Są takie drogi - Anna Aschenbach - ebook

Są takie drogi ebook

Anna Aschenbach

0,0

Opis

To mała opowieść wigilijna, rozpisana na dwadzieścia cztery grudniowe wieczory. Zapis wędrówki w trzech miastach: w zaśnieżonej Warszawie początku lat 80., w średniowiecznym Greccio, gdzie Franciszek buduje pierwszą szopkę, i na kamiennej drodze do Betlejem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 80

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Aschenbach

Są takie drogi

© Anna Aschenbach, 2022

Książka, którą oddaję Czytelnikom, to mała opowieść wigilijna, rozpisana na dwadzieścia cztery grudniowe wieczory. Zapis wędrówki w trzech miastach: w zaśnieżonej Warszawie początku lat 80., w średniowiecznym Greccio, gdzie Franciszek buduje pierwszą szopkę, i na kamiennej drodze do Betlejem.

ISBN 978-83-8324-371-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Zabierz mnie do Betlejem. Nachyl się nade mną, zawiąż mi mocno szalik, popraw czapkę, żeby nie spadała na oczy. Otwórz drzwi i pokaż gwiazdę, nie pozwól bać się nocy. Prowadź ulicami przez uśpione miasto, trzymaj mocno za rękę, nie puszczaj, niech ciemność nas opływa jak wody wielkiej rzeki. Idźmy razem za złocistą gwiazdą, patrzmy jak chowa się za kominami, jak opada za dachy, mosty, drzewa, jak tonie w chmurach; jak znika, i staje się tylko myślą, przeczuciem, wspomnieniem. Mów czasem do mnie, albo ściskaj dłoń, a kiedy staniemy na krawędzi światła, kiedy zaskrzypią drzwi stajenki, spójrz na mnie, zobacz jak się w Ciebie wpatruję, jak szukam w Tobie odbicia mojej własnej radości.

Nachylenie

1 grudnia

Gdyby przewrócić kartki do samego początku księgi, historia zaczęłaby się w chwili, w której kobiece dłonie nachylają młodą gałąź i zrywają z niej rumiane jabłko. Zdarzyło się to w najpierwszym ogrodzie, który powstał z jednego słowa i był spełnieniem boskiego snu. Bogowie i herosi innych miejsc i innych czasów próbowali zdobywać jabłka podstępem, wyruszali dla nich w dalekie wyprawy, toczyli krwawe wojny. A Bóg pozwolił kobiecie podejść do drzewa, sięgnąć po owoc i podnieść go do ust. Kto pierwszy poczuł słodki miąższ na języku, kobieta, czy patrzący na nią mężczyzna? Czym zaburzyli doskonałość boskiego snu: nieposłuszeństwem, butą, zbyt mocnym pragnieniem? Co takiego dojrzał Bóg w ich półprzymkniętych oczach, że w jednej chwili wypędził ich w chłód i jałowe doliny, zatrzaskując na zawsze bramy rajskiego ogrodu? Dzieje grzechu to warstwy bezradnych pytań i bezsennych nocy: ile razy sam Bóg czekał do świtu w wysokim oknie i patrzył na światła palące się na poddaszach, na milczące drżenie ludzi, którzy tak jak On szukają odpowiedzi!

Kiedy byłam mała, w naszym pokoju stała na półce maleńka rzeźba przywieziona z gór. Przedstawiała pierwszych ludzi pod rajską jabłonią. Sięgali po owoc w tej samej chwili, a ich szerokie drewniane oczy skierowane były na nas: „Sięgnij razem z nami”, zdawali się mówić, i często pochylałam się nad tym maleńkim rajem, pachnącym góralską farbą. Babcia mówiła, że Bóg wygnał ludzi w przypływie nagłego gniewu i przez kolejne epoki czekał na dzień, w którym będzie mógł przyjąć ich z powrotem. Tymczasem korzenie pierwszej jabłoni wrastały coraz głębiej w ziemię, splatały się z korzeniami innych drzew i wędrowały z nimi dalej, aż któregoś dnia wypuściły zielone kiełki po drugiej stronie świata, w innym ogrodzie, i rozrosły się w białą jabłoń. Pewnej wiosny drzewo zakwitło welonem drobnych kwiatów, a ich zapach wpłynął przez okno do dziewczęcej sypialni. Dziewczyna śpi teraz spokojnie, kołysana marcowym powietrzem. A Ty nie śpisz w tym grudniowym deszczu, i ta opowieść jest dla Ciebie.

Początek

Była połowa lat osiemdziesiątych, autokar jechał przez noc, za brudną szybą przesuwały się rozmazane cienie pól, pastwisk, lasów. Moje myśli krążyły wokół ciepłego koca, którym byłam owinięta, metalowej oprawki termosu, przymglonych świateł na drodze. Nie trzeba było wypatrywać żadnych znaków, ani szukać odpowiedzi, bo cały sens miało się w sobie. To był początek ferii. Dojechaliśmy w góry, ktoś pomógł nam wynieść ciężką walizkę, postawił ją koło nas na skraju szosy. Kiedy autokar odjechał, dookoła zapadła ciemność, i właśnie wtedy spojrzałam w górę: nade mną otworzyła się czarna przestrzeń, wysoka, potężna, jakby ktoś nagle podniósł znad Ziemi ogromne wieko. Nieskończona głębia, w której wisiały gwiazdy, niektóre wielkie, inne drobne jak pył, wszystkie błyszczące, nieruchome, nanizane łańcuszkiem na niewidzialne nitki.

Wiele później podróżowałam, oglądałam przecież nocne niebo nad morzami, puszczami, na krawędzi pustyni, i na obrzeżach południowych miasteczek, w indiańskich wioskach, z okna samolotu, z dna rybackiej lodzi. Ale już nigdy więcej nie zobaczyłam takiego tłumu gwiazd, tak nieskalanej potęgi nocy. Ten obraz — a z nim zaśnieżona szosa, zmęczenie po podróży, mróz szczypiący w policzki — otwiera się przede mną przy słowach ósmego psalmu. Jeżeli wszystko powtarza się według tych samych wzorów, od struktury galaktyk po komórki naszego serca, to i my jesteśmy odbiciem wszechmocnego Boga, który nachyla się nad nami, słucha naszego oddechu, patrzy jak w naszych oczach załamują się wiązki światła. Rytm świata układa się pod nasze kroki: dzień i noc, wędrówka i ukojenie. Gwiazdy, rzucone w pustkę, zewsząd wyglądają jak deszcz złocistych kamieni, i tylko dla tych, którzy patrzą z Ziemi, przybierają kształty zwierząt, przedmiotów, pradawnych postaci. Stałam i patrzyłam w gwieździste niebo, i wracam dzisiaj do tamtej góralskiej wsi, żeby przypomnieć sobie początki. Jeśli szukać sensu, to najpierw w nachyleniu: powielać chwile zapatrzeń, rozpinać nieboskłony, mieć dłonie pełne miłości.

Anioł przechodzi przez ogród

2 grudnia

Dziewczyna, która zasypiała w marcowym ogrodzie, budziła się w grudniowy poranek w naszym domu, w samym sercu przedświątecznej krzątaniny. Leżała, senna, na poduszce i bawiła się długimi włosami, owijając je wokół palca. Co roku jedna z nas była Marią w domowych jasełkach, przyszła więc i moja kolej. Lubiłam takie zimowe poranki, które przeciągały się leniwie aż do południa, za oknem padał śnieg, przysypywał ulicę i wczorajsze ślady. Biały obrus leżał już na stole, na piecu suszyły się uszka i plasterki jabłek, w słoiku czekały kruche płatki akacji, oblepione cukrem i gęstym syropem; a my wychodziliśmy wszyscy do ogrodu, póki jeszcze było jasno, żeby powędrować po śniegu do Betlejem. Tym razem Babcia uszyła mi długą sukienkę ze starej kuchennej zasłonki: po zielonych pasach szły złotawe wielbłądy, a między ich rzędami ciągnęły się niebieskie wstążki nieba.

Jasełka zaczynały się zawsze sceną Zwiastowania. Poprzedni wieczór spędzałyśmy pochylone nad stołem, wycinałyśmy długie paski z gazet i moczyłyśmy je w mące z wodą, a później oklejałyśmy wokół suchej gałązki, wywijając je i karbując. Przez noc mąka obsychała i rano na stole leżała biała krucha lilia. Kiedy nadchodził czas, schodziliśmy wszyscy do ogrodu. Stajenką była wnęka w murze, nad nią, na gałęzi jabłoni, wisiała tekturowa gwiazda. Ale Zwiastowanie odbywało się po drugiej stronie ogrodu, pod stareńką pigwą. Maria stała ze złożonymi dłońmi, a przed nią wyrastał nagle anioł: na tę jedną jedyną scenę wolno nam było zdjąć czapki, i już po chwili nasze włosy iskrzyły się od słońca i młodego śniegu. Babcia podchodziła do rynny, która otwierała się na kamienną misę: wyjmowała z niej okrągły sopel i układała na śniegu tuż pod stopami Marii. „Dlaczego, Babciu?”, pytałam. „Kiedyś będziesz wiedziała, zapamiętaj”, zapamiętałam, ale zrozumiałam dopiero po bardzo wielu latach, w mrocznej Gandawie, w katedrze Świętego Bawona, kiedy na tyłach ołtarza zobaczyłam Marię w chwili Zwiastowania, a tuż obok Niej szklane naczynie, w którym załamywał się promień słońca. Światło przedziera się przez szkło, przez lód, do wnętrza, nie naruszając przejrzystej powierzchni. Odrywając gruby sopel spod rynny, Babcia uczyła nas strzelistej teologii poczęcia. Śnieg oklejał się wokół naszych sukienek, opadał na rzęsy, rumienił nam policzki. Ale zanim Maria wypowie „Niech się tak stanie”, zanim przyjmie od anioła papierową lilię, muszą się jeszcze wypełnić inne słowa, inne drogi, inne ogrody. W jednym z nich ktoś właśnie obserwuje gwieździste niebo.

Mędrzec i gwiazda

W tej jednej kropli, która zawisła na gałęzi pigwy, nad papierową lilią, w tej jednej drobince czasu, w innym ogrodzie mężczyzna wpatruje się w niebo. Jego płaszcz jest obszyty złotymi blaszkami, które uderzają o siebie przy najlżejszym poruszeniu. Wielbłąd kołysze się w miejscu, zmęczony wieczorną drogą, a w jego oczach zanurza się księżyc. Mężczyzna przygląda się pustynnym konstelacjom: umie czytać z ich kształtów jak z kobiecych warg. Nie wie czyje dłonie rozrzuciły kamyki gwiazd po czasach i przestrzeniach, ale wie, że tylko te same dłonie mogą ten obraz przesunąć. Kiedy więc widzi nadlatujący warkocz światła, opiera się o purpurową wielbłądzią kapę, i wstrzymuje oddech. Blada gwiazda wyłania się znikąd, z samej krawędzi snu, i zawisa nad jego ogrodem. Mężczyzna nie wie, że za chwilę gdzieś daleko padną słowa, które każą mu wyrysować nowe mapy, porzucić dawny dom i ruszyć w drogę za światłem. Tę potężną opowieść można odmierzyć oddechami, biciem serca, płatkami śniegu. Mężczyzna stoi i czeka.

Zwiastowanie

3 grudnia

Chwila, w której gwiazda zawisa nad ziemią, a anioł wyciąga przed siebie białą gałązkę, wymknęła się z boskiego snu o szczęśliwym ogrodzie. Sen trwa od początku do końca świata, budzi się więc w nim mężczyzna badający niebo, ale też mała dziewczynka, która zostanie kiedyś żoną Piłata, i król Herod na niewygodnym łożu w dusznej komnacie; i Edyta Stein, z dłonią zanurzoną w książce, i pisarz C. S. Lewis, niespokojny po wieczornej rozmowie; i badacz Błażej Pascal, wycieńczony bólem biodra. Ta chwila jest ich wspólnym oddechem, i unosi się nad ziemią jak maleńkie obłoczki pary z naszych ust w zimowym ogrodzie dzieciństwa. Zaraz sen przebije się przez niewidzialną zasłonę i wejdzie w naszą codzienność: będzie trwał jak rozległe światy latarń, które wyrastają o świcie pod mokrym chodnikiem, i czekają aż otworzysz oczy.

Nadzieja

Wtedy właśnie otwiera się otchłań. Brama, którą obrasta mech, rdza i korzenie ziemskich chwastów, porusza się nagle i zaczyna skrzypieć. Rozkłada swoje czarne, zmurszałe skrzydła. Charon pochyla się akurat nad dnem łodzi, przygięty ciężarem drewnianych wioseł, ale skrzypienie żelaza każe mu podnieść wzrok. Blade dusze, które płyną razem z nim przez rzekę zapomnienia, odwracają się, opierają przejrzystymi dłońmi o wytartą krawędź łodzi. W głębi, na drugim brzegu, w półmroku bezistnienia, siedzą na skałach starożytni. Milczą, a ich włosy rozpływają się w obłokach mgły. Nie można ich dostrzec z łodzi Charona: po latach życia w ziemskim świetle, wzrok musi się długo przyzwyczajać do gęstej podziemnej ciemności. Dlatego w chwili, kiedy w bramie ukazuje się złocista gwiazda, kiedy przerażony Charon wypuszcza wiosło z pomarszczonej dłoni, kiedy na dnie łodzi pojawia się pierwsza, maleńka rysa, w tej właśnie chwili dusze siedzące w łodzi wzdrygają się nie na widok nagłego światła w oddali, ale na przeciągły, dudniący odgłos ze skalistego wybrzeża: cienie starożytnych dostrzegają blask w wąskiej szczelinie bramy, i z ich ust, z ich bladych grzesznych ust, wydobywa się westchnienie, pomruk, szmer, jak w teatrze, kiedy na scenę wpływa ogromny okręt ze śpiącą Turandot, a tam gdzie się przesuwa, zapalają się papierowe lampiony. Ich westchnienie trwa tyle, co oddech Marii pod krzewem pigwy. Brama zamyka się znów ze zgrzytem, ale na brzeg otchłani opada garstka złotego kurzu: nadzieja. Zbieram ją dla Ciebie pędzelkiem z końskiego włosia, rozsypuję po zmęczonych powiekach.

O czasie

Wiatr uderza gałęziami w okna, wkrada się przez szczeliny, kłębi wieczorne myśli. Minęło prawie pół wieku odkąd zobaczyliśmy jak wygląda planeta, na której żyjemy: jak niebieski koralik zawieszony w ciemnej przestrzeni. Można stąd wyruszyć w każdym kierunku, a żadna z tych podróży nie będzie miała końca. Nasz umysł nie potrafi objąć nieskończoności, ale nie umie też zamknąć tych przestworzy w ramy, w granice, bo co będzie za nimi? W tych odległych ciemnościach czas płynie inaczej, rozciąga się i kurczy, w zależności od tego skąd próbujemy go zmierzyć. Tysiąc lat jak jeden dzień. Gwiazdy, które dawno już umarły, świecą nad naszą ulicą i układają się w znaki. Kapliczki, które nasi przodkowie budowali na rozstajach, skrzypią nadal na wietrze, a drewniane dłonie świętych błogosławią naszym stopom, którąkolwiek wybierzemy drogę. Imiona opadają na kolejne pokolenia, przesuwają się jedno za drugim, zamykają w sobie pamięć o rysach, gestach, zdarzeniach. Zapełniamy kalendarze rocznicami, przepisujemy co roku daty spotkań i rozstań, świąt bliskich nam ludzi i miejsc. Porządkujemy nasze sprawy w czasie, żeby trwały, powracały, nie zagubiły się w niepamięci. Oto nasz wielki wynalazek: zegar! Obraca wskazówki po nieruchomym kręgu, odlicza sekundy, dni, lata, jak nocny pociąg podskakujący na torach, jesteśmy coraz dalej od dworca, z którego wyruszyliśmy, coraz bliżej celu. Zegar mówi nam, że dawne chwile już nie wrócą, zmarnowane okazje nie nadejdą ponownie, słowa, które kiedyś były prawdziwe, straciły swoją moc. I nad tą rozpaczą, nad tym podróżnym smutkiem, nachyla się Bóg. U mnie tysiąc lat to jeden dzień, a jeden dzień to tysiąc lat, mówi, spójrzcie na gwiazdy, na kapliczki, na imiona, wszystko trwa wiecznie i toczy się w wielkich pętlach. Życie jest nieustającym teraz, które rozciąga się i kurczy wedle naszej woli, jest stawaniem się, nawracającym aktem stworzenia. Ogrom bogactwa, jakie spoczywa na naszych ramionach, i wdzięczność za nie, jeszcze zanim nadejdzie. Pewność, że każda modlitwa jest spełniona na długo zanim ją wypowiemy. Stajenka i krzyż i pusty grób, które dawni mistrzowie malowali na tym samym kawałku płótna.

O lęku

Księga mówi, że powstał w chwili, w której ciężkie bramy rajskiego ogrodu zamknęły się za plecami pierwszych ludzi. Lęk: skurcz serca, które wiąże się w ciasny supeł. Stanęli wówczas na krawędzi drogi, której dotąd nie znali. Nie znali jeszcze żadnej drogi, nie umieli wędrować. Jak długo, dokąd, czy damy radę? Tamten ich strach płynie do dziś przez nasze ciało, czujemy go tuż pod skórą. Powraca jako niepokój, obawa, przerażenie.

Jeśli lęk wypływa z niewiedzy, to warunkiem odwagi jest poznanie. Poznanie wymaga od nas ciągłego ruchu, nieustającej przemiany, coraz szerszego otwierania oczu. Nadszedł poranek wędrówki. Dwóch mężczyzn budzi się właśnie z trudnego snu.

Smutek aniołów

4 grudnia

Przyklejam do tektury wąskie skrawki papieru: to są anielskie włosy, pociągnięte żółtym flamastrem, zakręcone nożyczkami w gęste loki. Przy mnie pali się lampka, w warkoczach mam spinki z aksamitką, za oknem rośnie orzech, i uderza gałęziami w ciemne szyby.

Kiedy nadchodził grudzień, moje biurko ginęło pod warstwami wstążek, nitek, luźnych kartek we wzory, wyrwanych z pism, opakowań, ze starych zeszytów. Wycinałam z nich anioły, zamykałam w kopertach, frunęły później do innych domów, albo zawisały na ścianach w pokoju, w kuchni; chowałam je pod talerze w czasie wigilijnej wieczerzy. Czasem dopisywałam im słowa, jak na średniowiecznych malowidłach: wypływały im z ust i wiły się w górę jak wstążka. To były krótkie zdania o radości, fragmenty kolęd, albo proste życzenia, które miały się wysuwać przez cały rok spomiędzy stronic książek, z portmonetek, szuflad i kieszeni, i przypominać o anielskiej tajemnicy, o tej niezrozumiałej nocy światła.

Anioły, tak jak pierwsi ludzie, nie znają przecież dzieciństwa. Bóg stworzył ogród, a wokół niego