy myśleli, że Edward lata temu zabił swoją matkę i nie zamierzali okazać litości. Butcher przyglądał się Eldestowi. Ten powiedział tylko:

— Gdy posprzątasz ciało, oddasz mi miecz. — I odszedł. Za nim reszta również oddaliła się do baru.

„Jak to: ciało?!”, pomyślał Edward. „Jak to, do cholery, ciało?!”. Zaczął kaszleć. Zdołał wykrztusić tylko jedno słowo. „Sąd”. Butcher usłyszał je i powiedział:

— Będziesz miał taki sam sąd, jaki Frank i twoja matka mieli. — Następnie odciął głowę Edwarda.

Zanim ostrze uderzyło, Edward miał jedną myśl. „Gdybym tylko był w stanie wybaczyć…”.

Rozdział trzeci

Edward właśnie szedł zabić Franka. Nie był on tak właściwie mordercą, nawet nie był złym człowiekiem. Mimo tego szedł go zabić. Zamierzał to zrobić dlatego, że go nienawidził. Chciał dokonać tak mrocznego czynu, bo miał już dość. Miał już wszystko gdzieś, nawet swoje życie.

Gdy zmierzał w kierunku domu Franka, za nim szedł jeden z cieni. Kroczył za nim metr za metrem. Niczym nieuchronne fatum kierował się do domu Franka, stale starając się podsycać gniew Edwarda i nienawiść w nim. Ten, bardzo wściekły, otworzył drzwi domu Franka kopniakiem. Frank jadł zupę, Edward, nie zwlekając, wyjął strzałę i napiął cięciwę. Cień stał obok, przyglądając się całej sytuacji. Na razie milczał. Frank spojrzał na Edwarda, w jego oczach nie było strachu. Cień postanowił przemówić.

— Widzisz, nie boi się ciebie, nie traktuję cię na serio. Całe życie tak było, całe życie traktował cię bardziej jak ścierę niżeli człowieka.

— Nie zrobisz tego, widzę to w twoich oczach.

— Widzisz miałem rację. On traktuję cię bardziej jak dzieciaka bawiącego się łukiem. Pokaż mu, że jesteś mężczyzną.

Co prawda Edward był wściekły, ale nie był przekonany co do tego.

— Nie wiem. Przecież to samosąd, to nigdy nie jest dobre, dlaczego miałbym to zrobić…

— Bzdura! Spójrz na niego, je zupkę jak gdyby nigdy nic. Ma cię za nic. Zawsze tak było. Przypomnij sobie, jak cię zawsze traktował. Przypomnij sobie, ile cierpienia z jego ręki doświadczyłeś. Ty wręcz powinieneś go zabić. Przecież on już odebrał ci twoje życie. Co ci zostało? Gdzie twoi przyjaciele? Gdzie dziewczyna, którą kochałeś? Zostali ci odebrani przez jego kłamstwo. Przez niego dzień w dzień musisz samotnie wstawać i samotnie kłaść się spać. To przez niego stale patrzą na ciebie jak na mordercę. To przez niego cię wyzywają. To on nakłamał. To wszystko jego wina. To będzie bardziej wymierzenie sprawiedliwości, powinieneś to zrobić. Każdy by zrozumiał, gdyby tylko wiedział, że nie zamordowałeś swojej matki. Każdy by się z tobą zgodził, że należy go zabić.

— Nie wiem, będę miał wyrzuty sumienia.

— Wyrzuty sumienia? Co ty bredzisz. Wyrzuty sumienia ma się, gdy dokona się czynu złego. To będzie sprawiedliwe wymierzenie kary, na którą zasługuje. Doskonale to wiesz. Powiedz, ale szczerze, czy Frank zniszczył ci życie?

— W sumie to tak.

— W sumie? Pytam szczerze.

— Tak.

— Właśnie. Czy obrzydliwie skłamał na twój temat?

— Tak.

— Jak długo już cierpisz?

— Bardzo długo.

— Dokładnie.

— Ale może to się skończy, może przybędzie Kan. Jest jeszcze nadzieja, zawsze jest nadzieja.

— Błagam cię, nie bądź naiwny. Kan nie przybędzie, ile czasu już minęło? Już dawno by się zjawił, gdyby miał przybyć.

— Ale nie możesz być pewien. Do tego jakoś tak wiem, że nie powinienem go zabijać.

— Posłuchaj mnie uważnie. Przed tobą siedzi człowiek, który już odebrał ci życie. Bo przecież już ci nie zależy, prawda?

— Tak.

— Dokładnie. To przez niego tak się stało. Ty nie jesteś niczemu winny. Każdemu czasem zdarzy się nie trafić celu.

— To prawda.

— Właśnie, a skoro on już odebrał ci życie, to ty teraz możesz odebrać mu życie. Prawda?

— Nie wiem, może tak.

— Tak albo nie. Odpowiedź jest tylko jedna i wiesz to doskonale. Pytam, czy odebrał ci życie? Co ci pozostało w tej cholernej wiosce, w której wszyscy cię nienawidzą?

— Nic.

— Przez niego. Zabij!

— A…

— Zabij!

Edward wypuścił strzałę. Trafiła prosto w serce. Stał chwilę w milczeniu, wpatrując się w martwe ciało Franka. Wcale nie czuł się lepiej.

— Jakoś nie czuję ulgi.

Cień spoglądał na niego tak dziwnie. Na twarzy miał wyraz obrzydzenia.

— Coś ty najlepszego zrobił?

— Zrobiłem, co chciałeś.

— Ja chciałem? Oszalałeś, jesteś parszywym mordercą i kłamcą do tego.

— Co ty pierdzielisz?!

— Nigdy nie chciałem, żebyś go zabił. Oszalałeś.

— Co?! Przecież to ty mówiłeś, że to wymierzenie sprawiedliwej kary. — Edwarda zaczęła boleć głowa. Nie mógł zrozumieć słów cienia.

— Ja cię tylko sprawdzałem. Nie rozumiesz? Ja nie chciałem, żebyś go zabił. Miałeś się oprzeć, ty głupcze. Nigdy w życiu zabicie nie jest dobre. Jesteś parszywym mordercą. Nie miałeś go zabijać. On nie zasłużył na śmierć.

— Co ty… — Edward złapał się za głowę. — To nieprawda, to ty od początku chciałeś, żebym go zabił.

— Nie. Miałeś się oprzeć pokusie, przecież on przekonał mieszkańców, aby cię nie zabili, gdy zamierzali to zrobić po zabójstwie twojej matki. Nie pamiętasz? On uratował ci życie, a ty go zabiłeś.

— To nieprawda. To on, to przez niego. Wszystko przez niego.

— Tak? A kto chybił celu? Kto nie był w stanie ochronić własnej matki? Zrzuciłeś na niego winę.

— Nie, to nieprawda.

— Tak, właśnie tak było, to przez ciebie ona zginęła. Wiesz co? Teraz już wiem. Przecież wtedy mogłeś trafić i ją ochronić. Ty tak naprawdę tego nie chciałeś. Chciałeś, żeby zginęła. Po czym wmówiłeś sobie, że to wszystko wina Franka. To ty i tylko ty jesteś wszystkiemu winien. Teraz wyszło to na jaw. Dopiero teraz pokazałeś, jaki jesteś. Spójrz na niego. Spójrz na jego ciało. Zamordowałeś go.

Edward czuł się koszmarnie. Usiadł naprzeciw. „Zabiłem go. Zabiłem”. Wciąż powtarzał to sobie w głowie. Po dłuższym czasie zaczął płakać. Teraz zaczął myśleć, jak mógł to zrobić. Dopadły go wyrzuty sumienia. Było to jak potężna fala, której się nie spodziewał i nie był w stanie znieść. Jego ręce zaczęły drżeć. „Dlaczego teraz to wygląda tak bardzo inaczej? Dlaczego już nie widzę w tym wymierzenia sprawiedliwości? Jak to możliwe?”, wciąż pytał samego siebie. Nie wiedział, dlaczego czuje się taki oszukany i wykorzystany. Jakby to nie on podjął decyzję o zabiciu Franka. Jakby został do tego przymuszony, oszukany, aby to zrobić. Dopiero teraz zrozumiał, że nigdy tego nie chciał. Walnął pięścią w stół, ale to sprawiło jedynie, że zaczęła boleć go dłoń. Wiedział, że jest za późno i nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść tego, że już nie da się cofnąć czasu. Wiedział, że już zawsze będzie musiał z tym żyć. Wcześniej był pewien, że sobie z tym poradzi. Był przekonany, że powinien zabić Franka. Był tego pewien. Teraz myślał, że źle postąpił. Gdy tylko zmienił zdanie, natychmiast pojawiły się wyrzuty sumienia. Jego myśli były coraz gorsze.

„Jak mogłem go tak po prostu zabić? Jestem mordercą, cholernym mordercą. Już nigdy tego nie cofnę, nigdy. Nie byłem w stanie mu wybaczyć, nie mogłem. Zabiłem go. Zrobiłem to…”.

Cień chodził po pomieszczeniu i wpatrywał się w Edwarda z obrzydzeniem.

— Jak mogłeś to zrobić? Jak mogłeś! Jesteś obrzydliwy.

Edward raz po raz zerkał na martwe ciało Franka. Jakby nie mógł uwierzyć, że to zrobił. Gdzieś w głębi błagał samego siebie, aby to nie było prawdą, aby to był tylko jakiś koszmar.

— O nie. Nie uciekniesz od tego czynu. Poniesiesz konsekwencje, zobaczysz. Będzie kara. Co? Teraz nachodzi cię strach? I słusznie, masz przerąbane.

Teraz również zdał sobie sprawę z konsekwencji swojego czynu. „Mieszkańcy wioski mnie zabiją, muszę uciekać”.

— Nie dość, że morderca, to jeszcze tchórz.

Wcześniej w swoim życiu Edward nieczęsto się bał. Raczej nie należał do tchórzliwych ludzi, do tego jego życie było dość tragiczne. Dlatego też był pewien, że nie boi się śmierci. Jak bardzo się mylił. Teraz nawet to, że ma łóżko, w którym może spać, wydawało mu się błogosławieństwem. Tak cholernie prozaiczna rzecz, gdy przyszło mu ją realnie stracić, gdy przyszło mu stracić wszystko. Wydawało się to być okropne. Straszne, nie do pojęcia. Panicznie się zaczął bać. Jednak nie był gotowy na śmierć. Nie mógł znieść myśli, że ktoś odbierze mu życie. Jeszcze raz spojrzał na Franka i zdał sobie sprawę, że właśnie sam to zrobił. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi w domu Franka.

Cień wydawał się być podekscytowany owym pukaniem.

— Już po tobie, masz przekichane.

— O cholera. Co robić? — wyszeptał Edward do samego siebie.

— Nie ma szans, nie uratujesz się. Pewnie będą cię torturować, uznają, że śmierć to za mało. Kłam, teraz tylko kłamstwo cię ocali. Masz przejebane, zajebią cię.

— Ale mam przejebane. Jak się dowiedzą, zajebią mnie. Zajebią. — Chodził szybko po domu. — Dobra, cicho. Bedę cicho, pomyśli że nie ma go w domu. Głęboki wdech i wydech. Tylko spokojnie. Przecież Frank często podróżuje. — Stanął nieruchomo. Nawet przestał oddychać. Był pewien, że osoba przed drzwiami usłyszy jego oddech. Nigdy w życiu się tak nie bał. „Ja pieprzę, dlaczego to tak długo trwa”, pomyślał. „Nikt nie stoi tyle pod drzwiami”. Tak naprawdę nie trwało to długo, lecz Edward tak to odczuwał. Nie mógł znieść tego napięcia. „W co ja się wjebałem”, pomyślał.

— Frank, otwieraj, wiem, że tam jesteś! Byłem umówiony!

— Już po tobie. Butcher nie odpuści. Zabiją cię. Wiem, co musisz zrobić, musisz go zabić.

— Co?! Przecież przed chwilą…

— Zamknij się! Zapomnij, co mówiłem przed chwilą. Tutaj już nie chodzi o to, czy to sprawiedliwe, czy nie. Nie rozumiesz? Jak go nie zabijesz, on to zrobi z tobą. Musisz to zrobić, nie masz wyjścia. Wiesz, że Butcher jest brutalnym kolesiem. Kto wie, może jak się wkurzy, postanowi zakatować cię na śmierć, wyobraź to sobie. Czy jesteś na to gotowy?

— Już za długo wcześniej cię słuchałem. Dość tego, wpakujesz mnie tylko w jeszcze większe kłopoty.

Edward sięgnął po klamkę. Postanowił otworzyć Butcherowi. Cień zbliżył się i powiedział szeptem:

— Jesteś tego pewien? Wiesz, że ci się nie uda, nie masz szans. On cię skatuje na śmierć.

— W dupie mam twoje rady.

— Taki jesteś? Ty gnoju, jak go nie zabijesz, obiecuję ci, że go podkręcę, aby cię skatował jak śmiecia. Zobaczysz.

Dłoń Edwarda zadrżała.

— A ha, ha, ha, ha! — zaśmiał się cień. — Nie masz szans, daję ci ostatnią szanse. Zabij go!

— Nie! — Edward miał dość rad cienia.

— Nie?! Zobaczysz, śmieciu, Butcher cię zajebie.

— Trudno.

Otworzył drzwi.

— Już wiadome, że widzi, że coś kręcisz. Od razu widać to na twojej twarzy.

Butcher przyjrzał się Edwardowi. Cień zwrócił się do niego:

— To ten, co zabił matkę. Ten śmieć.

Butcher natychmiast uległ, natychmiast poczuł gniew.

— To ty, pizdusiu.

Cień teraz przemówił do Edwarda:

— Jak on cię traktuje? Jak śmiecia. Pokaż mu, kto jest śmieciem, zabij go. — Edward zamknął oczy. Był taki moment, przez chwilę miał ochotę go zamordować, ale się opanował.

— Franka nie ma.

— Widać, że łżesz. Na pewno się zorientuje, musisz go zabić. — Edward postanowił ignorować słowa cienia.

Ten zrozumiał, że lepiej będzie podkusić Butchera, był on bardziej podatny.

— Co się, do cholery, uśmiechasz? Nie słyszałeś, jak cię nazwałem? — Butcher nie należał do najprzyjemniejszych osób. Był wielkim i bardzo umięśnionym facetem. — Dlaczego jesteś w jego domu?

Cień zwrócił się do Butchera:

— Coś jest nie tak, ty go wyzywasz, a on się śmieje. Coś ukrywa. Widzisz, jak drży mu warga?

Butcher delikatnie zaczął zaglądać do środka malutkiego mieszkanka Franka. Ciało leżało w kuchni, która była na nieszczęście dla Edwarda pierwszym pomieszczeniem w domu. Nie było żadnego przedsionka czy korytarza. Edward prędko zablokował głowę Butchera. Ten wściekł się i odepchnął Edwarda z całych sił. — Co jest z tobą?

Edward poleciał znacznie do tyłu, Butcher był od niego o wiele cięższy i silniejszy. Butcher powoli podszedł do Edwarda. Ten zdał sobie sprawę, że zaraz wejdzie do mieszkania i zobaczy martwe ciało.

— Czekaj! — krzyknął wręcz odruchowo.

— Posłuchaj mnie, gówniarzu. Od zawsze byłem za tym, żeby cię wyjebać na zbity ryj z wioski. Nie wydzieraj do mnie teraz swojej szczeniackiej mordy.

— Przepraszam. Ja po prostu chciałem powiedzieć, że masz rację. — Edward desperacko szukał wyjścia z tej sytuacji. Butcher na te słowa zatrzymał się. Był zdziwiony. — Powinniście mnie wywalić i zasłużenie mnie tak traktujesz, ale… — Nie miał pojęcia, jak skłonić go, aby wyszedł. W końcu coś mu przyszło do głowy. Nie był to najprzyjemniejszy plan, ale nie miał wyjścia.

— Ale co, kurwa?

— Ale mam tego dość. — Rozbiegł się i z całej siły wparował w Butchera. Nie skupiał się na tym, aby go obalić i pobić. Chciał jedynie wypchać go jak najdalej od domu.

Butcher nie był na to przygotowany, dzięki temu Edwardowi udało się go odepchnąć na kilka metrów od wejścia. Jednakże natychmiast, gdy się zaparł, jego znaczna masa i potężne mięśnie zrobiły swoje. Zatrzymał się i wymierzył Edwardowi potężny podbródkowy. Ten się przewrócił. Nawet nie poczuł ciosu. Nawet nie zdał sobie sprawy, że zaczęła lecieć mu krew. Gdy padł na ziemię, myślał tylko o jednym. „Tylko nie wchodź do domu”. Wciąż i wciąż powtarzał to jak mantrę.

— Pieprzony gówniarz — mówił jakby do samego siebie Butcher. — Zero szacunku do starszych. — W tym samym momencie podszedł do Edwarda i kopnął go z całych sił w brzuch. Cios był potężny. Edward przewrócił się na bok. — No tak, ale jak można oczekiwać szacunku od pieprzonego mordercy — kontynuował Butcher. Chodziło mu o śmierć matki Edwarda przed laty. To za to tak bardzo nienawidzono Edwarda. Edward w tym momencie już nieco zamroczony przez ciosy i silne emocje niestety wybuchł płaczem i zaczął mówić:

— Ja nie chciałem go zabić. Ja naprawdę nie chciałem, ale byłem taki wściekły…

Butcher nachylił się do niego.

— Co?

— Ja naprawdę nie chciałem.

Butcher jakby kierowany instynktem wszedł do domu Franka. Stanął jak wryty przy wejściu.

Oczywiście, gdy tylko Butcher dostrzegł ciało, cień już był przy nim.

— Ten pieprzony morderca znów zabił.

Butcher, milcząc, przyglądał się ciału.

— Spójrz na strzałę, identyczna jak u Edwarda. To on go zabił. Nie zabiłeś gnoja, gdy zamordował matkę, i widzisz, co się stało. Mówiłem ci wtedy, że powinieneś go zabić, mam nadzieję, że tym razem nie popełnisz tego samego błędu.

Edward odwrócił się delikatnie i spojrzał na mężczyznę. Od tyłu widział tylko jego wielkie bary. Wiedział, że Butcher zobaczył ciało. W jednym momencie jego wielgachna klata zaczęła szybko unosić się i opadać. Wiedział, że ciężko oddycha, jest cholernie wściekły. Wiedział, że jak się nie zbierze i nie ucieknie, to Butcher może go zabić. Wstał najszybciej, jak potrafił, i trzymając się mocno za bok, w który dostał cios, począł biec. Nie wiedział, że już w momencie, gdy wstawał, Butcher zmierzał wściekły w jego kierunku.

— Ty pierdolony śmieciu! — krzyczał za nim. Niestety dla Edwarda okazał się być dość szybki mimo swej znacznej masy. Gdy Edward poczuł na szyi wielką dłoń, już wiedział. Wiedział, że jest trupem.

— Mało ci było zajebać matkę?! — Butcher obalił go na ziemię i leżąc na nim, zaczął walić swoimi wielkimi pięściami w jego twarz. Już po chwili twarz Edwarda przypominała jedną, wielką, czerwoną maź. Butcher opamiętał się i przestał go bić. — Ja ci pokażę, kurwiu, jak się zabija.

Złapał go za nogę i pociągnął w stronę gospody. Edward okazał się być strasznie odporny, nawet nie stracił przytomności. Lepiej dla niego by było, jakby stracił, lecz to się nie stało. Gdy Butcher ciągnął go tak, myślał, na jaką cholerę mu była ta zemsta. Myślał, jak okropnie głupim było, gdy wcześniej myślał, że nie zależy mu na swoim życiu. Ciągnąc go w stronę gospody, Butcher dalej mówił:

— Kiedyś, bardzo dawno temu, byłem z twoją matką. — Nadal był wściekły, głos lekko mu drżał. — Od zawsze była najpiękniejszą kobietą w wiosce. — Jego twarz wykrzywiła się w gniewie. — Gdy dowiedziałem się, że ją zabiłeś, byłem tak cholernie wściekły. Ty śmieciu. — Plunął mu na twarz. — Jak mogłeś. Gdyby mnie wtedy nie trzymali, bym cię zabił. W pięciu musieli mnie, kurwa, trzymać. Masz, kurwiu, szczęście. Mogli mi wtedy pozwolić cię zabić. Powinienem cię wtedy zajebać jak śmiecia. Bo jesteś śmieciem. Drugi raz nie popełnię tego błędu.

Po policzkach Edwarda znów zaczęły płynąć łzy, lecz nie dało się ich dostrzec, jego twarz była zbyt zmasakrowana.

„Ja jej nie zabiłem. Nigdy bym tego nie zrobił. Ja tylko chybiłem. Tylko raz chybiłem, jeden jedyny raz. Przepraszam cię, mamo. Bardzo cię przepraszam. Ale to już nie ma znaczenia, bo za chwilę mnie zabiją. Chciałem uciec przed karą jak tchórz. Zabiją mnie”.

Gdy dotarli do gospody, Butcher puścił nogę Edwarda i wszedł do środka. Edward natychmiast chciał wstać, ale nie potrafił. Ledwo co mógł utrzymać się przy przytomności. Butcher po wejściu do gospody przerwał wszelkie rozmowy swym stanowczym głosem.

— Ta pizdeczka Edward, znów zabił.

— Co ty mówisz?

— Kogo?

Kilka osób wstało.

— Zabił Franka, bo kiedyś wyjawił prawdę na jego temat. Ale gnojka złapałem, mam go na dworze. Chodźcie.

W gospodzie siedziało ośmiu myśliwych i barman, zawsze stojący za barem. Natychmiast wyszli na dwór. Gdy tylko zobaczyli leżącego na dworze Edwarda, zrobiło im się go szkoda. Wyglądał makabrycznie.

— Cholera, Butcher, co ty mu zrobiłeś?!

— Nie słyszałeś co mówiłem? Zajebał Franka. Drugi raz już zabił, teraz mi, do chuja, nie wmówicie, że nie mamy dowodów. Co było kiedyś? Mówiłem: wyjebać chociaż gówniarza z wioski, a co wy na to?

— Nie mieliśmy pewności, że to on zabił swoją matkę.

— Jebać króla.

Wszyscy spojrzeli po sobie wystraszeni.

— Cicho bądź, nie wiesz, że on słucha?

Zawsze ludzie publicznie narzekający na króla znikali w tajemniczych okolicznościach.

Butcher nie zamierzał odpuścić.

— Teraz jest pewność, znalazłem go w domu Franka, miał wbitą strzałę w klatkę piersiową. Strzałę z wyjątkowym piórem, których używa tylko jedna osoba w wiosce. — Wyjął jedną ze strzał z kołczanu Edwarda. — Dokładnie taką samą. — Wszyscy spojrzeli na Eldesta, był on najstarszy w wiosce i to on w takich sytuacjach podejmował decyzję. Eldest długo się namyślał.

Tym razem cień znów znikąd pojawił się przy nim. Wystarczyło jedno zdanie.

— Chłopak zabił, musi ponieść karę. — Cień znał Eldesta, wiedział, że to wystarczy.

— Czy ręczysz swoim życiem, że to on zabił Franka?

— Tak. — Butcher nawet się nie zastanawiał.

Eldest poszedł za gospodę. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Edwarda. Po chwili wrócił, taszcząc mały pieniek. Gdy Edward zobaczył pieniek, zebrało mu się na wymioty. Eldest bez słowa postawił pieniek przy Edwardzie i wyjął swój miecz, po czym wystawił go rękojeścią w stronę Butchera. Ten jedną dłonią złapał za nią. Eldest ułożył ciało Edwarda tak, aby głowa była na pieńku. Spojrzał po wszystkich.

— Wiecie, że król, jak się dowie, może nas wszystkich zabić?

— Nie dowie się — powiedział Butcher. Reszta kiwnęła delikatnie głowami na znak zgody. Wszyscy myśleli, że Edward lata temu zabił swoją matkę i nie zamierzali okazać litości. Butcher przyglądał się Eldestowi. Ten powiedział tylko:

— Gdy posprzątasz ciało, oddasz mi miecz. — I odszedł. Za nim reszta również oddaliła się do baru.

„Jak to: ciało?!”, pomyślał Edward. „Jak to, do cholery, ciało?!”. Zaczął kaszleć. Zdołał wykrztusić tylko jedno słowo. „Sąd”. Butcher usłyszał je i powiedział:

— Będziesz miał taki sam sąd, jaki Frank i twoja matka mieli. — Następnie odciął głowę Edwarda.

Zanim ostrze uderzyło, Edward miał jedną myśl. „Gdybym tylko był w stanie wybaczyć…”.

Rozdział czwarty

Edward właśnie szedł zabić Franka. Nie był on tak właściwie mordercą, nawet nie był złym człowiekiem. Mimo tego szedł go zabić. Zamierzał to zrobić dlatego, że go nienawidził. Chciał dokonać tak mrocznego czynu, bo miał już dość. Miał już wszystko gdzieś, nawet swoje życie. Może to być dość niezrozumiałe i wydaje się skrajnie głupie. Jednakże, gdy przyjrzeć się codzienności Edwarda, takowe już przestaje być. Każdy jego dzień to były polowania i samotność. Nade wszystko samotność. Dobijająca i zmieniająca każdego nie do poznania. Powoli zabijająca. Edward zaczynał myśleć, że tak już będzie zawsze, że to się nigdy nie zmieni. Był tego pewien. Wszyscy z Cichej Wioski nienawidzili go przez Franka. Niegdyś miał przyjaciół, lecz to zmieniło się pewnego dnia. Wszystko się wtedy zmieniło. To był najgorszy dzień w życiu Edwarda. To tamtego dnia chybił celu. Przez to każdą sekundę swojego życia spędzał samotnie. Nie zawsze tak było.

Trzymając łuk w dłoni, kopniakiem otworzył drzwi do domu Franka. Zamek puścił. Edward wszedł i ujrzał Franka siedzącego za stołem przy talerzu zupy. Nałożył strzałę i napiął cięciwę. Nie mógł mu wybaczyć słów dotyczących jego matki. Dla niego był to cios prosto w serce. Cios, który bolał zbyt mocno. Do tego pragnienie zabicia go było podsycane nienawiścią do jego osoby i taką dziwną chęcią. Takim stanem wściekłości, podczas którego ma się wszystko gdzieś. Prawda jest taka, że nigdy nie ma się gdzieś, to takie złudne i oszukańcze wrażenie. Edward już od jakiegoś czasu zastanawiał się nad swoim życiem i nie widział dla siebie drogi. Nie widział dla siebie przyszłości. Myślał, że nienawidzi Cichej Wioski i jej mieszkańców. Tak naprawdę nie nienawidził ich, był po prostu na nich wściekły, że uwierzyli w kłamstwa Franka. Był na nich zły, bo go wykluczyli ze swojej społeczności, zostawili go na pastwę samotności. Gdy już totalnie stracił nadzieję, gdy już zmierzał zabić Franka i zostać zabitym przez innych w ramach kary, właśnie wtedy pojawił się Kan, który obiecał go ocalić. Ale Kan nie pojawiał się zbyt długo. Edward stracił nadzieję, że ten tak rozpaczliwie wyczekiwany wybawca kiedykolwiek się pojawi.

Nie mógł on wiedzieć, że Kan już jest w drodze do Cichej Wioski. Nie wiedząc tego, postanowił zrobić coś głupiego. Właśnie dlatego stał teraz z napiętym łukiem przed mężczyzną, którego postanowił pozbawić życia. Frank spojrzał na Edwarda, milcząc. Od zawsze go nie lubił, nie mógł wręcz na niego patrzeć. Po dłuższej chwili Frank przemówił:

— Nie zrobisz tego, widzę to w twoich oczach.

— Nic o mnie nie wiesz! — Edward był podirytowany spokojem Franka. — Po wszystkich obrzydlistwach, jakich przez ciebie doświadczyłem, zasługujesz na śmierć. Nigdy nie zrobiłem ci nic złego, a ty… — jego twarz wykrzywił grymas gniewu i nienawiści — …a ty od zawsze kopałeś pode mną dołki. W końcu udało ci się całkowicie zniszczyć moją reputację! Teraz masz, czego chciałeś, pojebie! Nic złego ci nie zrobiłem. Dlaczego?! Dlaczego od zawsze tak bardzo mnie nienawidziłeś?!

„Dlaczego?!”.

Frank nie odpowiedział. Począł powoli jeść zupę. Edward nie mógł uwierzyć. Pomyślał, że nie traktuje on poważnie jego groźby. Nie miał racji. Frank traktował ją zupełnie poważnie, po prostu jego również od lat zżerała samotność. Jemu również nie do końca zależało. Choć spotykał się z przyjaciółmi w Cichej Wiosce. Choć był szanowanym obywatelem. Choć był zamożny, jak na standardy Cichej Wioski, był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Wiecznie czuł się samotny. Było to bardzo powiązane z Edwardem, ale ten nie miał o tym pojęcia. Frank powoli dokończył zupę. Edward był wściekły, lecz nie wypuścił strzały. Był zbyt dobry, aby go tak po prostu zabić. Gdy Frank dokończył, przemówił znów:

— Masz rację. — Ciężko westchnął. — Nienawidziłem cię od zawsze. Od dnia, w którym się urodziłeś. Do tego nie było to nawet twoją winą. Mogę ci powiedzieć, dlaczego tak się stało, ale to dość długa historia. Jeżeli chcesz dowiedzieć się wszystkiego, odłóż łuk, usiądź i posłuchaj.

— Pewnie, gdy tylko to zrobię, to mnie zaatakujesz. Masz mnie za głupca?

— Jestem już stary i słaby. Nie miałbym z tobą szans. Nie zamierzam cię zaatakować. Po prostu oferuję ci prawdę. Gdy skończę opowiadać, pozwolę ci zdecydować, czy mnie zabijesz, czy nie. Nie zależy mi.

W jego oczach krył się wielki smutek. Edward przez lata polowań nauczył się ufać swemu instynktowi, a ten podpowiadał mu, że Frank mówi prawdę. Schował strzałę do kołczanu, odłożył łuk i usiadł naprzeciw.

— Słucham.

Frank odłożył talerz i usiadł ponownie. Milczał dłuższą chwilę, widać było, że zbiera myśli. Edward miał ochotę go ponaglić, ale nie zrobił tego. W końcu jego rozmówca zaczął opowieść.

— Urodziłem się w siedem tysięcy czterechsetnym roku. Z czasów, kiedy byłem dzieckiem, nie pamiętam zbyt wiele, a nawet to, co pamiętam, wydaje się być „zamglone”. Pamiętam wielką górę piasku stojącą przy moim domu. Jak doskonale wiesz, wszystkie domy w Cichej Wiosce są wykonane z drewna. Nikogo nie stać na dom z cegły. Mój ojciec, tak samo jak jego ojciec, również zajmował się transportem skór i ich sprzedażą. Od pokoleń w mojej rodzinie się tym zajmujemy, tak samo jak w pozostałych rodzinach naszej wioski od pokoleń wszyscy są myśliwymi. Mój ojciec zawsze powtarzał: „Gdzie myśliwi i handlarz by się przydał”.

— Czy twój ojciec również miał takie nieuczciwe ceny? Czy on również wszystkich w wiosce oszukiwał?

— Mieliśmy górę piachu przed domem, bo mój ojciec wyznaczył sobie jako życiowy cel budowę pierwszego domu z cegły w naszej wiosce. Nigdy nie udało mu się nawet rozpocząć prac. Gdy byłem mały, zmarła moja mama, nie pamiętam jej zbyt dobrze.

— Przykro mi.

— Mojego ojca to dobiło. Starał się z całych sił mnie dobrze wychować i poradzić sobie z jej stratą, ale zawsze był jakiś taki przygaszony. Później zrozumiałem jego emocje. Zrozumiałem, jak to jest stracić ukochaną osobę. Ale wracając do właściwej chronologii. Góra piasku stojąca przy moim domu stała się podczas mych lat dziecięcych całym mym światem. To tam właśnie poznałem osobę, która później stała się dla mnie bardzo ważna. Która znacznie zmieniła me życie. Kobietę, w której zakochałem się do szaleństwa.

— Dlaczego mi o tym wszystkim opowiadasz?

— To jest moją odpowiedzią na twoje pytanie.

— Na jakie pytanie?

— Dlaczego tak bardzo cię nienawidzę.

— Dobra, ale postaraj się przejść do rzeczy.

Frank wpatrywał się w stół, na jego twarzy widoczny był delikatny uśmiech. Zaczął mówić:

— Poznaliśmy się, gdy byliśmy dziećmi, lecz natychmiast wytworzyła się między nami taka niesamowita więź. Takie jakieś tajemnicze połączenie, które sprawiało, że praktycznie cały czas spędzaliśmy razem. Moi dawni koledzy byli na mnie za to wściekli, ponieważ poszli w odstawkę. Nie byli już istotni, liczyła się tylko ona. Tak minęło nam kilka lat na dziecięcych zabawach.

Edward przysłuchiwał się jak zahipnotyzowany, wiedział doskonale, o jakiego rodzaju emocjach mówi Frank.

— Ja również niegdyś miałem taką relację. — Mocno zacisnął szczękę. Frank spojrzawszy na niego wiedział, że jest niesamowicie wściekły. — Też poznałem dziewczynę, na której mi zależało. Zgadnij, co się stało? — Frank postanowił nie zgadywać. — Nie chce mnie widzieć, wiesz może dlaczego?

— Nie mam pojęcia.

— Bo jakiś chujek w wiosce rozgadał wszystkim, że zamordowałem swoją matkę. — Edward wpatrywał się w Franka wściekły. Zdawało się, że Frank ugiął się pod tym spojrzeniem. Obaj wiedzieli, że to Frank rozpowiedział tę plotkę w wiosce i przez to właśnie wszyscy znienawidzili Edwarda, a jego życie zamieniło się w koszmar. — Powiedz mi, dlaczego miałbym cię nie zabić? Zamieniłeś moje życie w drogę usłaną kolcami. Wiesz, ile już razy chciałem cię pobić, ale później uznałem, że to za mało?

Frank wpatrywał się w podłogę. Było mu strasznie głupio.

— To ja rozgadałem…

— Wiem że to ty.

— Ja, rok siedem tysięcy czterysta czterdziesty drugi…

Edward wstał, jakby użądlony przez szerszenia.

— Nie wracaj do tego! Zamknij mordę! Nie zamierzam z tobą o tym rozmawiać, ty śmieciu!

Frank wyjął dłonie w pokojowym geście.

— Proszę cię, wysłuchaj mnie.

— Co mnie obchodzi twoja miłość z dzieciństwa? To jest całkowicie niepowiązane z naszymi sprawami.

— To jest bardzo powiązane z naszymi sprawami.

— Nie łżyj, śmieciu!

— Ta dziewczyna, w której się zakochałem, miała na imię Kallisto.

Edward zamilkł na chwilę. Frank kontynuował:

— Miała blond włosy i brązowe oczy. Zgrabny tyłek, piękne, wielkie piersi i genialne wcięcie w tali. Była najpiękniejszą kobietą, jaką w swoim życiu widziałem. Urodziła syna, którego nazwała Edward.

— Co ty pierdolisz? Może jeszcze powiesz mi, że jesteś moim ojcem? — Edward zaczął się nerwowo śmiać. Cała wściekłość kumulowana latami na Franka teraz z niego wychodziła. — Jesteś zasranym kłamcą, nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

— Proszę, wysłuchaj mnie. Później zrobisz, co zechcesz. Jeżeli będziesz chciał, mogę nawet pomóc ci upozorować moje samobójstwo, abyś uniknął kary za zabicie mnie.

— I tak mi to wisi. Bo mi wszystko odebrałeś!

— Masz rację, zniszczyłem ci życie. Jest mi z tego powodu strasznie głupio.

— Głupio ci!? Głupio?! Każdego dnia, gdy wstaję z łóżka, zastanawiam się, po jaką cholerę to robię! Każdego pieprzonego dnia łażę po lasach jak śmieć! Wszystko to przez ciebie! Nawet nie wpuszczają mnie do gospody przez twoją pieprzoną historyjkę! Jak to z zimną krwią zamordowałem swoją własną matkę! Ty śmieciu! Jak niby mógłbym chcieć z tobą rozmawiać! Po co mam słuchać twoich kłamstw! Po to, żebyś znów mnie oszukał, po czym podkapował innym, że chciałem cię zabić?! Tym razem mówiłbyś chociaż prawdę!

— Przed zabiciem mnie chyba mam prawo do ostatniego życzenia? Chyba mam prawo opowiedzieć historię swojego życia.

— Powinienem cię natychmiast zabić, ale niech ci będzie.

Edward usiadł, był cały czerwony i oddychał ciężko. Frank przemówił:

— Po kilku latach takiej beztroskiej znajomości zapragnąłem czegoś więcej. Twoja mama, będąc już bardzo młodą, zaczęła wyrastać na piękną kobietę. Wszyscy chłopcy w wiosce powoli zaczęli się w niej podkochiwać. Wiedziałem, że muszę działać, postanowiłem wyjawić jej swoje uczucia i zapytać, czy będzie ze mną chodzić. Cholernie się bałem tego ruchu. Zdradziłem swoim przyjaciołom z młodych lat, że zamierzam to zrobić. Wtedy nie wiedziałem, że jeden z nich również w niej się podkochiwał. Nie wiedziałem, że miał później okazać się zdrajcą. Nazywaliśmy go Butcher. Poradził mi zdecydowanie, abym ją zapytał. Jednocześnie prędko udał się do niej i powiedział, że zamierzam ją zapytać, czy nie chce ze mną chodzić dla żartu, i że zamierzam ją wyśmiać. Jak ostatni głupiec poszedłem pod jej dom i wyznałem jej miłość i zapytałem, czy nie zechce ze mną chodzić. Miałem wtedy czternaście lat. Kallisto oczywiście uwierzyła Butcherowi i wściekła powiedziała, że nie zamierza nigdy ze mną być. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, nie wiedziałem, że zostałem podstępnie oszukany. Nie miałem pojęcia, o co chodziło. Upokorzony i zszokowany wróciłem do domu z płaczem. Oczywiście po tym incydencie nie chciałem widzieć Kallisto na oczy, ona również mnie nie chciała widzieć. Tak minęło kilka lat, mimo tego wciąż ciągle o niej myślałem, wciąż nie mogłem odpuścić, nie mogłem zapomnieć. Powtarzałem sobie, że to już skończone, że muszę zapomnieć, ale nie byłem w stanie. To było silniejsze ode mnie. Jak się później okazało, ona miała dokładnie tak samo. Podczas tych kilku lat poświęciłem się pomaganiu swojemu ojcu ze sprzedażą skór. Często nie było mnie w wiosce, ponieważ stale podróżowaliśmy do Miasta Kości z transportami. Czasami nawet zdarzało się udać do Diamentowego Grodu lub Śmierci Lewiatana. Potężne to i piękne zamki, a ile tam ludzi! Kiedy ja podróżowałem, ten drań Butcher działał. Stale kręcił się przy Kallisto, chcąc ją poderwać. Był takim typowym dupkiem, ale był znacznie umięśniony i pewny siebie. Nie rozumiem, jak to się dzieje, że tak często kobiety wybierają takich pewnych siebie dupków. Może to jakiś instynkt, może wyglądają na takich samców alfa i dlatego? Może po prostu to, jak pewni siebie są, sprawia, iż sprawiają dobre wrażenie? Może po prostu zawsze są pierwsi i w rywalizacji grają nieczysto, tak jak Butcher zagrał, i to daje im przewagę? Cholera, nie wiem, ale w końcu Kallisto zaczęła z nim chodzić. Gdy się dowiedziałem, myślałem, że wyjdę z siebie. Nie mogłem tego znieść, to takie straszne uczucie. Do tego, gdy spotkałem ich razem, Butcher wydawał się chełpić swym zwycięstwem. Drań wiedział, że ja również kocham Kallisto. Kiedy ja pomagałem ojcu ze skórami, on i wszyscy w Cichej Wiosce w podobnym mi wieku spędzali czas razem. Dzięki czemu mocno się zakumplowali, a ja byłem trochę na uboczu. Taki jakiś wyobcowany.

— Doskonale wiem, jakie to uczucie, tylko mnie w dodatku nienawidzą.

— Przepraszam, ja naprawdę myślałem, że ją zabiłeś.

— Jesteś jebnięty? Jakim pojebem musiałbym być, aby zabić własną matkę?

— Pozwól mi iść w tej historii chronologicznie.

Edward nie odpowiedział, już nieco ochłonął, lecz nadal miał w sobie wiele gniewu i nienawiści do Franka. Choć te jakoś tak osłabły, gdy dowiedział się, jak potraktował go Butcher. Mimo tego to nie wystarczyło, aby mu wybaczył. Frank uznał to milczenie za przyzwolenie i kontynuował:

— Ta sytuacja, Butcher i ciągła nieobecność w wiosce, sprawiały, że przestałem się czuć tam pewnie, a ze swoimi rówieśnikami miałem nikły kontakt. Gdy miałem osiemnaście lat, Kallisto dostrzegła, że Butcher to dupek i zerwała z nim. Wtedy postanowiłem działać bez zwłoki. Postawiłem na całkowitą szczerość i miałem szczęście. Teraz Kallisto również czuła się wyobcowana w Cichej Wiosce. Wszyscy nasi rówieśnicy byli przyjaciółmi Butchera i bali się go, bo był silny i mściwy. Strach potrafi strasznie wpływać na ludzi, smutna to prawda. Ze względu na strach wszyscy stanęli po stronie Butchera. Kallisto jednego dnia straciła wszystkich „przyjaciół”. Udałem się do niej i zapytałem, czy nie chce się przejść. To był wspaniały spacer, uwierz mi na słowo. — Frank przez chwilę się zapomniał i spojrzał na Edwarda jak na starego i dobrego przyjaciela. Niestety nie byli dobrymi przyjaciółmi, jedno spojrzenie na Edwarda wystarczyło, aby się zreflektował. — Na spacerze wspominaliśmy młodzieńcze lata. Postanowiłem zapytać prosto z mostu, dlaczego Kallisto nie chciała wtedy ze mną chodzić. Może nie powinienem poruszać tego tematu przy pierwszym spotkaniu, ale byłem pewien, że też wtedy coś do mnie czuła. Jakoś wciąż mi to nie dawało spokoju. Musiałem więc zapytać. Powiedziała mi wtedy, co nagadał jej Butcher. Oczywiście powiedziałem, że to kłamstwo. To przekreśliło jakiekolwiek szanse na to, żeby się pogodzili, co, nie ukrywam, mnie ucieszyło. Znów nastały piękne czasy, kiedy się spotykaliśmy. Oczywiście Butcher i jego znajomi, a więc praktycznie wszyscy około mojego wieku, na różne sposoby mścili się na mnie i Kallisto. Najgorsze było to, że byłem za słaby, aby mu się sprzeciwić. Aby dać mu lekcję. Nie miałem z nim szans. Dzięki temu wielokrotnie mnie upokarzał. Okropna to sytuacja nie móc nic zrobić, gdy ktoś gnoi cię jak śmiecia. Bo tak było w tym przypadku. Po tym obiecałem sobie, że już nigdy nikomu nie pozwolę się upokorzyć. To dlatego jestem teraz uważany za tak kłótliwą osobę. I nie ukrywam, jestem kłótliwą osobą. To dziwne, jak niektóre wydarzenia z naszego życia wpływają na nas i zostają z nami już na stałe. Butcher pewnie nie zdawał sobie sprawy, jak trwały wpływ będzie miał na mnie. Ludzie zazwyczaj, krzywdząc innych, nie zdają sobie sprawy, że jesteśmy troszkę takimi lustrami, na których pojawiają się pęknięcia. Czasami te pęknięcia nigdy się nie zrastają. Jestem teraz cholernym uparciuchem i nikomu nie odpuszczam. Wiem o tym. Po prostu zawsze się boję, że znów ktoś mnie upokorzy jak Butcher i że nie będę w stanie się przeciwstawić. Ludzie to dziwne i fascynujące istoty.

— Nawet nie wiesz, ile pęknięć sam zrobiłeś — powiedział Edward. Teraz nie był już wściekły. Był smutny.

— Wiem, i przepraszam cię za to. Naprawdę dzisiaj dopiero to dostrzegam, dopiero dzisiaj nie kieruję się nienawiścią w stosunku do ciebie. I dopiero teraz dostrzegam, jak cholernym głupcem byłem. To dlatego tak bardzo chcę ci wszystko wyjaśnić. Zasługujesz na prawdę.

— Nie myśl, że kiedykolwiek się zaprzyjaźnimy. Nawet nie wiem, czy ci wybaczyć. Ale kiedy zacząłeś gadać o tych lustrach, jakoś tak, nie wiem, w obliczu tego głupio mi cię skrzywdzić. Bo jeżeli krzywdy to rysy i pęknięcia w lustrze, to zabójstwo jest jego całkowitym rozbiciem.

— Mimo krzywd doznanych z ręki Butchera i jego kumpli to był piękny okres w moim życiu. Ponieważ znów mogłem spotykać się z twoją matką. Znów spędzaliśmy razem większość każdego dnia. No prawie każdego, nadal wyjeżdżałem z ojcem, ale teraz starałem się robić to jak najrzadziej. Zanim się obejrzałem, już się całowaliśmy i ze sobą chodziliśmy, ale tym razem nigdy nie zapytałem o to wprost.

— Dlaczego? — Edward był ciekawy opowieści Franka, był ciekawy historii o jego matce. Nigdy wcześniej mu o tym nie opowiadała. Nigdy wcześniej również nie był świadomy, że ona również ma za sobą wiele historii, wiele przeżyć, nigdy nie patrzył na nią w taki sposób. Było to naiwne, ale tak było. Gdy doradzała mu coś w związku z jego przeżyciami miłosnymi, traktował on ją jakby się totalnie nie znała i nie miała pojęcia co mówi. Nie był świadomy, że ona również to przeżyła i mogła mu wiele doradzić.

— Gdzieś została we mnie ta sytuacja sprzed lat, gdy zapytałem. Tym razem bałem się, że tym wszystko zepsuję. Mimo spontanicznych pocałunków było między nami jakieś takie napięcie. Ja też miałem takie… Hmm, nie wiem, jak to określić. Trochę czułem się frajerem, który nie zasługuje na bycie z tak piękną i inteligentną kobietą jak twoja matka. To zmieniło się bardzo szybko, gdy zmarł mój ojciec. Miałem wtedy dwadzieścia lat. — W oczach Franka pojawiły się łzy. — Brak mi go. Był świetnym facetem.

Edward mimo całego gniewu do Franka, mimo całej nienawiści powiedział:

— Przykro mi. — Szczerze było mu przykro. Już teraz pomysł, aby zabić Franka, wydawał się być jakiś taki idiotyczny. Zaczął rozumieć, że Frank jest czymś, a raczej kimś zupełnie więcej, niżeli myślał, że jest. Miał jakieś wyobrażenie na jego temat, teraz zaczynał rozumieć, że było ono zupełnie błędne.

— Gdy mój ojciec odszedł, to ja musiałem zająć się sprzedażą skór. Nie było to dla mnie trudne, doskonale wiedziałem, jak to robić, mimo tego miałem jakiś taki strach. Wiedziałem, że muszę być odpowiedzialny, że już koniec z byciem dzieckiem. Wejście w dorosłe życie to nie kaszka z mleczkiem. Bardzo wtedy się stresowałem, twoja matka natychmiast to dostrzegła i zaoferowała mi swoją pomoc. Razem ze mną podróżowała do Miasta Kości. Bardzo lubiła zwiedzać, wcześniej nigdy nie opuszczała Cichej Wioski. Gdy udaliśmy się do Diamentowego Grodu, była wszystkim taka zafascynowana. To było piękne.

Edward jakoś nie mógł tego wszystkiego pogodzić. Jego matka nigdy o tym nie wspominała. A od kiedy pamiętał, Frank i jego matka się nie lubili. Co prawda Frank zawsze miał taką dziwną minę, kiedy ją widział. Był na niej wypisany smutek, ale i zawsze też gniew. Edward jakoś nie mógł tego pogodzić z wersją Franka. Frank dalej mówił jak zahipnotyzowany, wspominał tamte czasy, nawet zapomniał, że Edward słucha.

— Wtedy też napięcie między nami znikło. Gdy wynajmowaliśmy gospodę w Diamentowym Grodzie, jak zawsze zapytałem o dwa osobne pokoje, lecz Kallisto z zaczerwienionymi policzkami powiedziała, że wynajmiemy jeden, z jednym łóżkiem, i spojrzała na mnie. W tym spojrzeniu kryło się wiele. Wiedziałem od razu, o co chodzi. Muszę przyznać, że stresowałem się, ale było świetnie. Spędziliśmy tam razem wiele nocy, pożądanie…

Edward przerwał mu:

— Może darujmy sobie takie pikantne szczegóły.

— Tak, oczywiście. Wszystko się układało genialnie. Miałem już w dupie całą sytuację z Butcherem, mało co przebywaliśmy w Cichej Wiosce. Poza tym, kiedy wszedłem w dorosłe życie, zrozumiałem, że w życiu nie liczy się tylko siła. Oczywiście możesz powiedzieć, że to trochę hipokryzja, bo przecież nadal panicznie bałem się upokorzenia, ale nie od zawsze taki byłem. Wtedy nie byłem taki uparty i toksyczny. Wtedy byłem zbyt szczęśliwy, morda nie przestawała mi się uśmiechać. Dziś już tak nie jest, od dawna tak nie jest. Jestem starym pierdzielem.

— Masz czterdzieści pięć lat, nie rozumiem, dlaczego zawsze tak powtarzasz, że jesteś taki stary. Czterdzieści pięć to nie taki stary, ledwie połowa życia.

— Ja po prostu czuję się stary. Stary i zmęczony.

Frank nałożył sobie tytoniu do fajki i odpalił. Strasznie dużo palił.

— Nie rozumiem. Z twojej opowieści wynika, że kochaliście się strasznie z moją mamą, a przecież wiem, że nie byliście razem, gdy się urodziłem. To nie ma sensu. Z tego, co pamiętam, to raczej nigdy nie darzyliście się sympatią. Mama wielokrotnie przez ciebie płakała.

— To przez jedno wydarzenie wszystko się posypało. Teraz tego bardzo żałuję. Ale po kolei. Wszystko zesrało się, gdy udaliśmy się nad Żabie Jezioro. Czy słyszałeś legendę o owym jeziorze?

— Mieszka tam niejaki Pan, który uwodzi wszystkie kobiety pływające w jeziorze. Ale to jakieś wymysły.

— Też tak myślałem. Wraz z Kallisto udaliśmy się nad to jezioro. W jego pobliżu jest potężny dom, w którym pewna starsza pani wynajmuje noclegi zwiedzającym. Wynajęliśmy pokój i udaliśmy się nad jezioro. Wszystko było świetnie, aż do momentu, gdy zaczęła mnie strasznie boleć głowa. Postanowiłem wcześniej wrócić do domu, Kallisto jeszcze została. Postanowiła popływać w jeziorze. Gdy tylko wylądowałem w łóżku w domu, zasnąłem. Gdy się obudziłem, Kallisto siedziała na łóżku obok mnie i płakała. Natychmiast zapytałem, co się stało. Nie chciała odpowiedzieć, ale widać było po niej, że coś się stało. Nalegałem więc. Zanosząc się, w końcu wydusiła, że mnie zdradziła. Pływając w jeziorze, na brzegu dostrzegła pięknego mężczyznę o błękitnych włosach i oczach. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła obsesyjne pragnienie przespania się z nim. — Gdy Frank to mówił, po jego policzkach płynęły łzy. Edward wiedział, że mówi prawdę. — Mówiła, że to było jak sen, naga wyszła na brzeg i… Chyba nie muszę mówić, co było dalej. To właśnie dlatego cię tak nienawidzę, dlatego nawet nie mogę na ciebie patrzeć. Przykro mi, ale tak bardzo pasujesz do jej opisu, tak bardzo go przypominasz, że widzę w tobie jego. Nie wiem, czy to był ten cholerny Pan, ale to nie było istotne. Twoja matka jednym czynem zburzyła wszystko, co było zbudowane między nami. Wiedziałem, że nie będę w stanie zapomnieć, że nie dam rady tak po prostu przejść obok tego. Za mocno ją kochałem, aby tak po prostu zapomnieć. Nie bylem w stanie jej wybaczyć. To było w dwudziestym drugim rok.

— To rok w którym się…

— Dokładnie. Gdy wróciliśmy do wioski, od razu samotnie wyruszyłem z kolejnymi skórami. Chciałem sobie to wszystko jakoś poukładać. Chciałem to wszytko jakoś tak na spokojnie przemyśleć. Nawet nie wiesz, ile miałem koszmarów, w których odgrywała się scena nad jeziorem. Zawsze budziłem się wtedy w nocy. Z zaciśniętymi pięściami, myśląc wciąż i wciąż dwa słowa: „Nie wybaczę”. Mimo tego wszystkiego, mimo codziennej walki ze sobą i całego gniewu, w końcu postanowiłem, że nie mogę żyć bez twojej matki. Postanowiłem, że nie mam wyjścia i muszę jej wybaczyć. Wróciłem do wioski jeszcze tego samego roku. Pełen nadziei, że wszystko się znów jakoś ułoży. Że znów będzie dobrze, ale twoja matka była już w zaawansowanej ciąży.

Frank po wypowiedzeniu tych słów zamilkł i wpatrywał się uparcie w Edwarda.

— Przykro mi, Edwardzie, ale byłeś przeszkodą na mojej drodze do szczęścia. Zacząłem namawiać twoją matkę, aby się ciebie pozbyła.

— Ale jak to pozbyła?

— Są na to sposoby. Są odpowiednie zioła, aby kobieta nie donosiła ciąży. „To tylko płód”, wmawiałem jej. Ale oszukiwałem i siebie, i ją. Nie ugięła się, miłość do jeszcze nienarodzonego dziecka okazała się być silniejsza niż miłość do mnie. Teraz z perspektywy czasu cieszę się, że taką decyzję podjęła.

Edward nawet nie był zły. To było takie dziwne i nieprzyjemne uczucie.

— Chciałeś, żeby mnie zabiła, gdy byłem bezbronnym dzieckiem? To okropne.

— Tak, zrobiłem to z egoizmu. Bo nie mogłem do niej wrócić, gdy się urodzisz. Wiedziałem to. Nie byłbym w stanie tego znieść, każdego dnia przypominałbyś mi o jej zdradzie. Nie mogłem tego przebrnąć. Pomyślałem, że gdy się ciebie pozbędzie, wszystko będzie dobrze, że znów będziemy razem. Wtedy nie nazywałem tego morderstwem.

— Jak to? Morderstwo to pozbawienie drugiej osoby życia. Świadome. Nie da się zamordować bardziej, niż pozbawiając nawet możliwości urodzenia się.

— Wiesz, wtedy sobie to tłumaczyłem, że jeszcze nie żyjesz, więc to nie morderstwo.

— Nawet jeżeli bym jeszcze nie żył, końcowym efektem ciąży byłoby moje życie. Więc przerywając ją, nadal mnie mordujesz, nadal pozbawiasz mnie możliwości życia. Nadal nie przeżyłbym ani jednego dnia swojego życia, nie mógłbym tego zrobić przez wasze działania. Jakie miałoby dla mnie znaczenie, czy już definiujesz mnie jako żyjącą istotę, czy też nie?

— Masz rację, nie miałoby żadnego.

Edward był poruszony. Dziwiła go taka myśl, że mógłby nigdy się nie urodzić, że mógłby nie przeżyć niczego, co doświadczył podczas życia. Do tego, że działania jego własnej matki mogłyby mu tę możliwość odebrać. Była to strasznie mroczna perspektywa. Nastała długa cisza. Edward już wiedział, dlaczego Frank tak bardzo go od zawsze nienawidził. Był chodzącym dowodem zdrady jego ukochanej. Frank przerwał milczenie pierwszy.

— Potem poświęciłem się pracy i od tego momentu nieczęsto widywałem się z twoją matką. Z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej nieszczęśliwy i zgorzkniały. Wiedziałem, że tak się dzieje, ale nie byłem w stanie tego zatrzymać. Nie byłem w stanie zapomnieć o twojej matce i przestać jej kochać, jednocześnie nie byłem w stanie przestać jej nienawidzić za to, że mnie zdradziła. To dziwnie, że możesz kogoś nienawidzić i kochać jednocześnie. Może tak naprawdę jej nie kochałem? Bo wtedy bym wszystko jej wybaczył? — Wydawało się, że Frank zadaje to pytanie samemu sobie. — Może nie kochałem w pełni? Może kochałem, ale to się zmieniło, gdy zostałem zdradzony? Nie wiem tego. Nie mam pojęcia, miłość to dość trudne pojęcie do zrozumienia. Poświęciłem lata na rozważanie tego. Czy to tylko ułuda wykreowana przez nasz mózg? Czy może jedno przepotężne uczucie złożone z innych uczuć? Może miłość jest skałą, na której jesteś w stanie się ostać? Może jest nurtem pobudzającym twe serce? Może jest powiewem cię niosącym? Może jest ogniem, który nie spala? Może jest prądem, który pobudza do życia? Może jest pokonaniem śmierci? Może jest światłem rozświetlającym mrok? A może jest tym wszystkim?

Edward przez chwilę zastanawiał się nad słowami Franka. Po kilku minutach ciszy przemówił, mając wymalowany na twarzy szok.

— Powiedziałeś, że miłość może być ogniem, który nie spala. Teraz to rozumiem. Nienawiść jest ogniem, który wypala. Co oznacza, że szkodzi osobie nienawidzącej. Nieuniknionym kosztem nienawidzenia jest cierpienie i realna zmiana podmiotu, który to nienawidzi. Teraz to rozumiem. Nie mogę cię zabić, nie mogę kierować się nienawiścią i chęcią zemsty. Bo tak naprawdę najbardziej w tym wszystkim krzywdzę siebie. Ale jak mam wybaczyć? To takie trudne. Nie sądzę, abyś na to zasługiwał. Zniszczyłeś mi życie. Ale podczas tych wszystkich momentów, gdy cię nienawidziłem, gdy chodziłem po swoim pokoju w domu wściekły, tak naprawdę cierpiałem niewyobrażalnie. Bo jest to ogień, który cię wypala od środka. To bardzo dziwne.

Frank siedział naprzeciw, intensywnie myśląc. Jakby coś w jego głowie właśnie się odblokowało. Jakby w jego mózgu otworzył się do tej pory niedostępny obszar. Zrozumiał, że większość czasu w swoim życiu kierował się nienawiścią i urazą, co ostatecznie doprowadziło do tego, iż stał się zgorzkniały i nieszczęśliwy. Był zawsze marudny i kłótliwy. Do tego szybko się obrażał, w tym wszystkim bardzo zwracając uwagę na choćby najmniejsze przewinienie u innych. Jednocześnie nie dostrzegał okropnych czynów popełnianych przez niego. Nie był w stanie wybaczyć Kallisto. Nie był w stanie traktować Edwarda z szacunkiem. Od zawsze źle go traktował i ostatecznie sprawił, że wszyscy go znienawidzili. Edward miał rację, nienawiść wypalała od środka i była w stanie doszczętnie spustoszyć człowieka. Mógł być zły na Kallisto za zdradę, mógł nie chcieć z nią być, ale nienawidzić — to było głupotą. Przez tę nienawiść wciąż i wciąż do tego wracał myślami, nie mogąc tego zostawić za sobą i żyć. Nie mógł przez to ruszyć dalej. Teraz zrozumiał, jak bardzo pogorszył i tak już złą sytuację. Zrozumiał również, że ujście jego wielu złych emocji było skierowane w stronę Edwarda, który niczemu nie jest winny. Ale co się stało w siedem tysięcy czterysta czterdziestym drugim roku? Frank już od dawna przestał myśleć, że Edward zabił swoją matkę, lecz mimo tego nie podzielił się swymi przemyśleniami z mieszkańcami wioski. A to on wcześniej przekonał ich, że Edward dopuścił się takiego czynu. Kiedy już domyślił się, że musiało wtedy wydarzyć się coś więcej, nie zamierzał podzielić się tym z innymi, bo bał się o swoją reputację. Wtedy wyszłoby na jaw, że bezpodstawnie oczernił Edwarda i zniszczył mu życie. Mieszkańcy wioski by mu tego nie wybaczyli. Frank musiał się czegoś dowiedzieć.

— Co wydarzyło się w roku siedem tysięcy czterysta czterdziestym drugim?

To pytanie zawisło w powietrzu. Edward natychmiast się domyślił, o co chodzi. Odruchowo zacisnął pięść. Kiedyś nawet przez sekundę nie pomyślałby, aby opowiedzieć o tym Frankowi. Teraz, gdy dowiedział się o miłości Franka do swojej mamy, wiele rzeczy wyglądało znacznie inaczej. Teraz wiedział, że musi mu o tym opowiedzieć.

— Teraz rozumiem, dlaczego byłeś tak wściekły i dlaczego wszystkim rozgadałeś, że ją zabiłem. Teraz zrozumiałem, jak wyglądało to z twojej perspektywy. Rozumiem. — Przerwał. — Ja nigdy nie chybiałem, prócz tego jednego razu. — Uderzył pięścią w stół, a w jego oczach pojawiły się łzy. — Ja naprawdę nigdy nie chybiam. Nigdy.

— Może zacznij od poranka tego dnia? Będzie ci łatwiej.

Edward ciężko westchnął. Po chwili milczenia opanował bardzo silne emocje i zaczął mówić. Później w jego pamięci wydawało mu się, że w tamtym momencie słowa same płynęły z jego ust. Wydawało mu się, że on tylko siedział, a usta poruszały się samotnie, jakby był w transie.

— To był dzień jak każdy inny. Wstałem z samiutkiego ranka. Pogoda była dość deszczowa, lecz nie padało jeszcze, jedynie zbierało się na deszcz. Moja mama już robiła śniadanie. Mięso jelenia, które pewnie również świetnie znasz. Potrafiła je usmażyć i przyprawić jak nikt inny. Często zbierała godzinami zioła, po czym je suszyliśmy. Teraz też to robię, tyle że samotnie. Gdy tylko zjadłem, wyruszyłem na polowanie. Wtedy stale padało, nie polowałem już dość długo i zapasy naszego mięsa się kończyły. Musiałem coś upolować tego dnia. Dlatego bez zwłoki wyruszyłem. W lesie po drodze znalazłem dzikie jagody, co było wielkim szczęściem. Jak sam wiesz, Wilczy Las, choć nie jest mały, jest dość mocno wyeksploatowany przez myśliwych z Cichej Wioski, którzy praktycznie w nim mieszkają. Czasami, gdy przemierzam las, kogoś spotkam, ale od czterdziestego drugiego jedyną ich reakcją jest pogardliwe spojrzenie. Co odważniejsi powyzywają mnie trochę i odchodzą. Ludzie w ramach „wymierzania sprawiedliwości” potrafią być bardzo wytrwali. Myślałem, że to w końcu ustanie. Myliłem się. Minęło już trzy lata i nadal mnie wyzywają. Nadal nie mam wstępu do gospody, a gdybym się ośmielił podejść pod czyjąś chatę lub, co gorsza, pod same drzwi, dostałbym niewątpliwy wpierdziel. Może nawet pobiliby mnie na śmierć. To się zdarzało nieraz w naszej wiosce. Brak jakiejkolwiek straży czy kogokolwiek zajmującego się utrzymywaniem porządku ma swoje konsekwencje. Ale cóż, już się przyzwyczaiłem do tych wyzwisk. To nic w porównaniu do samotności. Muszę ci przyznać, że gdyby nie polowania, to bym tego nie zniósł.

Frank dopiero teraz uświadomił sobie, jak wielki wpływ na życie Edwarda miały jego kłamstwa. Było mu strasznie wstyd, ale nie dało się cofnąć tego, co już się wydarzyło. Edward kontynuował:

— Ale zboczyłem z tematu. Znalazłem dzikie jagody. Byłem w dobrym humorze, uwielbiam jagody. Zajadając je, przemierzałem las w pośpiechu. Wiedziałem, że niczego nie upoluję na obrzeżach lasu. Większość zwierzyny kryła się w głębi, szczególnie dziki, na które miałem niemałą ochotę. No i też końcówka naszych zapasów była dość motywująca. Zdarzyło mi się głodować w życiu i nie polecam. Niegdyś, gdy jeszcze byłem mały, to moja mama musiała polować, a była w tym beznadziejna. To spowodowało, iż głód nigdy nie był mi obcy. Czasami prosiła cię o pożyczkę, ale przecież ty nienawidziłeś jej i nigdy jeść nie dałeś.

Frank nie miał pojęcia, że gdy Kallisto przychodziła prosić o pożyczkę, nie mieli nic do jedzenia. Nawet mu to przez myśl nie przeszło, bo zaślepiony nienawiścią odczuwał w takich sytuacjach jedynie gniew.

— To dlatego też nauczyłem się polować, gdy byłem zaledwie małym szkrabem, i od razu byłem w tym świetny. Natychmiast również to pokochałem. Tego dnia od samego ranka zbierało się na burzę, musiałem się spieszyć. Przemierzałem las najszybciej, jak się dało. Gdy dotarłem już do wewnętrznych, bardziej gęstych terenów lasu, oczywiście musiałem spowolnić, aby nie hałasować. Tego dnia miałem wyjątkowy fart. Najpierw jagody, później znalazłem dzika. Była ich dwójka, przyczaiłem się jak zawsze. Zrównałem z nim oddech, powoli napiąłem cięciwę i cierpliwie czekałem. Nie czekałem zbyt długo, lecz również nie śpieszyłem się z jej wypuszczeniem. Zaraz po wypuszczeniu strzała pomknęła i trafiła celu. Ja nie chybiam. Chybiłem tylko raz. Tylko jeden cholerny raz. Dzik padł, trochę się poszamotał, po czym przestał się ruszać. Nie był jakiś wielki, mimo tego niewątpliwie mieliśmy mięso na kolejne dni. Przełożyłem łuk przez plecy, złapałem dzika i w pośpiechu wracałem do domu. Już delikatnie się ściemniało. Połowę drogi niestety szedłem w deszczu, byłem cały przemoknięty. Lało jak z cebra. Mój domek jest na uboczu. Gdy znalazłem się nieco bliżej, usłyszałem krzyk mojej mamy. Puściłem dzika i pobiegłem w tamtą stronę, jakoś tak podświadomie wiedziałem, że coś jest nie tak. Gdy wybiegłem z lasu, przed naszym domem zobaczyłem jakiegoś łysego mężczyznę szarpiącego się z moją mamą. Gdy to tylko zobaczyłem, odruchowo zdjąłem łuk z pleców i napiąłem strzałę. Obcy niestety zdążył złapać ją za włosy i przystawić nóż do gardła.

Frank miał łzy w oczach i wpatrywał się uparcie w stół, wiedział, co wydarzy się w opowieści za chwilę.

— Tym razem, wpatrując się w tego gościa i mierząc, nie byłem skupiony jak zawsze, czas nie spowolnił. Wszystko działo się strasznie szybko, zbyt szybko. Zaczął wydzierać się, że ją zabije, jak nie odłożę łuku. Wiedziałem, że i tak nie mogę tego zrobić. Wymierzyłem, miałem mokre dłonie i wypuściłem strzałę zbyt szybko. To był jedyny cholerny raz, kiedy chybiłem.

Po policzkach Edwarda płynęły łzy.

— Poderżnął jej gardło na moich oczach. Nie pamiętam, co się dalej stało, pamiętam dopiero moment, w którym mnie biłeś.

Frank przemówił, jego głos miał w sobie jakąś taką pustkę.

— Tego dnia, gdy to się wydarzyło, los chciał, że byłem w pobliżu. Usłyszałem twój krzyk. Usłyszałem, jak krzyczałeś: „Zabiłem ją!”. Podbiegłem do waszego domu i znalazłem cię, trzymającego martwe ciało Kallisto i krzyczącego: „Zabiłem ją”. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakbyś ją zabił. Wpadłem w szał, nie było tam nikogo innego, więc natychmiast pomyślałem, że to ty ją zabiłeś. Pobiłem cię wtedy do nieprzytomności. O mały włos, a bym cię zabił. Po tym udałem się do baru i opowiedziałem wszystkim, co się stało. Chcieli dokonać na tobie samosądu. Po prostu by cię zamordowali, wielu z nich od lat znało twoją matkę. Ale ja byłem pewien, że cię zabiłem, powiedziałem im, że nie żyjesz. Ty jednak okazałeś się być dość twardy, aby to przeżyć. Później, gdy emocje opadły, mieszkańcy już bali się dokonać samosądu. Jak sam wiesz, król okrutnie karze takie sytuacje. Kiedyś myślałem, że z dobroci, teraz wiem, że nie. Udałem się do Miasta Króla w twojej sprawie, aby wysłali kogoś, kto przyprowadzi cię przed sąd. Taka jest procedura. Kazali mi przedstawić dowody, opowiedziałem im o tym, jak cię znalazłem. Powiedzieli że to za mało, aby wszcząć postępowanie. Te cholerne dranie mają w dupie wioski jak nasza. Oni wręcz chcą, żebyśmy się mordowali w nich bezkarnie. Później dopiero, gdy o tym na spokojnie pomyślałem, uznałem, że musiało się coś więcej tam wydarzyć. Zrozumiałem, że nigdy nie mógłbyś zabić swojej matki. To dlatego nadal kupowałem od ciebie skóry. Obwiniałem się o to, że to przeze mnie wszyscy mają cię za mordercę. A przecież nie byłem pewien, że to ty zabiłeś. Teraz już wiem, że się myliłem. Wiem, że nie cofnie to wszystkiego, czego przeze mnie doświadczyłeś, ale przepraszam cię. Jeszcze dziś opowiem wszystkim, jak było naprawdę.

Edward długo milczał, a następnie rzekł ostatnie słowa, jakich Frank by się spodziewał.

— Nie rób tego.

— Co?! Ale przecież ludzie nie mogą tak bez powodu traktować cię jak… — Frank nie dokończył. Zamilkł.

— Jak śmiecia, to chciałeś powiedzieć. Robili to już przez trzy lata, jeszcze trochę czasu, jak będą tak robić, nic mi się nie stanie.

— Ale dlaczego?

— Wierzę w to, że niedługo przybędzie Kan.

— Jaki Kan?

— Taki dziwny koleś, co chce mnie zabrać na Wyspę Tajemnic.

— Ale tam są potwory i cholera wie, co jeszcze.

— Nie wiem, co tam jest, ale coś mnie tam ciągnie. To silniejsze ode mnie. Poza tym ja już czuję się jakiś taki wyobcowany w tej wiosce. Ja już nie mogę tutaj normalnie funkcjonować. Mój własny dom kojarzy mi się z moją martwą matką, nie chcę tutaj mieszkać. Ten Kan spadł mi z nieba.

— Ale ludzie muszą się dowiedzieć.