Pierwsza wojna polsko-indiańska. Ameryka łacińska w pół drogi - Roman Warszewski - ebook

Pierwsza wojna polsko-indiańska. Ameryka łacińska w pół drogi ebook

Roman Warszewski

0,0

Opis

Znany poeta i redaktor naczelny kwartalnika literackiego „Migotania” Zbigniew Joachimiak po przeczytaniu Pierwszej wojny polsko-indiańskiej napisał do autora:

To świetna książka. Przemawia nawet do tych – jak ja – którzy nie są zbyt zainteresowani opisywanym przez Ciebie regionem. Ale jest pełna przemawiających do wyobraźni uogólnień, skłania do myślenia i pobudza do czytania częstą zmianą perspektywy oraz zaskakującymi zderzeniami wypadków i planów. Poza tym wszystkim książka jest niezwykle aktualna i pokazuje Amerykę Łacińską na rozdrożu: między tym, co było, co jest i – prawdopodobnie – dopiero będzie. [...] Domyślam się, że Rysiek, któremu książkę pośmiertnie dedykujesz, to Ryszard Kapuściński. Twój Mistrz na pewno jest z Ciebie dumny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Ryśka, post mortem

Ludzie orły szybują ku ziemi. Zamiast wstępu

Zanim ich ujrzysz, najpierw słychać muzykę – melodię na flecie. Powolną, jakby wijącą się, przenikliwą. Jakby docierającą z daleka, gdzieś z drugiej strony, nie wiadomo skąd. To muzyka, która przykuwa uwagę, hipnotyzuje. Jeśli znajdziesz się w jej zasięgu, nie możesz się od niej uwolnić. Ona przyciąga do siebie: jak raz pochwyci, już cię łatwo nie wypuści. Jest jak odurzający napój. Jak wzrok kobry. Niczym otchłań...

Po chwili do fletu dołącza bęben. To on nadaje tempo i rytm, każe ci przyspieszyć kroku. Idziesz więc dalej, a po chwili łapiesz się na tym, że prawie biegniesz, choć ten bieg – jakby trochę się go wstydząc? – próbujesz ukryć przed sobą. Po chwili niby-truchtu na szerokim placu, do którego docierasz, widzisz wysoki, trzydziestometrowy słup z niewielką platformą na szczycie. Dzięki drewnianym ościom, które w regularnych odstępach wyrastają z obu stron słupa, można się na niego z łatwością wdrapać.

Oni właśnie to robią.

Ten piąty jest już na górze, na platformie – powoli wszystko staje się jasne, a przynajmniej jaśniejsze: to on gra na flecie i uderza w bęben, dmie w wielką białą muszlę. Czterej pozostali po odbyciu rytualnego tańca u podnóża słupa, jeden za drugim, pną się do góry. Jak nie ma wiatru, muszą uważać, żeby nie puścić bąka i nie wywołać grymasu niezadowolenia na twarzy tego, który pnie się za nimi. To byłby wstyd! Powód do niekończących się docinków i plotek! Może dlatego poszczą od poprzedniego dnia? A może dlatego, by po prostu, jak zakręci im się w głowie, nie zwymiotować?

Myślę: Będę musiał to sprawdzić.

Następnie, gdy są już na górze, na platformie, a raczej platforemce, każdy z nich przewiązuje się w pasie długim, mocnym powrozem, który zastępuje im pasek. (Żeby, jak wszystko się zacznie, nie stracić spodni.)

Potem ten piąty, muzyk, a zarazem mistrz ceremonii, z wielką uwagą nawija na drewniany walec każdy z czterech sznurów. To bardzo odpowiedzialne zadanie – żadna z lin nie może się zaplątać. Każda ma swoje osobne miejsce na walcu, w pewnej odległości od pozostałych sznurów; jak na dłoni musi być widać każdy pojedynczy równy zwój. Pozostali trzydzieści metrów nad ziemią koncentrują się i zapominają, że oprócz muzyki i bicia w bęben istnieje jeszcze coś innego. Przede wszystkim zapominają o pustce i otwartej przestrzeni, która tkwi pod nimi, szczerzy kły i ma otwartą paszczę. Gdy liny są już poprawnie nawinięte, kiedy wokół śmiałków na górze niczego już nie ma, a oni w myślach wzdłuż i wszerz, w tę i z powrotem przemierzają cały świat, muzyka niespodziewanie się urywa. Pach – i już jej nie ma!

Skaczą tyłem.

Rozkładają ręce niczym skrzydła.

Zmieniają się w cztery szybujące orły.

Lecą głową do dołu.

Z wolna rozwijająca się z walca lina (każdy ma oczywiście swoją) przywiązana jest do lewej łydki każdego z nich.

W miarę jak z drewnianej tulei odwijają się cztery zwoje sznura, oni zataczają coraz szersze, coraz powolniejsze, coraz bardziej dostojne kręgi. Kim są, gdy trwa ten niezwykły lot? Co czują? Co widzą? Dokąd wtedy sięga ich wzrok? O czym rozmawiają z bóstwem, które jest wtedy tuż-tuż i które na te krótkie uskrzydlone chwile pokazuje im całą swą moc, zdradza imię i odsłania twarz?

Trzynaście razy zataczają okrąg wokół słupa, który w tej chwili staje się osią czasu – osią wszystkiego. Trzynaście obrotów liczy ten podniebny tan, trzynaście razy okrążają cały wszechświat. Ten podniebny taniec trwa już od stuleci i będą go powtarzać jeszcze przez następny tysiąc lat. Wierzą, że tylko dzięki temu nadal istnieje świat, że gdyby przestali i choć na jeden dzień zaniechali tego, co robią, on rozsypałby się w proch, w pył, niczym domek z kart.

Mówią: To my utrzymujemy świat w całości, łączymy, zachęcamy do trwania. Z tańca na taniec, z lotu na lot czujemy to coraz wyraźniej. Dziś bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy ziemia jest coraz suchsza, mimo że deszcze stają się coraz bardziej ulewne. Gdy słońce jest coraz bardziej palące, a ludzie coraz zimniejsi i coraz mniej skłonni, by cokolwiek zmienić.

Tak to czują.

To Papantla, upalny wschodni Meksyk, góry Sierra Madre. Miasto w pobliżu innego dużego miasta – Poza Rica. Kraina potomków Olmeków, Totonaków, Indian, którzy co jakiś czas – dla dobra nas wszystkich! – zmieniają się w orły (kiedyś w papugi, stąd tak barwne stroje uczestników lotów). Ta odwieczna ceremonia aż kipi od znaczeń. Jest ich tak wiele, że nie wiadomo, które z nich jest najważniejsze.

Zacznijmy od papug. W dawnej mitologii Totonaków papugi były wyobrażeniem gwiazdozbioru Plejad. A właśnie z rejonu tej konstelacji na przełomie maja i czerwca, jako Taurydy, nad Amerykę Środkową nadlatywały (i nadal nadlatują) roje meteorów. Przeszywały niebo złotymi smugami, płonęły w atmosferze i choć tylko nieliczne z nich dolatywały do Ziemi, to od czasu do czasu siały jednak spustoszenie. I właśnie tu było najstarsze źródło podniebnego tańca: chodziło o to, by nad tym niekontrolowanym i nieobliczalnym zjawiskiem w jakiś sposób zapanować. By papugi (odłamki z Plejad) bezpiecznie i bez katastrofy sprowadzić na Ziemię.

Dziś ten podniebny taniec jest przede wszystkim urzeczywistnieniem odwiecznego marzenia o lataniu – by się oderwać od ziemi i choć na kilka chwil poczuć się naprawdę wolnym, poczuć się ptakiem. To także modlitwa – o lepszy świat, co tu często oznacza modlitwę o deszcz, a wiadomo, że kiedy ma padać, ptaki zniżają lot i zbliżają się do ziemi; trzeba więc je naśladować. Wreszcie – to najpełniejsza inscenizacja lotu szamana odrywającego się od rzeczywistości, gdy wypali fajkę z peyotlem lub jakimś innym czarodziejskim zielem. Tu jednak ani tytoń, ani fajka nie są konieczne. Potrzebne są tylko wysoki słup, muzyka, bardzo długa lina, zwinność i dużo, bardzo dużo odwagi.

Właśnie, jak oni to robią? Mimo że cały czas szybują głową w dół, po trzynastym, ostatnim obrocie wykonują szybki zwrot ciałem i bez wysiłku dosięgają ziemi. Bezbłędnie łapią równowagę i już biegną. Z krainy marzeń wrócili na padół cierpień. Unosi się tuman kurzu wzbudzony podeszwami ich mocnych butów z wysokimi cholewami (pilnującymi, by w czasie lotu pętla trzymająca ich za lewą łydkę nie ześlizgnęła się). Jeszcze przed chwilą byli tam, wysoko, tacy nieosiągalni, tacy odlegli, a teraz są już razem z nami. Ich ręce w jednej chwili przestają być skrzydłami, już nie widać piór, tylko palce dłoni. Mają białe wykrochmalone koszule, które teraz może czuć trochę potem (samo życie) i kolorowe czapeczki, które z daleka wyglądały jak dzioby. Uśmiechają się, łapczywie chwytają oddech. Po ich twarzach łatwo poznać, że wrócili z bardzo daleka i że tam w górze niejedno widzieli. Odwiązują długie mocne powrozy, którymi byli przepasani, żeby w czasie lotu nie spadły im spodnie. W ciągu ledwie kilku sekund z orłów zmieniają się w ludzi.

A potem tłumek ciekawskich, którzy ich obserwowali i którzy za nich wstrzymywali oddech, nadbiega ze wszystkich stron. Ludzie chcą wiedzieć, jak było tam na górze i co stamtąd widzieli...

Caral. Awantura o początek

Odległe o 250 kilometrów na północ od Limy Caral leży w sercu kamienistej pustyni. To pofałdowany, na wskroś wyschnięty ugór pokryty niezliczonymi odłamkami skał. Ostatnie miejsce, w którym mógłby chcieć osiedlić się człowiek – przynajmniej współcześnie. Ostatnie, w którym ktoś chciałby prowadzić naukowe badania. No, powiedzmy przedostatnie, w którym mogłaby rozegrać się jedna z odsłon współczesnej wojny płci.

Ale od początku, tym bardziej że to miejsce na tym kontynencie jest początkiem absolutnie wszystkiego.

Tam, gdzie nic nie ma

Mimo niegościnności tej okolicy, właśnie na nią zagięła parol młoda badaczka dr Ruth Shandy, Peruwianka, choć ani jej imię, ani nazwisko wcale na to nie wskazują. Ale w tym kraju to się zdarza. Peru to konglomerat wielu kultur, ras i zachcianek. Wystarczy powiedzieć, że po dziś dzień nadaje tu się imiona Elvispresley (pisane łącznie) albo 28 de Julio (28 Lipca) i żaden urzędnik nie protestuje. Kim był Elvis Presley, który ponoć żyje do dziś, wiadomo. Natomiast 28 lipca to dzień święta narodowego Peru. Tak zwane Fiestas Patrias.

Przyczyna postanowienia Ruth była prozaiczna. Była ambitną archeolożką, ale nie dysponowała żadnymi funduszami na badania, przez to musiała kopać możliwie blisko Limy, gdzie mieszkała. Poza tym intuicja podpowiadała jej, że w tym odludnym miejscu może coś być. (Archeologom nieraz udaje się coś takiego wyczuć.) Co? Tego oczywiście nie wiedziała. Nikt nie wiedział, a ci, którym o tym mówiła, stukali się w czoło. W Caral? Tam przecież nic nie ma, to od dawna wiadomo. Ale nie byłaby sobą, gdyby miało to ją zniechęcić. W roku 1994, wiedziona pewną zadziornością i przekorą, postanowiła to sprawdzić.

Właśnie wróciła z USA, gdzie przez jakiś czas pracowała w Dumbarton Oaks – centrum archeologii prekolumbijskiej koło Waszyngtonu. Jej przełożonym był profesor Jonathan Haas – nieco rubaszny olbrzym, który na pożegnanie powiedział:

– Jeśli w przyszłości będziesz w jakiejś sprawie potrzebowała naszej pomocy, mailuj i dzwoń.

– Jasne.

– Peru to dla archeologów nadal eldorado. Terra incognita. Jest tam jeszcze bardzo dużo do odkrycia.

Nie interesowały jej tereny tknięte już łopatą archeologów. Musiało to być coś całkiem nieznanego i dziewiczego. Ponieważ nie miała pieniędzy, wiedziała, że będzie zmuszona korzystać z nieodpłatnej pracy swoich studentów. Podobnie jak ona powinni więc mieszkać jak najbliżej miejsca wykopalisk. Jak to wszystko pogodzić?

Na początku była ryba

W 1994 roku Ruth wyruszyła z Limy na północ drogą wzdłuż oceanu, uważnie przyglądając się wszystkim mijanym nadbrzeżnym dolinom. W bardzo dalekiej przeszłości w każdej z nich rozwijała się odrębna prekolumbijska kultura, po której pozostały jakieś cenne ślady. Archeologowie eksplorowali te tereny od dawna i prawie każdy z nich coś tutaj odnajdywał. W Peru archeologicznych znalezisk jest tyle, co ziemniaków na ziemniaczanym polu, z którego nikt nie zebrał tego, co urodziło. (Ziemniaki, notabene, pochodzą właśnie z Peru.)

Rzecz w tym, że mimo iż były to miejsca pustynne, tuż obok znajdowały się życiodajne wody oceanu. Tym, czym dla starożytnego Egiptu był Nil, tym dla dawnego Peru był właśnie ocean. Parafrazując słynne stwierdzenie Herodota, można powiedzieć, że Peru było darem Pacyfiku, który w dalekiej przeszłości tak się oczywiście nie nazywał.

Przybrzeżny prąd, zwany peruwiańskim, obfitował w nieprzebrane ławice ryb i owoców morza. Wystarczyło tylko trochę odpłynąć od brzegu i zarzucić sieci... Pradawni mieszkańcy tych terenów tak właśnie robili. Rybołówstwo stanowiło peruwiańską cywilizacyjną prazupę – prawdziwy kulturowy zacier i zaczyn. W tym regionie świata, zanim wynaleziono najprymitywniejsze narzędzie do spulchniania ziemi, stworzono rybackie sieci i żagle. Uprawiano nie ziemię, lecz morze. Z czasem doprowadziło to do niezwykłego rozkwitu najwspanialszego na świecie peruwiańskiego tkactwa. Na początku jednak słynne peruwiańskie tkaniny miały nadzwyczaj luźny ścieg. Były po prostu sieciami. Stanowiły rozwojową trampolinę, istniejącą na długo zanim zaczęło się tu rozwijać rolnictwo.

Tajemnicze wzgórza

Dr Ruth Shandy penetrując swym terenowym samochodem obszar na północ od Limy, wszystko to oczywiście wiedziała. Podobnie jak każdy archeolog, który zajmował się tą częścią kraju. W kolejnych mijanych przez nią dolinach trwały już prace archeologiczne, jakby zapanowała gorączka złota i jakby wszystkie działki zostały już zajęte. Czyżbym się spóźniła? – zastanawiała się. Znowu? Im bardziej oddalała się od stolicy, tym bardziej obawiała się, czy znajdzie jeszcze coś dla siebie...

– Caral było pierwszą doliną, której nie tknęli archeolodzy – opowiadała później dziennikarzom, gdy jej odkrycie stało się sensacją. – Postanowiłam się w niej zatrzymać, bo według mnie wisiało tam coś w powietrzu. Co? Coś, co kazało mi się zatrzymać i... wstrzymać oddech. Poza tym miejsce to było już wystarczająco odległe od Limy. Mimowolnie przeliczałam, jakie będą koszty transportu, które najpewniej będę musiała pokrywać z własnej kieszeni.

Uwagę Ruth przykuły okoliczne pagórki, które na jej oko nie do końca wyglądały na naturalne. Czy mogły być prastarymi, zniszczonymi przez wiatr i czas strukturami piramidalnymi? Tego nie można było wykluczyć. Miejsce było jednak znacznie bardziej oddalone od oceanu niż inne stanowiska archeologiczne, co mogło wskazywać na to, że są to jednak tylko wzgórza. Zniechęcać do badań mógł też brak jakichkolwiek śladów ceramiki, nawet najmniejszych. Zdawało się to sugerować, że w przeszłości raczej nikt się tu nie osiedlał.

Cóż było robić? Ambitna młoda uczona nie miała wielkiego wyboru. Jeśli chciała kopać jak najbliżej Limy, pozostawał jej Caral. Jeśli chciała brać pod uwagę też inne kryteria, powinna jechać dalej na północ. I pojechała. Ale niedaleko. Ujechała ledwie trzydzieści kilometrów, po czym zrobiła nagły zwrot. To musi być tam. Na pewno – ta myśl spadła na nią jak błyskawica, która najpierw oślepia, a następnie wszystko rozjaśnia. Zawróciła i już w Caral została.

W tym czasie profesor Jonathan Haas pisał do niej: Co u Ciebie, Rutita? Que tal? Miałaś się odzywać. Jak twoje prace? Napisz.

Dojechać, zobaczyć

Moja podróż z Limy do Caral wiedzie najpierw autobusem do Huacho – niewielkiego rybackiego miasteczka, które niezbyt szeroko rozsiadło się na klifie nad Pacyfikiem. Potem trzeba odbić w głąb lądu i liczyć na szczęście, że da się określić właściwy kierunek i jakoś trafi się na miejsce. Bo dalej drogi już właściwie nie ma, a do przebycia jest co najmniej 30 kilometrów. Z takim bezdrożem – usianym niezliczonymi zwałami żwiru i kurzu i skalnymi odłamkami – może zmierzyć się jedynie pojazd o bardzo silnym zawieszeniu i jak najwyżej osadzonej misce olejowej. W Huacho trzeba wynająć taki pojazd z kierowcą, który zna to bezdroże.

Po kilkunastu kilometrach, których pokonanie zajmuje blisko godzinę, i ominięciu kilku śmierdzących ferm kurczaków (pollo a la brasa, kurczak z rożna, to ulubione danie Peruwiańczyków) pojawia się powykrzywiany wiatrem drogowskaz CARAL. Za nim jest jeszcze więcej kamieni i jeszcze więcej piachu. Jedzie się jakby przez wydmy. Aż człowiek myśli: Czy ten napis nie był jakąś halucynacją i zmaterializowaniem się myśli pasażera i kierowcy, którzy chcieliby być już na miejscu? Albo czymś przyniesionym przez silny wiatr z całkiem innego miejsca?

Jednak nie – po następnej godzinie Caral pojawia się, gdy wśród pustyni niespodziewanie wyrasta kilkanaście obłych pagórków.

– To właśnie te piramidy – wyjaśnia kierowca. I się uśmiecha.

Jesteśmy na miejscu.

Ale czy na pewno?

Jest tu tak samo szaro i odpychająco, jak podczas całej drogi. Gdzie ta wielka sensacja?

Ani jednej skorupy

W Ruth, gdy zaczynała wykopaliska, mogły budzić się podobne wątpliwości. Bardzo długo wyglądało na to, że podjęta przez nią decyzja o rozpoczęciu wykopalisk w Caral była niewypałem. Do profesora Jonathana Haasa pisała: Pracuję w Caral – miejscu całkiem nieznanym i do tej pory niebadanym. Najpierw intuicja podpowiadała mi, że może uda się tu znaleźć coś ważnego, ale teraz coraz bardziej w to wątpię. Profesor pytał: A ceramika, którą znajdujesz, z jakiego jest okresu? Odpowiadała: Cały problem w tym, że ceramiki tu nie ma. Może wcześniej ktoś stąd już ją wywiózł i wykopalisk nie zgłosił albo w dokumentacji zatarł?1

Takie rzeczy w Peru już się zdarzały. Ktoś zaczynał wykopaliska, a po dotarciu do czegoś ważnego tuż pod powierzchnią ziemi niszczył wszystkie opisy i zgłoszenia. Znaleziska sprzedawał na czarnym rynku, za co sporo inkasował. Pieniądze w Peru rządziły zawsze. Najpierw – w czasie konkwisty – były nimi srebro i złoto, współcześnie to oczywiście dolary i euro.

Przeczucia jednak nie zawiodły Ruth. Po dwóch latach spod łopat jej studentów zaczęły wyłaniać się pierwsze kamienne struktury, skrywane dotąd pod zboczami okolicznych wzgórz. Było ich nadspodziewanie dużo i były stosunkowo dobrze zachowane. Na tej podstawie już po kilku pierwszych sezonach wykopaliskowych można było wykreślić granice dawnego osiedla. A może miasta. A może nawet metropolii. Tego wtedy jeszcze nie było wiadomo.

Im dłużej kopano, tym bardziej stawało się oczywiste, że nie jest to jakieś niewielkie skupisko dawnych budowli, lecz najpewniej ośrodek miejski o nieprzeciętnej randze. Gdy z ust dr Ruth Shandy padała nazwa Caral, już nikt nie stukał się w czoło. Raczej nasłuchiwano i chciano wiedzieć, do czego w kolejnych miesiącach dociera jej ekipa. Bo już wtedy w peruwiańskim naukowym światku zaczęto podszeptywać, że kto wie, być może w Caral natrafiono na jedno z ważniejszych centrów rozwoju na pacyficznym wybrzeżu Peru. Tylko... skąd ona to wiedziała?

Podstawowe pytanie brzmiało, z jakich czasów pochodziło. Niełatwo było dać odpowiedź. Określenie wieku kamiennych znalezisk jest bowiem możliwe tylko wtedy, kiedy towarzyszą im jakieś organiczne pozostałości. A tu, w na wskroś pustynnym środowisku, ich nie było. Pomocne w datowaniu mogą być znalezione wśród kamiennych budowli ceramiczne odłamki o wzorach możliwych do chronologicznego przyporządkowania. W Caral jednak, nawet w głębszych warstwach, żadnej ceramiki nadal nie było.

Z jednej strony było to bardzo niepokojące. Mogło sugerować, że miejsce to wcześniej zostało „wyczyszczone” przez rabusiów starożytności, tak zwanych huaqueros. Jednak Ruth wiązała z tym faktem pewne nadzieje. Były one tak wielkie i tak nieoczekiwane, że początkowo nie miała odwagi ich wypowiadać. Ale im dłużej trwały wykopaliska, tym bardziej stawało się oczywiste, iż mogą one być uzasadnione...

Zastanawiające było bowiem to, że w Caral obok licznych spłaszczonych piramid odkryto też duży kolisty amfiteatr. Takie budowle w starożytnym Peru należały do rzadkości. Podobnego rodzaju plac istniał na przykład w Chavín de Huántar (ta nazwa w książce się jeszcze pojawi!) – kolebce staroperuwiańskich kultur, położonej na skrzyżowaniu dróg wiodących znad oceanu do dżungli i na odwrót. Ale Chavín de Huántar było miejscem prastarym, przez wielu uznawanym za absolutny początek wszystkiego, co w Peru związane było z cywilizacyjnym rozwojem. Procesem, który po dwóch, trzech tysiącleciach doprowadził do pojawienia się Synów Słońca – Inków.

Gdzie Caral do czegoś takiego?

Tysiącletnia trawa

Profesor Jonathan Haas pisał: Co słychać w Caral, Rutita? Jestem bardzo ciekaw. Jest coś nowego?

Było. Bo w końcu do Ruth uśmiechnęło się szczęście – i to bardzo szeroko. W jednym z wykopów odnaleziono pozostałości kosza, w którym w przeszłości transportowano kamienie na budowę piramid. Najpewniej któryś z pradawnych robotników był tak znużony pracą, iż porzucił swoje nosidło. Okazało się to... czynem wręcz przełomowym. Kosz wykonany był z shicry – długich wysuszonych traw, które jako materiał organiczny można datować. Doktor Shandy dosłownie z drżeniem serca pobrała próbki. Chcąc mieć gwarancję, że analiza zostanie wykonana prawidłowo, wysłała je do profesora Haasa z prośbą, by oddał je do badania w Field Museum w Chicago.

Profesor był zachwycony. Pisał: Ciekawe jaki będzie wynik. Jak będę coś wiedział, zaraz dam Ci znać, Rutita.

Bomba wybuchła po sześciu tygodniach. Amerykanie badania shicry przeprowadzili aż trzykrotnie. Za każdym razem wynik był taki sam.

Wiek Caral można było datować na... dwa tysiące siedemset lat przed naszą erą!

Była to absolutna sensacja!

Piramidy z Caral były najstarszymi piramidami w Ameryce Południowej. Więcej – w całej Ameryce Łacińskiej!

Stało się jasne, dlaczego nie odkryto tam żadnej ceramiki. Bo miasto to powstało na długo, zanim w Ameryce zaczęto wyrabiać jakąkolwiek ceramikę. Pochodziło z czasów preceramicznych!

Tak starego – liczącego blisko pięć tysięcy lat – ośrodka miejskiego w Starym Świecie jeszcze nigdy i nigdzie nie odkryto. W konfrontacji z tym znaleziskiem wspomniane Chavín de Huántar, liczące trzy tysiące siedemset lat, mogło uchodzić za oseska!

Caral z dnia na dzień stało się kolebką wszystkich kultur Ameryki Południowej. Emocje sięgnęły zenitu.

Nie byli, a odkryli

Tu jednak zaczyna się ciemniejszy, współczesny wątek tej historii.

Niedługo po ogłoszeniu datowania prastarych traw profesor Jonathan Haas namówił Ruth do wspólnej publikacji na łamach prestiżowego miesięcznika „Science”.

– Dlaczego wspólnej? – pytali później dziennikarze.

– Chodziło o nadanie artykułowi odpowiedniej rangi i o to, by został on potraktowany poważnie – tłumaczyła badaczka. – Świat nauki jest dość dziwny i... nadal bardzo patriarchalny. Gdy pisze coś Peruwianka, to na pewno wygląda to dużo gorzej i mniej wiarygodnie, niż gdy piszą to Peruwianka i Amerykanin...

– To był wielki błąd – mówi Victoria de la Jara, inna peruwiańska badaczka, która swego czasu wsławiła się odnalezieniem symboli pisma w peruwiańskich kulturach, które powszechnie uważano za takie, które pisma nie posiadały, co było odkryciem przełomowym. – Błąd niewybaczalny. Bo jeśli jednocześnie pojawia się nazwisko Amerykanina i Peruwianki, wszyscy oczywiście zapamiętują Amerykanina. A Peruwianka, cóż. To pewnie przysłowiowy kwiatek do wełnianego poncza...

Victoria de la Jara wie, co mówi: po tym, jak w latach osiemdziesiątych ogłosiła wyniki swych pionierskich badań, wielu usiłowało pomniejszyć ich rangę. Stwierdzano wręcz, że to niemożliwe, by ktoś taki jak ona (w domyśle – kobieta) mógł dojść do tak przełomowych wniosków.

Nie pomyliła się nawet o jotę. Na stronie internetowej uczelni, którą reprezentował profesor Haas, równolegle z publikacją w „Science” odkrycie w Caral zostało przedstawione jako jego własne osiągnięcie! Doniesienia o jego „sukcesach” pojawiły się też na stronie Winifredy Creamer i Haasa (Creamer – po angielsku śmietanka – to nazwisko żony Haasa) i natychmiast zostało przez wielu podchwycone, co można było mierzyć liczbą gratulacji, które zewsząd poczęły napływać.

A przecież prof. Haas wtedy jeszcze w Caral w ogóle nie był!

Tego dla dr Ruth Shandy było już za wiele. Po pierwsze, zabroniła profesorowi nazywać się poufale Rutita.

– Nie jestem małą dziewczynką, żeby pan mnie tak nazywał! – wręcz krzyczała do słuchawki telefonicznej.

Po drugie, zadała mu fundamentalne pytanie:

– Dlaczego profesor tak kłamie? Jakim prawem? Dlaczego?

Haas nie rozumiał tych zarzutów – albo udawał, że ich nie rozumie. Twierdził, że tak on, jak i jego żona chcieli jej tylko pomóc w zdobyciu funduszy na kontynuowanie badań. Żeby już nie musiała z własnej kieszeni opłacać biletów autobusowych dla studentów z Limy do Huacho i taksówek przez pustynię. Poza tym jego nazwisko nadawało odkryciu w Caral wyższą rangę i lepszy odbiór w naukowym światku. A ostatecznie – coś mu jest winna. Przecież był jej protektorem w czasie jej pobytu w Dumberton Oaks, otworzył wiele drzwi i ostatecznie to on zlecił datowanie próbek shicry w muzeum w Chicago. Z Tobą nikt tam nie chciałby w ogóle rozmawiać.

Ruth nagłośniła sprawę. Bardzo pomogła jej w tym dr Victoria de la Jara, która mając własne podobne doświadczenia, wiedziała, jak powinny działać. Dość szybko udało im się wymóc na parze Haas–Creamer, by fałszywe informacje zostały usunięte ze strony internetowej uniwersytetu i ich własnej. W roku 2000 dr Ruth Shandy oficjalnie uznano za jedyną odkrywczynię Caral, przy czym nie zapomniano napomknąć, że profesor Haas nie miał z nim nic wspólnego. Miejsce to, obok słynnego Machu Picchu, szybko stało się kolejną dumą narodową Peru, o czym dziś informują plakaty na międzynarodowym lotnisku w Limie. Miejsce, które jakby mogło, stałoby się ikoną. Urosło do rangi matki wszystkich kultur prekolumbijskich obu Ameryk.

Miasto bez murów

– To bardzo dziwne miasto – opowiada mi Enrique Gonzales, który oprowadza mnie po Caral. – Uświadamia nam, w jak odmienny sposób ludzie kiedyś żyli i myśleli.

Mimo że prace trwają tu już lata, nie ma miesiąca, by miejsce to nie zaskoczyło czymś nowym. Można nawet powiedzieć, że z czasem tych zaskoczeń i zdziwień wcale nie ubywa, lecz jest ich coraz więcej.

Znamienne jest na przykład to, że miasto nie miało żadnych murów, było całkiem otwarte. Sugeruje to, że jego mieszkańcy z nikim nie pozostawali w żadnym konflikcie, że w ich społeczności ważniejszą rolę niż wojownicy mogły odgrywać kobiety. Już choćby tylko ten fakt pokazuje, z jak odległymi i odmiennymi czasami mamy tu do czynienia.

O wyjątkowym statusie miejsca świadczy również odnalezienie tu wielu szczątków instrumentów muzycznych wykonanych z kości. Gdy skojarzyć to z faktem, że jedną z najważniejszych centralnych budowli jest wspomniany już kolisty amfiteatr, można przypuszczać, iż różne inscenizacje, którym towarzyszyła muzyka kościanych fletów i piszczałek, były tu chlebem powszednim. Czy Caral było zatem otwartym dla wszystkich miastem muzyków i artystów?

– Wiele na to wskazuje – potwierdza moje domysły Gonzales. – Ale nie tylko dla artystów. Także dla kapłanów, lekarzy i znachorów. Każda z szesnastu odkrytych piramid była bowiem rodzajem świątyni. A we wnękach kilku z nich odkryto rdzawe ślady po achiote – rosnącej w dżungli roślinie, która od zamierzchłych czasów w Peru stosowana była jako lek i barwnik.

– A czy achiote – jak by nie było pozostałość organiczna – potwierdza chronologię ustaloną na podstawie datowania włókien shicry?

– Nie tylko potwierdza – mówi Enrique Gonzales. – Nawet jeszcze bardziej ją cofa, co Caral czyni miejscem jeszcze starszym niż sądzono.

Strzały – tylko do gołębi?

Z czasem wyszło na jaw, dlaczego parze Haas–Creamer tak bardzo zależało na sławie związanej z Caral. Starali się bowiem o koncesję na własne badania w sąsiedniej dolinie. I – mimo całego dymu wokół nich i Caral – ją otrzymali.

Zapytałem w rozmowie telefonicznej dr Ruth Shandy, jak to możliwe. Powiedziała:

– W komisji decydującej o przyznawaniu pozwoleń na wykopaliska zasiadają sami mężczyźni. Niestety nie ma tam jeszcze kobiet. Poza tym liczą się pieniądze. A to oznacza, że ani ja, ani Victoria de la Jara, która nadal mnie wspiera, nie byłyśmy w stanie temu zapobiec.

– Jeśli ktoś taki jak pani, z cenzusem naukowym, ma takie problemy, co mają powiedzieć inne kobiety w Peru?

– Prawda jest taka, że większość kobiet w tym kraju nadal nie ma nic do powiedzenia. Czuję, jakbym po części występowała w ich imieniu. Jakbym walczyła także w imieniu innych kobiet.

Skutek tego wszystkiego jest taki, że dziś dr Ruth Shandy (która wkrótce zostanie profesorem na Uniwersytecie San Marcos w Limie) przez pasmo niskich pustynnych wzgórz sąsiaduje z prof. Haasem i jego ekipą. Nie czuje się z tym najlepiej, bo ma wrażenie, że mimo wszystko nie do końca w tej sprawie wygrała.

– Poza tym – mówi – Haas uwielbia polowania na ptaki, na pustynne gołębie. Ma sztucer, z którym wychodzi na wzgórza. I strzela. Dlatego w Caral tak często słychać teraz odgłosy strzelaniny. Celuje w różne miejsca. Często wtedy, gdy mnie widzi. A ja nigdy nie wiem, czy chce strzelać do mnie, czy do ptaków. Jest to dość paraliżujące. Znów przecież może nie chcieć źle, może się tylko pomylić...

W ten sposób współczesna rywalizacja wciska się i odciska swe piętno w miejscu, które w przeszłości prawdopodobnie było matecznikiem artystów i oazą pokoju.

1 Fragment listu Ruth Shandy do Jonathana Haasa. Kopia w posiadaniu autora.

Tęcza z kamienia

Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy z trasy Cuzco – Puno skręcamy w głąb gór, na wschód. Droga coraz węższa, coraz bardziej kręta i bardziej gruntowa, a przez zaparowane szyby niewiele widać.

1

Gdy się przejaśnia, z coraz większym zachwytem staram się rozszyfrować krajobraz za oknem. Wyłania się najpierw z różu, a następnie spośród czerwieni wschodzącego słońca. Typowa puna. Już jesteśmy bardzo wysoko. Kępy sztywnej trawy przypominają źle wysuszone pędzle. To krajobraz jak z Ayacucho, Huanty czy Uchuraccayu – z okolic najodleglejszych, najbardziej obcych.

W pewnym momencie stajemy. Pada komenda: Chicos (czyli chłopcy), teraz będzie śniadanie! Co na to chicas (czyli dziewczyny), które tu także są? Jemy w wąskiej jakby oborze, w której na środku ustawiono długi stół, a z jego obu stron – dość wysokie ławki bez oparć. Bo po co miałoby być zbyt wygodnie?

Posiłek jest bardzo skromny. Bułki (oczywiście do bólu białe, bo to Peru...), marmolada, masło, na szczęście kawa, mate de coca, a także kakao zwane tu czekoladą. Z tego skromnego repertuaru wybieram bułkę (fe...), kakao i mate de coca. Potem znów jazda: drogą jeszcze bardziej krętą, jeszcze węższą, jeszcze bardziej gruntową – jakby dopiero przed chwilą zbudowaną.

Po trzydziestu minutach dojeżdżamy do czegoś w rodzaju chwilowego plateau. Jest tu już sporo autobusów i brama z napisem Bienvenidos a Vinicunca! Witajcie w Vinicunce! Jeśli ktoś przez te wszystkie godziny zapomniał, dokąd i po co tak tarabanił się niewygodną drogą pod górę, teraz może sobie przypomnieć.

2

Vinicunca to miejsce dość nowe na mapie Peru, odkrycie ostatnich lat. Góra niemożliwa, trudna do wyobrażenia. Jako dziw nad dziwy przyciąga coraz więcej ludzi. To Góra Siedmiu Kolorów lub Tęcza z Kamienia.

W wyniku topnienia wiecznych śniegów kilka lat temu odsłoniła swoje przedziwne zbocza. Zdobiące ją różnokolorowe pasy do złudzenia przypominają tęczę. Im wyżej się wchodzi, tym wyraźniej to widać. Tym większe wrażenie. Najlepszy widok roztacza się ze szczytu – z wysokości 5400 metrów nad poziomem morza.

Na plateau, na którym teraz jestem, można wynająć konia, żeby wjechać mniej więcej do połowy zbocza. Ale koń kosztuje aż 80 soli i z grupy, z którą przyjechałem, nikt się na to nie decyduje. Z Vicky, dość oschłą przewodniczką, ruszamy do przodu, przedtem jednak dostajemy pomarańczowe kamizelki, żebyśmy nie pogubili się po drodze. A więc na szlaku będzie ścisk. No cóż, Vinicunca jest coraz popularniejsza...

3

Ja też bardzo chciałem ją zobaczyć. Te kolory. Ta tęcza. Coraz większa sława. Te same tęczowe kolory widnieją na domniemanym sztandarze Kraju Czterech Dzielnic, Tawantinsuyu, dawnego państwa Inków. (Domniemanym, bo rozpropagowanym swego czasu przez indygenistów, czyli miłośników kultury Inków, a nie przez samych potomków Inków.) Ale sami Synowie Słońca też na pewno nie przeszliby obojętnie obok tej przedziwnej góry: czcili tęczę. Jeszcze jak. W Coricanchy, ich dawnej centralnej świątyni w Cuzco, na najważniejszym ołtarzu, według kronik, znajdować miał się jej wizerunek. Jaki? Daje o tym wyobrażenie ryt skalny z Ancahuasi – Domu Sępa, amfiteatru zlokalizowanego pośród skał na zachód od Cuzco. Wyraźny rysunek nie pozostawia wątpliwości. Odnajdywany jest przez naprawdę nielicznych. Tym bardziej wart zobaczenia.

Inkowie i ich świat to jedno. Odniesienia mogą być dalsze i szersze. Tęcza jako wypatrywany przez Noego znak zakończenia potopu. Jako powszechnie znany symbol nadziei. Można je mnożyć właściwie bez końca, bo to uniwersalny archetyp. Władysław Kopaliński: Tęcza jest symbolem obecności Boga, próby, błogosławieństwa. [...] To most [...] cienki jak włos, ostry jak brzytwa, który musi przekroczyć dusza [...], aby dostać się do nieba, a nie spaść w przepaść. Albo młodopolski Lucjan Rydel, ten z Wesela: Ona [tęcza] tam daleko/ gdzieś za siódmą rzeką/ lecz Bóg tęczą związał nas./ Z kolorowych siedmiu smug/ most przez niebo zrobił Bóg.... Znaczeń jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać.

Tak bardzo chciałem dotrzeć do tej kamiennej tęczy, że zgodziłem się nawet na to, by organizatorzy wspinaczki odebrali mnie z hotelu o drugiej trzydzieści w nocy. Byłem tak zdeterminowany, że gdy nikt o tej porze po mnie nie przyjechał – aż wstyd się przyznać – zły wszedłem na powrót do łóżka w... BUTACH! O ZGROZO! Z jednej strony oznaczało to, że jeszcze tli się we mnie nadzieja, iż eskapadę, za którą już zapłaciłem, uda się jednak zrealizować, a z drugiej – że kołatała się we mnie myśl, że nic już z tego, że umarł w butach...

Aż około czwartej nad ranem zadzwonił hotelowy telefon, że JUŻ po mnie przyjechali, że mam zejść do recepcji. Najlepiej zbiec. Dzięki temu, że spałem w całym rynsztunku włącznie z butami, mogłem uczynić to jednym susem. Po chwili byłem na dole.

W recepcji czekała na mnie Ayla, dziewczyna, która w swoim spóźnieniu nie widziała nic nadzwyczajnego.

– No cóż – powiedziała. – De vez encuando... Niekiedy...

Reszty już nie słuchałem.

Peru, całe kochane Peru!

4

Teraz wokół miałem coraz więcej lam i alpak. (Alpaki mają okrągłe głowy, lamy podłużne.) Ta wysokość to ich kraina. W oddali prymitywne zabudowania, głównie z kamienia. (Bo to także kraina kamienia.) Na razie idę w środku grupy, ale czuję się na tyle dobrze, że mam ochotę wyrwać do przodu. (Przed startem można było także wypożyczyć kijki nordic walking za pięć soli, ale oczywiście nie wypożyczyłem.) W grupie jest większość miejscowych, więc ewentualne współzawodnictwo z nimi może nie być takie proste – myślę. Zobaczymy.

Szczególnie mocno wygląda grupka trojga oberwańców, których kierowca zabrał z drogi na krótko przed miejscem, w którym jedliśmy śniadanie. Dwóch facetów i jedna kobieta, jakby Cyganka. To raczej Hiszpanie, a nie Peruwiańczycy.

Zobaczymy – myślę i idę dalej.

Śniadanie jedliśmy na wysokości 4500 metrów nad poziomem morza. Teraz jesteśmy jakieś 200–300 metrów wyżej. Szczyt jest na wysokości 5400 metrów nad poziomem morza., a więc o 200 metrów wyżej niż mój dotychczasowy rekord wysokości w masywie Chimborazo w Ekwadorze. Tym lepiej – myślę. Przecież trzeba iść do przodu. Zobaczymy.

Idzie się dobrze i dość szybko. U celu ma być podobno bardzo mało powietrza, ma wiać jak cholera, ciemnieć w oczach i być bardzo zimno.

Zobaczymy.

Niebo czyste, bez jednej chmurki. Słońce zaczyna walić ze wszystkich sił. Kapelusz zmieniam na wełnianą czapeczkę, którą na szczęście wziąłem ze sobą. Przesuwam się na czoło grupy. Zaczyna się strome podejście. Dochodzi aż do horyzontu. Co jest dalej?

Nie wiadomo.

I to jest właśnie główny trick, myk, szyk tej trasy. Podejście – w dali bieli się wielki nevado (śnieżny), ale nie Ausangate (ten widoczny będzie dopiero później) – po dotarciu do horyzontu nieco skręca albo w prawo, albo w lewo, więc z dołu nie sposób określić jego długości. Co najgorsze, dzieje się tak nie raz, lecz... kilka razy, co dezorientuje i skrajnie wkurza! A wysokości z każdym krokiem przybywa, co staje się zauważalne, a raczej odczuwalne. Z kolei podejście przez owe lekkie zakosy zdaje się nie mieć końca...

5

Oddycham swoim ulubionym górskim sposobem, dysząc prawie jak Szarapowa na korcie. Wydaje mi się, że ma to coś wspólnego z hiperwentylacją, o której czytałem w książkach Stanislava Groffa. Po około dwóch godzinach po lewej stronie zaczyna się wielokolorowe zbocze, a w oddali pojawia się siodło, do którego – jak sądzę – mamy dojść i tam będzie szczyt. Ścieżka znów skręca, raz w jedną, raz w drugą stronę, lecz na tym odcinku przebieg szlaku jest bardzo czytelny i nie pozostawia złudzeń – do celu nadal jest bardzo daleko.

Jestem na przedzie grupy, ale idę coraz wolniej. Szybkie tempo z początku podejścia zbiera teraz krwawe żniwo. W pewnej chwili pojawia się słup, a na nim napis Fin de Caballos – Koniec koni. A do celu jeszcze hen, daleko, co najmniej dwa, trzy zakosy i to te najbardziej strome, najbardziej bezwzględne. Ci, którzy zapłacili 80 soli, muszą czuć się bardzo zawiedzeni. A schodzący, prowadzący zwierzęta arrieros kuszą, och, jak kuszą – za pomoc w podejściu chcą teraz tylko 10 lub 20 soli.

Moje „zobaczymy” staje się coraz bardziej nikłe. I choć dalej dzielnie – i ze świstem – pnę się pod górę, w końcu znika, tak samo jak w wyniku ocieplenia klimatu zniknęły śnieg i lód z tej góry, co ujawniło jej niesamowite kolory.

Na ostatnim odcinku przed końcem podejścia wyprzedza mnie chyba tych troje oberwańców, choć głowy bym nie dał. Bez odpoczynku jestem w stanie iść tylko pięć, sześć kroków, a potem STOP. Idąca przede mną Amerykanka idzie w tym samym rytmie i próbuje za to nawet przepraszać. A ja na to, że OK, że no problem, że w to mi graj, bo przecież pełznę tak samo wolno.

Wreszcie jestem.

Doszedłem!

Jestem na siodle, gdzie znajduje się coś w rodzaju kamiennego corralu (czyli ogrodzenia), za którym kryją się sprzedawcy... coca-coli (tak!) i wody mineralnej! Coca-cola i inne gaseosas i tu mnie dognały, a nawet wyprzedziły! Są tu też nieodłączne dzieci chcące pozować do zdjęć, choć zimno jak sto diabłów i wieje jak cholera. Po lewej stronie widać wielokolorowe, tęczowe zbocze Vinicunki, a po prawej jakby wykonany z kryształu masyw Ausangate.

Ale zaraz potem następuje rozczarowanie.

Bo to wcale nie koniec.

To nie szczyt.

Trzeba iść jeszcze wyżej.

Do szczytu doprowadzi dopiero bardzo długa i pochyła prosta.

Tęczowa góra to wcale nie to, co widziałem przed chwilą, lecz dwa piramidalnie zbiegające się zbocza, które w pełnej krasie można zobaczyć dopiero wtedy, gdy wejdzie się jeszcze wyżej – na koniec ostatniej grani.

Najpierw jednak proszę kogoś, żeby zrobił mi zdjęcie z tym, co poprzednio wziąłem za Vinicuncę. Pada na blondyna, który najpierw mnie poprosił o wyświadczenie takiej samej przysługi.

Zaraz potem idę dalej. A właściwie pełznę. Już nie jestem pewny, czy ten gość od zdjęcia na pewno jest blondynem... Co chwilę muszę siadać na kamieniu. A kiedy z niego wstaję, mam mgłę przed oczami i szum w uszach. O rany! Zaraz padnę! Ale będzie! Jestem coraz bardziej pewny, że jest to niemożliwe do uniknięcia.

W 1998 roku coś takiego zdarzyło mi się na płaskowyżu Marcahuasi. Więc teraz, kiedy nagle robi mi się biało przed oczami, w uszach szumi, a świat jakby się oddala, staje się zbędny, bardzo daleki i niepotrzebny, napinam całą swoją siłę, wolę i wołam do siebie: NIE! NIE! NIE! TYLKO NIE TO!

NIE CHCĘ TEGO!

Odpływam, a jednocześnie wewnętrznym głosem, który pamięta, czym coś takiego się kończy (i jaki byłby to teraz kłopot!), krzyczę na siebie i do siebie, i nie wiem do kogo jeszcze. I jakoś mi się udaje. Szerokim, jak najszerszym haustem zgarniam rozrzedzone powietrze. Zapieram się na linii, która oddziela mnie od nicości. Mgła się rozstępuje, a szum w uszach wypierają dźwięki, które przed chwilą pozostawiły mnie na pastwę losu.

Och, jak dobrze!

Ulga!

Bardzo się cieszę. Bardzo! Ale... powtarza się to jeszcze TRZY RAZY! A za każdym razem ten sam strach, to samo przerażenie i rozpacz: czy uda mi się przetrwać, nie upaść, nie stracić przytomności tuż przed szczytem, na wysokości 5400 metrów nad poziomem morza?

Ale nie padam.

Znów jakoś.

Nie wiadomo jak.

Nieważne. Liczy się to, że nadal stoję na nogach.

6

Wreszcie docieram do końca mordęgi. Teraz to już na pewno szczyt. Wyżej tylko niebo. Przede mną wspaniały widok na wielobarwną zebrę Vinicuncę. Widok jedyny w swoim rodzaju. Nic dziwnego, że staje się coraz bardziej sławny na świecie i przez wielu Peruwiańczyków uznawany jest za coś w rodzaju nowego Machu Picchu.

Wieje, a właściwie piździ – tego naprawdę inaczej nie można określić. Słońce wali po oczach, a z zimna grabieją ręce. Jest dokładnie tak, jak mówili na dole. Nie sposób dłużej wystać na szczycie. Odwrót. Ja w dół, a w górę sznureczek tych, którzy później wstali z łóżka, lecz chcą zobaczyć to, co ja widziałem przed chwilą.

PS

Krótko przed moją wspinaczką parlament kraju, gdzie półtoragodzinne spóźnienie w środku nocy uznaje się ledwie za uchybienie, podjął rezolucję uznającą Vinicuncę za chlubę i dziedzictwo narodowe, które trzeba rozsławiać na świecie i ze wszech miar hołubić. Ja potrafię wyobrazić sobie parlament, który (gdyby taką górę miał na podległym sobie terytorium) byłby w stanie uznać ją za ohydztwo i świętokradztwo, gdzie na pewno nie należy dopuszczać ludzi.

Biały szczyt

Dostępne w wersji pełnej

Parking w Katedrze

Dostępne w wersji pełnej

Gdzie nie zabito siedmiu dziennikarzy...

Dostępne w wersji pełnej

Osiemnasty kilometr

Dostępne w wersji pełnej

Włamanie do Finki Vigía

Dostępne w wersji pełnej

Drewno zwane nadzieją

Dostępne w wersji pełnej

Indianin w stogu siana

Dostępne w wersji pełnej

Tylko w Ameryce Łacińskiej

Dostępne w wersji pełnej

Człowiek z maszyną do pisania

Dostępne w wersji pełnej

Oczy Madonny

Dostępne w wersji pełnej

Matuzalem z El Tule

Dostępne w wersji pełnej

Łóżko z widokiem na Stalina

Dostępne w wersji pełnej

Siódma warstwa

Dostępne w wersji pełnej

Mur. Jeden i drugi

Dostępne w wersji pełnej

Istmo. Krótka notatka o przemocy i rozumie

Dostępne w wersji pełnej

Pierwsza wojna polsko-indiańska

Dostępne w wersji pełnej

Samaipata – miejsce dobre do umierania

Dostępne w wersji pełnej

Uciec z matni

Dostępne w wersji pełnej

Loki Matyldy

Dostępne w wersji pełnej

Kapitan Nemo przybywa do Chile

Dostępne w wersji pełnej

Analia, która stała się Victorią

Dostępne w wersji pełnej

Tak jak rosną palmy, czyli wesoły starzec i smutne dziewczątka

Dostępne w wersji pełnej

Cztery płaskowyże, zemsta puszczy i jeszcze coś do tego

Dostępne w wersji pełnej

Balony kontra UFO

Dostępne w wersji pełnej

W drodze do San Escobar

Dostępne w wersji pełnej

Pusharo znaczy kres?

Dostępne w wersji pełnej

Spoglądając w dół

Dostępne w wersji pełnej

W pół drogi. Zamiast zakończenia

Dostępne w wersji pełnej

© Copyright by Roman Warszewski, 2023 © Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Zdjęcia na okładce: Svetlana195, Anna-ch / Depositphotos.com

Opracowanie graficzne i projekt okładki Marcin Lipiński

Wydanie I

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin

tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26

[email protected]

www.bernardinum.com.pl

ISBN 978-83-8333-021-1

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski