Gorzkie korzenie - Magdalena Kopeć - ebook + książka

Gorzkie korzenie ebook

Magdalena Kopeć

4,1

Opis

Poruszająca opowieść o niespełnionej w dzieciństwie potrzebie przynależności. Anna, trzydziestokilkuletnia historyczka sztuki i kustoszka muzealna jest kobietą inteligentną, pewną siebie i zdecydowaną, ale też egoistyczną w swoich życiowych dążeniach. Realizując plany i zmierzając do wyidealizowanego celu, nieświadomie niszczy wszystko, co tak naprawdę się liczy. Komplikuje swoje małżeństwo i relacje z matką, ignoruje piętrzące się problemy zawodowe. Całkowicie zatraca się w realizowaniu ostatniego marzenia, jakie jej pozostało – odnowie dworku, należącego niegdyś do rodzinnego majątku. Jednak nowy dom nie może być remedium na wszystkie problemy, a skomplikowana historia rodziny stawia jej wybory życiowe w zupełnie innym świetle… Magdalena Kopeć - autorka „Lata Sabiny”, w kolejnej powieści buduje pozbawiony lukru obraz współczesnej kobiety - obraz realny, niemal intymny. Snuta przez nią historia ukazuje życie bohaterów pełne trudnych wyborów i nie zawsze trafnych decyzji, naznaczone desperackim pragnieniem posiadania korzeni. Pragnieniem przynależności i oparcia w świecie, którego istotą jest zmiana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
4
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to moje drugie i znowu udane spotkanie z prozą p. Kopeć. Bardzo podoba mi się pióro autorki. Pod płaszczykiem prostej historii, p. Magdalena opowiada o silnej kobiecie, która za wszelką cenę chce odzyskać i odnowić rodzinny majątek. Robi to na przekór wszystkim. Postać Anny zdecydowanie nie należy do sympatycznych. Myślę, że wiele osób poczuje do niej wręcz niechęć, ponieważ ciężko utożsamić się z osobą egocentryczną. Ale to właśnie ona jest motorem napędowym tej powieści. Można się ne zgadzać z jej postępowaniem, ale nie można przejść obok niej obojętnie. Fabuła jest ciekawa i często zaskakująca. Mamy tu wiele sekretów rodzinnych, trudne relacje z matką, problemy małżeńskie i zawodowe. Dobra powieść obyczajowa!
00
ithilhin
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

„Gorzkie korzenie“ to trzecia powieść Magdaleny Kopeć i jak poprzednie jest niebanalna. Magda potrafi pisać o kobietach, pokazać i siłę i słabość, nakreślić drogę ich wyborów życiowych, nie zapominając przy tym o konsekwencjach z jakimi muszą się mierzyć. Jej bohaterki są różne, ale dzięki kunsztowi Autorki, wszystkie są autentyczne. Nie poznajemy ich po to, żeby je od pierwszego wejrzenia polubić, ale po to, żeby zrozumieć. To jest cenne, bo wówczas w każdej historii Czytelnik znajdzie coś dla siebie wartościowego. Anna, którą spotykamy w „Gorzkich korzeniach“ chce odbudować rodzinny dworek i temu celowi poświęca niemal wszystko. Pragnie oparcia, szuka swojej przynależności i jest pewna, że dawna rodzinna posiadłość będzie remedium na wszelkie problemy. Anna nie ma dystansu, który ma Czytelnik i dlatego obserwacja wyborów jakich dokonuje bohaterka jest fascynująca i skłania do refleksji. To historia bez lukru, szczególnie cenna i trafna. Bardzo polecam!
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Mas­son/Ado­be­Stock, Se­na­to­rek/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Magda Ko­peć, War­szawa 2023
Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia opi­sane w książce są fik­cyjne, a wszel­kie po­do­bień­stwo do osób ży­ją­cych jest przy­pad­kowe.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-86-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Ka­wał pnia ogrom­nego, nad­pa­lo­nego dębu, spę­tany łań­cu­chami i po­zba­wiony ko­na­rów, le­żał już na ziemi. Wielka ma­szyna z chwy­ta­kiem prze­cią­gnęła go da­lej na błot­ni­sty plac roz­jeż­dżony po­tęż­nymi ko­łami cięż­kiego sprzętu, gdzie le­żały już sterty ga­łęzi po­se­gre­go­wane we­dług gru­bo­ści. Kar­czo­wany pas pod­wor­skiego parku miał stać się te­raz czę­ścią as­fal­to­wej drogi z chod­ni­kiem, wio­dą­cej ku no­wej li­nii za­bu­dowy pod la­sem.

– Wy­cią­gamy karpę! – za­wo­łał męż­czy­zna w po­ma­rań­czo­wej ka­mi­zelce i ka­sku, za­pi­na­jąc łań­cuch na po­zo­sta­ją­cym w ziemi, oko­pa­nym już ko­rze­niu. Mach­nął ręką na ope­ra­tora i ko­parka po­woli ru­szyła, lekko śli­zga­jąc się na bło­cie i drob­niej­szych ga­łę­ziach. Pień po­cząt­kowo ani drgnął, przez chwilę wy­da­wało się na­wet, że to równa walka, że szala zwy­cię­stwa może prze­chy­lić się na każdą ze stron.

– Da­waj, da­waj! – wo­łał ro­bot­nik, jakby ki­bi­co­wał ulu­bio­nej dru­ży­nie.

Wszy­scy ob­ser­wo­wali, jak po­woli z mięk­kiej, wio­sen­nej ziemi żółty me­ta­lowy po­twór wy­ciąga grube ko­rze­nie, bro­niące się ostat­kiem sił, na­prę­żone do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. W ka­ko­fo­nii trza­ska­ją­cych ga­łęzi i ryku sil­nika ko­rzeń dębu pu­ścił, a ro­bot­nicy mo­gli przejść da­lej.

Sze­roki pas po­le­głych drzew cią­gnął się pra­wie do lasu.

– No, dziś da­leko już nie po­cią­gniemy, kie­row­niku! – za­wo­łał ope­ra­tor ko­parki, wy­łą­cza­jąc ma­szynę i ze­ska­ku­jąc na zie­mię.

– Jesz­cze usu­niemy ten drugi ko­rzeń i sprząt­niemy – od­po­wie­dział czło­wiek w bia­łym ka­sku, spi­su­jący coś w wiel­kim no­tat­niku.

Ro­bot­nik sta­nął obok ma­szyny i za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Ładne miej­sce – po­wie­dział ktoś inny, pod­cho­dząc. – Cie­kawe, jak tu działki stoją?

– Pew­nie jak zro­bimy tę drogę, po­dro­żeją.

– A ten las z le­wej?

– To nie las. To park. Dwór tu kie­dyś był, a po­tem szkoła chyba. Ale po­dobno ktoś to ku­pił. Na bra­mie jest ta­bliczka, że te­ren pry­watny.

– Pew­nie ja­kiś cwa­niak z War­szawy... O, prze­pra­szam, pa­nie kie­row­niku! – zmi­ty­go­wał się męż­czy­zna z pa­pie­ro­sem.

– Do­bra, ko­niec pier­do­le­nia – od­po­wie­dział tam­ten. – Do ro­boty i koń­czymy!

– Ob­ra­ził się – za­uwa­żył ci­cho młody chło­pak, uśmie­cha­jąc się kpiąco. Miał jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał. Wpa­try­wał się w miej­sce, z któ­rego przed chwilą wy­cią­gnięto ko­rzeń. Coś go cie­ka­wiło. Dziwny kształt ma­ja­czył pod pia­skiem. W końcu pod­szedł, grzeb­nął rę­kami w ścia­nie gli­nia­stej ziemi i od­sko­czył z krzy­kiem.

– O kurwa! – Od­biegł ka­wa­łek i ma­cha­jąc rę­kami, za­czął wo­łać, żeby wszy­scy prze­rwali ro­botę. – Kie­row­niku! Kie­row­niku!

Zro­biło się za­mie­sza­nie i lu­dzie zbie­gli się wo­kół niego, a za­raz po­tem kor­do­nem oto­czyli miej­sce, skąd usu­nięto ko­rzeń. W wy­rwie wi­dać było frag­menty ma­te­riału i ko­ści. Z osy­pu­ją­cej się ziemi wy­sta­wał ka­wa­łek ludz­kiej czaszki.

Roz­dział 1

Po wyj­ściu z pracy Anna nad­ło­żyła nieco drogi, by wstą­pić do pra­cowni ra­miar­skiej przy ulicy We­so­łej i ode­brać dwa ele­gancko opra­wione stare zdję­cia. Miesz­kała ka­wa­łek da­lej, przy głów­nym kie­lec­kim dep­taku, który w tym miej­scu nieco się po­sze­rzał, two­rząc pla­cyk wy­ko­rzy­sty­wany la­tem jako ka­wiar­niany ogró­dek. Ka­mie­nica z lat sie­dem­dzie­sią­tych wbita w pie­rzeję dzie­więt­na­sto­wiecz­nych bu­dyn­ków wy­glą­dała tro­chę jak do­szy­wany brat. Niby po­dobny, jed­nak bez rysu szla­chet­no­ści, jaki na­daje czas. Ale brak od­le­głej hi­sto­rii ozna­czał także brak nad­zoru kon­ser­wa­tor­skiego, co miało same za­lety: nie­dawno do­cie­plone ściany i nowe, szczelne okna.

Anna miesz­kała na dru­gim pię­trze, nad któ­rym było już tylko miesz­kalne pod­da­sze. Bal­kon du­żego po­koju wy­cho­dził na dep­tak, więc la­tem miała przy­jemny wi­dok na cią­gnącą się ze wschodu na za­chód ulicę, po­bli­skie bu­dynki i dzwon­nicę ka­te­dralną, z któ­rej co go­dzinę pły­nęła inna pieśń ma­ryjna wy­gry­wana na ka­ry­lio­nie. Gdyby nie pie­rzeja ka­mie­nic na­prze­ciwko, Anna mia­łaby też wi­dok na Dawny Pa­łac Bi­sku­pów Kra­kow­skich, w któ­rego sta­rych mu­rach od lat sie­dem­dzie­sią­tych mie­ściło się naj­więk­sze w Kiel­cach mu­zeum, ale może le­piej, że tak nie było. Nie po­winno się mieć nie­ustan­nie przed oczyma miej­sca pracy.

Gdy tylko Anna we­szła do miesz­ka­nia, po­spiesz­nie ścią­gnęła płaszcz i od razu pod­eks­cy­to­wana skie­ro­wała się do du­żego po­koju. Ze­rwała fo­lię z dwóch spo­rych opraw, ro­zej­rzała się i zdjęła ze ściany nad ka­napą dwie re­pro­duk­cje Fa­łata, wie­sza­jąc w ich miej­sce opra­wione fo­to­gra­fie. Przy­glą­dała się chwilę z za­do­wo­le­niem. Sze­ro­kie oliw­kowe passe-par­tout ład­nie pod­kre­ślało ko­lo­ryt fo­to­gra­fii. Ka­zała umie­ścić w opra­wie także opisy: Adam Brzo­zow­ski w Plan­cie. Lato 1936 oraz Adam Brzo­zow­ski z Ro­dziną w oto­cze­niu służby. Li­piec 1938.

Pierw­sza fo­to­gra­fia przed­sta­wiała jej pra­pra­dziadka przed ofi­cyną w po­dwó­rzu. Naj­pew­niej po po­wro­cie z po­lo­wa­nia, bo star­szy pan ze strzelbą ubrany w strój my­śliw­ski stał dum­nie, trzy­ma­jąc kilka mar­twych ku­ro­patw zwią­za­nych sznur­kiem.

Dru­gie zdję­cie zro­biono przed wej­ściem do dworu. Wi­dać było le­d­wie jego frag­ment – po­dwójne ko­lumny ganku ob­ro­śnięte wi­no­blusz­czem, pną­cym się aż do dru­giej kon­dy­gna­cji por­tyku i zwi­sa­ją­cym luźno nad gło­wami fo­to­gra­fo­wa­nych. Na scho­dach stała ro­dzina w oto­cze­niu nie­licz­nej służby. Pra­pra­dzia­dek Anny, tym ra­zem w ja­snym let­nim sur­du­cie i ka­pe­lu­szu, zaj­mo­wał cen­tralne miej­sce. Był już wów­czas wdow­cem. Anna tyle wie­działa o pra­pra­babce, że miała na imię Elż­bieta i zmarła w wieku czter­dzie­stu dwóch lat. Obok z rę­kami za­ło­żo­nymi za sie­bie stał brat pra­pra­dziadka Adama. Za młodu opu­ścił ro­dzinny ma­ją­tek i wy­je­chał na stu­dia me­dyczne do Lwowa, któ­rych nie ukoń­czył, ale po zmar­łej żo­nie miał ma­ją­tek gdzieś pod Otwoc­kiem i tam osiadł. Jego grób znaj­do­wał się w Prusz­ko­wie, gdzie miesz­kał po woj­nie, stra­ciw­szy dom i zie­mię. Na fo­to­gra­fii był też Sta­ni­sław, je­dyny po­to­mek pra­pra­dziadka Adama, le­karz, oraz Eu­ge­nia, jego żona. Bab­cia Anny, Ele­onora, wów­czas kil­ku­let­nie dziecko, ubrana w ja­sną su­kienkę, z ko­tem na rę­kach dum­nie stała z przodu. Ta­jem­ni­czą po­sta­cią był stary męż­czy­zna opie­ra­jący się na ko­stu­rze, le­d­wie wi­doczny w cie­ni­stym za­kątku za ko­lum­nami ganku.

Po raz pierw­szy Anna usły­szała o ma­jątku na­zy­wa­nym Plantą, gdy cho­dziła do li­ceum. W tym cza­sie miesz­kała już prak­tycz­nie sama, bo matka przy­jęła pracę w War­sza­wie i wra­cała tylko na week­endy. Anna cie­szyła się z tej wol­no­ści – jako szes­na­sto­latka oglą­dała kino nocne, za­pra­szała chłop­ców i słu­chała gło­śno mu­zyki do rana, co ją samą na­pa­wało dumą, a wśród ko­le­ża­nek bu­dziło za­zdrość.

Co­dzien­nie po szkole cho­dziła na obiady do dziad­ków, na ulicę Sien­kie­wi­cza, do miesz­ka­nia, które te­raz zaj­mo­wała. Sia­dała przy tym sa­mym stole, który na­dal stał w du­żym po­koju. Wi­działa ten sam re­gał z po­li­turą w kwiaty, te same krysz­tały usta­wione równo w wi­try­nie. Wpro­wa­dza­jąc się z Kubą, jesz­cze przed ślu­bem, zmie­niła kuch­nię, urzą­dziła na nowo sy­pial­nie, wy­re­mon­to­wała ła­zienkę, ale duży po­kój zo­sta­wiła nie­mal nie­tknięty.

Pew­nego dnia, pod ko­niec roku szkol­nego, gdy koń­czyła trze­cią klasę, jak zwy­kle ja­dła tu­taj zupę. Aku­rat pusz­czali pro­gram o re­for­mie rol­nej, a dzia­dek wpa­trzony w te­le­wi­zor z re­gu­lar­no­ścią me­tro­nomu za­ta­piał łyżkę w po­mi­do­rówce i pod­no­sił ją do ust, lekko chli­piąc. Na­gle prze­rwał i od nie­chce­nia za­py­tał bab­cię:

– Ela, a cie­kawe, co tam sły­chać w wa­szym daw­nym ma­jątku? Jak to się na­zy­wało?

Bab­cia na chwilę za­sty­gła w bez­ru­chu. Anna miała w pa­mięci, jak po­woli od­kłada łyżkę, nie pa­trząc na nich, groź­nie od­po­wiada „nie zaj­muj się głu­po­tami” i wy­cho­dzi do kuchni, a za­raz po­tem bie­rze to­rebkę i wy­cho­dzi na ry­nek, żeby ku­pić pie­truszkę.

Dzia­dek po ci­chu wy­ja­śnił An­nie, że kie­dyś był ma­ją­tek, że Ele­onora miesz­kała tam kilka lat, że wy­je­chała z niego za­raz po woj­nie i wię­cej tam nie była.

Od tego dnia Anna pró­bo­wała wra­cać do te­matu, ale poza tym, że był dwór i już go nie ma, bab­cia nie chciała nic wię­cej po­wie­dzieć. Wów­czas na­sto­let­nia Anna za­sto­so­wała szan­taż. Przez mie­siąc nie przy­cho­dziła na obiady, ży­wiąc się zup­kami chiń­skimi i ko­tle­tami po­żar­skimi z ja­dło­dajni. Miała na­dzieję zmu­sić babkę do od­po­wie­dzi – może nie do zwie­rzeń, bo za do­brze znała Ele­onorę, by mieć na­dzieję na gę­ste wspo­mnie­nia i dłu­gie opo­wie­ści, ale czuła, że ja­kieś od­po­wie­dzi jej się na­leżą. Jako wnuczce. Jako naj­młod­szej z rodu. Rodu! Do­tąd znała je­dy­nie krew­nych dziadka, a i tych nie było wielu. Nie ma­jąc ojca, nie miała też dru­giej po­łowy krew­nych. Więc gdy do­wie­działa się, że hi­sto­ria ro­dziny jest głęb­sza i bar­dziej wy­jąt­kowa niż zwy­czajny chłop­sko-ro­bot­ni­czy ma­riaż z lat pięć­dzie­sią­tych, nie mo­gła od­pu­ścić. Do­cie­kliwa na­tura ka­zała jej pod­stę­pem zma­ni­pu­lo­wać babkę. Po­skut­ko­wało. Po trzech ty­go­dniach Ele­onora ska­pi­tu­lo­wała. Przy­szła z garn­kiem ko­tle­tów i sło­ikiem ro­sołu, usia­dła przy stole i po­wie­działa, że nie­wiele pa­mięta, a tego, co pa­mięta, nie chce roz­trzą­sać. Że jej oj­ciec, który – o czym Anna wie­działa – był le­ka­rzem, zgi­nął w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym ra­zem z jej matką w bom­bar­do­wa­niu War­szawy. Że jej dzia­dek, Adam Brzo­zow­ski, u któ­rego miesz­kała w cza­sie wojny, za­gi­nął je­sie­nią czter­dzie­stego czwar­tego w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach, któ­rych, jako że była dziec­kiem, pra­wie nie pa­mięta. Że po re­for­mie rol­nej słusz­nie prze­ka­zano jego ma­ją­tek pań­stwu na uży­tek spo­łeczny. Że po woj­nie za­miesz­kała z bra­tem dziadka, nie­gdyś miesz­ka­ją­cym w Otwocku, który osiadł w Prusz­ko­wie i pra­co­wał jako ro­bot­nik. Oświad­czyła, iż to wszystko, co ma do po­wie­dze­nia na te­mat swo­jego po­cho­dze­nia, a na ko­niec wy­gło­siła po­ga­dankę na te­mat ze­psu­cia sys­temu kla­so­wego i nie­szczęść, ja­kie ścią­gnął na lud pra­cu­jący. Przy­po­mniała, że spo­tkała swo­jego męża na po­cho­dzie pierw­szo­ma­jo­wym, prze­czy­tała wszyst­kie dzieła Le­nina i zro­zu­miała, że nie chce być czę­ścią tam­tej hi­sto­rii.

Anna nie do końca jej uwie­rzyła, ale słu­chała uważ­nie, by wszystko za­pa­mię­tać. Na ko­niec, czu­jąc, że to ostat­nia in­for­ma­cja, na jaką może li­czyć, za­py­tała jesz­cze, gdzie to było.

– Nie­da­leko Opa­towa. Ale nie pa­mię­tam na­zwy wsi. By­łam wtedy mała i nie zna­łam do­brze oko­licy. Czy te­raz bę­dziesz do nas przy­cho­dzić?

– Tak – od­po­wie­działa i ży­cie po­zor­nie wró­ciło do normy.

Te­raz, po la­tach, Anna wie­działa już znacz­nie wię­cej, ale wciąż za mało, by zbu­do­wać spójną hi­sto­rię, by wy­peł­nić luki i po­znać wszyst­kie od­po­wie­dzi. Miała przy­naj­mniej te fo­to­gra­fie – je­dyne, ja­kie oca­lały. Oczy­wi­ście nie do­stała ich od Ele­onory. Zna­la­zła je sama. Tu­taj, w tym sa­mym po­li­tu­ro­wa­nym re­gale, gdy sprzą­tała przed re­mon­tem. Le­żały w szu­fla­dzie, wci­śnięte mię­dzy kwity eme­ry­tury a zdję­cia rent­ge­now­skie płuc dziadka.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek. Było już późno, więc szybko zro­biła zdję­cie ściany ko­mórką i wy­słała Ku­bie, a po­tem po­szła do ła­zienki prze­brać się na spo­tka­nie. Dłu­gie pa­sma wło­sów za­krę­ciła lo­kówką w luźne fale, po­pra­wiła ma­ki­jaż i za­ło­żyła nowy ko­stium ko­loru in­dygo. Z przy­jem­no­ścią stwier­dziła, że mimo dłu­giego dnia, awan­tury w księ­go­wo­ści o umowę na wy­druki wiel­ko­for­ma­towe do wy­stawy i czte­rech kaw, wy­gląda na­prawdę do­brze. I że Kuba miał ra­cję – do jej brą­zo­wych wło­sów le­piej pa­so­wał ten ko­lor niż beż, który chciała ku­pić.

Sier­miężny, choć har­mo­nijny w swej mo­der­ni­stycz­nej bryle gmach z lat pięć­dzie­sią­tych, do któ­rego zmie­rzała Anna, stał do­kład­nie na­prze­ciwko wy­lotu ulicy Gło­wac­kiego. W bu­dynku kie­dyś był dom par­tii, a te­raz, cał­kiem w zgo­dzie z lo­giką, mie­ścił się In­sty­tut Hi­sto­rii i Rek­to­rat kie­lec­kiego uni­wer­sy­tetu. Anna we­szła sze­ro­kimi scho­dami, ale za­trzy­mała się w pod­cie­niu, kry­jąc za jed­nym z fi­la­rów. Kon­ty­nu­owała roz­po­czętą kilka mi­nut wcze­śniej roz­mowę te­le­fo­niczną z matką.

– Po­wie­dzia­łam ci już... – Obej­rzała się i ści­szyła głos, bo wciąż ktoś się krę­cił przy wej­ściu. – Zajmę się bab­cią, znajdę dom opieki, ale do­piero jak prze­pi­szesz na mnie Plantę i sprze­dasz działkę na Dą­bro­wie, że­bym miała na re­mont.

Po­tem za­mil­kła, cze­ka­jąc na re­ak­cję Zuzy. Wie­działa, że matka nie ma wy­boru.

– Ania, ale ty je­steś uparta. Co ci za róż­nica? Planta tylko for­mal­nie na­leży do mnie. Tak na­prawdę jest twoja i rób so­bie z nią, co chcesz. Za prze­pis trzeba do­dat­kowo pła­cić. Poza tym jak umrę, i tak wszystko bę­dzie twoje.

– Nie chcę tak długo cze­kać. Poza tym to nie bę­dzie ma­lo­wa­nie, tylko cał­ko­wity re­mont, mu­szę wy­stę­po­wać o po­zwo­le­nia, pod­pi­sy­wać do­ku­menty.

– No do­brze... – Zuza ska­pi­tu­lo­wała zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niem. – Umó­wię no­ta­riu­sza.

– Jesz­cze działka! Mu­szę mieć pie­nią­dze. To, co mam, pój­dzie na ra­chunki za kan­ce­la­rię i na pro­jekt. Ale na wio­snę trzeba bę­dzie ru­szyć z ro­bo­tami ziem­nymi przy fun­da­men­tach...

– Jaki pro­jekt?

– No, pro­jekt bu­dow­lany. To nie miesz­ka­nie, nie da się po pro­stu po­ma­lo­wać ścian i uło­żyć pa­neli. Zna­la­złam firmę, która kom­plek­sowo robi ta­kie rze­czy. Wstęp­nie omó­wi­łam już z nimi sprawę. Jak tylko będę go­towa, wcho­dzą z po­mia­rami, spraw­dzą stan bu­dynku, ustalą za­kres ro­bót.

– Prze­cież do­piero co do­sta­li­śmy de­cy­zję, że dwór jest nasz! Kiedy ty to wszystko za­ła­twi­łaś?

– Zuza, po pro­stu wy­staw tę działkę na sprze­daż, po­dzie­limy się pie­niędzmi i bę­dziesz miała mnie z głowy. – Anna wy­jęła błysz­czyk i przy­trzy­mu­jąc te­le­fon ra­mie­niem, po­pra­wiła usta. – Nie będę cze­kać... – do­po­wie­działa ci­cho, ale z na­ci­skiem. – Chcesz, że­bym prze­jęła opiekę nad bab­cią? Za­łatw to. Ina­czej za­bie­raj ją ze sobą do tych Włoch czy gdzie tam je­dziesz.

– Do­brze – od­po­wie­działa Zuza z re­zy­gna­cją. – Za­ła­twię to. – W gło­śniku od­biło się jej wes­tchnie­nie.

– Za­cho­wu­jesz się, jak­bym pro­siła o pa­łac na wo­dzie, a nie coś, co i tak mi się na­leży – zga­niła matkę, ale ci­cho, uśmie­cha­jąc się i kła­nia­jąc dwóm zna­jo­mym pro­fe­sor­kom, które wła­śnie wy­szły na pa­pie­rosa.

– Po pro­stu to dużo for­mal­no­ści. Nie mam czasu się tym za­jąć.

– To znajdź czas.

– Do­brze, już do­brze. Skoro tak sta­wiasz sprawę... Za­do­wo­lona?

– Tak.

– To roz­glą­daj się za ja­kimś miej­scem.

– Już zna­la­złam. Ale pa­mię­taj: naj­pierw prze­pis, działka, a po­tem prze­no­siny.

– Je­steś jak bab­cia... – Zuza znowu wes­tchnęła. – Pa, ko­cha­nie!

– Pa!

Anna uśmiech­nęła się i scho­wała te­le­fon do to­rebki. Za­ła­twiła ko­lejną ważną sprawę i po­czuła przy­jemny przy­pływ ener­gii – taki jak zwy­kle, gdy do­świad­czała wła­snej spraw­czo­ści. Wszystko ukła­dało się jak na­leży.

Po­pra­wiła jesz­cze włosy i we­szła do holu. Przy sze­roko otwar­tych drzwiach znaj­du­ją­cych się na wprost auli stał nie­zbyt udany ba­ner te­go­rocz­nego ju­bi­le­uszu dzie­się­cio­le­cia In­sty­tutu Sztuki, na któ­rym naj­więk­szym i w za­sa­dzie je­dy­nym uda­nym ele­men­tem gra­ficz­nym były żółte cy­fry w stylu art déco: 2001–2011. Na ścia­nie nad ba­ne­rem roz­wie­szono znacz­nie lep­szy pla­kat o pro­mo­cji no­wej książki pro­fe­sora An­drzeja Lo­renca, wy­kła­dowcy i dy­rek­tora in­sty­tutu.

– Ania? Ania! – za­wo­łała na­gle ja­kaś młoda ko­bieta w brą­zo­wym ko­stiu­mie, którą Anna do­piero co zi­gno­ro­wała w drzwiach.

– Dzień do­bry – przy­wi­tała się Anna, uchy­la­jąc się przed próbą uści­sku. Nie­chęt­nie roz­po­znała ko­le­żankę z se­mi­na­rium dok­tor­skiego. – Na wy­kład? – za­py­tała bez sensu.

– Tak. Mam książkę. Może mi pro­fe­sor Lo­renc pod­pi­sze – od­po­wie­działa tamta, pod­eks­cy­to­wana jak pen­sjo­narka.

Nie wi­działy się kilka lat i trwało, nim Anna uprzy­tom­niła so­bie w ogóle, kto to jest i jak się na­zywa. Nie­wielu lu­dzi z tam­tej grupy za­pa­dło jej w pa­mięć. Może dla­tego, że nie­spe­cjal­nie się nimi in­te­re­so­wała. Łą­czyło ich tylko to, że pi­sali dok­to­rat u Lo­renca, jesz­cze wtedy pra­cu­ją­cego w Kra­ko­wie.

Tym­cza­sem za­uwa­żyła pro­fe­sora w auli, ale za­raz znik­nął w tłu­mie.

– Może wejdźmy – za­pro­po­no­wała Anna i nie cze­ka­jąc, po­szła przo­dem.

– Li­czy­łam, że może ktoś jesz­cze z grupy bę­dzie...

– Nie wi­dzia­łam ni­kogo.

Anna prze­szła da­lej, nie oglą­da­jąc się. Usia­dła na jed­nym z wol­nych krze­seł, cze­ka­jąc, aż to­wa­rzyszka zaj­mie miej­sce obok, a po­tem prze­pro­siła ele­gancko i ode­szła w kie­runku uśmie­cha­ją­cej się do niej Ju­styny Ro­ko­szy, z która znały się od kilku lat. Zresztą Anna miała tu­taj sporo zna­jo­mych i co chwilę ko­muś od­po­wia­dała uśmie­chem lub kła­niała się, o ile byli to pro­fe­so­ro­wie.

– Ania, cie­szę się, że je­steś. – Ju­styna po­dała jej kie­li­szek wina ze sto­ją­cego za nimi sto­lika. – Nie cier­pię ta­kich im­prez, a dziew­czyny ode mnie z po­koju się wy­kpiły.

– To tak jak ja wer­ni­saży w mu­zeum – od­po­wie­działa Anna. Upiła łyk wina, skrzy­wiła się i od­sta­wiła kie­li­szek.

– Okropne, wiem – po­twier­dziła Ju­styna. – Ale mnie dziś wszystko jedno. Cały dzień mia­łam za­ję­cia. Stu­denci mnie wy­koń­czyli. Ty przez go­dzinę wy­pru­wasz so­bie flaki, żeby coś zro­zu­mieli, żeby ich za­in­te­re­so­wać, a oni na ko­niec py­tają tylko, czy to bę­dzie na eg­za­mi­nie... A co u cie­bie?

– Do­brze. Ro­bimy nową wy­stawę. Przy­ślę ci za­pro­sze­nie na wer­ni­saż. A, i skoń­czy­łam ar­ty­kuł do Al­ma­na­chu. Zer­k­niesz? Tam tro­chę jest war­stwy hi­sto­rycz­nej, za­le­żałby mi, żeby hi­sto­ryk to przej­rzał, za­nim od­dam.

– Pew­nie. Wy­ślij mi ma­ilem. A jak twój mąż?

– Zła­pał wła­śnie kon­trakt w du­żym por­talu. Bę­dzie pi­sał fe­lie­tony po­li­tyczne.

– W Kiel­cach? Po­li­tyczne?

– Na szczę­ście pi­sać może wszę­dzie.

Ju­styna szturch­nęła Annę dys­kret­nie w ra­mię, bo wła­śnie pro­fe­sor Lo­renc zmie­rzał w ich kie­runku. Był męż­czy­zną oko­ło­pięć­dzie­się­cio­let­nim, wy­so­kim i szczu­płym, choć nie chu­dym, jak inni pro­fe­so­ro­wie aka­de­miccy. Tak się skła­dało, że wszy­scy tu­tejsi pla­stycy i hi­sto­rycy sztuki byli prze­waż­nie chu­der­lawi, mieli ko­ści­ste dło­nie o dłu­gich pal­cach i wiecz­nie na­tchnione spoj­rze­nia. Pro­fe­sor Lo­renc wy­róż­niał się z tego grona pre­zen­cją. Był szpa­ko­waty, twarz o re­gu­lar­nych ry­sach roz­ja­śniało nie­mal mło­dzień­cze, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie. Wy­bie­rał zwy­kle gar­ni­tury w od­cie­niach gra­natu, co świet­nie pod­kre­ślało ko­lor oczu, ale ni­gdy nie były to pełne gar­ni­tury. Ze­sta­wiał gład­kie spodnie z ma­ry­nar­kami w lekki de­seń, za­wsze no­sił ko­szulę z wy­so­kim koł­nie­rzy­kiem i sta­ro­modną apaszkę, a na­wet ka­mi­zelkę. Anna raz tylko wi­działa go bar­dziej na lu­zie w bla­do­ró­żo­wej ko­szuli z roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem – wtedy, gdy byli na dok­to­ranc­kim ob­jeź­dzie i pił po­ranną kawę na ta­ra­sie w ho­telu.

– Dok­tor Brzo­zow­ska, dok­tor Ro­ko­szy – przy­wi­tał się. – Cie­szę się, że pa­nie przy­szły. Za­pra­szam do pierw­szych rzę­dów, są jesz­cze wolne miej­sca.

– Dzię­ku­jemy, niech się pan pro­fe­sor nami nie kło­po­cze, coś so­bie znaj­dziemy – od­parła Ju­styna.

– Pani Anno, do­brze, że pani wpa­dła. Czy­ta­łem pani ostatni tekst. Świetna ro­bota.

– Dzię­kuję, pa­nie pro­fe­so­rze. – Uśmiech­nęła się.

– A jak przy­go­to­wa­nia do kon­fe­ren­cji?

– Też do­brze. Mam już te­mat re­fe­ratu.

– Do­sko­nale. – Obej­rzał się na ko­le­gów zaj­mu­ją­cych już miej­sce na po­de­ście i uniósł rękę, po­twier­dza­jąc, że za chwilę do­łą­czy. – Bar­dzo miło się ga­wę­dzi, ale mu­szę pa­nie prze­pro­sić. Czas za­cząć wy­kład.

– No, nasz pro­fe­sor nie próż­nuje – szep­nęła Ju­styna, gdy ra­zem z Anną usia­dły w ostat­nim rzę­dzie. – Cho­dzą słu­chy, że te­raz jedną swoją dok­to­rantkę ob­raca. Pa­nią Ka­się czy ja­kąś. Taka nie­zbyt ładna, ale zgrabna, wy­soka...

– O, dok­tor Brzo­zow­ska! – prze­rwał im prze­cho­dzący obok męż­czy­zna, za­ga­du­jąc Annę. Ko­ryna. Pro­fe­sor. Wy­kła­dał co prawda hi­sto­rię dwu­dzie­stego wieku, ale lu­bo­wał się w in­sty­tu­to­wych im­pre­zach, wszyst­kich znał i jak po­wszech­nie było wia­domo, szy­ko­wał się na dy­rek­tora in­sty­tutu.

– Dzień do­bry, pa­nie pro­fe­so­rze – od­po­wie­działa Anna. – Nie są­dzi­łam, że in­te­re­suje się pan sztuką.

– Pani Aniu, ja in­te­re­suję się wszyst­kim! – za­wsze tak mó­wił. I w su­mie była to prawda.

Na szczę­ście roz­po­częły się już prze­mowy i Ko­ryna od­szedł. Rek­tor po­wi­tał go­ści i za­czął opo­wia­dać, jak to z pro­fe­so­rem Lo­ren­cem kil­ka­na­ście lat temu roz­po­czy­nali sta­ra­nia o po­wsta­nie In­sty­tutu Sztuki. Rek­tor lu­bił prze­ma­wiać. Cho­ciaż był ma­te­ma­ty­kiem, cał­kiem nie­źle znał się i na sztuce, i na sztuce re­to­ryki rów­nież. Gdy wresz­cie za­koń­czył swój po­pis, za­pro­sił do mi­kro­fonu jed­nego z za­miej­sco­wych go­ści, który miał chwa­lić nie tylko po­stępy uczelni, ale i nowo wy­daną książkę Lo­renca.

Gdy wresz­cie Lo­renc za­czął swój wy­kład, sta­rała się słu­chać. Wie­działa, że przy naj­bliż­szej oka­zji Lo­renc za­pyta, jak mu po­szło. Był nar­cy­zem i lu­bił po­chwały, szcze­gól­nie je­śli do­ty­czyły jego – ską­d­inąd rze­czy­wi­ście nie­zwy­kłej – elo­kwen­cji. I fak­tycz­nie, gdy wy­kład się skoń­czył, a at­mos­fera znów się roz­luź­niła, pro­fe­sor wró­cił i po­pro­sił ją na stronę.

– To dla pani, pani Anno. Ze spe­cjalną de­dy­ka­cją. – Po­dał jej fir­mową torbę uni­wer­sy­tetu, a w niej eg­zem­plarz książki. – Mam na­dzieję, że pani prze­czyta i po­dzieli się ze mną opi­nią.

Była to rzecz ja­sna czy­sta kur­tu­azja z jego strony. Anna wie­działa do­sko­nale, ja­kie ba­da­nia pro­wa­dził i co jest w książce. Czę­sto, by­wa­jąc w mu­zeum, przy­no­sił nad­bitki swo­ich ar­ty­ku­łów i opo­wia­dał o pracy.

– Wiem, że jest świetna. I bar­dzo dzię­kuję, cho­ciaż wła­ści­wie to ja po­win­nam zgło­sić się po au­to­graf z wła­snym eg­zem­pla­rzem.

– Ab­so­lut­nie nie! To przy­jem­ność dać ten skromny pre­zent naj­zdol­niej­szej ze swo­ich uczen­nic – wy­re­cy­to­wał z szek­spi­row­skim roz­ma­chem, pod któ­rym ukrył prze­śmiew­czy uśmie­szek. Za­wsze był uj­mu­jąco uprzejmy. I uj­mu­jąco cy­niczny.

Anna za­mie­niła jesz­cze kilka słów z Ju­styną i wy­mknęła się, uda­jąc po raz ko­lejny, że nie wi­dzi idą­cej w jej stronę mę­czą­cej ko­le­żanki w brą­zo­wym ko­stiu­mie.

Gdy wy­szła z bu­dynku, było już ciemno. Chwy­cił przy­mro­zek. Je­den z tych wie­czor­nych, li­sto­pa­do­wych przy­mroz­ków, przy­po­mi­na­ją­cych, że trzeba wy­cią­gnąć cie­płe kurtki i po­my­śleć o pre­zen­tach na święta. Po­sta­wiła koł­nierz czar­nego płasz­cza i po­szła po­woli w stronę placu Wol­no­ści. Tam za­trzy­mała się na chwilę, żeby wy­cią­gnąć książkę i w świe­tle la­tarni prze­czy­tać de­dy­ka­cję:

Do­sko­na­łej uczen­nicy, która już prze­ra­sta na­uczy­ciela.

Z po­wa­ża­niem

prof. An­drzej Lo­renc

Tym ra­zem jed­nak prze­sa­dził. W ni­czym go nie prze­ra­stała. Na­pi­sała do­tąd kilka ar­ty­ku­łów, tro­chę tek­stów do ka­ta­lo­gów. Przez rok za­stę­po­wała ko­le­żankę z uczelni i pro­wa­dziła jej za­ję­cia. Nie były to jed­nak osią­gnię­cia w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­rów­ny­walne z do­rob­kiem pro­fe­sor­skim. Cie­kawe, ilu jesz­cze uczen­ni­com tak na­pi­sał, po­my­ślała i skrę­ciła w stronę Sien­kie­wi­cza. Ten główny dep­tak Kielc od bez mała stu lat no­sił dum­nie imię pi­sa­rza i był pie­szą ar­te­rią mia­sta – nie bar­dzo ru­chliwą, nie­po­rów­ny­wal­nie spo­koj­niej­szą niż w cza­sach, gdy Anna cho­dziła do li­ceum. W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych prze­pły­wała tędy nie­koń­cząca się rzeka lu­dzi, rano spie­szą­cych z dołu, z au­to­bu­sów i po­cią­gów, ku gó­rze, roz­pra­sza­jąc się na boki, tak że do szczytu wznie­sie­nia, gdzie ulica się koń­czyła, albo jak inni my­śleli – za­czy­nała, nikt już nie do­cie­rał. Po­po­łu­dniami ci sami lu­dzie spły­wali ku do­łowi. Z do­rze­czy bocz­nych uli­czek zbie­rali się w głów­nym nur­cie, by do­pły­nąć do dworca i wró­cić do do­mów. Miało to swój urok. A może An­nie się tak zda­wało, jak każ­demu, kto z sen­ty­men­tem wspo­mina oko­licz­no­ści swo­ich mło­dzień­czych lat. Bo cóż uro­kli­wego mo­gło być w cia­sno­cie pe­ka­esów i za­du­chu po­cią­gów.

Anna szła te­raz od góry i miała wi­dok na całą ulicę. Dep­tak był nie­mal pu­sty. Nie przy­po­mi­nał tej daw­nej rzeki, był ra­czej jej wy­schnię­tym ko­ry­tem. La­tar­nie po obu stro­nach w jed­no­zbie­go­wej per­spek­ty­wie wy­zna­czały cen­tralny punkt przy dworcu ko­le­jo­wym

Mi­nęła pocztę i pu­sty plac Ar­ty­stów. Po dro­dze wy­pła­ciła pie­nią­dze z ban­ko­matu. Prze­cho­dząc obok po­or­bi­sow­kiego biura po­dróży, przez wiel­kie okna zer­k­nęła do środka. Jak co dzień, gdy dzwon ka­te­dralny wy­bi­jał osiem­na­stą, pra­cow­nicy ga­sili świa­tła i jak inni z po­bli­skich, nie­licz­nych już skle­pi­ków, koń­czyli swoją wachtę.

Były to co­dzienne ry­tu­ały mia­sta, które Anna czę­sto ob­ser­wo­wała. Nie­raz ze znu­że­niem, cza­sem z sen­ty­men­tem. Wy­cho­wana tu­taj, czuła, jakby nie tylko miesz­ka­nie na dru­gim pię­trze na­le­żało do niej, ale i całe ulice, ławki, skwery i skle­piki. Ze­gar­mistrz na Du­żej, pie­kar­nia na Ma­łej, Desa na par­te­rze ka­mie­nicy. Cho­ciaż co­raz mniej było ta­kich miejsc – wro­śnię­tych w te oko­lice i zna­nych jej z dzie­ciń­stwa.

Ka­mie­nicę, w któ­rej miesz­kała, już tylko nie­któ­rzy na­zy­wali „par­tyjką”, by­naj­mniej nie z po­wodu noc­nych im­prez, bo tych nikt nie urzą­dzał – na pewno nie Anna i nie osiem­dzie­się­cio­let­nia pani Zo­fia, miesz­ka­jąca ni­żej. Na­zwano ją tak trzy­dzie­ści lat temu, po­nie­waż swego czasu za­miesz­ki­wało ją kilku dy­gni­ta­rzy KW. Je­den z nich po­dobno urzą­dził tu gniazdo mi­ło­ści, spro­wa­dzał ko­chanki i zszedł na za­wał, nim zdą­żył zo­stać pierw­szym se­kre­ta­rzem.

Gdy wró­ciła do domu, Kuba jak zwy­kle sie­dział w dru­giej sy­pialni, peł­nią­cej tym­cza­sowo rolę ga­bi­netu. Sku­piony i cał­ko­wi­cie za­to­piony w pracy. Jego palce le­d­wie się po­ru­szały, ale do­ku­ment na ekra­nie szybko wy­peł­niały ko­lejne li­nijki tek­stu. Cza­sem się za­trzy­my­wał. Czy­tał. Wy­chy­lał się na krze­śle, aż pla­stik opar­cia za­czy­nał trzesz­czeć. Po­tem pi­sał da­lej.

Kuba wcze­sniej spe­cja­li­zo­wał się w kon­flik­tach bli­skow­schod­nich. Był guru lo­kal­nych dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy bie­gali za awa­riami wo­do­cią­gów i mo­gli tylko ma­rzyć o ko­lum­nach w ogól­no­pol­skich dzien­ni­kach. Te­raz prze­rzu­cił się na po­li­tykę.

Anna po­de­szła i de­li­kat­nie po­ło­żyła Ku­bie dłoń na ra­mie­niu, żeby go nie wy­stra­szyć, bo z słu­chaw­kami na uszach był cał­ko­wi­cie w swoim świ­cie. I tak lekko drgnął. Prze­je­chał dło­nią po gę­stych, czar­nych wło­sach i zdjął oku­lary, które no­sił głów­nie do kom­pu­tera.

– Jesz­cze pra­cu­jesz? – za­py­tała, ca­łu­jąc go na po­wi­ta­nie. Gdy wy­cho­dziła rano, spał i nie za­mie­nili na­wet słowa.

– Chcia­łem jesz­cze do­koń­czyć ten tekst do War­szawy. – Wziął jej dłoń i de­li­kat­nie po­ca­ło­wał palce. – Za­raz skoń­czę. Jak będą za­do­wo­leni, jest szansa, że do­stanę stałą ko­lumnę.

– Świet­nie. – Ucie­szyła się. – Ja­dłeś coś?

– Ja­dłem. Od­mro­zi­łem te pie­rogi od mamy. Zo­sta­wi­łem ci na pa­telni, od­grzej so­bie.

Żar­to­bli­wym ge­stem na­ło­żyła mu z po­wro­tem słu­chawki i zo­sta­wiła sa­mego, ci­cho za­my­ka­jąc drzwi. Zja­dła trzy zimne już pie­rogi, wy­piła kilka ły­ków her­baty i po­szła pod prysz­nic. Gdy wró­ciła Kuba, krę­cił się po kuchni.

– Idziesz do łóżka? – za­py­tał zmie­nio­nym to­nem. Chyba chciał być na­raz i fry­wolny, i zmy­słowy, ale osta­tecz­nie bar­dziej roz­śmie­szył Annę, niż za­chę­cił. Nie dała jed­nak ni­czego po so­bie po­znać. Może tylko lekko drgnęły jej usta. Kuba zu­peł­nie tego nie za­uwa­żył, pod­szedł i wło­żył dło­nie pod jej szla­frok. Nie­spe­cjal­nie miała ochotę na seks, ale pod­dała się z na­dzieją, że piesz­czoty w końcu roz­bu­dzą ja­kieś pod­nie­ce­nie. Oparła się o ku­chenną szafkę i roz­su­nęła nogi.

Może nie było to pło­nące po­żą­da­nie, ale ja­kaś iskra w końcu się po­ja­wiła. Od­chy­liła nieco ciało i po­zwo­liła Ku­bie się pie­ścić, przy­my­ka­jąc oczy. Ostat­nio wo­lała taki seks. Pod­szyty wy­łącz­nie fi­zycz­no­ścią. Mało po­ca­łun­ków, tylko do­tyk i tylko szyb­kie pul­so­wa­nie, mocne, aż na gra­nicy bru­tal­nej siły, któ­rej to gra­nicy Kuba ni­gdy nie prze­kra­czał. Było jak w bez­piecz­nej fan­ta­zji. A i Kuba to lu­bił.

Ści­snęła udami jego bio­dra i za­sty­gła chwilę, szu­ka­jąc przy­jem­no­ści. Ja­kieś sy­gnały nad­cho­dzą­cej eks­tazy bu­zo­wały jej w pod­brzu­szu, ale do­ga­sły, nim do końca zdą­żyła się nimi na­sy­cić. Ostat­nio co­raz czę­ściej jej się to zda­rzało – za­pewne przez hor­mony.

– Po­dobno z ta­kiego seksu ro­dzą się chło­paki – szep­nął jej do ucha Kuba, cał­ko­wi­cie już roz­pra­sza­jąc at­mos­ferę.

– Za dużo o tym my­ślisz. I za dużo czy­tasz Ve­tu­la­niego.

Od­su­nęła się de­li­kat­nie, zsu­nęła z szafki i na­ło­żyła szla­frok. Kuba wie­dział do­brze, że dziś po­winna mieć dni płodne. Za­pi­sy­wał so­bie wszystko w ka­len­da­rzyku, co Annę nie­sa­mo­wi­cie zło­ściło, ale nie mo­gła mu tego po­wie­dzieć.

Wło­żył spodnie i na­lał dwie szklanki soku. Usie­dli przy stole.

– Zuza dzwo­niła – za­częła Anna, by nie cią­gnął te­matu dziecka.

– Ni­gdy się nie przy­zwy­czaję, że tak do niej mó­wisz.

– Prze­cież tak ma na imię – od­po­wie­działa prze­kor­nie, przy­glą­da­jąc się jego brą­zo­wym tę­czów­kom, w któ­rych sztuczne świa­tło ma­lo­wało złote plamki. Gdy mru­żył oczy, ro­biły mu się już sia­teczki zmarsz­czek, ale lu­biła to. Wy­glą­dał po­waż­niej, doj­rza­lej i bar­dziej sek­sow­nie niż gdy mieli po dwa­dzie­ścia kilka lat.

– Zuza wy­pro­wa­dza się do Włoch. Chce, że­bym zna­la­zła babci dom opieki i się nią za­jęła.

– Żar­tu­jesz!

– Cała moja matka. Ten jej Hel­mut...

– Elias – po­pra­wił ją.

– No wła­śnie. W każ­dym ra­zie do­stał ja­kiś kon­trakt gdzieś w oko­li­cach Flo­ren­cji, ga­le­rię han­dlową bu­duje czy coś. Zuza chce z nim je­chać. Na pół roku. Bab­cia nie może sama zo­stać w Słu­bi­cach. Zresztą nie są­dzę, żeby Zuza w ogóle chciała tam wra­cać.

– Tak na­gle? Ile oni się spo­ty­kają? Kilka mie­sięcy?

– Osiem. Ale mnie to nie dziwi. To nor­malne u mo­jej matki, ła­pie coś i już jej nie ma. Je­stem przy­zwy­cza­jona. A zna­le­zie­nie babci ośrodka i od­wie­dza­nie jej raz w ty­go­dniu to nie ko­niec świata.

– No oczy­wi­ście, że nie, nie to mia­łem na my­śli. W końcu to twoja bab­cia, tu­taj jest jej dom.

– Może jak bę­dzie bli­żej, coś so­bie przy­po­mni, coś opo­wie. – Za­my­śliła się.

– O Plan­cie? Ona na­wet jak była zdrowa, nie chciała o tym mó­wić, a ty li­czysz, że w de­men­cji bę­dzie?

– Wła­śnie tak. Nie bę­dzie świa­do­mie ha­mo­wała wspo­mnień. Zuza po­wie­działa, że jest z nią go­rzej. Traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, za­po­mina, po­wta­rza się, ale za to opo­wiada o daw­nych cza­sach. Tylko Zuza nie chce tego słu­chać. Mó­wi­łam jej, żeby no­to­wała, na­gry­wała czy coś, ale ma to gdzieś.

– A co na tę prze­pro­wadzkę Ele­onora?

– Po­dobno się ucie­szyła. O ile zro­zu­miała. Cza­sem krzy­czy, żeby za­brać ją do domu, bo musi w końcu umrzeć.

Kuba naj­pierw się ro­ze­śmiał, ale za­raz spo­waż­niał.

– A co twoja matka bę­dzie ro­bić w tej Flo­ren­cji?

– A ja wiem? Pew­nie znaj­dzie ja­kąś pracę. Nie­miec­kiego na­uczyła się w rok, to i z wło­skim nie bę­dzie miała pro­blemu. Poza tym ona jest dziec­kiem wszech­świata. – Za­śmiała się, na­śla­du­jąc na­tchniony ton matki. – Wszę­dzie od­naj­dzie swoją karmę.

– To aku­rat prawda. Czyli zgo­dzi­łaś się?

– Wstęp­nie.

Nie chciała mó­wić o ma­łym szan­tażu, jaki za­sto­so­wała. Kuba był prze­wraż­li­wiony na punk­cie jej sto­sun­ków z matką i uznałby to za bez­duszne. Nie spie­szyło mu się też do Planty. Dwo­rek był dla niego sy­no­ni­mem pię­trzą­cych się pro­ble­mów. Ale jej mąż był po pro­stu prag­ma­ty­kiem i nie­wiele wie­dział o re­mon­tach. Stąd brało się jego prze­ko­na­nie, że to skar­bonka. Jed­nak Anna była pewna, że wszystko na świe­cie jest kwe­stią woli, de­ter­mi­na­cji i do­brego planu. Nie­mal zro­biła z tego swoją świętą de­wizę ży­ciową, która miała mieć za­sto­so­wa­nie także w przy­padku re­montu domu po pra­pra­dziad­kach.

Wy­piła resztę soku i po­szła do ła­zienki. Wzięła jesz­cze raz szybki prysz­nic, a z ko­sme­tyczki scho­wa­nej w szu­fla­dzie wy­jęła bli­ster ta­ble­tek i wy­łu­skała tę ozna­czoną jako „wt.”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki