Pewnego razu w Tatrach - Alexandra Kamińska - ebook

Pewnego razu w Tatrach ebook

Alexandra Kamińska

4,0

Opis

„Te opowieści przywołują moje wspomnienia o tym, dlaczego kocham Tatry” Anna Mrówka, fotografka „Opowiadania Alexandry obudziły lawinę (nomen omen!) moich wspomnień z tatrzańskich wypraw. Uzmysłowiły, co nas tak pociąga w pięknie i majestacie gór. Przypomniały, że magia gór czasem niesie ze sobą grozę i niebezpieczeństwo. Retrospektywne komentarze Alexandry potwierdzają, że często w górach poza fantazją i ambicją liczą się doświadczenie, dobra kondycja i zdrowy rozsądek” Anna Banasiak

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 87

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alexandra Kamińska

Pewnego razu w Tatrach

górskie opowieści

Projekt okładki, fotografieAlexandra Kamińska

KorektaEwa i Tomasz Kamińscy

© Alexandra Kamińska, 2023

„Te opowieści przywołują moje wspomnienia o tym, dlaczego kocham Tatry”

Anna Mrówka, fotografka

„Opowiadania Alexandry obudziły lawinę (nomen omen!) moich wspomnień z tatrzańskich wypraw. Uzmysłowiły, co nas tak pociąga w pięknie i majestacie gór. Przypomniały, że magia gór czasem niesie ze sobą grozę i niebezpieczeństwo. Retrospektywne komentarze Alexandry potwierdzają, że często w górach poza fantazją i ambicją liczą się doświadczenie, dobra kondycja i zdrowy rozsądek”

Anna Banasiak

ISBN 978-83-8324-648-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Książkę dedykuję

moim Rodzicom, dzięki którym mogłam poznać Tatry i w nich bywać;

wszystkim, z którymi miałam okazję pokonywać górskie szlaki;

tym, którzy kochają góry i przyrodę;

ratującym życie

Wstęp

Tatry…

Kiedy pierwszy raz poszłam w góry, nie pamiętam. Z pewnością byłam małym dzieckiem, nie doceniającym ich potęgi i majestatu. Tatry zaczarowały mnie wiele lat później, gdy któregoś dnia, już jako dorosła osoba, poszłam na wycieczkę szukając spokoju. Zimą zaczęłam chodzić po Tatrach dopiero po kilku latach. Skłoniło mnie do tego pytanie znajomej, która słysząc, że znów wyjeżdżam, powiedziała:

— Zimą też chodzisz po górach?

Nie chodziłam, ale przez to jedno niewinne pytanie zaczęłam. I pierwszy tydzień spędzony na zimowych wycieczkach w góry, zaliczam do jednych z najpiękniejszych okresów w moim życiu.

Większość opowiadań została przeze mnie napisana kilka lub nawet kilkanaście lat temu. Przy tych najstarszych nie mam nawet daty. Przy niektórych opowiadaniach dodałam swój komentarz, jako że dziś na chodzenie po górach patrzę nieco inaczej. Odkąd, w ramach pasji, zaczęłam zajmować się ratownictwem, moja wyobraźnia skutecznie się poszerzyła o możliwe konsekwencje głupich decyzji podjętych w górach, w związku z czym pewnie wielu z tych wycieczek bym teraz nie doświadczyła, wycofując się z drogi zawczasu. Chociaż, jak się przekonacie w przedostatnim opowiadaniu, nadal zdarza mi się robić głupoty…

Niektóre z tych opowiadań pierwszy raz zostały przeze mnie wyciągnięte z szafy około roku 2006, kiedy wraz ze znajomymi zorganizowaliśmy wystawę moich zdjęć z Tatr. Pomiędzy wiszącymi fotografiami pojawiły się kartki w tatrzańskimi opowieściami. Pamiętam słowa jednej z Pań oglądających zdjęcia, która po przeczytaniu wszystkich tekstów zwróciła się do mnie, mówiąc:

— Nie sądziłam, że wyprawy w Tatry mogą być tak niebezpieczne i ekscytujące.

Był to też pierwszy raz kiedy moja Mama dowiedziała się, jak naprawdę wyglądało moje chodzenie po górach. Była przerażona tak bardzo, że musiałam ją uspokajać, naginając nieco prawdę i mówiąc, że opowiadania specjalnie są ubarwione.

Pierwszy raz

Pierwsza poważna wyprawa w Tatry — 13 lipca, w upalne lato. Wyciągnęłam koleżankę i przyjaciółkę na Zawrat. Najpierw prawie trzy godziny wędrówki — asfaltówką, przez las, po skałach, by wreszcie dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów. Potem ciężka wspinaczka żółtym szlakiem do Koziej Przełęczy. Tylko ja, wokół mnie rumowiska skalne, a gdzieś w oddali moja koleżanka i przyjaciółka, próbujące mnie dogonić. Dostałam dziwnego przypływu energii i siły, które pozwoliły mi wysunąć się daleko naprzód, by potem przysiąść na jakimś głazie i spoglądać w stronę Wielkiego Stawu Polskiego. Po dwóch godzinach zmagań z coraz wyższymi stopniami skalnymi, piekącym słońcem i bolącymi kolanami, docieramy do łańcuchów. Tutaj moim koleżankom puszczają nerwy i obiecują, że po powrocie do domu zrobią mi krzywdę. Ja natomiast dostaję kolejnego przypływu energii i z radością rzucam się do pokonywania łańcuchów i klamer.

Docieramy do Koziej Przełęczy. Widząc pionową ścianę z wbitą w nią, choć metalową — mało stabilną drabinką, koleżanka chce zawrócić. Mnie pomimo lęku coś pcha naprzód. Pierwsza przełamuje się B. i pokazuje nam, że przeszkodę da się pokonać. Potem idę ja, z każdym stopniem powtarzając sobie „Nie patrz w dół, wejdziesz”. I rzeczywiście wchodzę. Koleżanka, która została na dole, nie ma wyjścia, musi pokonać swój lęk. Ani ja, ani moja przyjaciółka, nie mamy zamiaru zejść, jest to dla nas niewykonalne. Koleżanka może tylko albo wejść, albo samotnie zawrócić. Wchodzi.

Przed nami czekają następne łańcuchy i przepaście. Po kolejnej godzinie mięśnie napięte ze zdenerwowania i kurczowego trzymania łańcuchów i skał, zaczynają coraz bardziej dawać o sobie znać. Pogoda, do tej pory słoneczna i bezchmurna, zaczyna się powoli psuć. Wiatr nawiewa kolejne chmury, co jakiś czas skutecznie zasłaniające szlak. I choć Zawrat jest coraz bliżej, strach przed spadnięciem wzrasta za każdym razem, gdy chmury pokonują barierę stwarzaną przez góry i przedostają się na drugą stronę grani.

W końcu umęczone docieramy do celu, nie będąc jednak do końca pewnymi, czy rzeczywiście stoimy na Zawracie. Chcemy odpocząć, popatrzeć na Tatry, ale pogoda znów nas zwycięża. Nic nie widać, a z daleka słychać nadchodzącą burzę. Podejmujemy natychmiastową decyzję — schodzimy — nie mogąc zrozumieć turystów decydujących się na dalszą wędrówkę w górę.

Każdy kolejny krok w dół, stawiany na stromych stopniach, sprawia ból. Staram się nie zwracać na niego uwagi, chcąc jak najszybciej znaleźć się w schronisku. Jakaś dziewczyna idąca w przeciwnym kierunku niż my pyta, czy daleko ma do Zawratu. Tłumaczę, że około 10 minut. Robię jednak wszystko, by zawróciła ze szlaku, przewidując szybkie całkowite załamanie pogody. Dziewczyna decyduje się tylko dojść na szczyt, a potem zawrócić. Kamień spada mi z serca.

Zanim dochodzimy do schroniska, chmury przedostają się przez grań i całkowicie zasłaniają szczyty. Grzmoty nadchodzącej burzy są coraz wyraźniejsze, zaczyna padać deszcz i robi się zimno. Gdy docieramy do małego budyneczku w Dolinie Pięciu Stawów, dostrzeżenie szlaku, którym chwilę wcześniej schodziłyśmy, okazuje się prawie niemożliwe — chmury skutecznie go skrywają.

Zmęczone i głodne w schronisku zamawiamy coś ciepłego do jedzenia. Wśród tłumu turystów dostrzegam dziewczynę, której odradzałam wędrówkę na Zawrat — uśmiecha się tylko z wdzięcznością w spojrzeniu. Po chwili odpoczynku i posiłku ruszamy w dalszą drogę. Wszystko jest w miarę dobrze, póki nie dochodzimy do Wodogrzmotów. Tam wita nas asfaltówka, wykańczając nasze zmęczone stopy i potęgując ból. 40 minut wędrówki wydawałoby się przyjemną — bo płaską i równą drogą — wyczerpuje nas bardziej niż dwie godziny schodzenia z Doliny Pięciu Stawów. Czas i droga dłużą się niemiłosiernie. Żadna z nas się nie odzywa, myśląc tylko o tym, by być już w domu. W końcu doczłapujemy się do samochodu. Pół godziny później każda z nas bierze w domu prysznic i zjada obfity obiad. Dziewczyny są tak zmęczone, że zapominają o obietnicy pobicia mnie. Skutek wycieczki jest taki, że przez następny tydzień chodzimy kulejąc…

Dzisiaj trudno mi określić który to mógł być rok, ale było to lata temu. Może 1997, może 1999. Miło się czyta o tym, że będąc jeszcze tak naprawdę dzieciakiem, miałam pokorę wobec gór. Jak przeczytacie w kolejnych wspomnieniach, niejednokrotnie mi później tej pokory jednak zabrakło…

Przełęcz Zawrat

Długi weekend, cztery dni wolne — decyzja natychmiastowa — wyjeżdżam w góry. Pakuję plecak tak, by w czwartek rano móc go po prostu zarzucić na plecy i wyjść. O 9 rano jadę z A. samochodem z Bukowiny Tatrzańskiej do Zakopanego. Tam wsiadamy w busika i około 11:00 dojeżdżamy na Polanę Palenicę. Po założeniu plecaka mam wrażenie, że wciska mnie w ziemię. Waży około 10 kilogramów.

Do Wodogrzmotów docieramy dość szybko, po 30 minutach. Wchodzimy na szlak do Doliny Pięciu Stawów, z jednej strony zadowolone, bo wreszcie skończyła się asfaltówka, z drugiej trochę przerażone człapaniem się pod górę. Już na początku daje nam się we znaki bolesny brak kondycji. Pierwsze większe wzniesienie sprawia, że dyszymy jak lokomotywy. Po drodze robimy kilka niezbędnych przystanków, by złapać oddech. Najdłużej zatrzymujemy się przy Wielkiej Siklawie, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia. Gdy A. pokonuje oblodzone skały, chcąc podejść bliżej wodospadu, ja posilam się batonikiem, czując, że jest on niezbędny dla mojej dalszej wędrówki. Jeszcze króciutki postój, by napić się górskiej wody spływającej po skale przy szlaku i idziemy naprzód.

Spodziewam się dużej ilości lodu na szlaku i jak się okazuje słusznie. Podpierając się kijkami jakoś sobie radzę, A. ma stare wysłużone buty, więc jest jej zdecydowanie trudniej, ale powoli stawia kolejne kroki. Schodzący turyści przestrzegają nas, że dalej jest jeszcze gorzej. Sami zdecydowali się zawrócić. A. pyta mnie co robimy. Chwila zastanowienia i konkretna decyzja — idziemy.

— Jesteś pewna, że damy radę? — pytaA. W 100% pewna nie jestem, ale wiem jedno — mam kijki, czekan, raki i kask. Nie może się więc nie udać. Nie biorę pod uwagę tylko jednego — A. nie ma takiego wyposażenia jak ja.

W końcu dochodzimy do miejsca, o którym — jak sądzimy — mówili nam schodzący turyści. Dobrze mi znana, płaska, pochylona skała. Różni się tylko jednym — cała jest pokryta lodem. Niektórzy próbowali przejść bokiem, ale nie było to dobrym pomysłem, bo i tak dochodzili do lodu. Niewiele myśląc zrzucam plecak, chowam kijki, wyjmuję czekan i zakładam kask. Próbuję stanąć na możliwie najpewniejszym gruncie i wyrąbuję schodki. Lód pryska na wszystkie strony. Jeden stopień, drugi, trzeci i w końcu stoję na zamarzniętej ziemi, zadowolona z własnej pracy. A. wciąż stoi kilka metrów niżej przed lodową przeszkodą. Co chwila powtarza, że nie da rady przejść. Wpada na pomysł, by przeskoczyć przez pokrytą lodem skałę. Doskonale wiedząc, że jej się to nie uda, próbuję odwieźć ją od tego pomysłu. A. jednak upiera się, że skoczy. Mówię coraz bardziej podniesionym głosem, a przez głowę przebiegają mi różne scenariusze po ewentualnym skoku A. W końcu, nie wiem jakim cudem, udaje mi się przekonać ją, by przeszła po wyrąbanych przeze mnie stopniach. Udaje się. Dalej jest już spokojnie, choć szlak wciąż jest oblodzony.

Do schroniska docieramy około 15:30. Głodna zamawiam ulubioną fasolkę po bretońsku. A. nic nie je, wypija tylko pół litra herbaty z cytryną. Po posiłku odpoczywamy chwilę, siedząc przed schroniskiem. Potem próbujemy się zorientować, czy są jeszcze jakieś wolne miejsca noclegowe. Ma być wiadomo dopiero po 17:00. Patrząc jednak na tłum ludzi zebranych w schronisku, widzimy małe szanse na dostanie dwóch łóżek. Musimy podjąć decyzję — czy ryzykujemy i w razie czego będziemy spać na podłodze, czy schodzimy z powrotem na Polanę Palenicę. Tak naprawdę żadna z nas nie chce wracać. Wspólnie decydujemy — zostajemy. Gdybyśmy zeszły, asfaltówkę pokonywałybyśmy po ciemku. Na przejście do innego schroniska nie było szans. Zajęłoby nam to co najmniej 5 godzin, a o 16:00 w szybkim tempie zaczynało robić się ciemno.

Nie chcąc siedzieć w dusznej sali schroniska, decydujemy się pójść nad Wielki Staw. Zarzucamy plecaki i powoli, nigdzie się nie spiesząc, spacerujemy. Co jakiś czas robimy przystanek. Wyciągam wtedy statyw i aparat i robię zdjęcia pogrążających się w mroku Tatr. Bardzo szybko zapada całkowita ciemność, my jednak ani myślimy o powrocie. Stojąc nad Wielkim Stawem dostrzegamy światło latarki wysoko w górach, gdzieś w okolicach Granatów. Najwyraźniej jakiś samotny turysta próbuje zejść na dół. Wpatruję się w świecący punkt, dając znać latarką, że go widzimy. Szczęśliwie nie widzę, by nadawał sygnał SOS, mam więc nadzieję, że wszystko jest w porządku. Wędrówkę nieznajomego śledzimy przez dość długi czas. Potem widzimy więcej latarek — jakaś grupka schodzi ze Szpiglasowej, jakaś z Zawratu. Po pewnym czasie wszyscy nas mijają, zostaje tylko samotnik z Granatów, który powoli ale jednak idzie naprzód. Mróz coraz bardziej nas wychładza i w końcu zmusza do powrotu do schroniska. Jednak krótki spacer rozgrzewa nas na tyle, że jeszcze około pół godziny spędzamy wpatrując się w gwiaździste niebo. Taki widok wart jest wszystkiego. Udaje mi się nawet dostrzec dwie spadające gwiazdki i wypowiedzieć życzenie. Czy się spełni? To nie istotne. Około 18:00, a może 19:00, docieramy z powrotem do schroniska. Przestajemy zwracać uwagę na czas. Ciemności okalające Dolinę Pięciu Stawów sprawiają, że czujemy się jakby był środek nocy, choć w rzeczywistości to dopiero wczesny wieczór. Szybko orientujemy się, że nie ma wolnych miejsc w pokojach, więc zajmujemy podłogę na półpięterku, nie chcąc tłoczyć się w sali jadalnej. Jak się potem okazuje, mamy jedne z lepszych miejsc.

Siedząc na podłodze marzę tylko o jednym — ciszy i spokoju, by móc porozmyślać. Niestety po chwili grupka turystów zajmujących miejsca noclegowe w przedsionku, zaprasza nas do siebie. Mam ochotę odmówić, A. jednak reaguje szybciej ode mnie i schodzi na dół. Sześciu chłopaków okazuje się być turystami, którzy mijali nas, gdy stałyśmy nad Wielkim Stawem Polskim. Pierwszy daje nam się poznać Krzysiek — na oko ma 25 lat, ubrany w bojówki i czerwoną bluzę, mówi szybko, niewyraźnie i głośno. Wygląda na to, że nie potrafi ściszyć tonu głosu. Poznajemy też brata Krzyśka — najspokojniejszego w grupie i prawie cały czas milczącego. Jest też wysoki, dobrze zbudowany chłopak o pseudonimie Dzieciak. Chłopcy są mili, przeszkadza mi tylko jedno — popijają alkohol, Krzysiek w zdecydowanie zbyt dużych dawkach.

Po pewnym czasie, ku mojemu zdziwieniu, A. rezygnuje z zabawy i zbiera się do spania. Niewiele myśląc także wracam na nasze półpięterko. Noc okazuje się być ciężka. Około 23:00 całe schronisko milknie, jakby wszyscy się umówili, że idą spać. Pomimo ciemności i ciszy nie mogę zasnąć. Przekręcam się z boku na bok, jest mi twardo, robi mi się zimno. Próbuję namacać sweter i skarpetki, które nakładam po ciemku. Są wilgotne, ale choć trochę rozgrzewają mi stopy. W końcu udaje mi się zasnąć — na bardzo krótko, mniej więcej dwie godziny. Nie mogę się ułożyć, dawna kontuzja ręki daje o sobie znać i muszę trzymać ją wyprostowaną. Jest mi zimno i źle. Zmęczenie wbrew oczekiwaniom nie pomaga zasnąć. Marzę, by wreszcie zadzwonił mój budzik nastawiony na 6:30. Około 6:00 część turystów wstaje i zbiera się do wyjścia. Ja i A. też nie śpimy, ale wstajemy pół godziny później. Ubieramy się, pakujemy nasze rzeczy do plecaków i wychodzimy. Nie wypijamy herbaty i nic nie jemy z bardzo prozaicznej przyczyny — bufet w schronisku jest zamknięty, a ja mam w plecaku tylko zupki w proszku. Przypomina mi się, że mam też jednego batonika — natychmiast go zjadam popijając zimną wodą.

Pogoda jaka nas wita jest jak wymarzona — ciepło, słońce i bezchmurne niebo. Niewiele myśląc wyciągam aparat cyfrowy i robię zdjęcia. Niestety baterie się wyczerpują, zdana więc jestem na tradycyjną lustrzankę, którą za każdym razem muszę wyciągać z plecaka.

A. idzie szybciej niż ja, w pewnym momencie zostawiając mnie daleko w tyle. Dzielący nas dystans powiększa każdy mój przystanek na zrobienie zdjęcia lub założenie raków. Jestem zła na A., bo łamie moją żelazną zasadę chodzenia po górach — nigdy nie zostawiam towarzysza wyprawy samego na szlaku, a jeśli chcę iść szybciej, umawiam się z nim, w którym miejscu się spotkamy. A. jednak ani myśli na mnie zaczekać. Brak śniadania i ciężki plecak sprawiają, że jest mi coraz trudniej iść. Robi mi się gorąco, chowam więc polar do plecaka, przez co jest on jeszcze cięższy. Powoli, krok po kroku, walczę z przyciąganiem ziemskim, brakiem kondycji, ciężarem wciskającym mnie w ziemię i brakiem siły. Przystaję co chwila, by złapać oddech i odpocząć, widząc jak A. coraz bardziej się ode mnie oddala. Zastanawiam się, czy zaczeka na mnie na Przełęczy Zawrat, czy pójdzie dalej sama. Mam nadzieję, że zaczeka, bo nie zna szlaku, nie ma też odpowiedniego sprzętu ani przygotowania. Gdy wreszcie doczłapuję się do Przełęczy, ku mojemu zadowoleniu widzę, że A. siedzi na jednej ze skał. Choć czeka już od pół godziny, proszę by jeszcze nie iść dalej. Muszę odpocząć i złapać oddech. Jestem głodna, ale nie mam nic, co mogłabym zjeść. Odpoczywając robię zdjęcia, dzwonię też do rodziców, by ich uspokoić, że wszystko jest w porządku — wreszcie mamy zasięg. Nagle przypominam sobie, że A. ma w plecaku mój serek Almette. Niewiele myśląc biorę się za jego konsumowanie. A. nie chce jeść. Wtula się tylko w kurtkę, chroniąc się przed zimnym wiatrem, dającym nam się we znaki na Przełęczy. W końcu, po posileniu się serkiem, pakuję aparat z powrotem do plecaka i podejmuję decyzję o dalszej wędrówce.

Docieramy do łańcuchów. Czuję się jak w siódmym niebie, widząc prawdziwe wyzwanie. A. nie jest tak zadowolona jak ja, bo musi się zmagać ze swoim lękiem wysokości. Pokonywanie szlaku dodatkowo utrudniają jej śliskie buty. Ja wspomagam się czekanem i rakami. Z czasem jednak zapięcie jednego z nich mocno się poluzowuje. Kluczyk zostawiłam w domu, więc nie mam jak dokręcić śrubek. Choć jeden z raków nie trzyma się najlepiej, nie decyduję się na ich zdjęcie. Pomimo wszystko jest w nich o wiele łatwiej i wygodniej, niż bez.

Po pokonaniu oblodzonego szlaku dochodzimy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Czuję, jak z każdym kolejnym krokiem opadam z sił. Mam wrażenie, że jeśli czegoś nie zjem, nie dam rady dojść do schroniska. Znając reakcje własnego organizmu wiem, że osłabienie jest wynikiem braku posiłku i odczuwanego, nasilającego się głodu, a wszystko to skutecznie spotęgował duży wysiłek. Jedynym tematem, jaki zaczyna mnie zajmować, jest jedzenie. A. uświadamia sobie, że ma jeszcze w plecaku Marsa. Nie mam ochoty na słodycze, jestem przekonana, że jeśli go zjem, skończy się to wymiotami. Przełamuję się jednak i przełykam dwa kęsy. Okazuje się, że wystarczają, by dodać mi sił i umożliwić dojście do schroniska. Przypływ energii jest tak nagły, że aż sama się dziwię, choć przecież doskonale wiem, iż glukoza dodaje siły. Temat jedzenia nagle znika i bez żadnych problemów dochodzę do Murowańca. Zamawiamy jedzenie, ciesząc się, że wreszcie będziemy mogły posilić się czymś ciepłym. Tym razem decyduję się na pierogi, A. zamawia kotleta schabowego. Nie zraża nas kolejka wydająca się nie mieć końca. Po prostu wiem, że jeśli nic nie zjem, nie dojdę do Kuźnic, a nawet jeśli, to nie będę w stanie prowadzić samochodu w bezpieczny sposób. Czasu jednak mamy wystarczająco dużo, nigdzie nam się nie spieszy. Zmieniamy jednak pierwotne plany, według których miałyśmy przenocować w Murowańcu i z gór zejść dopiero następnego dnia. Jesteśmy zbyt zmęczone, by po raz kolejny nocować na podłodze, więc decydujemy się na powrót do domu.

Po posiłku schodzimy przez Dolinę Jaworzynki znów zmagając się z lodem i zaliczając kilka upadków. Ze śmiechem próbuję doliczyć się, który to z kolei i zastanawiam się ile jeszcze przede mną, mając nadzieję, że żaden nie skończy się tragicznie. Szczęśliwie docieramy do Kuźnic całe. Tam wsiadamy w busa, który dowozi nas do Dworca Autobusowego. Wolnym krokiem idziemy do samochodu, by potem pojechać do domu. Po drodze marzymy tylko o jednym — prysznicu. Gdy jednak wchodzimy do domu, dowiadujemy się, że była awaria i nie ma wody. Jesteśmy tak zmęczone, że nie mamy nawet siły na złość. Na szczęście po pół godzinie możemy na spokojnie wziąć gorący prysznic, bez obawy, że zabraknie wody. Po kąpieli i kolejnym obiedzie kładziemy się do łóżek, zasypiając kamiennym snem. W głębi duszy żałuję, że nie zostałyśmy w górach dzień dłużej. Gdy jednak budzę się w sobotę rano, okazuje się, że nie mogłyśmy podjąć lepszej decyzji. Piękna piątkowa pogoda zmieniła się w sobotę rano w deszcz, a po południu w śnieg, który skutecznie uniemożliwił poruszanie się samochodom z letnimi oponami, a kilku turystów uwięził gdzieś przy Kozim Wierchu. Jak więc się okazuje, wszystko dzieje się po coś…

Wybranie się zimą w Tatry bez odpowiedniego sprzętu dzisiaj jest nie do pomyślenia. Tym bardziej, że jest on powszechnie dostępny. Wtedy — a był to rok około 2001—2002, nie było wszechobecnych wypożyczalni. Oczywiście nie usprawiedliwia to wchodzenia na oblodzony szlak bez raków. Była to bardzo nieodpowiedzialna i niebezpieczna decyzja, której konsekwencje mogły skończyć się śmiercią. Szczęśliwie tym razem, i jeszcze wielokrotnie później, czuwał nade mną jakiś Anioł Stróż…