Ani słowa o rodzinie - Alicja Filipowska - ebook

Ani słowa o rodzinie ebook

Alicja Filipowska

4,4

Opis

Uważaj, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać…

Dwudziestoletnia Kaja marzy o dużej rodzinie i ciepłych relacjach. Zawsze były tylko we dwie: ona i mama, próbująca związać koniec z końcem w Hamburgu. Po śmierci mamy Kaja przyjeżdża do Polski do dziadków, których nigdy nie poznała. Okazuje się jednak, że babcia nie żyje, dziadek Stanisław to zgryźliwy samotnik, a dom jest zapuszczony.

Nie tak Kaja wyobrażała sobie spotkanie z rodziną. Mimo wszystko stara się przekonać dziadka do siebie i jednocześnie próbuje się odnaleźć w małym miasteczku.

Czego nie mówiła jej mama? Dlaczego dziadek nie utrzymuje kontaktów z krewnymi? Kaja stopniowo odkrywa tajemnice z przeszłości…

Ani słowa o rodzinie to ciepła i wzruszająca powieść o zagmatwanych relacjach rodzinnych, tęsknocie i wchodzeniu w dorosłość. To zarazem opowieść o poznawaniu siebie i odnajdowaniu swojego miejsca na ziemi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (21 ocen)
12
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najpiękniejszych książek jakie czytałam
10
Fatimcom

Nie oderwiesz się od lektury

super mój klimat, czekam na drugą książkę Alicji Filipowskiej
00
Kathy_W

Dobrze spędzony czas

„Ani słowa o rodzinie” to powieść o trudnych międzyludzkich (w szczególności zaś rodzinnych) relacjach, o potrzebie posiadania rodziny i sięgnięcia do korzeni, o niełatwych powrotach i przedzieraniu się przez obronne zasieki drugiego człowieka. Choć porusza ciężkie tematy, dla mnie była to niezwykle ciepła opowieść, w której już od początku kibicowałam bohaterom i pragnęłam by wszystko pomyślnie się skończyło. Napisana prostym językiem, potrafiła mnie oczarować i przyciągnąć do siebie. Zdecydowanie polecam!
00
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Witajcie kochani. Zapraszam na recenzję najnowszej książki Alicji Filipowskiej "Ani słowa o rodzinie". Znacie takie stwierdzenie "Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu"? O tym przekonać się główna bohaterka książki"Ani słowa o rodzinie ". Kaja, młoda kobieta wchodząca w dorosłość marzy o dużej rodzinie pełnej ciepła, bliskości i dobrych relacji. Gdy po śmieci ukochanej mamy, Kaja przyjeżdża do Polski poznać swoich dziadków, jej życie drastycznie się zmieni. Okazuje się,że babcia zmarła, a dziadkowi daleko jest do dziadka z bajek. Dziadek Stanisław, to zgryźliwy, niesympatyczny samotnik, mieszkający w walącym się domu. Mimo tego, nasza bohaterka nie zraża się i za wszelką cenę chce przekonać dziadka do siebie. Jesli jesteście ciekawi jak potoczą się perypetie rodzinne naszej bohaterki to koniecznie musicie sięgnąć po książkę. "Ani słowa o rodzinie" to ciepła opowieść o relacjach rodzinnych, które nie zawsze są takie jakbyśmy oczekiwali. Autorka, w ciekawy sposób przedstaw...
00
MagdalenaSzary

Dobrze spędzony czas

"Różnymi drogami biegnie życie ludzkie, ale wszyscy szukają szczęścia i miłości."(J.P.II) ⬇️ "Ani słowa o rodzinie". Autor: Alicja Filipowska @alicjafilipowska Wydawnictwo:@zysk_wydawnictwo Kaja Wesołowska to dwudziestolatka, samotnie wychowana przez matkę. Mieszkająca od urodzenia w Niemczech, nigdy nie poznała ojca, ani nikogo z rodziny. Po niespodziewanej śmierci mamy, załamana dziewczyna rzuca pracę I wyrusza w podróż rodzinne strony. Od dziecka mama mówiła, że nie warto tam wracać, jednak odnalezione listy od babci powodują, że Kaja wie co powinna zrobić. Po długiej podróży, wreszcie staje w progu domu, z którego uciekła nagle jej rodzicielka. Powitanie przez zimnego i gburowatego dziadka to nie jest to, na co liczyła. Czy Kaja odnajdzie się w zupełnie innej rzeczywistości? To kolejna książka w mojej kolekcji, pełna emocji, ukazujaca prawdziwe życie. Uwielbiam powieści, które zapadają w pamięć, a ta historia taka właśnie jest. Śmiało można powiedzieć, że takie rzeczy d...
00

Popularność




Alicja Filipowska Ani słowa o rodzinie ISBN Copyright © by Alicja Filipowska, 2024All rights reserved Redaktor Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Magdalena Zawadzka Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla mojego męża Pawła – bo tak.

Oraz wujka Czesia – mojej najulubieńszej części rodziny.

Rozdział 1

W autobusie śmierdziało brudem, spoconymi ciałami i jedzeniem. Pasażerowie telepali się na siedzeniach, podskakując synchronicznie na wertepach wiejskich dróg. Przyłożyłam głowę do okna, ale natychmiast odsunęłam się z obrzydzeniem. Szyba wyglądała tak, jakby ktoś rozsmarował na niej kostkę masła, a potem zapomniał wytrzeć. Przycisnęłam głowę do oparcia i zamknęłam oczy. Ze zmęczenia czułam lekkie mrowienie pod powiekami, ale starałam się nie zasnąć, żeby nie przegapić przystanku. Tłukłam się do Polski już całą dobę. Najpierw busem do Wrocławia, potem autobusem do Lublina. Miejski dworzec wyglądał jak z minionej epoki.

Strużka potu ściekła mi po skroni i spłynęła po szyi. Otarłam ją i sięgnęłam do plecaka po kolorowe czasopismo, żeby użyć go w roli wachlarza. Miała rację Greta Thunberg, że grzmiała na całą Europę o zmianach klimatu. Kto widział takie upały w połowie czerwca? Najwidoczniej polskie autobusy nie grzeszyły posiadaniem klimatyzacji. A może to taka trasa. Kierunek zadupie. Niewidoczna na mapie mieścina z liczbą ludności 1712, wliczając w to mojego dziadka i babcię – dwoje ludzi, których w ciągu swojego dwudziestoletniego życia nie widziałam na oczy. Po godzinie jazdy autobus szarpnął tak, że wbiłam nosem w siedzenie przed sobą, zatrzymał się, a otwierane drzwi skrzypnęły.

– Kamionka centrum! – Kierowca nawet nie odwrócił się w naszą stronę

Wygramoliłam się z siedzenia. Czułam, jak spodnie kleją się do spoconych ud. Pociągnęłam za rączkę mocno wypchanej torby podróżnej i postawiłam ją w przejściu. Ugięłam się pod ciężarem plecaka i zaczęłam się przepychać wąskim przejściem, przesuwając nogą torbę po podłodze. W drzwiach zrzuciłam ją na chodnik i zeskoczyłam ze schodków. Żeby w autobusie nie było bagażnika? Całą drogę gniotłam się z tobołkiem wepchniętym pod nogi i kolanami podsuniętymi pod samą brodę.

Pekaes syknął i odjechał, wypuszczając z rury wydechowej kłęby siwego dymu. Pozostał po nim smród spalin. Zakaszlałam i rozejrzałam się. Teraz zrozumiałam swój błąd. Kiedy wsiadałam do autobusu w Lublinie i zapytałam o przystanek w centrum Kamionki, wśród pasażerów podniósł się cichy chichot, a kierowca, robiąc poważną minę, zmarszczył brwi i obiecał:

– Nie ma sprawy, panienko. Wysadzę w samiutkim centrum.

Okazało się, że cała miejscowość nie miała więcej niż pół kilometra długości. Z placyku, na którym stałam, widać było początek i koniec wioski.

Zrzuciłam plecak z ramienia i wyłowiłam z przedniej kieszonki paczkę marlboro. Na dworze było równie gorąco jak w autobusie, ale tu przynajmniej nie śmierdziało. Dłoń mi drżała, kiedy odpalałam papierosa, zacisnęłam ją mocniej na zapalniczce i zaciągnęłam się tak, jakby miał to być ostatni haust powietrza w życiu. Przytrzymałam dym w płucach, żeby poczuć znajomy ucisk, a potem odetchnęłam głośno.

Zapatrzyłam się na plac otoczony drzewami. Na środku kamienna fontanna z marną figurką amorków tryskała co chwila wodą. Jakiś idiota pomalował ją na kanarkowożółty. Zacisnęłam zęby na filtrze papierosa. Cytując moją mamę: „Wieś tańczy i śpiewa”. Dopaliłam papierosa, wyłowiłam z kieszeni kartkę i sprawdziłam adres.

Dom, którego szukałam, stał na końcu głównej ulicy, tuż przy rozwidleniu dróg, trzy kilometry od stolicy powiatu. Wypatrując numeru, przyglądałam się eleganckim elewacjom, kaskadom kwiatów zdobiącym balkony i schludnie przystrzyżonym trawnikom. Po drodze nie minęłam żywej duszy, chociaż było dopiero po czwartej.

Przed wejściem odstawiłam torbę, roztarłam o spodnie obolałą od rączek dłoń i nabrałam głęboko powietrza, zanim zapukałam w łuszczące się z lakieru drzwi. Wciąż czułam pasek plecaka wrzynający się mocno w ramię, jakbym zapakowała do niego kamienie, a nie książkę, trochę kosmetyków i teczkę z dokumentami. Zapukałam odrobinę za mocno i opuściłam zaciśniętą w pięść dłoń. Kątem oka wyłapałam ruch firanki w oknie po prawej, a potem usłyszałam szuranie nóg na podłodze i drzwi wejściowe otworzyły się ze skrzypnięciem.

Mężczyzna był przynajmniej o głowę od mnie wyższy, pomimo że w pierwszej klasie liceum bez trudu dostałam się do szkolnej drużyny koszykówki. Zadarłam głowę, żeby popatrzeć mu w szare oczy. Głębokie bruzdy naznaczyły mu czoło, a krzaczaste brwi opadały na powieki. Szyję miał chudą, a skóra na niej zwisała jak u indyka. Spojrzał na mnie, jakby zobaczył ducha. Rysy twarzy zmiękły mu na moment jak u dziecka, które zabiera się do otwierania prezentu, lecz w mgnieniu oka spochmurniały. Ponad moją głową spojrzał na ulicę, sprawdzając, czy jestem sama. Zagryzłam policzek od wewnątrz, ale w końcu otworzyłam usta, żeby się przywitać.

– Jestem Kaja – szepnęłam przez zaciśnięte gardło. Jadąc autobusem, przećwiczyłam wszystkie możliwe powitania. „Dzień dobry panu”. „Cześć, jak się masz?”. Ale teraz wyszło, jak wyszło. – Nazywam się Kaja Wesołowska i jestem pana wnuczką – dokończyłam zdecydowanym głosem.

– Przecież widzę, że wnuczka. – Jego prawe ramię drgnęło w nerwowym tiku. – A jak wnuczka, to nie „pan” przecież. – Zabębnił palcami we framugę, zanim otworzył drzwi na oścież, i nie czekając na mnie, ruszył w głąb domu.

Przez chwilę stałam oniemiała, a potem poderwałam z ziemi torbę i weszłam za nim. W ganku z westchnieniem ulgi zrzuciłam plecak i przykucnęłam, żeby rozwiązać sznurówki martensów, nauczona przez matkę, że w Polsce wszyscy zdejmują buty. Drewnianą podłogę w korytarzu przykrywał długi zielono-bordowy chodnik, mocno zabrudzony i poprzecierany w kilku miejscach. Przy ścianach stały kartonowe pudła, torby i rozrzucone męskie buty. Tylko męskie.

Ruszyłam w głąb domu.

– Tu siadaj. – Skinął w stronę krzesła przy kuchennym stole, stawiając przede mną szklankę i dzbanek z różowym płynem. – Z rabarbaru, na upał dobry. – Nalał do pełna i bez pytania podsunął w moją stronę. Przechylił głowę, obserwując, jak piłam łapczywie i skrzywiłam się ukradkiem. – Bez cukru. Ponoć tuczy. – Zerknął na moje szczupłe ciało i uniósł swoje równie kościste dłonie. – Nam to nie grozi chyba. Ale kosztuje ponad pięć złotych.

Posłałam mu półuśmiech, jakbym siedziała na randce w ciemno i nie była jeszcze pewna, czy chcę kontynuować tę znajomość. Rozejrzałam się, uciekając przed nim wzrokiem. Drzwiczki szafek kuchennych były mocno wybrudzone dokoła uchwytów, na blatach piętrzyły się talerze z resztkami jedzenia, słoiki i wysychający kawałek chleba. Błękitne kiedyś kafelki nad kuchenką pokrywała teraz tłusta warstwa brudu. Kątem oka widziałam, że mnie obserwuje. Jak zaczarowany płynął po każdym fragmencie mojej twarzy. Zatrzymał dłużej wzrok na włosach. Pewnie nie spodziewał się wnuczki o wyglądzie chłopczycy z wygolonymi włosami po bokach głowy i kolczykiem w nosie. W końcu sięgnął po swoją szklankę. Spłukał gardło i odstawił naczynie z głośnym stuknięciem.

– Napatrzyłaś się już, pani inspektor? – Znowu zabębnił palcami. Poplamiony obrus zagłuszył nerwowość jego dłoni. – A matka gdzie?

Zamrugałam i wypuściłam głośno powietrze. Chwyciłam za dzbanek z kompotem i dolałam sobie. Pokręciłam naczyniem, wpatrując się w różowy płyn. Przełknęłam ślinę.

– Mama odeszła pół roku temu – udało mi się wydusić.

Noga zaczęła mi podskakiwać, więc wsunęłam ją głębiej pod stół.

– A to akurat jest to, co twoja matka umie robić najlepiej – cmoknął i podrapał zarośnięty policzek.

Uspokoiłam nogę, ale czułam, jak gula zatyka mi przełyk.

– Mama nie żyje. Umarła na raka.

Spojrzałam na niego hardo i zmrużyłam powieki. Twarz mu nie drgnęła.

– Bywa – odpowiedział bez chwili namysłu. – Takie życie. Jego krzesło skrzypnęło, kiedy się na nim poruszył. Wygiął usta w podkowę. – Wszyscy kiedyś umrzemy. Nie ma co się mazać. – Spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi, jakby chciał sprawdzić, czy już doprowadził mnie do łez. Przez moment wydawało mi się, jakby poczuł się zawiedziony, że nie płaczę. Obracał w palcach kapsel butelki od piwa, a potem zakręcił nim bączka na stole. – I co, zjechałaś tu, żeby teraz żyć na moim? Mam cię niańczyć, bo matka ci umarła? Moja też umarła, tylko dziesięć lat miałem. – Wpatrywał się w kapsel, jakby widział tam twarz zmarłej matki. – Jakoś was nie było, gdy twoja babcia umierała. Wtedy nikt się nie pofatygował pomóc. Twoja matka na listy przestała odpisywać. Co, wstydziła się prostego piekarza i krawcowej? Przecież pojechała robić karierę do tych Niemiec, tylko dzieciak jej się za szybko przytrafił. – Jego rechot przeszedł w kaszel, aż oczy mu się zaszkliły.

Zatkało mnie. Moja dłoń powędrowała do ust i na moment zabrakło mi powietrza. Zrozumiałam panujący tu bałagan i brak kobiecych butów przy wejściu. Ale jak to, umarła? Przecież… to jak ja teraz…? Urwane myśli galopowały mi przez głowę. Dzwoniło mi w uszach, a noga pod stołem znowu zaczęła podskakiwać. Czyli teraz zostaliśmy ja i on. Czułam, że zaraz eksploduję. Boże, jak chciało mi się zapalić.

– Nie musisz mnie utrzymywać, mam pieniądze – rzuciłam krótko, starając się, by mój głos zabrzmiał pewnie.

Klasnął w dłonie i odchylił się na krześle.

– No to git. Mam ci podziękować? Nie raczyłaś napisać, że moja córka choruje. Adres, widzę, miałaś, drogę znalazłaś. W Internetach mnie przecież nie szukałaś. Co, mowę ci odjęło? – Cis­nął w stronę zlewu kapslem, który zabrzęczał o kafelki, sturlał się na podłogę i potoczył pod lodówkę. Odprowadziłam go wzrokiem, zaciskając szczęki. – Obiad szykuję. – Podnosząc się z krzesła, pokierował rozmowę na inne tory. – Łazanki mam, z kapustą i kiełbasą. – Stanął przed lodówką i zerknął w moją stronę przez ramię. – No, chyba że wegetarianką jesteś czy coś.

– Mięso jem. A co to łazanki?

– Takie kluski jak makaron. Tylko z kiszoną kapustą.

– Makaron lubię.

Minęła mi ochota na jedzenie po tym, jak mnie przyjął. Ale uznałam, że lepiej nie dolewać oliwy do ognia. Wyglądał na kogoś, kto wydaje dyspozycje, a inni muszą się ich trzymać.

– No to i lepiej dla nas. – Przesunął zapałką po drasce, aż zapachniało siarką, a płomień buchnął głośno. Zdmuchnął i wrzucił patyczek do popielniczki na blacie. Postawił patelnię na ogniu i podlał odrobiną wody. Z szuflady wyjął drewnianą łyżkę i wyrównał kluski, przyciskając mocno do metalu. – Po co przyjechałaś? – rzucił, nie odwracając się od palników.

Wpatrywałam się w jego szerokie plecy, szukając jednoznacznej odpowiedzi. Kurde, nie byłam przygotowana na takie przywitanie. Oczami wyobraźni widziałam dziadków biorących mnie w ramiona i radośnie oznajmiających połowie wsi, że właśnie odzyskali dawno zaginioną wnuczkę. Z listów, które znalazłam u mamy, wywnioskowałam, że byli świadomi mojego istnienia. Ale zgodnie z pieczątką na kopercie, dowiedzieli się wiele lat temu. Przejechałam otwartą dłonią po obrusie.

– Na studia przyjechałam – wybrałam temat zastępczy.

– Do Polski? Po co? – Odwrócił się gwałtownie i wybuchnął ryczącym śmiechem. – A to dobre. Wszyscy stąd za granicę chcą jechać, a ta do Polski przyjechała.

– Poza tym chciałam poznać rodzinę. Nigdy nie miałam nikogo oprócz mamy. Mogłabym tu zostać? – wyrzuciłam z siebie w tempie odrywania plastra i od razu pożałowałam.

W oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję wpatrywałam się w jego prawe ramię, spodziewając się, że w ten sposób dowiem się czegoś. Patelnia zaskwierczała, kiedy wymieszał ponownie kluski.

– Ale że tu? – Zatoczył drewnianą łyżką krąg w powietrzu. – Po co? Tu w okolicy nic nie ma. Młodzi wszyscy uciekają ze wsi, jak szczury z tonącego statku, a ta chce się osiedlać. Mieszkanie w Lublinie powinnaś wynająć. – Zsunął po połowie klusek na stojące na blacie zielone talerze i postawił je na stole.

W gardle ponownie urosła mi gula. Byłam pewna, że nie zdołam nic przełknąć. Rzucał we mnie słowami, jakby nic nie znaczyły. Na moment zacisnęłam szczęki, żeby nie wybuchnąć. Wytrzymam. Skupiłam wzrok na talerzu.

Smużka aromatycznej pary unosiła się nad potrawą. Wzięłam kęs do ust i skrzywiłam lekko nos. Pochyliłam się, żeby powąchać.

– Dobre to, choć dziwne. Mama nigdy takiego nie gotowała. – Przełknęłam kolejną porcję. – Ale mówiła, że ciocia Halinka gotowała najlepiej w świecie. A ona jeszcze żyje?

Dziadek odchylił się w krześle, aż zatrzeszczało. Wyprostował plecy, jakby próbował wypełnić sobą całą kuchnię.

– I co ci jeszcze mówiła ta matka twoja?

– O panu Leszku mi mówiła, z którym grałeś w karty w każdy czwartek, i o swoich dziadkach Szatkowskich, i o cioci Bożence mi mówiła, która śpiewała najgłośniej w kościele. – Spojrzałam na niego z wyczekiwaniem.

Odsunął od siebie talerz, obtarł przedramieniem błyszczące od tłuszczu usta i brodę.

– Dziadek Szatkowski od dwudziestu lat nie żyje. – Pochylił się w moją stronę, opierając łokcie o stół. – Matka by twoja wiedziała, gdyby do tych Niemiec nie uciekła. – Skinął w stronę talerza. – Dojedz, bo świń nie ma.

Szybkimi ruchami widelca napełniłam usta, wypychając policzki jak chomik. Po chwili sztućce zagrzechotały o wnętrze zlewu. Dziadek puścił na talerze strumień z kranu, żeby spłukać, i zaklął siarczyście, kiedy woda odbiła się od powierzchni i ochlapała mu cienką błękitną koszulę z poliestru. Pomimo wczesnej pory pachniał nieświeżo. Wytarł pomarszczone dłonie w poplamioną ścierkę, rzucił ją na blat i usiadł bokiem na krześle.

– Niczego od ciebie nie chcę. – Przytrzymałam się krawędzi stołu, z nadzieją, że nie spadnę z krzesła. Czułam, jak koszulka klei mi się do pleców. – Tylko że teraz, kiedy zostałam sama, chciałam odnaleźć rodzinę, do której mama nie chciała mnie puszczać przez te wszystkie lata… Choć wiele razy prosiłam. – Zawiesiłam głos, nie wiedząc, co powiedzieć. Ale wtedy jakaś część mnie dodała mi odwagi i rzuciłam, patrząc mu prosto w twarz: – W sumie jej się nie dziwię. Chyba miała swoje powody, że nie chciała tu przyjeżdżać. I mnie też nie pozwalała.

– A jasne, że miała! – krzyknął. – Wstyd miała. Po nocy z domu uciekła. A potem jeszcze pisze, że dziecko ma. – Kropelki śliny strzelały mu z ust. – Ale nawet zdjęcia nie posłała. Nie wiadomo, czy nie z jakimś arabusem. Własnej matce serce złamała. – Stuknął pięścią w blat stołu, aż zakołysała się pusta butelka po piwie. – Widać Bóg ją ukarał. – Odwrócił twarz i splunął w powietrze. Zerwał się z krzesła, oparł dłonie na blacie i pochylił się nisko nade mną. – Żałować jej nie będę. Los jej się odwdzięczył. A ty – postukał mnie palcem po głowie – jak masz trochę rozumu w tej łepetynie, to się naucz wyciągać wnioski z tego, co inni głupio zrobili. – Obtarł zaślinione usta wierzchem dłoni i spojrzał na zegarek na przegubie. – Czas na mnie, do roboty na nockę idę. Zbieraj się, to ci łóżko pokażę. Tu masz lodówkę – wskazał – a jutro zdecydujemy, co z tobą zrobić.

Chwycił butelkę po piwie i podszedł do kąta w kuchni. Szkło zagrzechotało, kiedy brzęknęła o pozostałych kilkanaście, ustawionych pod ścianą jak kręgle.

Zagryzłam z całej siły wargę. Mama też miała taki kąt z butelkami.

Pokój, który został roboczo nazwany moim, przylegał do łazienki. Kiedy poszłam się wysikać po kilku szklankach powitalnego kompotu, zamarłam z dłonią na klamce. Uderzył we mnie gryzący zapach moczu. Widywałam schludniejsze szalety miejskie w Hamburgu. Wisiałam nad deską klozetową, rozglądając się z niepokojem w poszukiwaniu papieru toaletowego. Poczułam ulgę, dostrzegłszy rolkę na parapecie. Skrzywiłam się na widok niezbyt czystej wanny i lustra upstrzonego śladami pasty do zębów. Plastikowa zasłonka nad wanną zwisała smętnie na wybrakowanych haczykach. Za to ręcznik był czyściutki i pachnący proszkiem do prania.

W pokoju dziadek otworzył szafę i wyjął z niej pościel i ręcznik kąpielowy dla mnie. Położył je na stole, podrapał się po brodzie, lustrując pokój, jakby nie widział go od lat, i wyszedł. Usiadłam na wersalce, która skrzypnęła pod moim ciężarem, i przytuliłam do siebie jedną z ozdobnych poduszek w wypłowiałych poszewkach. Rozejrzałam się dookoła. Ściany, pomalowane na błękitno, wyblakły od słońca, ale nadal odcinały się na nich prostokątne kształty wiszących tu kiedyś plakatów i zdjęć. W niektórych miejscach wciąż były widoczne ślady taśmy klejącej i pinezek. Na półkach regału stało kilka książek podpartych kiedyś czerwoną, a teraz wypłowiałą świeczką w kształcie serca. Jezu drogi, to jest pokój mamy. Zacisnęłam dłonie na poduszce i skurcz przeszedł mi po żołądku. Oparłam brodę na chłodnym materiale i zaczęłam analizować niefortunne pierwsze spotkanie z dziadkiem. Kołysałam się jak w katatonii, sunąc wzrokiem po wypłowiałych ścianach, pożółkłych okładkach książek i łuszczącej się farbie kaloryfera. Z jakiegoś nieznanego mi powodu dziadek nienawidził swojej córki. I nawet nie próbował się z tym kryć. Wylewały się z niego jad, złość i pogarda dla mnie, jakbym była jej alter ego, które przyjechało, żeby popsuć mu dzień.

Od razu dał mi do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziana. I te ciągłe przytyki. Co za typ. Nie musiał przecież brać mnie w ramiona i całować w czoło, ale zachowuje się, jakby już zdążył wyrobić sobie o mnie zdanie po godzinie wspólnego siedzenia w kuchni. Pomasowałam nasadę nosa, czując, że zaczyna mnie łupać w czaszce. Czy popełniłam błąd? Czy zachowałam się naiwnie, przyjeżdżając tu bez uprzedzenia? Oparłam głowę o ścianę za plecami. Cholera, a czego oczekiwałaś? Że zagra ci orkiestra na przywitanie? Może jest mu głupio, że nawet nie zdążył posprzątać ani nic przygotować? Wykrzywiłam usta, przypominając sobie bałagan w kuchni. Raczej nie wygląda na kogoś, kto co sobotę odkurza całe mieszkanie. Żaden z moich przygotowanych w głowie scenariuszy nie przewidywał też, że nie będzie babci.

Na pewno byłoby inaczej, gdyby tu była. Czy to dlatego listy do mamy przestały przychodzić? Nawet go nie zapytałam, na co umarła, w ogóle o nią nie zapytałam. Co za dupa wołowa ze mnie! A on przecież… Wypuściłam z siebie głośno powietrze i wbiłam palce w materiał poduszki. On przecież też kogoś stracił. I sądząc po tym, jak wygląda dom, nie bardzo sobie sam radzi. To dlatego w kuchni i łazience jest taki bałagan i brud. A może on jest biedny? Tak po prostu, nie ma pieniędzy na nowe ścierki, garnki i jedzenie, a ja zwaliłam mu się tu na głowę i chcę się wprowadzać. Szlag by to trafił. Ukryłam twarz w dłoniach. I co ja mam teraz zrobić? Siedzieć w tym pokoju i czekać, aż mnie zawoła? Może nie chce, żeby mu ktoś obcy łaził po domu? Podciągnęłam nogi na wersalkę i usiadłam po turecku. Zagryzłam wargę, skubiąc nitkę w poduszce.

W korytarzu rozległ się dźwięk kroków, drzwi do pokoju się otworzyły i dziadek postawił na podłodze moją torbę podróżną, informując, że wychodzi do pracy, mogę pooglądać telewizję w jadalnym i widzimy się rano. Żadnego „rozgość się”, „czuj się jak u siebie”. Rano, kiedy? Po śniadaniu czy o szóstej? Nie zdążyłam zadać żadnego z tych pytań, bo wyszedł, a po chwili trzasnęły drzwi. Spojrzałam na zegarek, dochodziła siódma.

Zrobiło się jeszcze duszniej. Podniosłam się, żeby otworzyć okno. Stary, zardzewiały zamek nie poddawał się łatwo, puścił dopiero po kilku szarpnięciach. Okno wychodziło na zaniedbany ogród, ale z dworu przypłynęło chłodne powietrze przesiąknięte zapachem trawy i ziemi. Wychyliłam się i oparłam o parapet. To, co kiedyś mogło być dumą babci, wyglądało teraz jak azjatycka dżungla. Wzięłam kilka głębokich oddechów i oderwałam dłonie od parapetu. Na skórze pozostały drobinki bordowej, łuszczącej się farby i smugi rdzy. Bezskutecznie próbowałam je otrzepać. Wyjęłam z torby kosmetyczkę i ruszyłam do łazienki, postanawiając odpuścić sobie branie prysznica w brudnej wannie. Umyłam się w letniej wodzie, włożyłam czystą koszulkę i bawełniane spodenki i wyszłam do ogrodu.

Pod ścianą drewnianej komórki zobaczyłam chyboczącą się ławeczkę. Usiadłam i oczy momentalnie wypełniły mi się łzami. Och, mamo, powinnam cię była posłuchać. Pewnie miałaś rację, nie puszczając mnie przez wszystkie te lata do Polski. Ty po prostu wiedziałaś, że on taki jest. Nic tu po mnie, tylko co mam teraz ze sobą zrobić? Muszę zostać chociaż do ogłoszenia wyników na studia. Otarłam przedramieniem mokre policzki, odchrząknęłam i zapaliłam papierosa. Próbowałam się zaciąg­nąć, ale wstrząsnął mną spazm i zabrakło mi tchu.

Czy to przez niego wyjechałaś? Co tu się wydarzyło? Listy od babci były raczej chłodne i rzeczowe, no i jak teraz przyszło mi do głowy – nigdy nie wspominała o dziadku. Poczułam, że broda zaczyna mi znowu drżeć. Papieros tlił mi się w ręce, a ja wciąż nie mogłam się zaciągnąć.

Oj, Kaja, ty to słaba jesteś z analizy. Uparłaś się jak głupia na tę Polskę. To teraz masz. Oparłam głowę o nagrzaną drewnianą ścianę i spojrzałam na wieczorne niebo. Słońce już zaszło, ale pomarańczowa łuna wciąż lekko oświetlała grantowy horyzont. Przez moment poczułam chęć, żeby zadzwonić do którejś z przyjaciółek w Hamburgu, ale natychmiast odgoniłam tę myśl, bo obawiałam się, że znowu wybuchnę płaczem, a jedyne słowo, które pchało mi się na usta, to „wstyd”. Zgasiłam niedopalonego papierosa o drewno ławki. Żółte iskierki rozjaśniły mrok i posypały się na trawę. Cisnęłam niedopałek za płot i ruszyłam do domu.

Wierciłam się w łóżku, szukając miejsca, gdzie sprężyny nie gniotłyby mnie w plecy. Skopałam cienką kołdrę na podłogę, czekając na jakikolwiek podmuch chłodu z ogródka, i zasłuchałam się w dźwięki nocy. Gdzieś w oddali zaszczekał pies, przeciągle i smutno. Po chwili kilka innych zawtórowało mu i znowu zapadła cisza. Leżałam, wpatrując się w ciemny sufit, a potem przysunęłam się bliżej ściany i przylgnęłam do niej nagim udem. Zacisnęłam powieki, próbując przywołać sen. Na myśl, że moja mama spędziła w tym pokoju połowę swojego życia, poczułam skurcz w gardle. Położyłam się na brzuchu i kołysałam powoli, aż przed oczami zaczęły mi pląsać urywki przychodzących do mnie snów.

Następnego dnia obudziły mnie dzwony. Uchyliłam powieki i wpatrywałam się w bukiet sztucznych kwiatów na stole na środku pokoju. Lakier na wysoki połysk, wytłaczany obrus imitujący koronkę i kryształowy wazon. Przez chwilę myślałam, że to nadal sen. Potem przypomniałam sobie poprzedni dzień. Podskakujący na wybojach autobus, zgryźliwy dziadek, durny serial, który oglądałam dla zabicia czasu, pełen oczywistych zwrotów akcji i gry aktorskiej kina klasy B. Dzwony wciąż wydzwaniały. Zaklęłam w myślach i przykryłam głowę poduszką. Wygląda na to, że dom stoi bardzo blisko kościoła. Dźwięki z dzwonnicy będą mnie tak budziły każdego ranka. Warknęłam w poduszkę. Niedoczekanie twoje, dzwonie. Ja zawsze wstaję skoro świt. Wysunęłam głowę spod pościeli i spojrzałam w okno. Błękit nieba zapowiadał kolejny upalny dzień. Sięgnęłam po telefon. Była szósta trzy. Wygramoliłam się z łóżka i ruszyłam do łazienki.

Woda była zimna jak kawałki lodu. Manewrowałam kurkiem kranu w prawo i w lewo, bezskutecznie czekając, aż popłynie ciepła. Spojrzałam w lustro. Zaspane oczy, odgnieciony ślad poduszki na policzku i dziadek oszczędzający na rachunkach za prąd. Sama radość. Parsknęłam, oblewając twarz zimną wodą, a nogi obsypała mi gęsia skórka.

Ściany korytarza przecinającego dom przykrywała drewniana boazeria pod sufit, tworząc długi, ciemny tunel. Na boazerii wisiały ramki ze zdjęciami, plastikowy bluszcz rozpięty na cienkiej żyłce i święte obrazki. Wczorajszego wieczoru przeszłam tędy spięta takim strachem, że nawet ich nie zauważyłam. Zatrzymałam się przed świadectwem pierwszej komunii Anny Wesołowskiej i wytężyłam wzrok. Zamiast zdjęcia dziecka z ramek spoglądał na mnie długowłosy Jezus z otwartym sercem, z którego rozchodziły się promienie w kolorach tęczy. Uśmiechnęłam się do swoich myśli. Niezłe nawiązanie do ostatnich wydarzeń w Polsce, o których czytałam w Internecie.

Minęłam obrazek i ruszyłam za dźwiękiem radia, który płynął z kuchni.

– Dzień dobry, dziadku.

Zatrzymałam się w progu, żeby nacieszyć się brzmieniem tego zdania, zanim znowu przyjdzie mu do głowy zjechać mnie za coś. Siedział przy stole wpatrzony w rozłożoną gazetę. Wyciągnęłam ramiona w górę, przeciągając plecy. Z czajnika nalałam do szklanki wody i wypiłam duszkiem.

– A może byś tak nie mówiła do mnie „dziadku”? Brzmi dziwnie w ustach dorosłej, obcej kobiety. – Zacisnął kościste palce na papierze, żuchwa mu zadrżała, a oczy zwęziły się w szparki. Usiadłam obok niego, podwijając jedną nogę pod pośladek. Jego wzrok padł na moje śnieżnobiałe udo naznaczone rozrzuconymi bezładnie kolorowymi tatuażami. Wykrzywił twarz i wydął wargi. – A ty co taka porysowana? W więzieniu byłaś czy co? – mruknął.

Westchnęłam ostentacyjnie i schowałam nogę pod stół.

– Taka potrzeba widać. – Wzruszyłam ramionami, zaglądając do gazety.

Głośno złożył papier i podparł brodę na dłoni.

– Ja tam mam proste potrzeby. Gazetę poczytać – postukał palcem w stół – serial obejrzeć, w upały piwo jedno wypić.

Wpatrywałam się w jego szare, szkliste oczy, zastanawiając, czy w ogóle chcę kontynuować tę rozmowę. A potem spojrzałam na trzymaną w dłoni szklankę i oblizałam wargi.

– To prywatne sprawy – burknęłam.

– No jak prywatne? – podjudzał. – W rodzinie nic nie jest prywatne. Jak chcesz „dziadku” do mnie mówić, to musisz mi wszystko mówić. Raz przemilczysz czy dwa, to potem już nic nie powiesz.

Uniosłam oczy do sufitu i zacisnęłam szczękę. Pokiwałam głową i odsunęłam się z krzesłem od stołu, aż podłoga zatrzeszczała.

– Chcesz wiedzieć. Dobra. – Wysunęłam lewe udo w jego stronę i podciągnęłam krawędź błękitnych spodenek od piżamy. – Ten – wskazałam palcem różową wstążeczkę – zrobiłam, gdy u mamy wykryli raka piersi. Lekarz mi wtedy powiedział, że to podnosi u mnie ryzyko o trzydzieści procent. A to symbol anoreksji, na którą chorowałam w podstawówce. Ważyłam wtedy trzydzieści kilogramów i nie miałam okresu przez dwa lata. Wystarczy? – Zacisnęłam mocno usta, czując, że zaraz się pobeczę.

Milczał. Wyglądał tak, jakby patrzył nie na mnie, ale przeze mnie, jakbym była transparentnym duchem. Poderwałam się z krzesła i odwróciłam bokiem, wskazując na drugie udo. Nad kolanem miałam wytatuowany kształt serca z wplecionym w nie symbolem wieczności i napis SURVIVOR.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki