Mafia story. Al Capone i mafia amerykańska - Iwona Kienzler - ebook + audiobook

Mafia story. Al Capone i mafia amerykańska ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Al Capone i mafia amerykańska Iwona Kienzler

Lata dwudzieste ubiegłego wieku to narodziny amerykańskiej mafii. Siły nabrała dzięki prohibicji, która sprowadziła handel alkoholem do podziemia. Stolicą ówczesnego świata przestępczego było Chicago, a najważniejszym człowiekiem w tym mieście – syn włoskich imigrantów: Al Capone.

Jaka była jego historia? Jak syn fryzjera i szwaczki, który ukończył zaledwie kilka klas, doszedł na sam szczyt mafijnych struktur? Jakim cudem jeden człowiek mógł mieć w kieszeni urzędników, sędziów, polityków i policję?

O tym, jak Al Capone stał się ikoną, pisze autorka ceniona wśród fanów książek o historii innej niż ta ze szkolnej ławki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 0 min

Lektor:
Oceny
4,6 (14 ocen)
10
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fryzuryn

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
Granica1991

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka opisująca sekrety amerykańskiej mafii. Serdecznie polecam, wiele nowych faktów.
00
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna pisarka i lektor.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Skom­pli­ko­wane dzieje ame­ry­kań­skiej mafii od lat fascy­nują nie tylko prze­cięt­nych zja­da­czy chleba na całym świe­cie, ale także ludzi pióra, teatru i filmu. Histo­rie o gang­ste­rach i krwa­wych pora­chun­kach mię­dzy poszcze­gól­nymi gan­gami, podob­nie jak losy naj­słyn­niej­szych mafij­nych rodzin i prze­stęp­ców dzia­ła­ją­cych w struk­tu­rach prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej, stały się kanwą nie­zli­czo­nych powie­ści, spek­ta­kli i fil­mów, zarówno kino­wych, jak i tele­wi­zyj­nych. I nic w tym dziw­nego, wszyst­kie bazują bowiem na arche­ty­pie, od zara­nia obec­nym w dzie­jach ludz­ko­ści i wszyst­kich cywi­li­za­cji, walki dobra ze złem. Losy róż­nej maści gang­ste­rów, zarówno tych ist­nie­ją­cych naprawdę, jak i tych wymy­ślo­nych przez obda­rzo­nych bujną wyobraź­nią pisa­rzy i sce­na­rzy­stów, sta­no­wią receptę na best­sel­ler lub prze­bój kinowy i tele­wi­zyjny. Tak było zawsze, wystar­czy choćby wymie­nić kla­syki X muzy, w rodzaju Wroga publicz­nego, Czło­wieka z bli­zną czy Ojca chrzest­nego, czy rów­nie popu­larne seriale, jak Impe­rium zła. Nawia­sem mówiąc, już pierw­szy serial tele­wi­zyjny opo­wia­da­jący o walce orga­nów ści­ga­nia z gan­gami prze­my­ca­ją­cymi alko­hol i sprze­da­ją­cymi go w cza­sach pro­hi­bi­cji, Nie­ty­kalni, któ­rego sce­na­riusz oparto na wspo­mnie­niach Eliota Nessa, pogromcy samego Ala Capone, cie­szył się wiel­kim powo­dze­niem. Bez wąt­pie­nia naj­bar­dziej zna­nym, a zara­zem naj­czę­ściej obec­nym w popkul­tu­rze ame­ry­kań­skim gang­ste­rem jest wła­śnie wspo­mniany Al Capone, jesz­cze za życia cie­szący się sta­tu­sem cele­bryty. O żad­nym innym prze­stępcy nie napi­sano tylu ksią­żek, żaden też nie gościł tak czę­sto na wiel­kim i małym ekra­nie. Pro­blem polega jed­nak na tym, że wszyst­kie, lep­sze lub gor­sze, filmy i seriale opo­wia­dają jego histo­rię, która jest wytwo­rem wyobraźni pisa­rzy i sce­na­rzy­stów, i ma nie­wiele wspól­nego z praw­dziwą histo­rią tego prze­stępcy.

Współ­cze­śnie mia­nem mafii okre­śla się zor­ga­ni­zo­waną grupę prze­stęp­czą o dużych wpły­wach i powią­za­niach, pro­wa­dzącą wspólne inte­resy, nie­prze­bie­ra­jącą w środ­kach w celu zre­ali­zo­wa­nia swo­ich zamie­rzeń, ale także powią­zaną z wła­dzami i poli­cją. Co cie­kawe, bada­cze i histo­rycy po dziś dzień spie­rają się co do pocho­dze­nia słowa mafia i ist­nieje na ten temat kilka, cza­sem zupeł­nie sprzecz­nych, teo­rii. Zgod­nie z jedną z nich ter­min pocho­dzi od pierw­szych liter hasła Morte Alla Fran­cia Ita­lia Anela (Śmierć Fran­cu­zom hasłem Wło­chów), które zostało roz­po­wszech­nione w cza­sie fran­cu­skiej nie­woli na Sycy­lii. Zwo­len­nicy innej wywo­dzą słowo mafia od cza­sów tzw. nie­szpo­rów sycy­lij­skich, jak okre­śla się powsta­nie prze­ciwko fran­cu­skim Ande­ga­we­nom, które wybu­chło w Ponie­dzia­łek Wiel­ka­nocny 30 marca 1282 roku w Palermo. Ist­nieje rów­nież hipo­teza, że nazwa tej orga­ni­za­cji prze­stęp­czej pocho­dzi od słów Ma Fia (Moja córka), bo wła­śnie tak brzmiał okrzyk pew­nej matki z Sycy­lii, kiedy dowie­działa się o gwał­cie na swo­jej córce, doko­na­nym przez zwy­rod­nia­łego fran­cu­skiego żoł­nie­rza w dniu ślubu nie­szczę­snej dziew­czyny. Żądni zemsty Sycy­lij­czycy wdarli się wów­czas z hasłem „Ma Fia!” na ustach do sie­dziby fran­cu­skiego gar­ni­zonu na wyspie.

Można spo­tkać się rów­nież z legen­dami, jakoby słowo mafia pocho­dziło od pew­nej cza­row­nicy nazwa­nej przez inkwi­zy­cję Cata­rina la Lica­tisa nomata ancor Mafia, co zna­czy: zuchwała, opę­tana wła­dzą i wynio­śle aro­gancka. Jak się oka­zuje, słowo to ma też inne, by­naj­mniej nie pejo­ra­tywne zna­cze­nie, gdyż mafia w dia­lek­cie sycy­lij­skim ozna­cza urok, wdzięk. Nie­gdyś miesz­ka­jący w Palermo Sycy­lij­czycy na widok uro­dzi­wej dziew­czyny lub kobiety, mieli zwy­czaj krzy­czeć: „Ileż w niej mafia!”, „Ależ z niej mafin­sedda!”. Nie można także wyklu­czyć, że pra­po­cząt­kiem okre­śle­nia uży­wa­nego obec­nie dla prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej było sta­ro­fran­cu­skie słowo mau­fer – imię boga zła – lub pocho­dzące z arab­skiego míhal ozna­cza­jące zgro­ma­dze­nie. Inni bada­cze i histo­rycy twier­dzą, iż poję­cie to jest po pro­stu skró­tow­cem od słów: Maz­zini Auto­rizza Furti Incendi Avve­le­na­menti – co ozna­cza: Maz­zini zezwala na kra­dzieże, pożary i zatru­cia. Wspo­mniany w przy­wo­ła­nym haśle Maz­zini to przy­wódca ide­owego i poli­tycz­nego ruchu Risor­gi­mento, zwią­za­nego z walką o wyzwo­le­nie i zjed­no­cze­nie Włoch. Żyjący w latach 1805–1827 wło­ski praw­nik, dzien­ni­karz, a jed­no­cze­śnie bojow­nik o wol­ność, zwany przez Wło­chów „ojcem ojczy­zny” Giu­seppe Maz­zini był jed­nym z naj­bliż­szych sojusz­ni­ków Gari­bal­diego w jego dziele zjed­no­cze­nia pań­stwa. Maz­zini był uro­dzo­nym rady­ka­łem opo­wia­da­ją­cym się za dość kon­tro­wer­syj­nymi, a dziś okre­śla­nymi mia­nem ter­ro­ry­stycz­nych, meto­dami walki z wła­da­jącą Kró­le­stwem Obojga Sycy­lii dyna­stią Bur­bo­nów. Praw­nik uwa­żał bowiem, że skoro cel uświęca środki, bojow­nicy wło­scy powinni się­gać po roz­boje, pod­pa­le­nia, a w szcze­gól­nych przy­pad­kach także po tru­ci­znę.

Być może ety­mo­lo­gii słowa mafia należy szu­kać w kry­jów­kach pic­ciotti, czyli mło­dych, wywo­dzą­cych się ze wsi bojow­ni­ków, któ­rzy w 1860 roku wylą­do­wali na Sycy­lii z oddzia­łami Gari­bal­diego. Ci mło­dzi bojow­nicy oby­cza­jami i meto­dami walki przy­po­mi­nali raczej roz­bój­ni­ków niż szla­chet­nych ryce­rzy, a cho­wali się w kry­jów­kach wśród skał wapien­nych zwa­nych w języku arab­skim maha. Dla­tego też pic­ciotti Gari­bal­diego byli nazy­wani squ­adri della mafia, co prze­trwało po dziś dzień jako nazwa nie­le­gal­nej i dosko­nale zor­ga­ni­zo­wa­nej grupy prze­stęp­czej. Ara­bo­wie zresztą odci­snęli na Sycy­lii trwały ślad, bowiem Palermo od 831 do 1072 roku pozo­sta­wało pod jurys­dyk­cją arab­ską, a słowo mafia zda­niem nie­któ­rych bada­czy pocho­dzi od nazwi­ska wła­da­ją­cej tam arab­skiej dyna­stii Maafir.

O ile jed­nak pocho­dze­nie samego poję­cia mafia jest trudne, a zda­niem wielu znaw­ców tematu wręcz nie­moż­liwe do usta­le­nia, to nie­mal wszy­scy współ­cze­śni histo­rycy są zgodni co do tego, że począt­ków mafij­nych orga­ni­za­cji należy szu­kać już w cza­sach hisz­pań­skiej oku­pa­cji wyspy. Jej począ­tek datuje się na rok 1442, kiedy Alfons V Ara­goń­ski przy­łą­czył Sycy­lię do kró­le­stwa Neapolu. Hisz­pa­nie spra­wo­wali wła­dzę twardą ręką, pod­nie­śli podatki i wpro­wa­dzili inkwi­zy­cję, co wywo­łało pro­te­sty miej­sco­wej lud­no­ści. Dumni Sycy­lij­czycy uznali, że prawa najeźdźcy są nie­spra­wie­dliwe, stwo­rzyli zatem wła­sny kodeks prawny, a co za tym idzie – wła­sne siły zbrojne posił­ku­jące się prze­mocą, które nale­ża­łoby uznać za pierw­sze struk­tury mafijne. Te nie­le­galne orga­ni­za­cje rosły w siłę, a w dru­giej poło­wie XIX stu­le­cia zarówno lokalne wła­dze, jak i Kościół uznały je za przy­datne dla ochrony wła­snych inte­re­sów. I tak: wła­ści­ciele ziem­scy posił­ko­wali się mafią w poskra­mia­niu chłop­skich bun­tów, zaś miej­scowe ducho­wień­stwo wyko­rzy­sty­wało ją do obrony swo­ich mająt­ków. Wtedy też doszło do upo­wszech­nie­nia się ter­minu w zna­cze­niu, w któ­rym jest uży­wany obec­nie. Do jego roz­po­wszech­nie­nia nie­wąt­pli­wie przy­czy­niła się popu­larna sztuka I mafiusi della Vica­ria, pióra Giu­seppe Riz­zotto, aktora, a zara­zem dyrek­tora trupy teatral­nej, która wysta­wiła ją w 1863 roku. Inspi­ra­cją do jej powsta­nia miała być roz­mowa prze­pro­wa­dzona przez autora z pew­nym człon­kiem taj­nego sto­wa­rzy­sze­nia Mafusi, który wyjąt­kowo szcze­rze opo­wia­dał mu o zwy­cza­jach, żar­go­nie i swo­istym kodek­sie obo­wią­zu­ją­cych w owej orga­ni­za­cji. Sztuka oka­zała się nie­by­wale popu­larna, a wyraz mafia wszedł do języka potocz­nego, nato­miast w doku­men­tach urzę­do­wych poja­wił się dwa lata póź­niej za sprawą pre­fekta Palermo Filippo Gual­te­rio. Doty­czyły one nie­po­ko­ją­cego wzro­stu prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej w mie­ście. Przy­szłość dowio­dła, że jego obawy nie były bez­za­sadne, gdyż w latach 1860–1924 mafia stała się tak silną i wpły­wową orga­ni­za­cją, że żaden poli­tyk nie­ma­jący jej popar­cia nie mógł nawet marzyć o man­da­cie we wło­skim par­la­men­cie.

Na początku ubie­głego stu­le­cia wło­scy emi­granci przy­by­wa­jący do Sta­nów Zjed­no­czo­nych w poszu­ki­wa­niu pracy i lep­szego życia prze­szcze­pili mafię na grunt ame­ry­kań­ski. Począt­kowo na tere­nie USA funk­cjo­no­wały „zwy­czajne” gangi wło­skie, które kon­ku­ro­wały z gan­gami irlandz­kimi i żydow­skimi, a cza­sem, gdy tylko było to opła­calne dla któ­rej­kol­wiek ze stron, nawią­zy­wały także współ­pracę. Obo­wią­zu­jąca w Sta­nach od 1920 roku przez kolejne 13 lat pro­hi­bi­cja, zwana przez jej ini­cja­to­rów „szla­chet­nym eks­pe­ry­men­tem” (ang. The Noble Expe­ri­ment), nie przy­czy­niła się by­naj­mniej do wzro­stu trzeź­wo­ści spo­łe­czeń­stwa, a jedy­nie do wzro­stu prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Nie­le­galna pro­duk­cja i sprze­daż napo­jów wysko­ko­wych, pod­ziemne bary oka­zały się istną żyłą złota dla wszel­kiego rodzaju prze­stęp­ców. Co wię­cej, jak obli­czyli współ­cze­śni histo­rycy, oby­wa­tele USA wła­śnie w cza­sach pro­hi­bi­cji wyda­wali na dostępny wyłącz­nie na czar­nym rynku alko­hol rekor­dowo wyso­kie kwoty, najwię­cej w histo­rii ist­nie­nia pań­stwa. Wów­czas też wło­skie gangi prze­ro­dziły się w orga­ni­za­cję mafijną, i to o wiele groź­niej­szą niż ta dzia­ła­jąca na Sycy­lii. W cza­sach pro­hi­bi­cji roz­kwi­tły nie­le­galne kariery, a wraz z nimi rów­nież for­tuny takich gang­ste­rów, jak Vito Geno­vese, Albert Ana­sta­sia, Frank Costello, Salva­tore „Szczę­ściarz” Luciano czy Al Capone. Nie dość, że wszy­scy wyżej wymie­nieni pro­wa­dzili dzia­łal­ność prak­tycz­nie bez prze­szkód, to jesz­cze zyskali nie­małe wpływy w świe­cie ame­ry­kań­skiej finan­sjery, a nawet w poli­tyce. Chi­cago i Nowy Jork prak­tycz­nie były rzą­dzone przez mafię.

Niniej­sza publi­ka­cja opo­wiada histo­rię ame­ry­kań­skiej mafii od jej począt­ków aż po lata pięć­dzie­siąte ubie­głego stu­le­cia. Roz­po­czyna ją opo­wieść o gan­gach sie­ją­cych postrach w Nowym Jorku oraz o ich przy­wód­cach, któ­rych bio­gra­fie sta­no­wią wręcz ide­alny mate­riał na sce­na­riusz fil­mowy. W opo­wie­ści o mafii nie może zabrak­nąć histo­rii gangu Czar­nej Ręki, w któ­rej wielu znaw­ców tematu doszu­kuje się korzeni póź­niej­szej mafii, mimo że ten zło­wrogi gang, przez wiele lat trzy­ma­jący w klesz­czach stra­chu ame­ry­kań­skie spo­łe­czeń­stwo, trudno uznać za orga­ni­za­cję prze­stęp­czą sensu stricto. Publi­ka­cja przed­sta­wia też pro­ces, który dopro­wa­dził do uchwa­le­nia pro­hi­bi­cji, która – w zamia­rach ini­cja­to­rów owej ustawy – miała poło­żyć kres pijań­stwu ame­ry­kań­skiego spo­łe­czeń­stwa, a nawet prze­kształ­cić je w spo­łecz­ność o wyso­kim morale, wzór do naśla­do­wa­nia dla całego świata. Nie dość, że te szla­chetne zamiary speł­zły na niczym, to nie­le­galna pro­duk­cja, prze­myt i sprze­daż alko­holu oka­zały się tak intrat­nym zaję­ciem, że wcze­śniej rywa­li­zu­jące gangi wło­skie, żydow­skie oraz irlandz­kie zaczęły ze sobą współ­pra­co­wać, mając na uwa­dze wyso­kie zyski. A to w kon­se­kwen­cji zaowo­co­wało powsta­niem ame­ry­kań­skiej mafii, która kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej stała się tak potężna, że była w sta­nie prze­jąć cały hazard w USA, kon­tro­lo­wać część ame­ry­kań­skich mediów, jak rów­nież prze­mysł fil­mowy i roz­ryw­kowy, a nawet oddzia­ły­wać na poli­tykę. Jest to także opo­wieść o arty­stach, któ­rzy swoją karierę zawdzię­czają popar­ciu gang­ste­rów, i wresz­cie o stró­żach prawa, któ­rzy mieli odwagę prze­ciw­sta­wić się rosną­cym w siłę prze­stęp­com. Ostatni roz­dział opo­wiada o Pola­kach w mafii, gdyż, jak się prze­ko­namy, nasi rodacy także odci­snęli trwały ślad w dzie­jach prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej za oce­anem. Zresztą jeden z naj­słyn­niej­szych gang­ste­rów, Meyer Lan­sky, który wywo­dził się z rodziny pol­skich Żydów, pytany o kraj pocho­dze­nia, zawsze wska­zy­wał na Pol­skę.

Rozdział 1. Zanim w Ameryce nastała mafia

Roz­dział 1 Zanim w Ame­ryce nastała mafia

Nowy Jork we władaniu gangów

Niebezpieczne miasto

Nowy Jork, mia­sto leżące na wschod­nim wybrzeżu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, u ujścia rzeki Hud­son do Oce­anu Atlan­tyc­kiego, i nazy­wane Wiel­kim Jabł­kiem, współ­cze­snym ludziom koja­rzy się z wiecz­nie tęt­nią­cymi życiem uli­cami, po któ­rych krążą słynne nowo­jor­skie tak­sówki, wie­lo­kul­tu­ro­wo­ścią oraz ist­nym sza­leń­stwem zaku­pów. Bez wąt­pie­nia Nowy Jork jest także kolebką mody i tren­dów. Nie bez przy­czyny Can­dace Bush­nell wła­śnie tam osa­dziła akcję swo­jego best­sel­lera Seks w wiel­kim mie­ście, na pod­sta­wie któ­rego nakrę­cono kul­towy serial pod tym samym tytu­łem. Nowy Jork nie­je­den raz gościł na tele­wi­zyj­nym i kino­wym ekra­nie. Innym koja­rzyć się będzie ze Sta­tuą Wol­no­ści, mostem Bro­okliń­skim, Wall Street, Cen­tral Par­kiem, awan­gar­do­wymi teatrami czy Muzeum Gug­gen­he­ima. Listę sko­ja­rzeń, jak rów­nież miejsc przy­cią­ga­ją­cych tury­stów, mogli­by­śmy cią­gnąć jesz­cze bar­dzo długo, ale na początku XX wieku Nowy Jork nikomu nie koja­rzył się z modą, a już z pew­no­ścią nie był miej­scem przy­cią­ga­ją­cym tury­stów. A jed­nak ze stat­ków przy­pły­wa­ją­cych do tam­tej­szych por­tów codzien­nie scho­dziły tłumy ludzi – przy­by­wa­ją­cych z dale­kiej Europy emi­gran­tów, poszu­ku­ją­cych za oce­anem szansy na lep­sze życie. Nie bez przy­czyny, wszak był to czas, kiedy mia­sto stało się głów­nym ośrod­kiem gospo­dar­czo-prze­my­sło­wym Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki Pół­noc­nej. Mie­ściło się w nim aż 70 pro­cent ame­ry­kań­skich przed­się­biorstw prze­my­sło­wych, a przez tam­tej­sze porty prze­cho­dziła lwia część wszyst­kich impor­to­wa­nych do USA towa­rów. Na taki stan rze­czy bez wąt­pie­nia wpły­nął także fakt, że Nowy Jork był waż­nym węzłem komu­ni­ka­cyj­nym – od połowy XIX stu­le­cia funk­cjo­no­wało prze­cież stałe połą­cze­nie mor­skie z Wielką Bry­ta­nią, stąd też wypły­wały parowce i odjeż­dżały pociągi do innych wiel­kich ame­ry­kań­skich miast.

W 1876 roku, kiedy do mia­sta nad rzeką Hud­son zawi­tał pol­ski pisarz Hen­ryk Sien­kie­wicz, Nowy Jork nie zachwy­cał: „Mia­sto, które na pierw­szy rzut oka z morza zary­so­wało się tak maje­sta­tycz­nie i wdzięcz­nie, widziane z bli­ska nie zachwy­ciło mnie wcale – uty­ski­wał w swo­ich Listach z podróży do Ame­ryki, publi­ko­wa­nych cyklicz­nie na łamach „Gazety Pol­skiej”. – Pobrzeże portu brudne, mię­dzy drew­nia­nymi budyn­kami nie masz bru­ków; wszę­dzie leżą kupy śmieci, doki drew­niane poły­skują brudną wodą, lud­ność zaś, jak zwy­kle lud­ność por­towa, wygląda, jakby przed chwilą urwała się od szu­bie­nicy. (…) Główne cie­ka­wo­ści mia­sta to hotele i banki, czyli ina­czej mówiąc: nie ma tu żad­nych pamią­tek histo­rycz­nych, żad­nych cie­ka­wo­ści. (…) Han­del, han­del i han­del, busi­ness i busi­ness, oto, co widzisz od rana do wie­czora, o czym usta­wicz­nie sły­szysz i czy­tasz. Na rzut oka nie jest to mia­sto zamiesz­kane przez taki a taki naród, ale wielki zbiór kup­ców, prze­my­słow­ców, ban­kie­rów, urzęd­ni­ków, kosmo­po­li­tyczny zarwa­niec, który impo­nuje ci ogro­mem, ruchli­wo­ścią, prze­my­słową cywi­li­za­cją, ale nuży cię jed­no­stron­no­ścią spo­łecz­nego życia nie­wy­twa­rza­ją­cego nic wię­cej prócz pie­nię­dzy”1. Pięk­no­duch i esteta, któ­rym bez wąt­pie­nia był przy­szły nobli­sta, nie potra­fił zro­zu­mieć wszech­obec­nego pędu do bogac­twa pobu­dza­ją­cego nowo­jor­czy­ków. A giełda, którą przy tej oka­zji odwie­dził, budziła w nim tylko sko­ja­rze­nia ze szpi­ta­lem „waria­tów cier­pią­cych na febris aurea (łac. gorączka złota), ale to wła­śnie wśród tych „waria­tów” rodziły się przy­szłe for­tuny. Jed­nak, jak na pisa­rza prze­siąk­nię­tego duchem pozy­ty­wi­zmu przy­stało, Sien­kie­wicz dostrze­gał nędzę i tra­giczną wręcz egzy­sten­cję tam­tej­szych emi­gran­tów, któ­rzy „zwa­bieni wie­ścią o łatwym zarobku w Ame­ryce, przy­je­chali tu, mając zale­d­wie czym opła­cić prze­wóz za ocean. Zaro­bek w Ame­ryce istot­nie nader jest łatwy, ale w głębi kraju, na Dale­kim Zacho­dzie; w samym zaś New Yorku panuje prze­lud­nie­nie i dla­tego naj­bied­niejsi wła­śnie z emi­gran­tów, któ­rzy nie mają czym opła­cić dal­szej, bar­dzo kosz­tow­nej kole­jami podróży, mrą z głodu, chłodu i wszel­kiej nędzy. (…) Więk­szość więc żyje bez sta­łego zarobku, doryw­czo, patrząc z zawi­ścią, a zapewne i nie­na­wi­ścią na milio­ne­rów, któ­rzy już sami nie mogą pora­cho­wać swych mająt­ków”2.

Pisarz przy­był do Ame­ryki w cza­sach, kiedy fala emi­gra­cyjna przy­brała na sile, a z począt­kiem następ­nego stu­le­cia Nowy Jork przyj­mo­wał aż 800 tysięcy imi­gran­tów rocz­nie. Liczba przy­by­szów skło­niła wła­dze do zało­że­nia na wyspie Ellis spe­cjal­nego cen­trum imi­gra­cyj­nego, gdzie wysia­da­jący z przy­wo­żą­cych ich stat­ków ludzie byli badani przez leka­rzy i skru­pu­lat­nie przez nich prze­py­ty­wani. Nie były to jed­nak dłu­go­trwałe pro­ce­dury i w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści przy­by­sze spę­dzali na wyspie tylko kilka godzin, a potem prze­wo­żono ich na stały ląd.

Napływ lud­no­ści do Nowego Jorku z oczy­wi­stych wzglę­dów przy­czy­nił się do wzro­stu budow­nic­twa. Jed­nak pazerni wła­ści­ciele nie­ru­cho­mo­ści, chcąc osią­gnąć jak naj­więk­sze zyski, wpro­wa­dzali w nale­żą­cych do nich domach sto­sowne zmiany, umoż­li­wia­jące zakwa­te­ro­wa­nie jak naj­więk­szej liczby loka­to­rów. Wśród przy­by­szy do Sta­nów prze­wa­żali bowiem ludzie biedni, któ­rzy nie­rzadko wyprze­da­wali cały mają­tek, aby mieć czym opła­cić podróż. A ze względu na fakt, iż ówcze­sna struk­tura pośred­nic­twa emi­gra­cyj­nego skła­dała się z kilku szcze­bli i ludziom zatrud­nio­nym na każ­dym z nich trzeba było zapła­cić odpo­wied­nią kwotę, na wyjazd potrzeba było spo­rych fun­du­szy. Na naj­wyż­szym miej­scu owej struk­tury pla­so­wali się główni agenci, mający sie­dzibę w mia­stach por­to­wych Sta­rego Kon­ty­nentu. Im pod­le­gały pomniej­sze agen­tury, z któ­rymi z kolei współ­pra­co­wali mniejsi pośred­nicy. Zada­niem tych ostat­nich było dotar­cie do jak naj­więk­szej liczby ludzi poten­cjal­nie zain­te­re­so­wa­nych wyjaz­dem za ocean. Z reguły na tych sta­no­wi­skach pra­co­wali cyniczni nacią­ga­cze, roz­ta­cza­jący przed naiw­nymi, nie­wy­kształ­co­nymi, czę­sto nie­pi­śmien­nymi ludźmi wręcz bajeczne wizje życia w Ame­ryce, które z reguły miały nie­wiele wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Znę­ceni nadzieją na lep­sze jutro ludzie tra­fiali potem do biur w mie­ście, które sprze­da­wały bilety, a przy oka­zji ofe­ro­wały, nie zawsze legalną, pomoc w zała­twie­niu nie­zbęd­nych for­mal­no­ści. Nie­rzadko bywało, że na wyjazd za chle­bem decy­do­wali się mło­dzi męż­czyźni, któ­rym na prze­szko­dzie stał obo­wią­zek odby­cia służby woj­sko­wej, sku­tecz­nie unie­moż­li­wia­jący uzy­ska­nie pasz­portu. W takiej sytu­acji agenci ofe­ro­wali pod­ro­bie­nie doku­mentu albo poma­gali w prze­wo­zie emi­gran­tów do portu, z pomi­nię­ciem ofi­cjal­nych przejść na gra­ni­cach mię­dzy­pań­stwo­wych, nie­rzadko prze­my­ca­jąc deli­kwenta na sta­tek pod osłoną nocy. Jak się łatwo domy­ślić, pobie­rali za to słone opłaty. Dodat­kową, nie­małą opłatę trzeba było wyło­żyć na zatrud­nie­nie czło­wieka bądź kilku w cha­rak­te­rze asy­stenta. Dziś może wydać się to bez­sen­sow­nym wydat­kiem, ale pamię­tajmy, że ludzie, któ­rzy w owych cza­sach decy­do­wali się na wyjazd, pocho­dzili z reguły z wiej­skich śro­do­wisk albo z bie­doty miej­skiej, i podróż w nie­znane wią­zała się dla nich nie tylko z wie­loma nie­bez­pie­czeń­stwami, ale też z pro­ble­mami, z któ­rymi spo­ty­kali się po raz pierw­szy w życiu. Prze­cież zanim dotarli w ogóle do portu, musieli prze­być daleką drogę, nie­rzadko prze­sia­da­jąc się z pociągu do pociągu i nocu­jąc w obcym miej­scu. Czę­sto tylko dzięki pomocy takiego „oso­bi­stego asy­stenta” mogli cali i zdrowi dotrzeć do portu, w któ­rym wsia­dali na sta­tek pły­nący do ame­ry­kań­skiej ziemi obie­ca­nej.

Kiedy już dotarli na miej­sce, sta­wali oko w oko z realiami życia w Ame­ryce, dale­kimi od baśnio­wych wizji roz­ta­cza­nych przez cwa­nych nacią­ga­czy. Nie znali języka, czę­sto nie mieli żad­nego zawodu i byli anal­fa­be­tami, co znacz­nie utrud­niało zna­le­zie­nie pracy. Na domiar złego, poszcze­gólni pośred­nicy sku­tecz­nie ogra­bili ich z zaosz­czę­dzo­nych, a naj­czę­ściej poży­czo­nych pie­nię­dzy. Przy­by­wa­jąc do nowego kraju, byli bez gro­sza. Zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści nie stać było nawet na kupno jedze­nia, o wyna­ję­ciu przy­zwo­itego lokum nie wspo­mi­na­jąc.

Nowo­jor­scy wła­ści­ciele nie­ru­cho­mo­ści bar­dzo szybko przy­sto­so­wali się do rosną­cego popytu na lokale miesz­ka­niowe: pokoje w trzy- i czte­ro­pię­tro­wych budyn­kach, które pier­wot­nie miały być domami jed­no­ro­dzin­nymi, dzie­lono na mniej­sze, zaś oka­la­jące domy podwórka zabu­do­wano drew­nia­nymi zastaw­kami. I nikt nie przej­mo­wał się fak­tem, że powstałe na sku­tek takiego podziału pomiesz­cze­nia w więk­szo­ści przy­pad­ków nie miały okien. Co gor­sza, więk­szość ze wspo­mnia­nych domostw nie była ska­na­li­zo­wana, a elek­trycz­no­ści jesz­cze nie było. Nie­szczę­śni emi­granci tło­czyli się zatem w cia­snych, ciem­nych pomiesz­cze­niach, dzie­ląc je z hor­dami wszę­do­byl­skich szczu­rów. Nic zatem dziw­nego, że nowo­jor­skie slumsy stały się praw­dziwą wylę­gar­nią cho­rób. Życie w cięż­kich warun­kach rodziło też inne nie­bez­pie­czeń­stwo, które dostrze­gał Sien­kie­wicz: „Taki stan rze­czy liczne wywo­łuje mię­dzy tym pro­le­ta­ria­tem prze­stęp­stwa i zbrod­nie, speł­niane już to dla chęci chwi­lo­wego zysku, już wresz­cie, jak mnie zapew­niano, z tym tylko wyra­cho­wa­niem, żeby się dostać do wię­zie­nia, w któ­rym każdy z wino­waj­ców ma przy­naj­mniej życie i poży­wie­nie zapew­nione”3. Obser­wa­cje poczy­nione przez pol­skiego pisa­rza były bar­dzo trafne, bo napływ imi­gran­tów do Nowego Jorku wywo­łał wzrost prze­stęp­czo­ści, zwłasz­cza że cięż­kie warunki życia i marne per­spek­tywy jego poprawy sta­no­wiły dosko­nałą moty­wa­cję do wkro­cze­nia na drogę występku i zbrodni.

Bieda nader czę­sto bywa matką prze­stęp­stwa, a dzie­więt­na­sto­wieczny Nowy Jork był potwier­dze­niem tej tezy. W dziel­ni­cach nędzy roz­ra­sta­ją­cego się mia­sta kwi­tło prze­stęp­cze pod­zie­mie: w piw­ni­cach urzą­dzano tajne gorzel­nie, pierw­sze palar­nie opium oraz wyta­pial­nie psiego smalcu. W szu­ler­niach urzą­dzano walki psów oraz spe­cjal­nie do tego celu szko­lo­nych… knu­rów, zaś głów­nym skład­ni­kiem diety naj­uboż­szych i nawet swego rodzaju walutą było wędzone szczu­rze mięso. Oprócz walk knu­rów i psów ulu­bioną roz­rywką bie­doty były popisy miej­sco­wych siła­czy, w tym nie­ja­kiego Kita Burnsa, który – ku ucie­sze gawie­dzi – jed­nym kłap­nię­ciem szczęki odgry­zał głowę żywemu szczu­rowi.

W dziel­ni­cach biedy, zdo­mi­no­wa­nych przez poszcze­gólne nacje, wyra­stały też pierw­sze nowo­jor­skie gangi, two­rzone z reguły przez nasto­let­nich chłop­ców, znę­co­nych per­spek­tywą sto­sun­kowo łatwego zarobku. Owe grupy mało­let­nich prze­stęp­ców orga­ni­zo­wały się z cza­sem w gangi, prze­stęp­cze ugru­po­wa­nia zapew­nia­jące swoim człon­kom ochronę i zaję­cie. W więk­szo­ści przy­pad­ków człon­ko­wie owych gan­gów, już jako ludzie doro­śli, znaj­do­wali legalną pracę i opusz­czali sze­regi tych zgro­ma­dzeń, ale ci, któ­rym się to nie udało bądź po pro­stu nie mieli ochoty zry­wać z dotych­cza­so­wym życiem, awan­so­wali w gangu na pozy­cje dające im realną wła­dzę.

Naj­gor­szą opi­nią cie­szył się obszar zwany Five Points, znaj­du­jący się w cen­trum owia­nego złą sławą Szó­stego Okręgu, zwa­nego potocz­nie Blo­ody Old Sixth – prze­klętą starą szóstką, zamiesz­kaną począt­kowo przez imi­gran­tów z Irlan­dii, któ­rych w poło­wie XIX wieku wyparli przy­by­sze z Włoch. Nazwa Five Points nawią­zy­wała do miej­sca, w któ­rym scho­dziło się pięć ulic cią­gną­cych się pomię­dzy Broad­wayem a Bovery, a więc Mul­berry, Anthony, która obec­nie nosi nazwę Worth, Cross, dzi­siej­sza Park, Orange, nosząca współ­cze­śnie nazwę Baxter, oraz, nie­ist­nie­jąca już dzi­siaj, Lit­tle Water. Wszyst­kie wspo­mniane ulice zbie­gały się, two­rząc plac o dość mylą­cej nazwie Para­dise Squ­are, który by­naj­mniej nie był przed­sion­kiem raju, raczej przed­sion­kiem pie­kła. Obok zasie­dzia­łych tu Anglo­sa­sów, któ­rzy wpraw­dzie kle­pali biedę, ale jako że byli kolej­nym poko­le­niem miesz­ka­ją­cym w Sta­nach, uwa­żali się za rodo­wi­tych Ame­ry­ka­nów, miesz­kali tam także nie­dawno przy­byli emi­granci irlandzcy, nie­mieccy, pol­scy, żydow­scy, chiń­scy i wło­scy, jak rów­nież wyzwo­leni czar­no­skó­rzy nie­wol­nicy. Dziel­nica była sie­dli­skiem prze­stęp­czo­ści, zamiesz­ki­wali ją i pro­wa­dzili w niej nie­cną dzia­łal­ność naj­gorsi prze­stępcy i zwy­rod­niali zbrod­nia­rze. Swego rodzaju cen­trum Five Points sta­no­wił budy­nek nie­gdy­siej­szej piwo­warni, prze­kształ­cony w dom miesz­kalny, w któ­rym w nie­wy­obra­żal­nym ści­sku miesz­kało około tysiąca ludzi pozba­wio­nych wszel­kich wygód, o meblach nie wspo­mi­na­jąc. Próżno jed­nak byłoby wśród nich szu­kać jakichś uczci­wych, krysz­ta­ło­wych osób, któ­rych oko­licz­no­ści życiowe zepchnęły na dno ludz­kiej egzy­sten­cji. Loka­to­rami tego oso­bli­wego lokum byli bowiem zło­dzieje, noto­ryczni pijacy i zabi­jaki, któ­rym ciężko było żyć w zgo­dzie. Jak wynika z zacho­wa­nych rela­cji i szcząt­ko­wej doku­men­ta­cji, w byłej bro­warni docho­dziło do trzy­dzie­stu zabójstw mie­sięcz­nie! Nikt nie tru­dził się urzą­dza­niem cere­mo­nii pogrze­bo­wych ani pochów­kiem w uświę­co­nej ziemi – zabi­tych cho­wano w piw­nicy bądź pod ścianą budynku.

Tam też naro­dził się pierw­szy nowo­jor­ski gang, zwany szajką „40 zło­dziei”, któ­rego przy­wódcy z cza­sem zor­ga­ni­zo­wali nawet oso­bliwą szkołę przy­szłych adep­tów zło­dziej­skiego fachu. Wer­bo­wano do niej dzieci, które pod czuj­nym okiem doświad­czo­nych star­szych zło­dziei uczyły się bić, kraść oraz zbie­rać amu­ni­cję pod­czas starć gan­gów. Wer­bo­wano nie tylko chłop­ców, ale także dziew­czynki, pod warun­kiem że były w sta­nie udo­wod­nić, że biją się i kradną nie gorzej od swo­ich rówie­śni­ków płci męskiej.

W Five Points funk­cjo­no­wały rów­nież knajpy z wyszyn­kiem, ale próżno byłoby tam szu­kać szkla­nek czy kie­lisz­ków, które i tak padłyby łupem zło­dziei albo zosta­łyby roz­bite w trak­cie pijac­kiej bójki – piwo, jak rów­nież samo­gon, ser­wo­wano tam z gumo­wego węża, a klient pła­cił mie­dziaka i pił z niego tyle, ile był w sta­nie. Mógł też podzie­lić się z kum­plami, wyplu­wa­jąc część alko­holu do pod­sta­wio­nej mu przez usłuż­nych dru­hów butelki…

Char­les Dic­kens w trak­cie swo­jej wizyty w Nowym Jorku w 1846 roku, wie­dziony cie­ka­wo­ścią, wyru­szył na wycieczkę po zaka­za­nych rejo­nach mia­sta, docie­ra­jąc wła­śnie do Five Points, które zro­biło na nim okropne wra­że­nie: „Roz­bite okna wydają się być jak oczy led­wie patrzące spode łba, które ucier­piały w pijac­kiej bija­tyce. (…) Wiele świń mieszka w tych rude­rach. Cie­kawe czy kie­dy­kol­wiek zasta­na­wiały się, dla­czego ich wła­ści­ciele cho­dzą wypro­sto­wani zamiast błą­dzić na czwo­ra­kach, i dla­czego mówią zamiast chrum­kać?”4. Nawia­sem mówiąc, pisarz udał się na wycieczkę po mrocz­nych dziel­ni­cach mia­sta w asy­ście dwóch krzep­kich funk­cjo­na­riu­szy poli­cji. Ochrona była konieczna, dla nie­obe­zna­nego w realiach przy­by­sza taka eska­pada mogła prze­cież zakoń­czyć się tra­gicz­nie – nie­je­den nie­ostrożny tury­sta koń­czył w rzece, z roz­pru­tym brzu­chem wypcha­nym kamie­niami. W taki bowiem spo­sób gangi pozby­wały się nie­pro­szo­nych gości i ofiar napa­dów.

Martwe Króliki i Plugawe Prymki, czyli Irlandczycy terroryzują Nowy Jork

Nasz rodak, Hen­ryk Sien­kie­wicz, na szczę­ście nie poszedł w ślady swo­jego angiel­skiego kolegi po pió­rze, zresztą nie bar­dzo miał czas na tego rodzaju wycieczki, gdyż w Nowym Jorku spę­dził jedy­nie dwa dni. Ale i on dostrzegł mroczne obli­cze mia­sta. Obok makle­rów gieł­do­wych i kup­ców owład­nię­tych gorączką złota, uwagę pisa­rza przy­kuli Irland­czycy. I trudno się temu dzi­wić, gdyż to wła­śnie przy­by­sze z Zie­lo­nej Wyspy, wygnani z rodzin­nego kraju z powodu panu­ją­cego tam głodu, sta­no­wili przy­tła­cza­jącą więk­szość lud­no­ści napły­wo­wej zasie­dla­ją­cej ubo­gie dziel­nice mia­sta. „Łatwo ich poznać na pierw­szy rzut oka, już to po ubio­rach, a raczej po szcząt­kach naro­do­wego ubioru, już wresz­cie po nie­bie­skich oczach, pięk­nych blond lub ciem­nych wło­sach, sil­nej budo­wie ciała, żywo­ści czy­sto galijskiej w mowie i ruchach, które to cechy tak sil­nie odróż­niają tę rasę od anglo­sak­soń­skiej, że pra­wie omy­lić się ni­gdy nie­po­dobna – zauwa­żał pisarz. – Odda­jąc się pijaństwu, grom i wszel­kiej roz­pu­ście, przy wro­dzo­nych nader żywych namięt­no­ściach, ludzie ci popeł­nia­liby zapewne daleko wię­cej jesz­cze występ­ków, gdyby nie religijność, która ich ni­gdy nie opusz­cza. Są wszy­scy nie­zmier­nie gor­li­wymi kato­li­kami i dla przy­szłych roz­ko­szy nie­bie­skich zno­szą z cier­pli­wo­ścią wsze­la­kie ziem­skie nie­dole i umar­twie­nia”5. Spo­łecz­ność irlandzka roz­ra­stała się w Nowym Jorku, podob­nie jak w innych mia­stach USA, w iście zastra­sza­ją­cym tem­pie. „Irland­czycy płodni są jak kró­liki – rela­cjo­no­wał na łamach „Gazety Pol­skiej” autor Try­lo­gii. – Ame­ry­ka­nie zaś rodo­wici prze­ciw­nie. Pod­czas kiedy w sta­dłach ame­ry­kań­skich dwoje, a naj­wię­cej troje dzieci sta­nowi naj­więk­sze prze­ciętne mak­si­mum, pobożne mał­żeń­stwa irlandz­kie, uwa­ża­jące dzieci za szcze­gól­niej­sze bło­go­sła­wień­stwo boże, wydają ich na świat jak maku: »co rok pro­rok«, jak mówi przy­sło­wie, a tych »roków« zawsze jest bez końca”6.

Ponie­waż Irland­czycy sta­no­wili prze­wa­ża­jącą więk­szość imi­gran­tów zasie­dla­ją­cych ubo­gie dziel­nice mia­sta, to wła­śnie oni zdo­mi­no­wali pod­zie­mie dzie­więt­na­sto­wiecz­nego Nowego Jorku. Naj­wy­raź­niej zatem, wbrew temu, co sądził Sien­kie­wicz, żar­liwa wiara i nadzieja na życie wieczne w raju nie prze­szka­dzały w decy­zji o wkro­cze­niu na drogę występku. Zda­niem wielu demo­ra­li­za­cja odby­wała się jesz­cze w trak­cie rejsu za ocean, kiedy bandy rze­zi­miesz­ków ogra­biały innych, zamoż­niej­szych pasa­że­rów i gwał­ciły dziew­częta i kobiety pły­nące do Ame­ryki. A kiedy wysie­dli na ląd, łączyli się w silne grupy prze­stęp­cze, kon­ty­nu­ując swoją dzia­łal­ność w Nowym Jorku. Nie bez przy­czyny ówcze­śni nowo­jor­czycy mawiali, że w dziel­ni­cach zamiesz­ka­łych przez irlandzką bie­dotę można umrzeć z trzech powo­dów: z głodu, od cho­lery i noża.

Z cza­sem irlandz­kie gangi opa­no­wały brzegi West Side nad rzeką Hud­son, gdzie dzia­łały dwa ugru­po­wa­nia prze­stęp­cze: Gophers (ang. susły) i Hud­son Dusters (dust, czyli kurz, w slangu ozna­czał koka­inę), które swoją nie­cną dzia­łal­ność zaczy­nały od okra­da­nia miesz­czą­cych się na nabrze­żach maga­zy­nów i ładowni cumu­ją­cych tam stat­ków. Wkrótce jed­nak zna­leźli znacz­nie łatwiej­szy i bez­piecz­niej­szy spo­sób na zaro­bek: wymu­sza­nie pie­nię­dzy za „ochronę” doków. Groźbą wymu­szano opłaty od wła­ści­cieli i kapi­ta­nów, a człon­ko­wie obu gan­gów dopro­wa­dzili sys­tem do takiej per­fek­cji, że bez sto­sow­nej opłaty zała­dunki ani wyła­dunki prak­tycz­nie nie mogły się odby­wać. Oba wspo­mniane gangi zasły­nęły wpro­wa­dze­niem sys­temu zwa­nego rac­ket. Słowo rac­ket ozna­czało rodzaj nie­for­mal­nego ban­kietu wyda­wa­nego w gro­nie krew­nych lub przy­ja­ciół. Prze­stępcy orga­ni­zo­wali takie ban­kie­ciki, pobie­ra­jąc za nie sto­sowne opłaty, a ten, kto nie wyku­pił uczest­nic­twa w owym przy­ję­ciu, musiał się liczyć z poważ­nymi kon­se­kwen­cjami. Ban­dyci dopro­wa­dzili ów haniebny pro­ce­der do per­fek­cji i w efek­cie słowo rac­ket zmie­niło swoje pier­wotne zna­cze­nie, dla­tego dziś ozna­cza nie tylko nie­winną rakietę do tenisa, ale także wymu­sze­nie okupu i wyłu­dza­nie pie­nię­dzy.

Z cza­sem Susły roz­sze­rzyły dzia­łal­ność i kon­tro­lo­wały więk­szą cześć Man­hat­tanu, czer­piąc zyski z nie­rządu i nie­le­gal­nego hazardu. Liczący około 500 człon­ków gang miał sie­dzibę w Rat­tle Row, salo­nie nale­żą­cym do nie­ja­kiego Mal­leta Mur­phy’ego, Irland­czyka z pocho­dze­nia. Nie wiemy, jak się naprawdę nazy­wał, bowiem posłu­gi­wał się wła­śnie wspo­mnia­nym pseu­do­ni­mem, nada­nym mu przez wzgląd na drew­niany mło­tek, któ­rego nader chęt­nie uży­wał, usu­wa­jąc ze swo­jego lokalu agre­syw­nych i awan­tu­ru­ją­cych się klien­tów. Ale to nie on prze­wo­dził ban­dzie, która oprócz wymu­sza­nia hara­czy zaj­mo­wała się rów­nież zwy­kłymi rabun­kami na pod­chmie­lo­nych klien­tach oko­licz­nych knaj­pek i domów uciech. Na czele gangu stała bowiem kobieta, nie­jaka Red Norah, która, zanim objęła przy­wódz­two, zdą­żyła pocho­wać aż pię­ciu mężów, w tym jed­nego poli­cjanta. Musiała być wyjąt­kowo uro­dziwa albo ema­no­wać nie­sa­mo­wi­tym sek­sa­pi­lem, skoro jej pod­władni byli wpa­trzeni w nią jak w bóstwo. Sze­fowa miała zwy­czaj nagra­dza­nia szcze­gól­nie zasłu­żo­nych ban­dy­tów upojną nocą w swoim towa­rzy­stwie, zaś każ­dego, kto jej pod­padł, bez zbyt­nich cere­gieli posy­łała na tam­ten świat. Nie­szczę­śnik, podob­nie jak reszta grupy, otrzy­my­wał kufel z piwem, w któ­rym znaj­do­wało się pie­czone jabłko, ale tylko owoc pły­wa­jący w jego kuflu był dopra­wiony arsze­ni­kiem.

Inną znaną irlandzką grupą prze­stęp­czą byli Dead Rab­bits (ang. Mar­twe Kró­liki), a ponie­waż obszar dzia­ła­nia gangu obej­mo­wał także ulicę Mul­bery na dol­nym Man­hat­ta­nie, nowo­jor­ska poli­cja nazwała go Mul­berry Boys lub Mul­berry Street Boys. Trudno powie­dzieć, skąd wzięła się oso­bliwa nazwa gangu – według jed­nej wer­sji jeden z jego człon­ków ponoć rzu­cił na śro­dek pomiesz­cze­nia, w któ­rym zebrali się gang­ste­rzy, kró­li­cze tru­chło, co miało sta­no­wić rodzaj ostrze­że­nia wobec prze­stępcy rywa­li­zu­ją­cego z nim o miej­sce w hie­rar­chii. Zda­niem innych w gang­ster­skim slangu ter­min „mar­twy kró­lik” ozna­czał awan­tur­ni­czego, wyspor­to­wa­nego i budzą­cego respekt męż­czy­znę. Inni wywo­dzą tę nazwę od irlandz­kiego zwrotu raibead sach ur, któ­rym w ojczy­stym kraju irlandz­kich prze­stęp­ców okre­ślano bar­dzo potężne osoby. Tak czy ina­czej, prze­stępcy z tego ugru­po­wa­nia mieli zwy­czaj wymu­sza­nia hara­czy od wła­ści­cieli i klien­tów roz­ma­itych lokali, jaskiń gry czy domów noc­le­go­wych. Czę­sto wpa­dali tam całą grupą, dum­nie dzier­żąc swoje godło – mar­twego kró­lika zawie­szo­nego na drągu do zapa­la­nia latarni gazo­wych. Gang był bodaj pierw­szym w histo­rii Sta­nów ugru­po­wa­niem prze­stęp­czym, które miało powią­za­nia ze świa­tem poli­tyki – ponie­waż jego człon­kami byli wyłącz­nie imi­granci z Irlan­dii, ugru­po­wa­nie popie­rało poli­ty­ków, któ­rzy wspie­rali imi­gra­cję do Sta­nów i nie opo­wia­dali się za jej ogra­ni­cze­niem. Dla­tego ludzie nale­żący do gangu prośbą i groźbą nakła­niali wszyst­kich upraw­nio­nych do gło­so­wa­nia na popie­ra­nych przez nich poli­ty­ków.

Dzia­łal­ność prze­stęp­cza Mar­twych Kró­li­ków była skie­ro­wana prze­ciwko bia­łym anglo­sa­skim pro­te­stan­tom, dla­tego nie­mal od początku swego ist­nie­nia ugru­po­wa­nie rywa­li­zo­wało z nowo­jor­skim gan­giem Bowery Boys, zło­żo­nym wła­śnie z anglo­sa­skich pro­te­stan­tów, uwa­ża­ją­cych się za pra­wo­wi­tych synów Ame­ryki. Prze­wo­dził im Wil­liam „The But­cher” (ang. rzeź­nik) Poole. Swój oso­bliwy i budzący jak naj­gor­sze sko­ja­rze­nia przy­do­mek zawdzię­czał nie tyle meto­dom, któ­rymi się posłu­gi­wał, wyłu­dza­jąc hara­cze od nowo­jor­skich pubów, ile swo­jej wyuczo­nej pro­fe­sji: z zawodu, podob­nie jak jego ojciec, był bowiem rzeź­nikiem i nawet pro­wa­dził rodzinny sklep na Washing­ton Street na dol­nym Man­hat­ta­nie. Z cza­sem jed­nak upodo­bał sobie prze­stęp­czą dzia­łal­ność, w któ­rej nie­rzadko zda­rzało mu się wyko­rzy­sty­wać zawo­dowe, rzeź­nic­kie umie­jęt­no­ści. Sły­nął z wyjąt­kowo spraw­nego posłu­gi­wa­nia się nożem i z upodo­ba­nia do wydłu­by­wa­nia oczu prze­ciw­ni­kom, jak rów­nież tym wła­ści­cie­lom pubów, któ­rzy opor­nie wywią­zy­wali się z obo­wiązku pła­ce­nia mu hara­czu. Zarówno sam Poole, jak i gang Bowery Boys, na czele któ­rego sta­nął na prze­ło­mie lat czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia, byli ści­śle zwią­zani z pro­te­stanc­kim ruchem Know-Nothing, który w tym cza­sie poja­wił się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Bro­wery Boys zacie­kle wal­czyli z ugru­po­wa­niem Dead Rab­bits, wda­jąc się z nim w liczne zatargi i uliczne bija­tyki. Do naj­gor­szej z nich doszło na początku lipca 1857 roku, kiedy człon­ko­wie obu grup starli się na uli­cach Nowego Jorku, a awan­tura prze­ro­dziła się w trwa­jące dwa dni zamieszki, które stop­niowo ogar­nęły całe mia­sto. Ich uczest­nicy na nie­spo­ty­kaną wcze­śniej skalę plą­dro­wali, gra­bili i nisz­czyli mia­sto, a poli­cja miała poważne pro­blemy ze spa­cy­fi­ko­wa­niem obu ugru­po­wań. Był to jed­nak ostatni wyczyn Mar­twych Kró­li­ków, któ­rych gang wkrótce potem zszedł do pod­zie­mia, by z cza­sem zakoń­czyć swoją prze­stęp­czą dzia­łal­ność. W cza­sach współ­cze­snych pamiątką po dzia­łal­no­ści ugru­po­wa­nia jest nowo­jor­ski bar Dead Rab­bit & Grog, miesz­czący się w cen­trum Man­hat­tanu, oraz whi­sky, która poja­wiła się na rynku sto­sun­kowo nie­dawno, bo w 2018 roku.

Hara­cze, wymu­sze­nia i nie­le­galny hazard nie były jedyną dzia­łal­no­ścią pro­wa­dzoną przez irlandz­kie gangi: wyjąt­kowo maka­bryczną prze­stęp­czą branżę wybrały sobie zor­ga­ni­zo­wane bandy hien cmen­tar­nych, któ­rych człon­ko­wie wyko­py­wali z gro­bów zwłoki, by następ­nie sprze­dać je stu­den­tom medy­cyny. Dość oso­bliwą dzia­łal­ność pro­wa­dził gang zwany Day­break Boys, czyli Poranni Chłopcy, który powi­nien nazy­wać się Poran­nymi Smar­ka­czami, bowiem w jego skład wcho­dzili ledwo odro­śli od ziemi irlandzcy chu­li­gani, zatrud­niani w domach roz­pu­sty, powsta­ją­cych w dziel­ni­cach biedy i występku jak grzyby po desz­czu. Nie świad­czyli jed­nak usług żad­nym zwy­rod­nial­com sek­su­al­nym, ale pra­co­wali jako naga­nia­cze, gor­li­wie zachę­ca­jący przy­by­wa­ją­cych do Nowego Jorku mary­na­rzy do sko­rzy­sta­nia z usług płat­nej miło­ści. Zanim jed­nak ama­tor takich uciech dotarł do miej­sca prze­zna­cze­nia, człon­ko­wie gangu spryt­nie opróż­niali jego kie­sze­nie. Innym ugru­po­wa­niem zrze­sza­ją­cym mało­let­nich prze­stęp­ców były Swamp Angels, czyli Bagienne Anioły, któ­rego człon­ko­wie mieli znacz­nie wię­cej wspól­nego z wysłan­ni­kami pie­kieł niż nie­bios. Dzia­ła­jący w jego sze­re­gach nasto­lat­ko­wie, z reguły około dwu­na­sto­letni Irland­czycy, zaj­mo­wali się pozy­ski­wa­niem bydlę­cych kości ze szlamu przy­stani, rynsz­to­ków i kloak. Z pozy­ska­nego w taki, nie­zbyt przy­jemny spo­sób surowca pro­du­ko­wano wów­czas wapno. Ale mło­dzi zwy­rod­nialcy zna­leźli sobie łatwiej­szy spo­sób na zaro­bek – napady rabun­kowe. Naj­pierw jeden z nich napa­dał na upa­trzoną ofiarę, sypiąc jej w oczy popio­łem, co znacz­nie uła­twiało obez­wład­nie­nie deli­kwenta przez jego kom­pa­nów. Wszyst­kich napa­dów doko­ny­wano w rejo­nie wytwórni mydła, miesz­czą­cych się w piw­ni­cach. Obra­bo­wany i wciąż jesz­cze żywy nie­szczę­śnik był spy­chany przez spe­cjalny otwór do piw­nicz­nych mydlarni, a tam jego ciało roz­pusz­czało się w ługu…

Z kolei gang o wdzięcz­nej nazwie Plug Uglies, którą można prze­tłu­ma­czyć jako Plu­gawe Prymki i któ­rego zna­kiem fir­mo­wym były kosmate cylin­dry, w dodatku wypchane watą, mające zła­go­dzić cios pałką zadany przez prze­ciw­nika w trak­cie ulicz­nych bija­tyk, zaj­mo­wał się napa­dami na wędrow­nych sprze­daw­ców i woź­ni­ców. Obsza­rem dzia­łal­no­ści tej bandy były odludne gościńce i przed­mie­ścia, w tym oko­lice na wpół wiej­skiego wów­czas Bro­oklynu. Nie­wielu z tych, któ­rzy na swoje nie­szczę­ście napo­tkali na swej dro­dze Plu­gawe Prymki, uszło z życiem.

W latach sześć­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia na scenę wkro­czył irlandzki gang Whyos, który do wcze­snych lat dzie­więć­dzie­sią­tych kon­tro­lo­wał prak­tycz­nie cały Man­hat­tan. Prze­stęp­cza grupa swoją nazwę zawdzię­czała spe­cy­ficz­nemu zawo­ła­niu „Whyoh”, nieco przy­po­mi­na­ją­cemu pohu­ki­wa­nie sowy. Gang spe­cja­li­zo­wał się w ulicz­nych rabun­kach, nie­le­gal­nym hazar­dzie, pod­pa­le­niach, wyłu­dze­niach i strę­czy­ciel­stwie, a jego sie­dzibą był salon o wdzięcz­nej nazwie Dry Dol­lar, skąd prze­nie­śli się do spe­luny miesz­czą­cej się na nowo­jor­skiej ulicy Bowery i zwa­nej potocz­nie The Mor­gue – kost­nica. Nazwa jak naj­bar­dziej uza­sad­niona, bowiem zale­d­wie w cza­sie kilku lat lokal był widow­nią 100 zabójstw, doko­na­nych w trak­cie strze­la­nin i bija­tyk urzą­dza­nych przez pod­chmie­lo­nych gang­ste­rów. Bez wąt­pie­nia naj­więk­szą gwiazdą gangu był Johnny Dolan zwany Dan­dy­sem ze względu na zawa­diacką fry­zurę z kosmy­kiem na czole usztyw­nio­nym łojem, jak rów­nież ze względu na swoje zami­ło­wa­nie do ele­ganc­kich lasek, obo­wiąz­kowo z mał­pią główką. Prze­stępca sły­nął nie tylko z wyjąt­ko­wej bru­tal­no­ści, ale także z oso­bli­wej broni, będą­cej „wyna­laz­kiem” jego autor­stwa: wide­łek z mosią­dzu nakła­da­nych na wielki palec, któ­rymi ten zwy­rod­nia­lec wydłu­by­wał wro­gom oczy. Skoń­czył tak, jak na to zasłu­żył: 21 kwiet­nia 1876 roku zawisł na szu­bie­nicy w nowo­jor­skim wię­zie­niu, prze­żyw­szy zale­d­wie 26 lat. Nawia­sem mówiąc, zgu­biło go zami­ło­wa­nie do lasek z mał­pią główką, bo m.in. ten szcze­gół zapa­mię­tał napad­nięty i obra­bo­wany przez niego kupiec James H. Noe. Ciężko ranny męż­czy­zna zmarł po kilku dniach od napadu, ale zdą­żył podać poli­cji dokładny ryso­pis sprawcy, który uży­wał wła­śnie takiej laski. A to napro­wa­dziło poli­cję na trop Dan­dysa.

Kiedy kat zakła­dał pętlę na szyję Dolana, gang, do któ­rego wcze­śniej nale­żał, prze­ży­wał roz­kwit swo­jej dzia­łal­no­ści. Prze­wo­dził mu wów­czas Mike McGloin, który wpro­wa­dził do ugru­po­wa­nia zwy­czaj swego rodzaju „prze­stęp­czych usług” na zle­ce­nie. Opra­co­wał nawet spe­cjalny cen­nik, zgod­nie z któ­rym za mor­der­stwo trzeba było zapła­cić co naj­mniej 100 dola­rów, za odcię­cie ucha – 15 dola­rów, strzał w nogę kosz­to­wał 20 dola­rów, dźgnię­cie nożem nato­miast, ale nie­po­wo­du­jące śmierci – 22 dolary. Sto­sun­kowo tanie było poła­ma­nie nosa i szczęki, za które nale­żało uiścić opłatę w wyso­ko­ści sie­dem dola­rów, zaś ośle­pie­nie kosz­to­wało zale­d­wie trzy dolary… Za sprawą poczy­nań McGlo­ina gang Whyos osią­gnął tak wysoką pozy­cję w nowo­jor­skim prze­stęp­czym świe­cie, że wszy­scy inni zło­czyńcy dzia­ła­jący w mie­ście musieli sta­rać się o jego pozwo­le­nie na pro­wa­dze­nie swego pro­ce­deru w Nowym Jorku. Kres pano­wa­nia ugru­po­wa­nia zakoń­czył się po śmierci przy­wódcy, który podob­nie jak Dan­dys, skoń­czył swój nędzny żywot na szu­bie­nicy 23 stycz­nia 1888 roku. Pozba­wione sil­nego kie­row­nic­twa ugru­po­wa­nie stop­niowo pod­upa­dało, by ustą­pić miej­sca rosną­cemu w siłę gan­gowi East­mana, na czele któ­rego stał żydow­ski prze­stępca, Monk (Mnich) East­man. Zanim jed­nak opo­wiemy histo­rię zało­żo­nego prze­zeń gangu, musimy poświę­cić nieco miej­sca sko­rum­po­wa­nym nowo­jor­skim poli­ty­kom z Tam­many Hall.

Tammany Hall – osobliwy sojusz polityków i gangsterów

12 maja 1789 roku, a więc zale­d­wie kilka dni po inau­gu­ra­cji pre­zy­den­tury Geo­rge’a Washing­tona, nowo­jor­scy dzia­ła­cze Par­tii Demo­kra­tycz­nej zare­je­stro­wali zało­żone trzy lata wcze­śniej sto­wa­rzy­sze­nie Tam­many Society, znane także jako Society of St. Tam­many, Sons of St. Tam­many czy wresz­cie Colum­bian Order, ale powszech­nie znane jako Tam­many Society, a z cza­sem Tam­many Hall. Ta ostat­nia nazwa, pod którą sto­wa­rzy­sze­nie figu­ruje obec­nie we wszel­kiego rodzaju lek­sy­ko­nach i ency­klo­pe­diach – począw­szy od sza­cow­nej Encyc­lo­pa­edia Bri­tan­nica, a na inter­ne­to­wej Wiki­pe­dii skoń­czyw­szy – wywo­dzi się od jego sie­dziby: budynku zbu­do­wa­nego w latach trzy­dzie­stych XIX wieku przy East Street 14. Sto­wa­rzy­sze­nie powstało w Nowym Jorku z ini­cja­tywy Wil­liama Mooneya, nowo­jor­skiego zamoż­nego tapi­cera, który wystą­pił z pro­po­zy­cją zało­że­nia ugru­po­wa­nia demo­kra­tycz­nego. Miało ono być swego rodzaju sto­wa­rzy­sze­niem poli­tycz­nym repre­zen­tu­ją­cym ame­ry­kań­ską klasę śred­nią i sto­ją­cym w opo­zy­cji do Par­tii Fede­ra­li­stycz­nej, zdo­mi­no­wa­nej przez ofi­ce­rów o poglą­dach monar­chi­stycz­nych.

Dziwny, pierw­szy człon nazwy tego sto­wa­rzy­sze­nia, które było swego rodzaju klu­bem poli­tycz­nym, a przy­naj­mniej miało nim być, wywo­dzi się od indiań­skiego wodza z ple­mie­nia Lenape, Tama­nenda, który prze­szedł do histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych za sprawą pod­pi­sa­nia w 1682 roku trak­tatu poko­jo­wego z angiel­skim kwa­krem Wil­lia­mem Pen­nem, zało­ży­cie­lem Pen­syl­wa­nii. Był to okres poko­jo­wego współ­ist­nie­nia tubyl­ców z kolo­ni­za­to­rami z Europy, zupeł­nie wyjąt­kowy w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nawia­sem mówiąc, człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia, chcąc pod­kre­ślić jego naro­dowy cha­rak­ter, nada­wali sobie tytuły zapo­ży­czone od rdzen­nych Ame­ry­ka­nów: jego przy­wódca mie­nił się zatem wiel­kim wodzem (ang. grand sachem) i był wybie­rany spo­mię­dzy pomniej­szych przy­wód­ców ugru­po­wa­nia, zwa­nych wodzami. Począt­kowo człon­ko­wie sto­wa­rzy­sze­nia nie mieli zbyt wiel­kich ambi­cji poli­tycz­nych, co zmie­niło się, kiedy na jego czele sta­nął nowo­jor­ski praw­nik, a zara­zem współ­za­ło­ży­ciel Par­tii Demo­kra­tyczno-Repu­bli­kań­skiej, Aaron Burr, który w 1800 roku omal nie został pre­zy­den­tem. Prze­gry­wa­jąc walkę o ten urząd z Tho­ma­sem Jef­fer­so­nem, musiał zado­wo­lić się funk­cją wice­pre­zy­denta, którą spra­wo­wał w latach 1801–1805. Za jego sprawą konek­sje poli­tyczne sto­wa­rzy­sze­nia rosły i wkrótce stało się ono wpły­wową orga­ni­za­cją par­tyjną demo­kra­tów z Nowego Jorku.

Poli­tycy zrze­szeni w Tam­many Hall z cza­sem prze­jęli realne rządy w mie­ście i prak­tycz­nie nie wypu­ścili ich z rąk do lat sześć­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia. Począt­kowo kon­trola sto­wa­rzy­sze­nia doty­czyła prze­biegu wybo­rów w Nowym Jorku, ale z cza­sem objęła także inne dzie­dziny. Jego człon­ko­wie decy­do­wali o obsa­dzie naj­waż­niej­szych sta­no­wisk w mie­ście, roz­dziale fun­du­szy miej­skich, orga­ni­za­cji wszel­kiego rodzaju prze­tar­gów, jak rów­nież ich wyni­kach. Bez ich zgody i popar­cia nikt nie mógł nawet liczyć na przy­zna­nie kon­ce­sji. Trzeźwo patrzący na życie poli­tycy z Par­tii Demo­kra­tycz­nej, spad­ko­bier­czyni roz­wią­za­nej w 1825 roku Par­tii Demo­kra­tyczno-Repu­bli­kań­skiej, szybko dostrze­gli siłę tkwiącą w lawi­nowo napły­wa­ją­cych do Nowego Jorku imi­gran­tach. A zamieszki, które wybu­chły w mie­ście w 1863 roku, aż nadto dowio­dły, że napły­wowa lud­ność to bar­dzo nie­bez­pieczny żywioł. Przy­czyną wspo­mnia­nych roz­ru­chów była uchwa­lona w cza­sach wojny sece­syj­nej 1 Ustawa kon­skryp­cyjna, na mocy któ­rej roz­po­częto nabór do wojsk Unii mło­dych męż­czyzn, w wieku od 20 do 45 lat, przy czym można się było wyku­pić od tego obo­wiązku, wpła­ca­jąc do unij­nej kasy kwotę 300 dola­rów. Ponie­waż biedni przy­by­sze z Europy mogli jedy­nie poma­rzyć o takich pie­nią­dzach i nie stać ich było na wyku­pie­nie się od służby, to głów­nie mło­dzi imi­granci mieli zasi­lić sze­regi armii. Pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że więk­szość przy­by­szów z Europy nie miała poję­cia, o co tak naprawdę cho­dzi w woj­nie mię­dzy Pół­nocą a Połu­dniem. Na domiar złego, sam Abra­ham Lin­coln nie cie­szył się sym­pa­tią ani tym bar­dziej popar­ciem nowo­jor­czy­ków, któ­rzy miesz­kali tu od poko­leń.

Decy­zja o przy­mu­so­wym pobo­rze wywo­łała naj­więk­szy sprze­ciw w śro­do­wi­sku imi­gran­tów z Irlan­dii, któ­rzy dzięki sta­ra­niom poli­ty­ków z Tam­many Hall, jako osoby wła­da­jące bie­gle języ­kiem angiel­skim, zostali uznani za peł­no­praw­nych oby­wa­teli pań­stwa, z pra­wem do gło­so­wa­nia. Wkrótce oka­zało się jed­nak, że ozna­cza to także wcie­le­nie do woj­ska i walkę na woj­nie, która nic a nic Irland­czy­ków nie obcho­dziła. Wie­dzieli jedy­nie, że Lin­coln zamie­rza wyzwo­lić czar­no­skó­rych nie­wol­ni­ków, któ­rzy staną się dla nich poten­cjalną kon­ku­ren­cją na rynku pracy. W lipcu 1863 roku nie­za­do­wo­le­nie imi­gran­tów się­gnęło zenitu i dopro­wa­dziło do wybu­chu w robot­ni­czych kwar­ta­łach mia­sta krwa­wych zamie­szek, które roz­po­częły się jede­na­stego dnia tego mie­siąca. Roz­wście­czona tłusz­cza plą­dro­wała sklepy, demo­lo­wała i paliła budynki pań­stwowe oraz inne. Kiedy pra­cow­nicy hotelu Bull’s Head odmó­wili pro­te­stu­ją­cym wyda­nia alko­holu, ci puścili hotel z dymem. Ale nie był on jedyną budowlą, która spło­nęła za sprawą bun­tow­ni­ków. Pod­pa­lili także rezy­den­cję w Pią­tej Alei oraz komi­sa­riaty poli­cji Ósmego i Pią­tego Dys­tryktu. Pożary wybu­chały też w innych miej­scach i nowo­jor­scy stra­żacy mieli pełne ręce roboty. Co gor­sza, gniew roz­wście­czo­nej gawie­dzi obró­cił się prze­ciwko, Bogu ducha win­nym, czar­no­skó­rym i kolo­ro­wym miesz­kań­com Nowego Jorku, a to z kolei dopro­wa­dziło do pogromu na tle raso­wym. Męż­czyzn wie­szano na oko­licz­nych drze­wach, kobiety mor­do­wano, nato­miast wszyst­kie kolo­rowe dzieci, które wpa­dły w ręce bun­tow­ni­ków, zostały zatłu­czone na śmierć pał­kami. O mały włos nie pod­pa­lono ochronki dla czar­no­skó­rych sie­rot z jej miesz­kań­cami w środku, ale na szczę­ście poli­cji udało się powstrzy­mać bun­tow­ni­ków na tyle długo, by zor­ga­ni­zo­wać ewa­ku­ację małych pen­sjo­na­riu­szy i per­so­nelu pla­cówki. Miej­scowe siły porząd­kowe i poli­cja zupeł­nie nie umiały pora­dzić sobie z bun­tem, a sytu­acja uspo­ko­iła się dopiero po przy­by­ciu do Nowego Jorku kilku regi­men­tów gene­rała Meada, które zostały ścią­gnięte z frontu. Dopiero ich inter­wen­cja przy­wró­ciła ład i porzą­dek na uli­cach mia­sta. Nie bez zna­cze­nia było wygło­sze­nie prze­mowy przez guber­na­tora Hora­tio Sey­mo­ura, który ze stopni ratu­sza obwie­ścił wszem wobec, że ustawa o pobo­rze jest nie­zgodna z kon­sty­tu­cją, a pobór zosta­nie zawie­szony. Sytu­acja stop­niowo się uspo­ka­jała, ale do ostat­nich starć doszło jesz­cze 16 lipca wie­czo­rem i w ich wyniku życie stra­ciło aż 12 osób.

Do dziś nie udało się osza­co­wać dokład­nej liczby ofiar krwa­wych nowo­jor­skich zamie­szek, zwłasz­cza po stro­nie Afro­ame­ry­ka­nów. Zda­niem histo­ryka Jamesa McPher­sona życie stra­ciło wów­czas 120 cywi­lów i przy­naj­mniej 11 czar­no­skó­rych miesz­kań­ców mia­sta, nato­miast Her­bert Asbury, autor książki z 1928 roku Gangi Nowego Jorku, na pod­sta­wie któ­rej w 2002 roku Mar­tin Scor­sese nakrę­cił swój słynny film, podaje znacz­nie więk­szą liczbę ofiar. Według niego w zamiesz­kach zgi­nęło aż 2 tysiące osób, a kolejne 8 tysięcy zostało ran­nych. Z całą pew­no­ścią nato­miast w trak­cie roz­ru­chów spło­nęło 50 budyn­ków, w tym dwa kościoły pro­te­stanc­kie. Tak czy ina­czej, bunt prze­ciwko pobo­rowi, któ­rego widow­nią był Nowy Jork, osta­tecz­nie prze­ko­nał poli­ty­ków z Tam­many Hall do szu­ka­nia zwo­len­ni­ków wśród spo­łecz­no­ści imi­gran­tów. A to spra­wiło, że kiedy w następ­nym mie­siącu ponow­nie przy­stą­piono do poboru, wielu boga­tych człon­ków sto­wa­rzy­sze­nia posta­no­wiło pomóc ubo­gim pobo­ro­wym, któ­rzy wywo­dzili się z imi­gra­cji irlandz­kiej, wpła­ca­jąc w imie­niu czę­ści z nich po 300 dola­rów. To był pierw­szy pojed­naw­czy gest ze strony Tam­many Hall wobec napły­wo­wej lud­no­ści. Z cza­sem nowo­jor­skie sto­wa­rzy­sze­nie oto­czyło lojalne wobec zrze­szo­nych w nim poli­ty­ków grupy etniczne nie­spo­ty­kaną wcze­śniej opieką socjalną, a przy oka­zji zapew­niło także dys­kretną ochronę lokal­nym gang­ste­rom. A przy­chyl­ność prze­stęp­ców była nie do prze­ce­nie­nia, bowiem więk­szość zamoż­nych człon­ków sto­wa­rzy­sze­nia było wła­ści­cie­lami, bądź jedy­nie cichymi pro­tek­to­rami, lokali na tere­nie Ten­der­loin District, która była niczym innym jak tylko kon­tro­lo­waną przez wła­dzę dziel­nicą występku, gdzie kwi­tła pro­sty­tu­cja i hazard. I ktoś musiał chro­nić te nie­cne przy­bytki nale­żące do pro­mi­nent­nych poli­ty­ków, dla­tego to wła­śnie gang­ste­rom powie­rzano lukra­tywne posady inka­sen­tów i porząd­ko­wych, a całym gan­gom zle­cano ochronę poszcze­gól­nych lokali, bo na sko­rum­po­waną do cna poli­cję nie było co liczyć. Ist­nie­nie para­sola ochron­nego, który Tam­many Hall roz­ta­czał nad nowo­jor­skimi gan­gami, było tajem­nicą poli­szy­nela, a samo sto­wa­rzy­sze­nie stało się dla nowo­jor­czy­ków syno­ni­mem korup­cji i pro­tek­cjo­ni­zmu poli­tycz­nego. Już na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych XIX wieku nowo­jor­ska prasa ujaw­niła wielką aferę korup­cyjną Wil­liama Marcy’ego Twe­eda, który w latach 1865–1871 wypro­wa­dził z kasy publicz­nej wręcz nie­wy­obra­żalną dla prze­cięt­nych Ame­ry­ka­nów kwotę 30 milio­nów dola­rów, acz­kol­wiek nie­które źró­dła mówią o 200 milio­nach…

Jeden z naj­bar­dziej zna­nych człon­ków tego sza­cow­nego sto­wa­rzy­sze­nia, a zara­zem sena­tor stanu Nowy Jork, Timo­thy D. Sul­li­van zasły­nął jako twórca tzw. ustawy Sul­li­vana, uchwa­lo­nej przez wła­dze sta­nowe w 1911 roku. Ustawa wpro­wa­dziła nakaz posia­da­nia licen­cji dla wszyst­kich posia­da­czy broni pal­nej. Wcze­śniej prawo dopusz­czało posia­da­nie tako­wej broni, ale wystar­cza­jąco małej, by można ją było ukryć, cho­ciażby w kie­szeni. Jej posia­da­nie w miej­scach publicz­nych uzna­wane było odtąd za prze­stęp­stwo, a nie jak wcze­śniej, za wykro­cze­nie. Za prze­stęp­stwo uznano także sprze­daż przed­mio­tów uzna­nych za nie­bez­pieczne, począw­szy od kijów bejs­bo­lo­wych, a na wor­kach z pia­skiem koń­cząc. Ich sprze­daż mogły pro­wa­dzić wyłącz­nie kon­ce­sjo­no­wane punkty sprze­daży. Mogłoby się wyda­wać, że uchwa­lone za sprawą Sul­li­vana prawo było wymie­rzone w prze­stęp­ców i nie­le­gal­nych han­dla­rzy, i czę­ściowo rze­czy­wi­ście tak było, bowiem dzięki temu znacz­nie ogra­ni­czono dostęp do broni pal­nej. Każdy, komu zama­rzyło się posia­da­nie broni krót­kiej, musiał sto­czyć praw­dziwą bata­lię z urzęd­ni­czą i poli­cyjną biu­ro­kra­cją, a for­mal­no­ści cią­gnęły się ponad rok. Zara­zem jed­nak, ponie­waż nowe prze­pisy nie pre­cy­zo­wały kry­te­riów przy­zna­wa­nia kon­ce­sji, otrzy­ma­nie licen­cji na broń było odtąd zależne wyłącz­nie od dobrej lub złej woli urzęd­nika, któ­rego można było prze­cież oszu­kać lub po pro­stu prze­ku­pić. Nawia­sem mówiąc, nowo­jor­scy poli­cjanci, z któ­rych więk­szość sie­działa w kie­szeni Sul­li­vana, noto­rycz­nie pod­rzu­cali broń jego poli­tycz­nym prze­ciw­ni­kom. A on sam w wywia­dach pra­so­wych obłud­nie powta­rzał, że woli widzieć, jak ktoś idzie do wię­zie­nia na trzy lata, tyle bowiem wyno­siła kara za nie­le­galne posia­da­nie broni, niż potem oglą­dać kolejną egze­ku­cję na krze­śle elek­trycz­nym. Wpro­wa­dze­nie ustawy by­naj­mniej nie ogra­ni­czyło prze­stęp­czo­ści w Nowym Jorku, bo broń pozy­ski­wano nie­le­gal­nymi kana­łami i prze­stępcy na­dal pro­wa­dzili swoją dzia­łal­ność. Doszło nawet do tego, że zale­d­wie rok póź­niej pre­zesi kil­ku­na­stu naj­więk­szych ame­ry­kań­skich towa­rzystw ubez­pie­cze­nio­wych, któ­rzy sami padli ofiarą napa­dów z bro­nią w ręku w okre­sie dwu­na­stu mie­sięcy po wpro­wa­dze­niu ustawy, wezwali wła­dze do natych­mia­sto­wego jej odwo­ła­nia, uzna­jąc ją za prawny bubel. Zda­niem wielu nowe prawo nie prze­szko­dziło w niczym dzia­łal­no­ści gang­ste­rów, a jedy­nie ją wspo­ma­gało. Jak zauwa­żał jeden z ame­ry­kań­skich dzien­ni­ka­rzy, Henry Louis Menc­ken, w arty­kule zamiesz­czo­nym na łamach prasy 14 lat po wpro­wa­dze­niu ustawy Sul­li­vana, Nowy Jork stał się ist­nym „rajem dla wła­my­wa­czy, pory­wa­czy, ban­dy­tów i wszel­kiej maści kry­mi­na­li­stów. Z dłońmi na kol­bach pisto­le­tów mogą być pewni swego bez­pie­czeń­stwa. Ani jedna na sto ofiar ich napa­ści nie jest uzbro­jona, ponie­waż uzy­ska­nie licen­cji na posia­da­nie rewol­weru sta­nowi prze­szkodę trudną do poko­na­nia, zaś nosze­nie broni bez pozwo­le­nia jest groź­niej­sze dla zdro­wia niż para­nie się roz­bo­jem. Ban­dyci z bro­nią czują się zatem świet­nie, za co pokor­nie dzię­kują Bogu, i (…) szcze­rze i jed­no­myśl­nie popie­rają wysiłki wymiaru spra­wie­dli­wo­ści”7.

Gwoli spra­wie­dli­wo­ści należy jed­nak dodać, że Tam­many Hall ma na swoim kon­cie spore zasługi dla roz­woju mia­sta. Dzięki sto­wa­rzy­sze­niu Nowy Jork wzbo­ga­cił się nie tylko o dosko­nale funk­cjo­nu­jące metro, ale także mosty i tunele, które spi­nały wyspę Man­hat­tan ze sta­łym lądem, oraz pierw­sze wie­żowce. Poli­tycy ze sto­wa­rzy­sze­nia mieli rów­nież nie­mały udział w utwo­rze­niu Wiel­kiego Nowego Jorku, za sprawą przy­łą­cze­nia do niego 1 stycz­nia 1898 roku czte­rech sąsied­nich miast: Bro­oklynu, Queens, Bronksu i Rich­mondu (Sta­ten Island).

Poli­tycy Tam­many Hall chęt­nie korzy­stali z usług nowo­jor­skich gan­gów. Sytu­acja ule­gła zmia­nie, kiedy wraz z wpro­wa­dze­niem pro­hi­bi­cji w 1920 roku tra­dy­cyjne gangi zastą­piła mafia, prze­stęp­cza orga­ni­za­cja zor­ga­ni­zo­wana na wzór woj­skowy. Jej przy­wódcy, sto­jący na czele pręż­nie zor­ga­ni­zo­wa­nych i dosko­nale funk­cjo­nu­ją­cych struk­tur, dys­po­no­wali wręcz nie­ogra­ni­czo­nymi zaso­bami finan­so­wymi, dla­tego nie musieli wku­py­wać się w łaski poli­ty­ków, świad­cząc im swoje nie­le­galne usługi. I wów­czas role się odwró­ciły: to nie poli­tycy wysłu­gi­wali się prze­stęp­cami, ale mafiosi poli­ty­kami, finan­su­jąc, w zamian za póź­niej­sze korzy­ści, ich kam­pa­nie wybor­cze.

Monk Eastman – gangster kochający zwierzęta

Kiedy w 1908 roku komen­dant nowo­jor­skiej poli­cji Tho­mas Gin­gham opu­bli­ko­wał ofi­cjalny raport, zgod­nie z któ­rym połowę prze­stęp­ców dzia­ła­ją­cych na tere­nie mia­sta sta­no­wili Żydzi, żydow­ska spo­łecz­ność Nowego Jorku zare­ago­wała obu­rze­niem. I trudno się dzi­wić sta­rym żydow­skim rodzi­nom, skoro w kra­jach, z któ­rych pocho­dzili, ucho­dzili za spo­łecz­ność prze­strze­ga­jącą prawa. Ponadto ze wszyst­kich grup etnicz­nych poszu­ku­ją­cych szczę­ścia w Nowym Świe­cie Żydzi, masowo przy­by­wa­jący do USA na prze­ło­mie XIX i XX stu­le­cia, znaj­do­wali się w sto­sun­kowo korzyst­nej sytu­acji. W okre­sie od 1881 do 1914 roku do USA przy­je­chały prze­szło 2 miliony żydow­skich emi­gran­tów, prze­waż­nie z Europy Wschod­niej, zwłasz­cza z Impe­rium Rosyj­skiego, skąd wygnały ich prze­śla­do­wa­nia władz. Przy­by­wa­jący do Nowego Jorku Żydzi w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści umieli czy­tać i pisać, poza tym spo­łecz­ność żydow­ska w Euro­pie zaj­mo­wała głów­nie mia­sta, zatem jej człon­ko­wie bły­ska­wicz­nie odna­leźli się w Nowym Jorku. Nie bez zna­cze­nia był fakt, że od poko­leń parali się han­dlem lub rze­mio­słem, a co bar­dziej przed­się­bior­czy trud­nili się udzie­la­niem poży­czek. Co wię­cej, zma­ga­nia z prze­śla­do­wa­niami i wybu­cha­ją­cymi co jakiś czas w poszcze­gól­nych pań­stwach Sta­rego Kon­ty­nentu pogro­mami w pewien spo­sób uod­por­niły ich na trudy i pro­blemy, które cze­kały ich w nowym pań­stwie. Nawet naj­bied­niejsi żydow­scy imi­granci z powo­dze­niem zara­biali na życie jako krawcy, dla­tego Żydzi naj­szyb­ciej i naj­sku­tecz­niej wto­pili się w życie roz­ra­sta­ją­cego się mia­sta. Pod tym wzglę­dem mieli bez wąt­pie­nia prze­wagę nad imi­gran­tami z Włoch czy Irlan­dii, w więk­szo­ści wywo­dzą­cymi się z wiej­skich śro­do­wisk.

A jed­nak raport Gin­ghama nie kła­mał, bowiem o ile w 1886 roku Żydzi byli spraw­cami zale­d­wie 4 pro­cent cięż­kich prze­stępstw popeł­nia­nych na tere­nie Nowego Jorku, o tyle osiem lat póź­niej połowę pen­sjo­na­riu­szy naj­cięż­szych nowo­jor­skich zakła­dów kar­nych sta­no­wili wła­śnie człon­ko­wie narodu wybra­nego. Jak się oka­zuje, część Żydów rze­czy­wi­ście zna­la­zła swoje miej­sce w nowo­jor­skim pół­światku. Tere­nem dzia­łal­no­ści żydow­skich gan­gów, które począt­kowo funk­cjo­no­wały wyłącz­nie na łonie wła­snej wspól­noty, była dziel­nica Lower East Side, a ich spe­cjal­no­ścią było wymu­sza­nie hara­czy i orga­ni­zo­wa­nie pro­sty­tu­cji, z cza­sem jed­nak zabrali się za bar­dzo zyskowny pro­ce­der, jakim było pod­pa­la­nie obiek­tów na zle­ce­nie ich wła­ści­cieli w celu uzy­ska­nia pie­nię­dzy z polisy. Ten pro­ce­der nazy­wano wręcz „żydow­skim gro­mem”.

Z cza­sem żydow­scy ban­dyci zna­leźli praw­dzi­wego przy­wódcę. Pod jego egidą stwo­rzono pręż­nie dzia­ła­jącą orga­ni­za­cję prze­stęp­czą, która roz­pra­wiła się ze wszyst­kimi innymi gan­gami sta­rej daty. Nie wszyst­kie zostały jed­nak zmie­cione z powierzchni ziemi, bowiem znaczna część zna­nych band, w rodzaju Mar­twych Kró­li­ków i Bowery Boys, dosłow­nie wto­piła się w ugru­po­wa­nie Monka East­mana, bo wła­śnie tak nazy­wał się ów przy­wódca. Przy oka­zji zerwano z wcze­śniej­szą zasadą pro­wa­dze­nia prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści na łonie wła­snej wspól­noty, gang East­mana był bowiem przed­się­wzię­ciem zrze­sza­ją­cym ludzi róż­nego pocho­dze­nia, acz­kol­wiek próżno byłoby wśród jego człon­ków szu­kać Afro­ame­ry­ka­nów.

Kariera Monka East­mana, a w zasa­dzie Edwarda Oster­mana, tak bowiem brzmiało nazwi­sko jed­nego z naj­słyn­niej­szych nowo­jor­skich gang­ste­rów, zaczęła się na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych XIX wieku dość nie­win­nie: od sta­rań o posadę wyki­dajły w jed­nej z nowo­jor­skich spe­lu­nek – New Irving Hall, taniej tanc-budzie Ten­der­loin District. Dzie­więt­na­sto­letni wów­czas osi­łek, wielu koja­rzący się wręcz z gory­lem, spo­tkał się począt­kowo z odmową, ale kiedy dowiódł swo­ich kom­pe­ten­cji – chwy­cił dwóch pra­cu­ją­cych już w owej tanc­bu­dzie siła­czy i dosłow­nie zamiótł nimi pod­łogę, nie­zbyt się przy tym wysi­la­jąc – prze­ko­nał do sie­bie wszyst­kich widzów tego zda­rze­nia. Z cza­sem sława osiłka obie­gła cały Nowy Jork, docie­ra­jąc także do światka prze­stęp­czego, który wchło­nął mło­dego chło­paka. Nikt jed­nak się nie spo­dzie­wał, że ten pozor­nie zabawny młody jego­mość o krzy­wych nogach, zawsze noszący na jajo­wa­tej gło­wie, osa­dzo­nej na krót­kiej szyi, nieco przy­mały kape­lusz, sta­nie się jed­nym z naj­słyn­niej­szych nowo­jor­skich gang­ste­rów, a zało­żony przez niego gang usu­nie w cień wszyst­kie grupy prze­stęp­cze dzia­ła­jące na tere­nie Nowego Jorku. Było to tym bar­dziej nie­wia­ry­godne, że Oster­man nie paso­wał do reszty towa­rzy­stwa spod ciem­nej gwiazdy, gdyż wywo­dził się z sza­no­wa­nej i zamoż­nej żydow­skiej rodziny. Jego ojciec, wła­ści­ciel dosko­nale pro­spe­ru­ją­cych deli­ka­te­sów w Bro­okly­nie, bądź jak chce Jorge Luis Bor­ges, autor Powszech­nej histo­rii nik­czem­no­ści, koszer­nej restau­ra­cji, w któ­rej sto­ło­wali się nowo­jor­scy rabini, będąc świa­do­mym prze­stęp­czych inkli­na­cji syna, posta­no­wił zapew­nić mu legalne źró­dło zarobku i kupił dla niego sklep z domo­wym ptac­twem.

Mło­dzie­niec, który wręcz uwiel­biał zwie­rzęta, był bar­dzo zado­wo­lony z takiego obrotu sprawy, pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że nie zamie­rzał znaj­du­ją­cych się w skle­pie pta­ków nikomu sprze­da­wać, gdyż bar­dzo szybko się do nich przy­wią­zał. Nie­jed­no­krot­nie widy­wano go spa­ce­ru­ją­cego z jakimś gołę­biem bądź innym skrzy­dla­tym przy­ja­cie­lem na ramie­niu. Po latach, kiedy był już nie­kwe­stio­no­wa­nym kró­lem nowo­jor­skich gang­ste­rów, otwo­rzył kolejny sklep, w któ­rym obok jego uko­cha­nych pta­ków, w tym czte­ry­stu gołębi, zna­la­zło się miej­sce dla stu raso­wych kotów. Oczy­wi­ście nie na sprze­daż. Z cza­sem sąsie­dzi pose­sji sąsia­du­ją­cych z owym oso­bli­wym skle­pem przy­zwy­cza­ili się do widoku jego wła­ści­ciela spa­ce­ru­ją­cego z jed­nym uszczę­śli­wio­nym kotem na rękach i cze­redą pozo­sta­łych posłusz­nie podą­ża­jącą za swoim panem.

Oster­man pra­co­wał we wspo­mnia­nej tanc­bu­dzie do 1899 roku. W tym cza­sie udało mu się spra­wić, że wła­ści­ciel lokalu nie poża­ło­wał decy­zji o zatrud­nie­niu tego nieco pokracz­nego mło­dego męż­czy­zny. Wyki­dajło budził respekt już samym wyglą­dem i spoj­rze­niem, a wszyst­kich, na któ­rych nie robiło to wra­że­nia, dopro­wa­dzał do porządku za pomocą kija bejs­bo­lo­wego. Za każ­dym razem, kiedy udało mu się spa­cy­fi­ko­wać jakie­goś nie­szczę­śnika, zazna­czał na kiju sto­sowne nacię­cie. Pew­nego dnia jed­nak pozba­wił nim przy­tom­no­ści zupeł­nie spo­koj­nego klienta, sie­dzą­cego nad kuflem piwa. Jak potem tłu­ma­czył, bra­ko­wało mu tylko jed­nego nacię­cia do peł­nej pięć­dzie­siątki.

Z cza­sem jed­nak posada wyki­dajły prze­stała mu wystar­czać i, dzia­ła­jąc pod pseu­do­ni­mem Monk East­man, zaan­ga­żo­wał się w prze­stęp­czą dzia­łal­ność pole­ga­jącą na wyko­ny­wa­niu na zle­ce­nie pobić lub mor­derstw. Jego usługi do tanich nie nale­żały – za roz­wa­le­nie komuś głowy lub zma­sa­kro­wa­nie ucha liczył sobie 5 dola­rów, 19 kosz­to­wało zła­ma­nie ręki lub nogi, nato­miast za 25 dola­rów można było u niego zamó­wić postrzał w nogę lub dźgnię­cie nożem, a kiedy w grę wcho­dziło zaka­to­wa­nie ofiary na śmierć lub po pro­stu jej zabi­cie, zle­ce­nio­dawca musiał wybu­lić co naj­mniej 100 dola­rów. A chęt­nych nie bra­ko­wało. Co wię­cej, usługi East­mana cie­szyły się takim popy­tem, że oddział ura­zowy nowo­jor­skiego szpi­tala Bel­le­vue, dokąd tra­fiały jego ofiary, o ile oczy­wi­ście prze­żyły spo­tka­nie z Mon­kiem, potocz­nie nazy­wano East­man Pavil­lon – pawi­lo­nem East­mana. Jak się oka­zuje, o ile osi­łek bar­dzo łagod­nie obcho­dził się ze swymi skrzy­dla­tymi i czwo­ro­noż­nymi przy­ja­ciółmi, o tyle skrzyw­dze­nie przed­sta­wi­cieli wła­snego gatunku przy­cho­dziło mu zadzi­wia­jąco łatwo. Kie­ro­wał się jed­nak pew­nymi zasa­dami: z dumą mawiał, że ni­gdy nie pod­bił oka żad­nej kobie­cie, nie zdjąw­szy uprzed­nio z dłoni kastetu, żad­nej też ni­gdy nie zdzie­lił pałką, nawet jeżeli go do tego spro­wo­ko­wała swoim zacho­wa­niem. Krótko mówiąc, dżen­tel­men w każ­dym calu!

East­man nie­wąt­pli­wie był obda­rzony nie tylko zwa­li­stą posturą, zwie­rzęcą siłą i przy­wo­dzącą na myśl pysk goryla powierz­chow­no­ścią, ale także jakąś cha­ry­zmą, skoro przy­cią­gał do sie­bie pod­rzęd­nych prze­stęp­ców z całego Nowego Jorku. W efek­cie miał do dys­po­zy­cji aż tysiąc dwie­ście goto­wych na wszystko, zabi­ja­ków, któ­rzy wywo­dzili się nie tylko spo­śród spo­łecz­no­ści żydow­skiej. Bez naj­mniej­szego pro­blemu zjed­no­czył pod swoim przy­wódz­twem szu­mo­winy pęta­jące się bez celu po uli­cach i prze­sia­du­jące w spe­lu­nach, ale także gang­ste­rów spod znaku Mar­twych Kró­li­ków czy Bowery Boys, two­rząc z nich karną i zdy­scy­pli­no­waną armię zbi­rów. Z ich pomocą zapew­niał „ochronę” wła­ści­cie­lom melin i domów roz­pu­sty czy nie­le­gal­nych szu­lerni, jak rów­nież pro­mi­nent­nym poli­ty­kom spod znaku Tam­many Hall, a pro­wa­dzony przez niego gang, obok kon­ku­ren­cyj­nej bandy Kelly’ego, stał się ich zbroj­nym ramie­niem. Korzy­stano z jego usług nawet przy oka­zji wybo­rów muni­cy­pal­nych, zle­ca­jąc mu ochronę komi­te­tów wybor­czych, naj­czę­ściej jed­nak wysłu­gi­wano się jego gan­giem w zwal­cza­niu poli­tycz­nych kon­ku­ren­tów z wyko­rzy­sta­niem metod, któ­rymi poli­tycy z ratu­sza, jako dżen­tel­meni z krwi i kości, zwy­czaj­nie się brzy­dzili.

East­man uwa­żał całą Lower East Side za swoje tery­to­rium, któ­rym nie zamie­rzał się dzie­lić, nawet z czło­wie­kiem, który podob­nie jak on, był powią­za­nym z Tam­many Hall – Pau­lem Kel­lym, przy­wódcą gangu Five Poin­ters. Nie zwa­ża­jąc na nic, Monk pew­nego dnia po pro­stu wkro­czył na tery­to­rium kon­ku­ren­cji, gdzie rzu­ciło się na niego aż pię­ciu dra­bów. Swoim zwy­cza­jem pora­dził sobie z nimi za pomocą wspo­mnia­nego kija bejs­bo­lo­wego, ale któ­ryś z jego prze­ciw­ni­ków zdo­łał wpa­ko­wać mu dwie kule w brzuch. Kiedy ranny East­man padł na zie­mię, jego opo­nenci umknęli w sobie tylko zna­nym kie­runku, prze­ko­nani, że pozba­wili go życia. A tym­cza­sem ciężko ranny Monk tylko stra­cił przy­tom­ność, a kiedy doszedł do sie­bie, zebrał się i poszedł do naj­bliż­szego szpi­tala, gdzie pod opieką medy­ków przez kilka kolej­nych dni wal­czył o życie. Kiedy poczuł się na tyle dobrze, aby zezna­wać, w szpi­talu zja­wiła się poli­cja, ale East­man ani myślał zdra­dzać toż­sa­mo­ści swo­ich prze­śla­dow­ców i mil­czał jak grób. By­naj­mniej nie ozna­cza to, że puścił całą sprawę w nie­pa­mięć i zre­zy­gno­wał z zapusz­cza­nia się na wro­gie tery­to­rium. Gdy tylko wyszedł ze szpi­tala, ulice Nowego Jorku stały się widow­nią gang­ster­skiej wojny. Jej kul­mi­na­cją była krwawa bata­lia, roze­grana 19 sierp­nia 1903 roku, w któ­rej wzięło udział kil­ku­set gang­ste­rów. Iskrą, która pod­pa­liła lont, była danina wymu­szona przez pod­wład­nych Kelly’ego od zaprzy­jaź­nio­nego z East­manem wła­ści­ciela domu gry. Do star­cia doszło na Allen Street, w cie­niu arkad kolei nad­ziem­nej. Wysła­nym na miej­sce bitwy oddzia­łom poli­cyj­nym nie udało się spa­cy­fi­ko­wać skon­flik­to­wa­nych ban­dy­tów, a nawet zostały zmu­szone do hanieb­nego odwrotu. I to dwu­krot­nie. Strze­la­nina uci­chła dopiero po pię­ciu godzi­nach, a jej uczest­nicy wsie­dli do samo­cho­dów, w któ­rych odje­chali z piskiem opon, pozo­sta­wia­jąc za sobą cztery ofiary śmier­telne oraz sied­miu ran­nych w sta­nie kry­tycz­nym.

Tak krwa­wego star­cia mię­dzy ban­dami nie dało się zamieść pod dywan i poli­tycy spod znaku Tam­many Hall, chęt­nie korzy­sta­jący z usług zarówno gangu East­mana, jak i bandy Kelly’ego, musieli jakoś wyga­sić kon­flikt mię­dzy tymi ugru­po­wa­niami. W tym celu zapro­sili obu przy­wód­ców do sie­bie, chcąc skło­nić ich do zawar­cia rozejmu. Kelly wyda­wał się skłonny do przy­ję­cia pro­po­no­wa­nego roz­wią­za­nia, ale East­man kon­se­kwent­nie odma­wiał, dopóki nie zagro­żono mu wię­zie­niem. Osta­tecz­nie obaj przy­wódcy zde­cy­do­wali się na poje­dy­nek bok­ser­ski, który roze­grali w jed­nym z barów na Man­hat­ta­nie. Prze­ciw­nicy byli sobie równi, bo wpraw­dzie Monk góro­wał nad Kel­lym siłą, prze­wyż­szał go o głowę i był cięż­szy o trzy­na­ście kilo­gra­mów, ale to przy­wódca Poin­ter­sów był lep­szy tech­nicz­nie. Zanim wstą­pił na drogę prze­stęp­stwa, był pię­ścia­rzem wagi kogu­ciej. Poje­dy­nek nie wyło­nił zwy­cięzcy i zakoń­czył się po dwóch godzi­nach zupeł­nym wyczer­pa­niem prze­ciw­ni­ków. Zale­d­wie tydzień póź­niej Nowy Jork stał się widow­nią kolej­nych bitew mię­dzy gan­gami. Ponie­waż East­man, pomimo kolej­nych ostrze­żeń z Tam­many Hall, na­dal pro­wo­ko­wał star­cia z bandą Kelly’ego, poli­tycy posta­no­wili zre­zy­gno­wać z opieki nad nie­po­kor­nym ban­dytą. W efek­cie w kwiet­niu 1904 roku poli­cja aresz­to­wała krew­kiego Monka pod zarzu­tem usi­ło­wa­nia zabój­stwa. Gang­ster tra­fił do Sing Sing na kolejne dzie­sięć lat. Nie wiemy nic o jego losach za murami wię­zie­nia, ale możemy się domy­ślić, że za krat­kami Monk radził sobie rów­nie dobrze jak na wol­no­ści.

Chcąc zapo­biec kolej­nym gang­ster­skim woj­nom, poli­tycy z Tam­many Hall powie­rzyli nad­zór nad nimi porucz­ni­kowi poli­cji Char­le­sowi Bec­ke­rowi z Nowo­jor­skiego Wydziału Poli­cji Miej­skiej. Bec­ker był rów­nie twardy i bez­względny jak prze­kupny – sys­te­ma­tycz­nie pobie­rał haracz od domów publicz­nych na Man­hat­ta­nie, nie­le­gal­nych domów gry, w zamian za co poli­cja miała nie inge­ro­wać w prze­stęp­czy pół­świa­tek. Jak się oka­zało, Bec­ker nie­źle się wzbo­ga­cił na tym hanieb­nym pro­ce­de­rze, gdyż, jak wyka­zało póź­niej­sze śledz­two, zgro­ma­dził aż 100 tysięcy dola­rów, co w owych cza­sach sta­no­wiło kwotę wręcz nie­wy­obra­żalną dla prze­cięt­nego zja­da­cza chleba. Chci­wość była też przy­czyną upadku poli­cjanta, który wście­kły na wyjąt­kowo opor­nego do pła­ce­nia, ale za to nad­zwy­czaj gada­tli­wego, wła­ści­ciela kasyna Hesper Club – Hert­mana „Bean­sie” Rosen­thala, zamor­do­wał nie­szczę­śnika. Tym razem jed­nak nie wywi­nął się od odpo­wie­dzial­no­ści kar­nej – został aresz­to­wany, osą­dzony i ska­zany na karę śmierci za zabój­stwo. Wyrok wyko­nano 30 lipca 1915 roku w wię­zie­niu Sing Sing, w któ­rym wyrok odby­wał East­man, ale żydow­skiego gang­stera już tam nie było: po pię­ciu latach odsiadki został zwol­niony w 1909 roku za dobre spra­wo­wa­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

H. Sien­kie­wicz, Listy z podróży do Ame­ryki, Kra­ków 2016, s. 39. [wróć]

Tamże, s. 37. [wróć]

Tamże, s. 42–43. [wróć]

Za: My, Naród! [na:] film­buk.weebly.com [online], https://film­buk.weebly.com/felie­ton/gangi-nowego-jorku-my-narod [wróć]

H. Sien­kie­wicz, Listy…, dz. cyt., s. 43. [wróć]

Tamże, s. 43. [wróć]

Za: Menc­ken o regla­men­ta­cji broni pal­nej w USA [na:] hoplo­fo­bia.info [online], https://www.hoplo­fo­bia.info/menc­ken-o-regla­men­ta­cji-broni-pal­nej-w-usa/ [wróć]