Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Gorzkie korzenie - ebook

Data wydania:
22 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorzkie korzenie - ebook

Anna, trzydziestokilkuletnia historyczka sztuki i kustoszka muzealna jest kobietą inteligentną, pewną siebie i zdecydowaną, ale też egoistyczną w swoich życiowych dążeniach. Realizując plany i zmierzając do wyidealizowanego celu, nieświadomie niszczy wszystko, co tak naprawdę się liczy. Komplikuje swoje małżeństwo i relacje z matką, ignoruje piętrzące się problemy zawodowe. Całkowicie zatraca się w realizowaniu ostatniego marzenia, jakie jej pozostało – odnowie dworku, należącego niegdyś do rodzinnego majątku. Jednak nowy dom nie może być remedium na wszystkie problemy, a skomplikowana historia rodziny stawia jej wybory życiowe w zupełnie innym świetle… Magdalena Kopeć - autorka „Lata Sabiny”, w kolejnej powieści buduje pozbawiony lukru obraz współczesnej kobiety - obraz realny, niemal intymny. Snuta przez nią historia ukazuje życie bohaterów pełne trudnych wyborów i nie zawsze trafnych decyzji, naznaczone desperackim pragnieniem posiadania korzeni. Pragnieniem przynależności i oparcia w świecie, którego istotą jest zmiana.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83290-86-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Ka­wał pnia ogrom­nego, nad­pa­lo­nego dębu, spę­tany łań­cu­chami i po­zba­wiony ko­na­rów, le­żał już na ziemi. Wielka ma­szyna z chwy­ta­kiem prze­cią­gnęła go da­lej na błot­ni­sty plac roz­jeż­dżony po­tęż­nymi ko­łami cięż­kiego sprzętu, gdzie le­żały już sterty ga­łęzi po­se­gre­go­wane we­dług gru­bo­ści. Kar­czo­wany pas pod­wor­skiego parku miał stać się te­raz czę­ścią as­fal­to­wej drogi z chod­ni­kiem, wio­dą­cej ku no­wej li­nii za­bu­dowy pod la­sem.

– Wy­cią­gamy karpę! – za­wo­łał męż­czy­zna w po­ma­rań­czo­wej ka­mi­zelce i ka­sku, za­pi­na­jąc łań­cuch na po­zo­sta­ją­cym w ziemi, oko­pa­nym już ko­rze­niu. Mach­nął ręką na ope­ra­tora i ko­parka po­woli ru­szyła, lekko śli­zga­jąc się na bło­cie i drob­niej­szych ga­łę­ziach. Pień po­cząt­kowo ani drgnął, przez chwilę wy­da­wało się na­wet, że to równa walka, że szala zwy­cię­stwa może prze­chy­lić się na każdą ze stron.

– Da­waj, da­waj! – wo­łał ro­bot­nik, jakby ki­bi­co­wał ulu­bio­nej dru­ży­nie.

Wszy­scy ob­ser­wo­wali, jak po­woli z mięk­kiej, wio­sen­nej ziemi żółty me­ta­lowy po­twór wy­ciąga grube ko­rze­nie, bro­niące się ostat­kiem sił, na­prę­żone do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. W ka­ko­fo­nii trza­ska­ją­cych ga­łęzi i ryku sil­nika ko­rzeń dębu pu­ścił, a ro­bot­nicy mo­gli przejść da­lej.

Sze­roki pas po­le­głych drzew cią­gnął się pra­wie do lasu.

– No, dziś da­leko już nie po­cią­gniemy, kie­row­niku! – za­wo­łał ope­ra­tor ko­parki, wy­łą­cza­jąc ma­szynę i ze­ska­ku­jąc na zie­mię.

– Jesz­cze usu­niemy ten drugi ko­rzeń i sprząt­niemy – od­po­wie­dział czło­wiek w bia­łym ka­sku, spi­su­jący coś w wiel­kim no­tat­niku.

Ro­bot­nik sta­nął obok ma­szyny i za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Ładne miej­sce – po­wie­dział ktoś inny, pod­cho­dząc. – Cie­kawe, jak tu działki stoją?

– Pew­nie jak zro­bimy tę drogę, po­dro­żeją.

– A ten las z le­wej?

– To nie las. To park. Dwór tu kie­dyś był, a po­tem szkoła chyba. Ale po­dobno ktoś to ku­pił. Na bra­mie jest ta­bliczka, że te­ren pry­watny.

– Pew­nie ja­kiś cwa­niak z War­szawy... O, prze­pra­szam, pa­nie kie­row­niku! – zmi­ty­go­wał się męż­czy­zna z pa­pie­ro­sem.

– Do­bra, ko­niec pier­do­le­nia – od­po­wie­dział tam­ten. – Do ro­boty i koń­czymy!

– Ob­ra­ził się – za­uwa­żył ci­cho młody chło­pak, uśmie­cha­jąc się kpiąco. Miał jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał. Wpa­try­wał się w miej­sce, z któ­rego przed chwilą wy­cią­gnięto ko­rzeń. Coś go cie­ka­wiło. Dziwny kształt ma­ja­czył pod pia­skiem. W końcu pod­szedł, grzeb­nął rę­kami w ścia­nie gli­nia­stej ziemi i od­sko­czył z krzy­kiem.

– O kurwa! – Od­biegł ka­wa­łek i ma­cha­jąc rę­kami, za­czął wo­łać, żeby wszy­scy prze­rwali ro­botę. – Kie­row­niku! Kie­row­niku!

Zro­biło się za­mie­sza­nie i lu­dzie zbie­gli się wo­kół niego, a za­raz po­tem kor­do­nem oto­czyli miej­sce, skąd usu­nięto ko­rzeń. W wy­rwie wi­dać było frag­menty ma­te­riału i ko­ści. Z osy­pu­ją­cej się ziemi wy­sta­wał ka­wa­łek ludz­kiej czaszki.Roz­dział 1

Po wyj­ściu z pracy Anna nad­ło­żyła nieco drogi, by wstą­pić do pra­cowni ra­miar­skiej przy ulicy We­so­łej i ode­brać dwa ele­gancko opra­wione stare zdję­cia. Miesz­kała ka­wa­łek da­lej, przy głów­nym kie­lec­kim dep­taku, który w tym miej­scu nieco się po­sze­rzał, two­rząc pla­cyk wy­ko­rzy­sty­wany la­tem jako ka­wiar­niany ogró­dek. Ka­mie­nica z lat sie­dem­dzie­sią­tych wbita w pie­rzeję dzie­więt­na­sto­wiecz­nych bu­dyn­ków wy­glą­dała tro­chę jak do­szy­wany brat. Niby po­dobny, jed­nak bez rysu szla­chet­no­ści, jaki na­daje czas. Ale brak od­le­głej hi­sto­rii ozna­czał także brak nad­zoru kon­ser­wa­tor­skiego, co miało same za­lety: nie­dawno do­cie­plone ściany i nowe, szczelne okna.

Anna miesz­kała na dru­gim pię­trze, nad któ­rym było już tylko miesz­kalne pod­da­sze. Bal­kon du­żego po­koju wy­cho­dził na dep­tak, więc la­tem miała przy­jemny wi­dok na cią­gnącą się ze wschodu na za­chód ulicę, po­bli­skie bu­dynki i dzwon­nicę ka­te­dralną, z któ­rej co go­dzinę pły­nęła inna pieśń ma­ryjna wy­gry­wana na ka­ry­lio­nie. Gdyby nie pie­rzeja ka­mie­nic na­prze­ciwko, Anna mia­łaby też wi­dok na Dawny Pa­łac Bi­sku­pów Kra­kow­skich, w któ­rego sta­rych mu­rach od lat sie­dem­dzie­sią­tych mie­ściło się naj­więk­sze w Kiel­cach mu­zeum, ale może le­piej, że tak nie było. Nie po­winno się mieć nie­ustan­nie przed oczyma miej­sca pracy.

Gdy tylko Anna we­szła do miesz­ka­nia, po­spiesz­nie ścią­gnęła płaszcz i od razu pod­eks­cy­to­wana skie­ro­wała się do du­żego po­koju. Ze­rwała fo­lię z dwóch spo­rych opraw, ro­zej­rzała się i zdjęła ze ściany nad ka­napą dwie re­pro­duk­cje Fa­łata, wie­sza­jąc w ich miej­sce opra­wione fo­to­gra­fie. Przy­glą­dała się chwilę z za­do­wo­le­niem. Sze­ro­kie oliw­kowe passe-par­tout ład­nie pod­kre­ślało ko­lo­ryt fo­to­gra­fii. Ka­zała umie­ścić w opra­wie także opisy: Adam Brzo­zow­ski w Plan­cie. Lato 1936 oraz Adam Brzo­zow­ski z Ro­dziną w oto­cze­niu służby. Li­piec 1938.

Pierw­sza fo­to­gra­fia przed­sta­wiała jej pra­pra­dziadka przed ofi­cyną w po­dwó­rzu. Naj­pew­niej po po­wro­cie z po­lo­wa­nia, bo star­szy pan ze strzelbą ubrany w strój my­śliw­ski stał dum­nie, trzy­ma­jąc kilka mar­twych ku­ro­patw zwią­za­nych sznur­kiem.

Dru­gie zdję­cie zro­biono przed wej­ściem do dworu. Wi­dać było le­d­wie jego frag­ment – po­dwójne ko­lumny ganku ob­ro­śnięte wi­no­blusz­czem, pną­cym się aż do dru­giej kon­dy­gna­cji por­tyku i zwi­sa­ją­cym luźno nad gło­wami fo­to­gra­fo­wa­nych. Na scho­dach stała ro­dzina w oto­cze­niu nie­licz­nej służby. Pra­pra­dzia­dek Anny, tym ra­zem w ja­snym let­nim sur­du­cie i ka­pe­lu­szu, zaj­mo­wał cen­tralne miej­sce. Był już wów­czas wdow­cem. Anna tyle wie­działa o pra­pra­babce, że miała na imię Elż­bieta i zmarła w wieku czter­dzie­stu dwóch lat. Obok z rę­kami za­ło­żo­nymi za sie­bie stał brat pra­pra­dziadka Adama. Za młodu opu­ścił ro­dzinny ma­ją­tek i wy­je­chał na stu­dia me­dyczne do Lwowa, któ­rych nie ukoń­czył, ale po zmar­łej żo­nie miał ma­ją­tek gdzieś pod Otwoc­kiem i tam osiadł. Jego grób znaj­do­wał się w Prusz­ko­wie, gdzie miesz­kał po woj­nie, stra­ciw­szy dom i zie­mię. Na fo­to­gra­fii był też Sta­ni­sław, je­dyny po­to­mek pra­pra­dziadka Adama, le­karz, oraz Eu­ge­nia, jego żona. Bab­cia Anny, Ele­onora, wów­czas kil­ku­let­nie dziecko, ubrana w ja­sną su­kienkę, z ko­tem na rę­kach dum­nie stała z przodu. Ta­jem­ni­czą po­sta­cią był stary męż­czy­zna opie­ra­jący się na ko­stu­rze, le­d­wie wi­doczny w cie­ni­stym za­kątku za ko­lum­nami ganku.

Po raz pierw­szy Anna usły­szała o ma­jątku na­zy­wa­nym Plantą, gdy cho­dziła do li­ceum. W tym cza­sie miesz­kała już prak­tycz­nie sama, bo matka przy­jęła pracę w War­sza­wie i wra­cała tylko na week­endy. Anna cie­szyła się z tej wol­no­ści – jako szes­na­sto­latka oglą­dała kino nocne, za­pra­szała chłop­ców i słu­chała gło­śno mu­zyki do rana, co ją samą na­pa­wało dumą, a wśród ko­le­ża­nek bu­dziło za­zdrość.

Co­dzien­nie po szkole cho­dziła na obiady do dziad­ków, na ulicę Sien­kie­wi­cza, do miesz­ka­nia, które te­raz zaj­mo­wała. Sia­dała przy tym sa­mym stole, który na­dal stał w du­żym po­koju. Wi­działa ten sam re­gał z po­li­turą w kwiaty, te same krysz­tały usta­wione równo w wi­try­nie. Wpro­wa­dza­jąc się z Kubą, jesz­cze przed ślu­bem, zmie­niła kuch­nię, urzą­dziła na nowo sy­pial­nie, wy­re­mon­to­wała ła­zienkę, ale duży po­kój zo­sta­wiła nie­mal nie­tknięty.

Pew­nego dnia, pod ko­niec roku szkol­nego, gdy koń­czyła trze­cią klasę, jak zwy­kle ja­dła tu­taj zupę. Aku­rat pusz­czali pro­gram o re­for­mie rol­nej, a dzia­dek wpa­trzony w te­le­wi­zor z re­gu­lar­no­ścią me­tro­nomu za­ta­piał łyżkę w po­mi­do­rówce i pod­no­sił ją do ust, lekko chli­piąc. Na­gle prze­rwał i od nie­chce­nia za­py­tał bab­cię:

– Ela, a cie­kawe, co tam sły­chać w wa­szym daw­nym ma­jątku? Jak to się na­zy­wało?

Bab­cia na chwilę za­sty­gła w bez­ru­chu. Anna miała w pa­mięci, jak po­woli od­kłada łyżkę, nie pa­trząc na nich, groź­nie od­po­wiada „nie zaj­muj się głu­po­tami” i wy­cho­dzi do kuchni, a za­raz po­tem bie­rze to­rebkę i wy­cho­dzi na ry­nek, żeby ku­pić pie­truszkę.

Dzia­dek po ci­chu wy­ja­śnił An­nie, że kie­dyś był ma­ją­tek, że Ele­onora miesz­kała tam kilka lat, że wy­je­chała z niego za­raz po woj­nie i wię­cej tam nie była.

Od tego dnia Anna pró­bo­wała wra­cać do te­matu, ale poza tym, że był dwór i już go nie ma, bab­cia nie chciała nic wię­cej po­wie­dzieć. Wów­czas na­sto­let­nia Anna za­sto­so­wała szan­taż. Przez mie­siąc nie przy­cho­dziła na obiady, ży­wiąc się zup­kami chiń­skimi i ko­tle­tami po­żar­skimi z ja­dło­dajni. Miała na­dzieję zmu­sić babkę do od­po­wie­dzi – może nie do zwie­rzeń, bo za do­brze znała Ele­onorę, by mieć na­dzieję na gę­ste wspo­mnie­nia i dłu­gie opo­wie­ści, ale czuła, że ja­kieś od­po­wie­dzi jej się na­leżą. Jako wnuczce. Jako naj­młod­szej z rodu. Rodu! Do­tąd znała je­dy­nie krew­nych dziadka, a i tych nie było wielu. Nie ma­jąc ojca, nie miała też dru­giej po­łowy krew­nych. Więc gdy do­wie­działa się, że hi­sto­ria ro­dziny jest głęb­sza i bar­dziej wy­jąt­kowa niż zwy­czajny chłop­sko-ro­bot­ni­czy ma­riaż z lat pięć­dzie­sią­tych, nie mo­gła od­pu­ścić. Do­cie­kliwa na­tura ka­zała jej pod­stę­pem zma­ni­pu­lo­wać babkę. Po­skut­ko­wało. Po trzech ty­go­dniach Ele­onora ska­pi­tu­lo­wała. Przy­szła z garn­kiem ko­tle­tów i sło­ikiem ro­sołu, usia­dła przy stole i po­wie­działa, że nie­wiele pa­mięta, a tego, co pa­mięta, nie chce roz­trzą­sać. Że jej oj­ciec, który – o czym Anna wie­działa – był le­ka­rzem, zgi­nął w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym ra­zem z jej matką w bom­bar­do­wa­niu War­szawy. Że jej dzia­dek, Adam Brzo­zow­ski, u któ­rego miesz­kała w cza­sie wojny, za­gi­nął je­sie­nią czter­dzie­stego czwar­tego w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach, któ­rych, jako że była dziec­kiem, pra­wie nie pa­mięta. Że po re­for­mie rol­nej słusz­nie prze­ka­zano jego ma­ją­tek pań­stwu na uży­tek spo­łeczny. Że po woj­nie za­miesz­kała z bra­tem dziadka, nie­gdyś miesz­ka­ją­cym w Otwocku, który osiadł w Prusz­ko­wie i pra­co­wał jako ro­bot­nik. Oświad­czyła, iż to wszystko, co ma do po­wie­dze­nia na te­mat swo­jego po­cho­dze­nia, a na ko­niec wy­gło­siła po­ga­dankę na te­mat ze­psu­cia sys­temu kla­so­wego i nie­szczęść, ja­kie ścią­gnął na lud pra­cu­jący. Przy­po­mniała, że spo­tkała swo­jego męża na po­cho­dzie pierw­szo­ma­jo­wym, prze­czy­tała wszyst­kie dzieła Le­nina i zro­zu­miała, że nie chce być czę­ścią tam­tej hi­sto­rii.

Anna nie do końca jej uwie­rzyła, ale słu­chała uważ­nie, by wszystko za­pa­mię­tać. Na ko­niec, czu­jąc, że to ostat­nia in­for­ma­cja, na jaką może li­czyć, za­py­tała jesz­cze, gdzie to było.

– Nie­da­leko Opa­towa. Ale nie pa­mię­tam na­zwy wsi. By­łam wtedy mała i nie zna­łam do­brze oko­licy. Czy te­raz bę­dziesz do nas przy­cho­dzić?

– Tak – od­po­wie­działa i ży­cie po­zor­nie wró­ciło do normy.

Te­raz, po la­tach, Anna wie­działa już znacz­nie wię­cej, ale wciąż za mało, by zbu­do­wać spójną hi­sto­rię, by wy­peł­nić luki i po­znać wszyst­kie od­po­wie­dzi. Miała przy­naj­mniej te fo­to­gra­fie – je­dyne, ja­kie oca­lały. Oczy­wi­ście nie do­stała ich od Ele­onory. Zna­la­zła je sama. Tu­taj, w tym sa­mym po­li­tu­ro­wa­nym re­gale, gdy sprzą­tała przed re­mon­tem. Le­żały w szu­fla­dzie, wci­śnięte mię­dzy kwity eme­ry­tury a zdję­cia rent­ge­now­skie płuc dziadka.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek. Było już późno, więc szybko zro­biła zdję­cie ściany ko­mórką i wy­słała Ku­bie, a po­tem po­szła do ła­zienki prze­brać się na spo­tka­nie. Dłu­gie pa­sma wło­sów za­krę­ciła lo­kówką w luźne fale, po­pra­wiła ma­ki­jaż i za­ło­żyła nowy ko­stium ko­loru in­dygo. Z przy­jem­no­ścią stwier­dziła, że mimo dłu­giego dnia, awan­tury w księ­go­wo­ści o umowę na wy­druki wiel­ko­for­ma­towe do wy­stawy i czte­rech kaw, wy­gląda na­prawdę do­brze. I że Kuba miał ra­cję – do jej brą­zo­wych wło­sów le­piej pa­so­wał ten ko­lor niż beż, który chciała ku­pić.

Sier­miężny, choć har­mo­nijny w swej mo­der­ni­stycz­nej bryle gmach z lat pięć­dzie­sią­tych, do któ­rego zmie­rzała Anna, stał do­kład­nie na­prze­ciwko wy­lotu ulicy Gło­wac­kiego. W bu­dynku kie­dyś był dom par­tii, a te­raz, cał­kiem w zgo­dzie z lo­giką, mie­ścił się In­sty­tut Hi­sto­rii i Rek­to­rat kie­lec­kiego uni­wer­sy­tetu. Anna we­szła sze­ro­kimi scho­dami, ale za­trzy­mała się w pod­cie­niu, kry­jąc za jed­nym z fi­la­rów. Kon­ty­nu­owała roz­po­czętą kilka mi­nut wcze­śniej roz­mowę te­le­fo­niczną z matką.

– Po­wie­dzia­łam ci już... – Obej­rzała się i ści­szyła głos, bo wciąż ktoś się krę­cił przy wej­ściu. – Zajmę się bab­cią, znajdę dom opieki, ale do­piero jak prze­pi­szesz na mnie Plantę i sprze­dasz działkę na Dą­bro­wie, że­bym miała na re­mont.

Po­tem za­mil­kła, cze­ka­jąc na re­ak­cję Zuzy. Wie­działa, że matka nie ma wy­boru.

– Ania, ale ty je­steś uparta. Co ci za róż­nica? Planta tylko for­mal­nie na­leży do mnie. Tak na­prawdę jest twoja i rób so­bie z nią, co chcesz. Za prze­pis trzeba do­dat­kowo pła­cić. Poza tym jak umrę, i tak wszystko bę­dzie twoje.

– Nie chcę tak długo cze­kać. Poza tym to nie bę­dzie ma­lo­wa­nie, tylko cał­ko­wity re­mont, mu­szę wy­stę­po­wać o po­zwo­le­nia, pod­pi­sy­wać do­ku­menty.

– No do­brze... – Zuza ska­pi­tu­lo­wała zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niem. – Umó­wię no­ta­riu­sza.

– Jesz­cze działka! Mu­szę mieć pie­nią­dze. To, co mam, pój­dzie na ra­chunki za kan­ce­la­rię i na pro­jekt. Ale na wio­snę trzeba bę­dzie ru­szyć z ro­bo­tami ziem­nymi przy fun­da­men­tach...

– Jaki pro­jekt?

– No, pro­jekt bu­dow­lany. To nie miesz­ka­nie, nie da się po pro­stu po­ma­lo­wać ścian i uło­żyć pa­neli. Zna­la­złam firmę, która kom­plek­sowo robi ta­kie rze­czy. Wstęp­nie omó­wi­łam już z nimi sprawę. Jak tylko będę go­towa, wcho­dzą z po­mia­rami, spraw­dzą stan bu­dynku, ustalą za­kres ro­bót.

– Prze­cież do­piero co do­sta­li­śmy de­cy­zję, że dwór jest nasz! Kiedy ty to wszystko za­ła­twi­łaś?

– Zuza, po pro­stu wy­staw tę działkę na sprze­daż, po­dzie­limy się pie­niędzmi i bę­dziesz miała mnie z głowy. – Anna wy­jęła błysz­czyk i przy­trzy­mu­jąc te­le­fon ra­mie­niem, po­pra­wiła usta. – Nie będę cze­kać... – do­po­wie­działa ci­cho, ale z na­ci­skiem. – Chcesz, że­bym prze­jęła opiekę nad bab­cią? Za­łatw to. Ina­czej za­bie­raj ją ze sobą do tych Włoch czy gdzie tam je­dziesz.

– Do­brze – od­po­wie­działa Zuza z re­zy­gna­cją. – Za­ła­twię to. – W gło­śniku od­biło się jej wes­tchnie­nie.

– Za­cho­wu­jesz się, jak­bym pro­siła o pa­łac na wo­dzie, a nie coś, co i tak mi się na­leży – zga­niła matkę, ale ci­cho, uśmie­cha­jąc się i kła­nia­jąc dwóm zna­jo­mym pro­fe­sor­kom, które wła­śnie wy­szły na pa­pie­rosa.

– Po pro­stu to dużo for­mal­no­ści. Nie mam czasu się tym za­jąć.

– To znajdź czas.

– Do­brze, już do­brze. Skoro tak sta­wiasz sprawę... Za­do­wo­lona?

– Tak.

– To roz­glą­daj się za ja­kimś miej­scem.

– Już zna­la­złam. Ale pa­mię­taj: naj­pierw prze­pis, działka, a po­tem prze­no­siny.

– Je­steś jak bab­cia... – Zuza znowu wes­tchnęła. – Pa, ko­cha­nie!

– Pa!

Anna uśmiech­nęła się i scho­wała te­le­fon do to­rebki. Za­ła­twiła ko­lejną ważną sprawę i po­czuła przy­jemny przy­pływ ener­gii – taki jak zwy­kle, gdy do­świad­czała wła­snej spraw­czo­ści. Wszystko ukła­dało się jak na­leży.

Po­pra­wiła jesz­cze włosy i we­szła do holu. Przy sze­roko otwar­tych drzwiach znaj­du­ją­cych się na wprost auli stał nie­zbyt udany ba­ner te­go­rocz­nego ju­bi­le­uszu dzie­się­cio­le­cia In­sty­tutu Sztuki, na któ­rym naj­więk­szym i w za­sa­dzie je­dy­nym uda­nym ele­men­tem gra­ficz­nym były żółte cy­fry w stylu art déco: 2001–2011. Na ścia­nie nad ba­ne­rem roz­wie­szono znacz­nie lep­szy pla­kat o pro­mo­cji no­wej książki pro­fe­sora An­drzeja Lo­renca, wy­kła­dowcy i dy­rek­tora in­sty­tutu.

– Ania? Ania! – za­wo­łała na­gle ja­kaś młoda ko­bieta w brą­zo­wym ko­stiu­mie, którą Anna do­piero co zi­gno­ro­wała w drzwiach.

– Dzień do­bry – przy­wi­tała się Anna, uchy­la­jąc się przed próbą uści­sku. Nie­chęt­nie roz­po­znała ko­le­żankę z se­mi­na­rium dok­tor­skiego. – Na wy­kład? – za­py­tała bez sensu.

– Tak. Mam książkę. Może mi pro­fe­sor Lo­renc pod­pi­sze – od­po­wie­działa tamta, pod­eks­cy­to­wana jak pen­sjo­narka.

Nie wi­działy się kilka lat i trwało, nim Anna uprzy­tom­niła so­bie w ogóle, kto to jest i jak się na­zywa. Nie­wielu lu­dzi z tam­tej grupy za­pa­dło jej w pa­mięć. Może dla­tego, że nie­spe­cjal­nie się nimi in­te­re­so­wała. Łą­czyło ich tylko to, że pi­sali dok­to­rat u Lo­renca, jesz­cze wtedy pra­cu­ją­cego w Kra­ko­wie.

Tym­cza­sem za­uwa­żyła pro­fe­sora w auli, ale za­raz znik­nął w tłu­mie.

– Może wejdźmy – za­pro­po­no­wała Anna i nie cze­ka­jąc, po­szła przo­dem.

– Li­czy­łam, że może ktoś jesz­cze z grupy bę­dzie...

– Nie wi­dzia­łam ni­kogo.

Anna prze­szła da­lej, nie oglą­da­jąc się. Usia­dła na jed­nym z wol­nych krze­seł, cze­ka­jąc, aż to­wa­rzyszka zaj­mie miej­sce obok, a po­tem prze­pro­siła ele­gancko i ode­szła w kie­runku uśmie­cha­ją­cej się do niej Ju­styny Ro­ko­szy, z która znały się od kilku lat. Zresztą Anna miała tu­taj sporo zna­jo­mych i co chwilę ko­muś od­po­wia­dała uśmie­chem lub kła­niała się, o ile byli to pro­fe­so­ro­wie.

– Ania, cie­szę się, że je­steś. – Ju­styna po­dała jej kie­li­szek wina ze sto­ją­cego za nimi sto­lika. – Nie cier­pię ta­kich im­prez, a dziew­czyny ode mnie z po­koju się wy­kpiły.

– To tak jak ja wer­ni­saży w mu­zeum – od­po­wie­działa Anna. Upiła łyk wina, skrzy­wiła się i od­sta­wiła kie­li­szek.

– Okropne, wiem – po­twier­dziła Ju­styna. – Ale mnie dziś wszystko jedno. Cały dzień mia­łam za­ję­cia. Stu­denci mnie wy­koń­czyli. Ty przez go­dzinę wy­pru­wasz so­bie flaki, żeby coś zro­zu­mieli, żeby ich za­in­te­re­so­wać, a oni na ko­niec py­tają tylko, czy to bę­dzie na eg­za­mi­nie... A co u cie­bie?

– Do­brze. Ro­bimy nową wy­stawę. Przy­ślę ci za­pro­sze­nie na wer­ni­saż. A, i skoń­czy­łam ar­ty­kuł do Al­ma­na­chu. Zer­k­niesz? Tam tro­chę jest war­stwy hi­sto­rycz­nej, za­le­żałby mi, żeby hi­sto­ryk to przej­rzał, za­nim od­dam.

– Pew­nie. Wy­ślij mi ma­ilem. A jak twój mąż?

– Zła­pał wła­śnie kon­trakt w du­żym por­talu. Bę­dzie pi­sał fe­lie­tony po­li­tyczne.

– W Kiel­cach? Po­li­tyczne?

– Na szczę­ście pi­sać może wszę­dzie.

Ju­styna szturch­nęła Annę dys­kret­nie w ra­mię, bo wła­śnie pro­fe­sor Lo­renc zmie­rzał w ich kie­runku. Był męż­czy­zną oko­ło­pięć­dzie­się­cio­let­nim, wy­so­kim i szczu­płym, choć nie chu­dym, jak inni pro­fe­so­ro­wie aka­de­miccy. Tak się skła­dało, że wszy­scy tu­tejsi pla­stycy i hi­sto­rycy sztuki byli prze­waż­nie chu­der­lawi, mieli ko­ści­ste dło­nie o dłu­gich pal­cach i wiecz­nie na­tchnione spoj­rze­nia. Pro­fe­sor Lo­renc wy­róż­niał się z tego grona pre­zen­cją. Był szpa­ko­waty, twarz o re­gu­lar­nych ry­sach roz­ja­śniało nie­mal mło­dzień­cze, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie. Wy­bie­rał zwy­kle gar­ni­tury w od­cie­niach gra­natu, co świet­nie pod­kre­ślało ko­lor oczu, ale ni­gdy nie były to pełne gar­ni­tury. Ze­sta­wiał gład­kie spodnie z ma­ry­nar­kami w lekki de­seń, za­wsze no­sił ko­szulę z wy­so­kim koł­nie­rzy­kiem i sta­ro­modną apaszkę, a na­wet ka­mi­zelkę. Anna raz tylko wi­działa go bar­dziej na lu­zie w bla­do­ró­żo­wej ko­szuli z roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem – wtedy, gdy byli na dok­to­ranc­kim ob­jeź­dzie i pił po­ranną kawę na ta­ra­sie w ho­telu.

– Dok­tor Brzo­zow­ska, dok­tor Ro­ko­szy – przy­wi­tał się. – Cie­szę się, że pa­nie przy­szły. Za­pra­szam do pierw­szych rzę­dów, są jesz­cze wolne miej­sca.

– Dzię­ku­jemy, niech się pan pro­fe­sor nami nie kło­po­cze, coś so­bie znaj­dziemy – od­parła Ju­styna.

– Pani Anno, do­brze, że pani wpa­dła. Czy­ta­łem pani ostatni tekst. Świetna ro­bota.

– Dzię­kuję, pa­nie pro­fe­so­rze. – Uśmiech­nęła się.

– A jak przy­go­to­wa­nia do kon­fe­ren­cji?

– Też do­brze. Mam już te­mat re­fe­ratu.

– Do­sko­nale. – Obej­rzał się na ko­le­gów zaj­mu­ją­cych już miej­sce na po­de­ście i uniósł rękę, po­twier­dza­jąc, że za chwilę do­łą­czy. – Bar­dzo miło się ga­wę­dzi, ale mu­szę pa­nie prze­pro­sić. Czas za­cząć wy­kład.

– No, nasz pro­fe­sor nie próż­nuje – szep­nęła Ju­styna, gdy ra­zem z Anną usia­dły w ostat­nim rzę­dzie. – Cho­dzą słu­chy, że te­raz jedną swoją dok­to­rantkę ob­raca. Pa­nią Ka­się czy ja­kąś. Taka nie­zbyt ładna, ale zgrabna, wy­soka...

– O, dok­tor Brzo­zow­ska! – prze­rwał im prze­cho­dzący obok męż­czy­zna, za­ga­du­jąc Annę. Ko­ryna. Pro­fe­sor. Wy­kła­dał co prawda hi­sto­rię dwu­dzie­stego wieku, ale lu­bo­wał się w in­sty­tu­to­wych im­pre­zach, wszyst­kich znał i jak po­wszech­nie było wia­domo, szy­ko­wał się na dy­rek­tora in­sty­tutu.

– Dzień do­bry, pa­nie pro­fe­so­rze – od­po­wie­działa Anna. – Nie są­dzi­łam, że in­te­re­suje się pan sztuką.

– Pani Aniu, ja in­te­re­suję się wszyst­kim! – za­wsze tak mó­wił. I w su­mie była to prawda.

Na szczę­ście roz­po­częły się już prze­mowy i Ko­ryna od­szedł. Rek­tor po­wi­tał go­ści i za­czął opo­wia­dać, jak to z pro­fe­so­rem Lo­ren­cem kil­ka­na­ście lat temu roz­po­czy­nali sta­ra­nia o po­wsta­nie In­sty­tutu Sztuki. Rek­tor lu­bił prze­ma­wiać. Cho­ciaż był ma­te­ma­ty­kiem, cał­kiem nie­źle znał się i na sztuce, i na sztuce re­to­ryki rów­nież. Gdy wresz­cie za­koń­czył swój po­pis, za­pro­sił do mi­kro­fonu jed­nego z za­miej­sco­wych go­ści, który miał chwa­lić nie tylko po­stępy uczelni, ale i nowo wy­daną książkę Lo­renca.

Gdy wresz­cie Lo­renc za­czął swój wy­kład, sta­rała się słu­chać. Wie­działa, że przy naj­bliż­szej oka­zji Lo­renc za­pyta, jak mu po­szło. Był nar­cy­zem i lu­bił po­chwały, szcze­gól­nie je­śli do­ty­czyły jego – ską­d­inąd rze­czy­wi­ście nie­zwy­kłej – elo­kwen­cji. I fak­tycz­nie, gdy wy­kład się skoń­czył, a at­mos­fera znów się roz­luź­niła, pro­fe­sor wró­cił i po­pro­sił ją na stronę.

– To dla pani, pani Anno. Ze spe­cjalną de­dy­ka­cją. – Po­dał jej fir­mową torbę uni­wer­sy­tetu, a w niej eg­zem­plarz książki. – Mam na­dzieję, że pani prze­czyta i po­dzieli się ze mną opi­nią.

Była to rzecz ja­sna czy­sta kur­tu­azja z jego strony. Anna wie­działa do­sko­nale, ja­kie ba­da­nia pro­wa­dził i co jest w książce. Czę­sto, by­wa­jąc w mu­zeum, przy­no­sił nad­bitki swo­ich ar­ty­ku­łów i opo­wia­dał o pracy.

– Wiem, że jest świetna. I bar­dzo dzię­kuję, cho­ciaż wła­ści­wie to ja po­win­nam zgło­sić się po au­to­graf z wła­snym eg­zem­pla­rzem.

– Ab­so­lut­nie nie! To przy­jem­ność dać ten skromny pre­zent naj­zdol­niej­szej ze swo­ich uczen­nic – wy­re­cy­to­wał z szek­spi­row­skim roz­ma­chem, pod któ­rym ukrył prze­śmiew­czy uśmie­szek. Za­wsze był uj­mu­jąco uprzejmy. I uj­mu­jąco cy­niczny.

Anna za­mie­niła jesz­cze kilka słów z Ju­styną i wy­mknęła się, uda­jąc po raz ko­lejny, że nie wi­dzi idą­cej w jej stronę mę­czą­cej ko­le­żanki w brą­zo­wym ko­stiu­mie.

Gdy wy­szła z bu­dynku, było już ciemno. Chwy­cił przy­mro­zek. Je­den z tych wie­czor­nych, li­sto­pa­do­wych przy­mroz­ków, przy­po­mi­na­ją­cych, że trzeba wy­cią­gnąć cie­płe kurtki i po­my­śleć o pre­zen­tach na święta. Po­sta­wiła koł­nierz czar­nego płasz­cza i po­szła po­woli w stronę placu Wol­no­ści. Tam za­trzy­mała się na chwilę, żeby wy­cią­gnąć książkę i w świe­tle la­tarni prze­czy­tać de­dy­ka­cję:

Do­sko­na­łej uczen­nicy, która już prze­ra­sta na­uczy­ciela.

Z po­wa­ża­niem

prof. An­drzej Lo­renc

Tym ra­zem jed­nak prze­sa­dził. W ni­czym go nie prze­ra­stała. Na­pi­sała do­tąd kilka ar­ty­ku­łów, tro­chę tek­stów do ka­ta­lo­gów. Przez rok za­stę­po­wała ko­le­żankę z uczelni i pro­wa­dziła jej za­ję­cia. Nie były to jed­nak osią­gnię­cia w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­rów­ny­walne z do­rob­kiem pro­fe­sor­skim. Cie­kawe, ilu jesz­cze uczen­ni­com tak na­pi­sał, po­my­ślała i skrę­ciła w stronę Sien­kie­wi­cza. Ten główny dep­tak Kielc od bez mała stu lat no­sił dum­nie imię pi­sa­rza i był pie­szą ar­te­rią mia­sta – nie bar­dzo ru­chliwą, nie­po­rów­ny­wal­nie spo­koj­niej­szą niż w cza­sach, gdy Anna cho­dziła do li­ceum. W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych prze­pły­wała tędy nie­koń­cząca się rzeka lu­dzi, rano spie­szą­cych z dołu, z au­to­bu­sów i po­cią­gów, ku gó­rze, roz­pra­sza­jąc się na boki, tak że do szczytu wznie­sie­nia, gdzie ulica się koń­czyła, albo jak inni my­śleli – za­czy­nała, nikt już nie do­cie­rał. Po­po­łu­dniami ci sami lu­dzie spły­wali ku do­łowi. Z do­rze­czy bocz­nych uli­czek zbie­rali się w głów­nym nur­cie, by do­pły­nąć do dworca i wró­cić do do­mów. Miało to swój urok. A może An­nie się tak zda­wało, jak każ­demu, kto z sen­ty­men­tem wspo­mina oko­licz­no­ści swo­ich mło­dzień­czych lat. Bo cóż uro­kli­wego mo­gło być w cia­sno­cie pe­ka­esów i za­du­chu po­cią­gów.

Anna szła te­raz od góry i miała wi­dok na całą ulicę. Dep­tak był nie­mal pu­sty. Nie przy­po­mi­nał tej daw­nej rzeki, był ra­czej jej wy­schnię­tym ko­ry­tem. La­tar­nie po obu stro­nach w jed­no­zbie­go­wej per­spek­ty­wie wy­zna­czały cen­tralny punkt przy dworcu ko­le­jo­wym

Mi­nęła pocztę i pu­sty plac Ar­ty­stów. Po dro­dze wy­pła­ciła pie­nią­dze z ban­ko­matu. Prze­cho­dząc obok po­or­bi­sow­kiego biura po­dróży, przez wiel­kie okna zer­k­nęła do środka. Jak co dzień, gdy dzwon ka­te­dralny wy­bi­jał osiem­na­stą, pra­cow­nicy ga­sili świa­tła i jak inni z po­bli­skich, nie­licz­nych już skle­pi­ków, koń­czyli swoją wachtę.

Były to co­dzienne ry­tu­ały mia­sta, które Anna czę­sto ob­ser­wo­wała. Nie­raz ze znu­że­niem, cza­sem z sen­ty­men­tem. Wy­cho­wana tu­taj, czuła, jakby nie tylko miesz­ka­nie na dru­gim pię­trze na­le­żało do niej, ale i całe ulice, ławki, skwery i skle­piki. Ze­gar­mistrz na Du­żej, pie­kar­nia na Ma­łej, Desa na par­te­rze ka­mie­nicy. Cho­ciaż co­raz mniej było ta­kich miejsc – wro­śnię­tych w te oko­lice i zna­nych jej z dzie­ciń­stwa.

Ka­mie­nicę, w któ­rej miesz­kała, już tylko nie­któ­rzy na­zy­wali „par­tyjką”, by­naj­mniej nie z po­wodu noc­nych im­prez, bo tych nikt nie urzą­dzał – na pewno nie Anna i nie osiem­dzie­się­cio­let­nia pani Zo­fia, miesz­ka­jąca ni­żej. Na­zwano ją tak trzy­dzie­ści lat temu, po­nie­waż swego czasu za­miesz­ki­wało ją kilku dy­gni­ta­rzy KW. Je­den z nich po­dobno urzą­dził tu gniazdo mi­ło­ści, spro­wa­dzał ko­chanki i zszedł na za­wał, nim zdą­żył zo­stać pierw­szym se­kre­ta­rzem.

Gdy wró­ciła do domu, Kuba jak zwy­kle sie­dział w dru­giej sy­pialni, peł­nią­cej tym­cza­sowo rolę ga­bi­netu. Sku­piony i cał­ko­wi­cie za­to­piony w pracy. Jego palce le­d­wie się po­ru­szały, ale do­ku­ment na ekra­nie szybko wy­peł­niały ko­lejne li­nijki tek­stu. Cza­sem się za­trzy­my­wał. Czy­tał. Wy­chy­lał się na krze­śle, aż pla­stik opar­cia za­czy­nał trzesz­czeć. Po­tem pi­sał da­lej.

Kuba wcze­sniej spe­cja­li­zo­wał się w kon­flik­tach bli­skow­schod­nich. Był guru lo­kal­nych dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy bie­gali za awa­riami wo­do­cią­gów i mo­gli tylko ma­rzyć o ko­lum­nach w ogól­no­pol­skich dzien­ni­kach. Te­raz prze­rzu­cił się na po­li­tykę.

Anna po­de­szła i de­li­kat­nie po­ło­żyła Ku­bie dłoń na ra­mie­niu, żeby go nie wy­stra­szyć, bo z słu­chaw­kami na uszach był cał­ko­wi­cie w swoim świ­cie. I tak lekko drgnął. Prze­je­chał dło­nią po gę­stych, czar­nych wło­sach i zdjął oku­lary, które no­sił głów­nie do kom­pu­tera.

– Jesz­cze pra­cu­jesz? – za­py­tała, ca­łu­jąc go na po­wi­ta­nie. Gdy wy­cho­dziła rano, spał i nie za­mie­nili na­wet słowa.

– Chcia­łem jesz­cze do­koń­czyć ten tekst do War­szawy. – Wziął jej dłoń i de­li­kat­nie po­ca­ło­wał palce. – Za­raz skoń­czę. Jak będą za­do­wo­leni, jest szansa, że do­stanę stałą ko­lumnę.

– Świet­nie. – Ucie­szyła się. – Ja­dłeś coś?

– Ja­dłem. Od­mro­zi­łem te pie­rogi od mamy. Zo­sta­wi­łem ci na pa­telni, od­grzej so­bie.

Żar­to­bli­wym ge­stem na­ło­żyła mu z po­wro­tem słu­chawki i zo­sta­wiła sa­mego, ci­cho za­my­ka­jąc drzwi. Zja­dła trzy zimne już pie­rogi, wy­piła kilka ły­ków her­baty i po­szła pod prysz­nic. Gdy wró­ciła Kuba, krę­cił się po kuchni.

– Idziesz do łóżka? – za­py­tał zmie­nio­nym to­nem. Chyba chciał być na­raz i fry­wolny, i zmy­słowy, ale osta­tecz­nie bar­dziej roz­śmie­szył Annę, niż za­chę­cił. Nie dała jed­nak ni­czego po so­bie po­znać. Może tylko lekko drgnęły jej usta. Kuba zu­peł­nie tego nie za­uwa­żył, pod­szedł i wło­żył dło­nie pod jej szla­frok. Nie­spe­cjal­nie miała ochotę na seks, ale pod­dała się z na­dzieją, że piesz­czoty w końcu roz­bu­dzą ja­kieś pod­nie­ce­nie. Oparła się o ku­chenną szafkę i roz­su­nęła nogi.

Może nie było to pło­nące po­żą­da­nie, ale ja­kaś iskra w końcu się po­ja­wiła. Od­chy­liła nieco ciało i po­zwo­liła Ku­bie się pie­ścić, przy­my­ka­jąc oczy. Ostat­nio wo­lała taki seks. Pod­szyty wy­łącz­nie fi­zycz­no­ścią. Mało po­ca­łun­ków, tylko do­tyk i tylko szyb­kie pul­so­wa­nie, mocne, aż na gra­nicy bru­tal­nej siły, któ­rej to gra­nicy Kuba ni­gdy nie prze­kra­czał. Było jak w bez­piecz­nej fan­ta­zji. A i Kuba to lu­bił.

Ści­snęła udami jego bio­dra i za­sty­gła chwilę, szu­ka­jąc przy­jem­no­ści. Ja­kieś sy­gnały nad­cho­dzą­cej eks­tazy bu­zo­wały jej w pod­brzu­szu, ale do­ga­sły, nim do końca zdą­żyła się nimi na­sy­cić. Ostat­nio co­raz czę­ściej jej się to zda­rzało – za­pewne przez hor­mony.

– Po­dobno z ta­kiego seksu ro­dzą się chło­paki – szep­nął jej do ucha Kuba, cał­ko­wi­cie już roz­pra­sza­jąc at­mos­ferę.

– Za dużo o tym my­ślisz. I za dużo czy­tasz Ve­tu­la­niego.

Od­su­nęła się de­li­kat­nie, zsu­nęła z szafki i na­ło­żyła szla­frok. Kuba wie­dział do­brze, że dziś po­winna mieć dni płodne. Za­pi­sy­wał so­bie wszystko w ka­len­da­rzyku, co Annę nie­sa­mo­wi­cie zło­ściło, ale nie mo­gła mu tego po­wie­dzieć.

Wło­żył spodnie i na­lał dwie szklanki soku. Usie­dli przy stole.

– Zuza dzwo­niła – za­częła Anna, by nie cią­gnął te­matu dziecka.

– Ni­gdy się nie przy­zwy­czaję, że tak do niej mó­wisz.

– Prze­cież tak ma na imię – od­po­wie­działa prze­kor­nie, przy­glą­da­jąc się jego brą­zo­wym tę­czów­kom, w któ­rych sztuczne świa­tło ma­lo­wało złote plamki. Gdy mru­żył oczy, ro­biły mu się już sia­teczki zmarsz­czek, ale lu­biła to. Wy­glą­dał po­waż­niej, doj­rza­lej i bar­dziej sek­sow­nie niż gdy mieli po dwa­dzie­ścia kilka lat.

– Zuza wy­pro­wa­dza się do Włoch. Chce, że­bym zna­la­zła babci dom opieki i się nią za­jęła.

– Żar­tu­jesz!

– Cała moja matka. Ten jej Hel­mut...

– Elias – po­pra­wił ją.

– No wła­śnie. W każ­dym ra­zie do­stał ja­kiś kon­trakt gdzieś w oko­li­cach Flo­ren­cji, ga­le­rię han­dlową bu­duje czy coś. Zuza chce z nim je­chać. Na pół roku. Bab­cia nie może sama zo­stać w Słu­bi­cach. Zresztą nie są­dzę, żeby Zuza w ogóle chciała tam wra­cać.

– Tak na­gle? Ile oni się spo­ty­kają? Kilka mie­sięcy?

– Osiem. Ale mnie to nie dziwi. To nor­malne u mo­jej matki, ła­pie coś i już jej nie ma. Je­stem przy­zwy­cza­jona. A zna­le­zie­nie babci ośrodka i od­wie­dza­nie jej raz w ty­go­dniu to nie ko­niec świata.

– No oczy­wi­ście, że nie, nie to mia­łem na my­śli. W końcu to twoja bab­cia, tu­taj jest jej dom.

– Może jak bę­dzie bli­żej, coś so­bie przy­po­mni, coś opo­wie. – Za­my­śliła się.

– O Plan­cie? Ona na­wet jak była zdrowa, nie chciała o tym mó­wić, a ty li­czysz, że w de­men­cji bę­dzie?

– Wła­śnie tak. Nie bę­dzie świa­do­mie ha­mo­wała wspo­mnień. Zuza po­wie­działa, że jest z nią go­rzej. Traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, za­po­mina, po­wta­rza się, ale za to opo­wiada o daw­nych cza­sach. Tylko Zuza nie chce tego słu­chać. Mó­wi­łam jej, żeby no­to­wała, na­gry­wała czy coś, ale ma to gdzieś.

– A co na tę prze­pro­wadzkę Ele­onora?

– Po­dobno się ucie­szyła. O ile zro­zu­miała. Cza­sem krzy­czy, żeby za­brać ją do domu, bo musi w końcu umrzeć.

Kuba naj­pierw się ro­ze­śmiał, ale za­raz spo­waż­niał.

– A co twoja matka bę­dzie ro­bić w tej Flo­ren­cji?

– A ja wiem? Pew­nie znaj­dzie ja­kąś pracę. Nie­miec­kiego na­uczyła się w rok, to i z wło­skim nie bę­dzie miała pro­blemu. Poza tym ona jest dziec­kiem wszech­świata. – Za­śmiała się, na­śla­du­jąc na­tchniony ton matki. – Wszę­dzie od­naj­dzie swoją karmę.

– To aku­rat prawda. Czyli zgo­dzi­łaś się?

– Wstęp­nie.

Nie chciała mó­wić o ma­łym szan­tażu, jaki za­sto­so­wała. Kuba był prze­wraż­li­wiony na punk­cie jej sto­sun­ków z matką i uznałby to za bez­duszne. Nie spie­szyło mu się też do Planty. Dwo­rek był dla niego sy­no­ni­mem pię­trzą­cych się pro­ble­mów. Ale jej mąż był po pro­stu prag­ma­ty­kiem i nie­wiele wie­dział o re­mon­tach. Stąd brało się jego prze­ko­na­nie, że to skar­bonka. Jed­nak Anna była pewna, że wszystko na świe­cie jest kwe­stią woli, de­ter­mi­na­cji i do­brego planu. Nie­mal zro­biła z tego swoją świętą de­wizę ży­ciową, która miała mieć za­sto­so­wa­nie także w przy­padku re­montu domu po pra­pra­dziad­kach.

Wy­piła resztę soku i po­szła do ła­zienki. Wzięła jesz­cze raz szybki prysz­nic, a z ko­sme­tyczki scho­wa­nej w szu­fla­dzie wy­jęła bli­ster ta­ble­tek i wy­łu­skała tę ozna­czoną jako „wt.”.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: