Paris. Autobiografia - Paris Hilton - ebook

Paris. Autobiografia ebook

Hilton Paris

4,1

Opis

Jedno imię, milion znaczeń. Dziedziczka fortuny. Skandalistka. Dziewczyna z okładek. Gwiazda reality show. To etykiety przypisane Paris Hilton przez innych. Artystka. Kobieta biznesu. Aktywistka. Córka. Siostra. Żona. To role, które podejmuje sama jako w pełni świadoma kobieta.

Paris Hilton zdobyła rozgłos jako dziedziczka hotelowego imperium, ale fortunę zbiła sama jako trendsetterka. Wykorzystując celebrycką sławę, rozwijała innowacyjne przedsięwzięcia biznesowe i mimo że nieustannie znajdowała się na celowniku prasy brukowej wytykającej jej, że jest „znana z tego, że jest znana”, dzięki wytrwałości i inteligencji zbudowała globalne imperium. W autobiografii dzieli się swoją niezwykłą historią – odważnie, szczerze i z poczuciem humoru. To jej wielki bilans oddzielający stworzenie od stwórcy, markę od jej ambasadora. Odkrywa przed czytelnikami prawdziwe oblicze, opowiada o dzieciństwie i niezdiagnozowanym ADHD, a także o nastoletnim buncie, który doprowadził do przerażających konsekwencji. Rodzice, przekonani, że ratują swoje dziecko, umieścili ją w prywatnej instytucji zajmującej się trudną młodzieżą, gdzie przez prawie dwa lata doświadczała poniżania i wykorzystywania seksualnego. W tym piekle stworzyła swój własny świat, w którym zło nie mogło jej dosięgnąć. Wyłoniła się z otchłani, ufając tylko sobie, i przekształciła marzenia w rzeczywistość wartą miliardy dolarów. Opowiadając z wdziękiem i godnością o swoich doświadczeniach, Paris przedstawia jednocześnie historię celebryckiej kultury widzianą jej oczami, pełną niespodziewanych zwrotów akcji i wielkich nazwisk. Co jednak ważniejsze, pokazuje swoją drogę do wewnętrznego spokoju, a przy okazji i zachęca do zadania sobie pytania o naszą rolę w jej historii. Witamy w świecie Paris Hilton.

Paris Hilton to najbardziej rozpoznawalna influencerka na świecie, ikona popkultury. Jako przedsiębiorca zbudowała wielomiliardowe globalne imperium, była pionierem nowych technologii, a także DJ-em, artystką, angażowała się też w działalność charytatywną. W 2021 roku założyła firmę 11:11 Media, przedsiębiorstwo nowej generacji, centrum popkultury łączące dostarczanie treści z promocją marek i tworzeniem społeczności. Nieustannie działa jako aktywistka na rzecz podniesienia pozycji młodych kobiet i wywiera wpływ na związane z tym celem zmiany legislacyjne, co uważa za swoje największe osiągnięcie. Mieszka z mężem w Los Angeles.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (23 oceny)
10
9
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ANIATwiggy

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
Werka35

Dobrze spędzony czas

może być dla fanów Paris
00
taylor1428

Dobrze spędzony czas

Historia ze szkołą wstrząsająca i brawa dla niej że wzięła się za to aby zamykać takie instytucje . Książka sama w sobie dobra ale dla kogoś kto ma niepodzielną uwagę może być trudna ,Paris często zaczyna nowy wątek nie kończąc poprzedniego. Ale całości można to wybaczyć.
00
Oliwiamilena25

Nie polecam

Wynudziłam się jak mops, doszłam do połowy przeskakując po łebkach a potem stwierdziłam że szkoda mojego czasu. Nie polecam
01
haniap87

Nie polecam

nudna pełna podobnych historii w stylu mała księżniczka dostaje wszystko czego chce
02

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału

PARIS

The Memoir

PARIS. Copyright © 2023 by 11:11 Media, LLC.

Published by arrangement

with HarperCollins Publishers

All rights reserved

Projekt okładki

Jeanne Reina

Ilustracja na okładce

Randee St. Nicholas

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Anna Sidorek

ISBN 978-83-8352-644-7

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla rodziny, w której się urodziłam,

rodziny, którą stworzyłam,

i rodziny, którą znalazłam po drodze.

Kocham Was wszystkich.

PROLOG

Doktor Edward Hallowell, autor W świecie ADHD. Nadpobudliwość psychoruchowa z zaburzeniami uwagi u dzieci i dorosłych, twierdzi, że mózg z ADHD jest jak ferrari z hamulcami od roweru – potężny, ale trudny do opanowania. Przez moje ADHD gubię telefon, a zarazem jestem tym, kim jestem, dlatego jeśli mam kochać swoje życie, muszę pokochać moje ADHD.

A kocham swoje życie, naprawdę.

Czerwiec 2022 roku, jeden z najlepszych tygodni w moim życiu. Moja przyjaciółka i sąsiadka, Christina Aguilera, zaprosiła mnie jako jednego ze swoich gości niespodzianek na LA Pride i gdy ekipa przenosiła konsole, z podniecenia i nerwów wyszłam z domu bez butów, po czym wparowałam do przyczepy za sceną w podkoszulku, dresach i skarpetkach, a co gorsza, nie była to moja przyczepa. Tancerze, którzy właśnie się przebierali, na mój widok zaczęli krzyczeć z radości.

A zatem selfie. No przecież.

Zawsze staram się robić to sama – przytrzymać komórkę pod odpowiednim kątem. Ma to znaczenie, kiedy jest się wysokim i ktoś celuje ci w dziurki w nosie albo ręce mu się trzęsą z nieśmiałości lub nerwów, co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe. „Cudnie! Cudnie! Sliving!”, zawołałam, po czym zwiałam w skarpetkach „truchtem jednorożca” – to określenie Cartera, mojego męża – a więc ni to biegnąc, ni tańcząc. Chodzenie powoli wymaga sporo wysiłku.

No więc jestem na Pride z Christiną i jakimiś trzydziestoma tysiącami innych osób, w tęczach i brokacie, i świetnie się bawię. Wyszłam na scenę zaraz po Kim Petras, która zaśpiewała w ubiegłym roku na naszym ślubie balladową wersję Stars Are Blind, a potem Can’t Help Falling in Love, kiedy szliśmy z Carterem do ołtarza. I dlatego ta ostatnia w zeszłym tygodniu wycisnęła mi łzy z oczu na ślubie Britney Spears, kiedy pojawiła się nasza cudna panna młoda, po tych wszystkich koszmarnych latach, i ruszyła nawą w sukni Versace (jakżeby inaczej), przy wtórze kultowej piosenki Elvisa Presleya, śpiewanej na milionach wesel w Vegas. Mój dziadek, Barron Hilton, zapoczątkował trend rezydowania w Vegas, kiedy gościł Elvisa w Las Vegas Hilton International w 1969 roku, co wytyczyło szlak Britney oraz innym przełomowym artystom i doskonale pokazuje, jak czyjaś genialna wizja kształtuje przyszłość.

Kolejny doskonały przykład: mój pradziadek, Conrad Hilton.

Chwila. O czym to ja mówiłam?

Pride!

Ten tłum. O matko. Ta energia. Miłość. Światło. Niezłomny duch.

Stoję za konsolą, jakbym pilotowała statek kosmiczny pełen najfajniejszych ludzi w całej galaktyce. Mój numer to zlepek kultowych kawałków w rodzaju Toxic i odjazdowego remiksu Genie in a Bottle Xtiny, Królowej Nocy, plus mnóstwo innych świetnych przeróbek i oryginałów, które powinnam zamieścić w podcaście albo na YouTubie, ponieważ to niesamowita składanka. (Do zapamiętania: zrobić playlistę do tej książki). Byłam tak skupiona (do zapamiętania: dodać do playlisty Ultra Naté), że dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że zostawiłam komórkę na blacie w przyczepie, gdzie fotografowałam się z roznegliżowanymi tancerzami.

Fuck.

Staram się nie nadużywać tego słowa. Nie chcę, żeby mi spowszedniało, bo świetnie nadaje się na tyle okazji. Jako rzeczownik. Czasownik. Przecinek albo konkluzja. Z braku laku. Fuck ratuje sytuację. A zatem fuuuuuuck! Ponieważ bez komórki czuję się naga i mam obsesję, że wpadnie w niepowołane ręce, a potem cała zawartość wycieknie do sieci, jak to kilka razy bywało, więc Bogu niech będę dzięki za Cade’a – anioła stróża, najlepszego kumpla – bo po moim występie odnalazł zgubę i poszliśmy na afterparty, które urządziłyśmy z Christiną w Soho House w mieście.

Jestem już w domu z moimi ukochanymi Diamond Baby, Slivingtonem, Crypto, Ether i Harajuku Bitch, chihuahua gigantem.

Harajuku Bitch rządzi!

Ma dwadzieścia dwa lata. Pomnóżcie to razy siedem psich lat; stuknęło jej sto pięćdziesiąt cztery! Śpi dwadzieścia trzy godziny na dobę i wygląda jak Gizmo z Gremliny rozrabiają, ale wciąż żyje pełnią życia. Wiem, że któregoś dnia po powrocie zastanę ją pogrążoną w śnie wiecznym. Boję się owej chwili i nienawidzę tej natrętnej myśli. Natrętne myśli to moja zmora, nachodzą mnie w najszczęśliwszych momentach, przy ludziach, którzy są dla mnie opoką, na przykład kiedy mąż czeka w łóżku, aż wyjdę z wanny i uporam się z pielęg­nacją, a w tej kwestii nie stosuję drogi na skróty.

Mama od dziecka wpajała siostrze i mnie znaczenie pielęgnacji; kojący rytuał sprawia, że zawsze czuję jej obecność. Właściwa pielęgnacja skóry to chwila czułości w szorstkim świecie. Ściągasz maskę – dobrą minę do złej gry, pokerową, zabawną i wymuskaną – po czym widzisz siebie, oczyszczoną i nawilżoną, i oddychasz z ulgą. Po umyciu twarzy czujesz wszystko ze zdwojoną siłą, jak noworodek pierwsze ukłucie powietrza.

Któregoś ranka robiłyśmy z Kim Kardashian frittatę i tosty francuskie w panierce z Frosted Flakes na śniadanie, gdy usłyszałam od niej: „Nie znam nikogo, kto tyle baluje i wygląda tak dobrze jak ty”.

Pielęgnacja. Poważnie. Choćby miało to być jedyne, co wyniesiecie z mojej historii: pielęgnacja to świętość. Większość kobiet, które wciągały kokę w latach dziewięćdziesiątych, dziesięć lat później wyglądała jak wraki, co skutecznie mnie zniechęcało. Nie powiem, że nigdy nie próbowałam, ale nie miałam zamiaru poświęcać swojej cery. To samo z papierosami. Jakbyś okładała się łopatą.

Obecnie mój jedyny nałóg to opalanie natryskowe. Moja siostra Nicky go nie znosi, ale ja jestem uzależniona. Poza tym Carter i ja przywiązujemy dużą wagę do zdrowego stylu życia i pielęgnacji. Zawsze mówimy: „Wieczność to za krótko”. Dbamy o siebie z miłości. Chcemy, aby nasze dobre życie trwało jak najdłużej.

Kiedy włożyłam frittatę do pieca i nastawiłam minutnik w kształcie pingwinka, Kim oznajmiła: „Mamy dwanaście minut na posprzątanie. Pierwsza zasada to sprzątać na bieżąco”.

Moją jedyną zasadą jest pielęgnacja. Ochrona przeciwsłoneczna to jedenaste przykazanie.

Pewnie myślicie: A co to ma wspólnego z ADHD?

Nic. I wszystko. Jedno i drugie.

ADHD męczy i dodaje skrzydeł. Taka się urodziłam, więc to na pewno nic złego.

Carter nie do końca łapie, co oznacza bycie nadpobud­liwym, ale jest pierwszym i jedynym mężczyzną w moim życiu, który zadał sobie trud, aby to zrozumieć. Na początku naszego związku poświęcił dużo czasu i energii na wyszukiwanie informacji na temat ADHD, co jest dla mnie najszczerszym przejawem miłości. Większość ludzi wzdycha, bębni palcami i daje mi do zrozumienia, jakie to frustrujące być wessanym w nieustający wir mojego życia. Carter daje się porwać. Gdzie większość widzi skutek, on dopatruje się przyczyny. Bywa, że dopada go frustracja, jasne, ale nie próbuje mnie zmienić.

Specjalnością męża są fundusze venture capital. M13 – firma, którą założył ze swoim bratem, Courtneyem – inwestuje w jednorożce, start-upy o wartości szacowanej na ponad miliard dolarów, jak Rothy’s, Ring i Daily Harvest. Carter to zaklinacz jednorożców. Jest sentymentalny, przewidujący i lubi rządzić, ale ma wyczucie. Jeśli jesteśmy na zebraniu 11:11 Media, omawiamy kontrakt i zaczynam ględzić o lepszym narzędziu do nagrywania relacji na Instagram, które można by stworzyć i wylansować w zabawny, przystępny sposób za pomocą promocji krzyżowej, i gdyby tak ikonka miała kształt wydry, leniwca albo kangurka…

Carter nachyla się w moją stronę. „Skarbie”.

Nie złośliwie, tylko żeby przywołać mnie do porządku.

Jakiś czas temu zostałam wymieniona w The Disruptors, dokumencie o niezwykłych ludziach z ADHD, wśród których znaleźli się między innymi: will.i.am, Jillian Michaels, Justin Timberlake, założyciele JetBlue i IKEA, Steve Madden, Simone Biles, Adam Levine, Terry Bradshaw, astronauta Scott Kelly, Channing Tatum – długo by wymieniać. W filmie pojawia się również doktor Hallowell, a także inni psychologowie i neurolodzy zajmujący się badaniem nadpobudliwości psychoruchowej. Ich przekaz naprawdę zadaje kłam krzywdzącym stereotypom.

Struktura i funkcja mózgu z ADHD są nawiązaniem do czasów, gdy człowiek musiał być twardzielem, aby przetrwać, znaleźć pożywienie i się rozmnażać (w typie Raquel Welch w roli kobiety jaskiniowej w Milion lat przed naszą erą). Płat czołowy – odpowiedzialny za kontrolę odruchów, skupienie i zahamowania – jest mniejszy, gdyż prymitywny twardziel musiał reagować instynktownie i bez lęku. Obwody neuronalne działają inaczej, ponieważ dla dzikus­ki ważniejsze było zbieranie jagód i polowanie na tygrysy szablozębne niż czytanie powieści. Dopamina i noradrenalina, potężne związki chemiczne regulujące sen i usprawniające komunikację komórek mózgowych, wydzielały się bezustannie, bo musiała budzić się na trzask gałązki.

Podobnie jak pięć procent dzieci oraz dwa i pół procent dorosłych, jestem prymitywną twardzielką w świecie współczesnych myślicieli, świecie, który domaga się posłuszeństwa i konformizmu. Nawet gdybyśmy chcieli stać się uporządkowanymi ludźmi, jakich pragną widzieć w nas bliscy, nie możemy. Musimy pogodzić się z tym, kim jesteśmy, albo umrzeć, próbując stać się kimś innym.

Zalety ADHD to kreatywność, intuicja, odporność i pomysłowość. Jestem dobra w działaniach ratunkowych, gdyż stale coś gubię, spóźniam się na spotkania i wkurzam ludzi. Umiem robić wiele rzeczy naraz, ponieważ skupienie się na jednej czynności przez dłuższy czas mnie przerasta. Ze względu na deficyt uwagi czas w moim postrzeganiu nie jest linearny – mózg z ADHD przetwarza przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jako spirograf powiązanych zdarzeń, co daje mi wyjątkowe rozeznanie w dziedzinie technologii i trendów w modzie.

Łatwo mi robić coś, co mnie uszczęśliwia, bo uszczęśliwia mnie to, czym w danej chwili jestem zainteresowana. Mój mózg ze względu na swoje właściwości łaknie bodźców zmysłowych. Dźwięków, obrazów, zagadek, sztuki, ruchu, doświadczeń – wszystkiego, co uwalnia adrenalinę i endorfiny – potrzebuje ich jak tlenu.

Ja nie tylko kocham zabawę. Potrzebuję zabawy. Zabawa to moje paliwo.

Zasadniczym minusem ADHD jest to, że ludzie z otoczenia takich osób jak ja są często skrępowani, zgorszeni albo dotknięci naszym zachowaniem, toteż jesteśmy stale osądzani i karani, co sprawia, że czujemy się do niczego. Częściej pojawiają się u nas myśli samobójcze. Plagą jest poczucie niskiej wartości oraz leczenie się na własną rękę. Jeśli reszta świata ci wmawia, że jesteś głupi albo do bani, to miłość własna stanowi akt buntu, piękny, ale wyczerpujący, zwłaszcza dla dziecka. Dźwigając w sobie tego roszczeniowego brzdąca, stale poszukujesz miłości – bądź tego, co w danej chwili nosi jej znamiona.

W dzieciństwie nie brałam leków – o ile wiem, nigdy nie byłam badana pod kątem ADHD. Nawet gdy ma się najcudniejszych, najbardziej kochających rodziców na świecie (tak jak ja), choroba długo pozostaje niezdiagnozowana, zwłaszcza w przypadku dziewcząt, które bezbłędnie ukrywają objawy. Leczenie ADHD tradycyjnie polega na tłumieniu niepożądanych zachowań. W latach osiemdziesiątych pojawiły się pierwsze wzmianki o nadpobudliwości lub byciu w „spektrum”.

Nikt nie powiedział mi nigdy: „Spokojnie, mała. Istnieje wiele różnych rodzajów inteligencji”.

Często słyszałam za to, że jestem durna, rozpuszczona, niedbała, niewdzięczna i się nie przykładam. A to nie była prawda. Musiałam się nieźle napocić, żeby się wpasować, ale ponieważ jestem z natury twórcza i sumienna, dokładałam wszelkich starań, aby spełnić pokładane we mnie nadzieje, aż wreszcie odnalazłam w sobie siłę, by powiedzieć „w dupie z tym dopasowywaniem się”. I właśnie to zamierzam od początku wpajać moim dzieciom, bez względu na ich profil neurorozwojowy.

W wieku dorosłym spróbowałam farmakologii. Po dwudziestce usłyszałam od lekarza, co mi „dolega”, i zaczęłam brać adderall. Burzliwy romans trwał około dwudziestu lat, póki nie poznaliśmy z Carterem doktora Hallowella.

„Od 1981 roku – powiedział – próbuję wytłumaczyć ludziom, że ta przypadłość, odpowiednio wykorzystana, stanowi atut, bo chodzi o cechy, jakich nie sposób kupić ani się wyuczyć. Tymczasem nadal jest piętnowana. A stygmatyzacja i brak wiedzy to zabójcza mieszanka”.

Prąd mnie przeszedł, jakbym usłyszała trudną prawdę, o której zawsze wiedziałam, a której nigdy nie wypowiedziano przy mnie na głos.

„Nasz kryptonit to nuda – wyjaśnił doktor Hallowell. – Sami dostarczamy sobie bodźców, jeśli ich nie mamy. Adrenalina to nasze lekarstwo”.

ADHD bywa źródłem twórczej energii, ale złym odpowiednikiem tej ostatniej jest chorobliwa kompulsywność. Łakniesz adrenaliny? Wszystko sobie utrudniaj. Pakuj się w destrukcyjne związki. Dla adrenaliny można spaprać sobie życie na wiele sposobów. Mam nieograniczoną wyobraźnię, lecz łatwiej mnie sprowadzić na manowce niż na właściwą drogę. Doktor Hallowell nazywa to demonem, wężem, który wszędzie się wśliźnie i szepnie ci, że zasługujesz na wszystko, co złe, a dobre chwile są policzone. Oczywiście demon kłamie jak z nut, spróbuj jednak wytłumaczyć to mojemu mózgowi, kiedy domaga się niezdrowych podniet w panierce.

– Twój największy atut jest twoim największym wrogiem – oznajmił doktor Hallowell.

Fuck, odpowiedział mój mózg.

– Powiedz mi, Paris, jak u ciebie z poczuciem własnej wartości?

– Umiem dobrze udawać.

– To częste u ludzi żyjących z ADHD.

Nie „cierpiących na ADHD”. Nie „dotkniętych ADHD”.

Żyjących z ADHD.

Część z nas odkryła, że ADHD to nasza supermoc. Chciałabym, żeby A oznaczało „a co!”, D „dajesz!” i „dalej!”. Chciałabym, żeby H znaczyło „hajda!”.

Nie chwalę się i nie narzekam, tylko mówię wam: taki jest mój mózg i ma to wpływ na to, jak potoczy się niniejsza opowieść, ponieważ kocham rozwlekłe zdania – i myślniki. I urywki zdań. Pewnie będę skakać z tematu na temat.

Spirograf czasu. Wszystko jest powiązane.

Od lat unikałam poruszania niektórych z tych tematów. Unikanie to moja specjalność. Uczyłam się od mistrzów – moich rodziców. Zdaniem Nicky, mama i tata to „królowie zamiatania pod dywan”.

Istnieje hierarchia, a w mojej rodzinie obowiązują następujące zasady:

• Jeśli o czymś nie mówisz, to nie stanowi to problemu.

• Jeśli ukrywasz, że coś cię zraniło, to nic się nie stało.

• Jeśli udajesz, że nie zauważasz, jak głęboko kogoś zraniłeś, to nie musisz robić sobie wyrzutów.

Oczywiście to wszystko bzdura, a w dodatku niczemu dobremu nie służy. Pochodzę z rodziny wybitnych ludzi interesu. Jak to możliwe, że tak kiepsko zarządzamy emocjami? Związki, osobiste i zawodowe, mają wymiar transakcji. Dajesz i bierzesz. Na dobre i na złe. Inwestujesz w nadziei na zysk, ale zawsze istnieje ryzyko.

Kocham mamę i wiem, że ona kocha mnie, dałyśmy sobie jednak nawzajem popalić i do dziś nie poruszamy pewnych tematów. Nie będzie jej łatwo przeczytać tę książkę. Nie zdziwię się, jeśli odłoży ją na półkę, na jakiś czas albo na zawsze. Nie szkodzi.

Próbuję odzyskać władzę nad pewnymi sprawami osobistymi, o których nigdy nie czułam się na siłach mówić. Nad tym, co mówiłam i robiłam. Nad tym, co mówiono i robiono mnie. Zwierzenia i zaufanie nie przychodzą mi łatwo. Trzęsę się nad swoją rodziną i marką – jestem kobietą interesu, która wyrosła z imprezowiczki, i imprezowiczką, która wciąż mieszka w kobiecie interesu, dlatego boję się na myśl, co powie wiele osób.

Ale już czas.

Jest tyle młodych kobiet, które muszą usłyszeć tę historię. Nie chcę, żeby uczyły się na moich błędach, chcę, żeby przestały się nienawidzić za własne. Chcę, żeby się śmiały i zrozumiały, że mają własny rozum i głos, i w dupie z dopasowywaniem się.

CZĘŚĆ 1

Nigdy niczego nie żałuj,

bo wtedy właśnie tego chciałeś.

MARILYN MONROE

1

Mówili mi, że to głupota skakać ze spadochronem rankiem po imprezie z okazji moich dwudziestych pierwszych urodzin w Las Vegas, ale wówczas mnie to nie obchodziło, a dziś wiem, że nie mieli racji. Jeśli skok ze spadochronem ma zwieńczyć balety stulecia, to nie widzę przeszkód. Kiedy szaleć, jak nie w dwudzieste pierwsze urodziny, a mnóstwo głupot, które robi się po dwudziestce, tworzy fundament późniejszej mądrości. Potem człowiek nabiera rozumu, uświadamia sobie, ile błędów popełnił – i żałuje. Ja po dwudziestce poszłam na całość. Dziewczyno, a co ci szkodzi? Nie daruj sobie żadnej głupoty. Kochaj niewłaściwych facetów. Nienawidź niewłaściwych kobiet. Noś Von Dutch.

Niczego nie żałuję.

No, może kilku rzeczy.

Skok ze spadochronem do nich nie należy.

Gdy postanowiłam to zrobić, uznałam, że będzie to wisienka na torcie, znakomite zwieńczenie megaimprezy urodzinowej z udziałem gwiazd, odbywającej się w kilku lokalizacjach – kto wie, czy nie największej od czasów Marii Antoniny – a wiem, co mówię, bo imprezowanie to moja specjalność, kunszt wyćwiczony przez lata zaciętej praktyki.

KRÓTKA HISTORIA

MOJEGO IMPREZOWEGO DZIEDZICTWA

(Szczegóły pojawią się w toku niniejszej książki).

W dzieciństwie chodziłam głównie na spotkania rodzinne w Brooklawn, domu rodziców mojego ojca, Barrona i Marilyn Hiltonów, których nazywałam Papą i Nanu. Może widzieliście go w moim serialu dokumentalnym Paris in Love, to posiadłość w stylu georgiańskim (w 2021 roku wzięłam w niej ślub), zaprojektowana przez legendarnego architekta Paula R. Williamsa, twórcę domów Franka Sinatry, Lucille Ball, Barbary Stanwyck oraz innych hollywoodzkich nieśmiertelnych. Dom dziadków powstał w 1935 roku dla Jaya Paleya, jednego z założycieli CBS.

W owym czasie Papa miał osiem lat i mieszkał w hotelu ze starszym bratem Nickym, młodszym Erikiem i moim pradziadkiem, Conradem Hiltonem. Według rodzinnej mitologii, prababcia odeszła, gdyż nie odpowiadało jej trudne hotelowe życie, i porzuciła nadzieję, że Conrad się wzbogaci (krzyż na drogę).

Conrad był później krótko żonaty z węgierską celebrytką Zsa Zsą Gabor, spłukaną, ale piękną miłośniczką codziennych baletów. Zsa Zsa miała błyskotliwą osobowość i stała się prekursorką dzisiejszych influencerek, którym płaci się za noszenie konkretnych ciuchów, bywanie na przyjęciach i zachwalanie kosmetyków, tak aby firmy mogły zaistnieć w hollywoodzkiej prasie. Małżeństwo zakończyło się burzliwie i Conrad doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli będzie wychowywał chłopców w pojedynkę. Wpoił im tradycyjne, chrześcijańskie wartości, kazał pracować jako gońcy hotelowi i wbił im do głowy, że praca i rodzina to wiecznie skłócone, zazdrosne bóstwa, które toczą nieustanną wojnę o czas człowieka i jego całkowite oddanie. Papa ożenił się z Nanu po II wojnie i doczekali się ośmiorga dzieci. Tata jest numerem sześć. Kiedy był mały, przenieśli się do domu Jaya Paleya i przemianowali go na Brooklawn.

To wszystko brzmi jak prehistoria, lecz aby zrozumieć moją opowieść, musicie znać najważniejszego Hiltona. Ludzie znający Conrada osobiście twierdzą, że jestem taka sama jak on, co przeważnie biorę za komplement. Przeważnie. Zmarł dwa lata przed moim urodzeniem i wbrew powszechnej opinii przepisał większość majątku na cele dobroczynne. Papa pracował. Moi rodzice pracowali. Ja jestem tytanem pracy. W 2022 roku podpisałam wielki kontrakt na bycie twarzą Hilton Hotels w kampaniach reklamowych oraz promocjach krzyżowych w mediach społecznościowych i uwielbiam z nimi współpracować, ale to chyba największa kasa, jaką uda mi się zdobyć za bycie Hiltonką.

Ale jestem Hiltonką, a to nie byle co. Wiem, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, jasne? Moja rodzina jest nazywana „amerykańską rodziną królewską”. Nie umniejszam skali przywilejów, jakimi dzięki temu się cieszę. Doświadczenia. Podróże. Możliwości. Jestem wdzięczna za to wszystko.

Rodzina Barrona Hiltona jest ogromna – trzymamy się razem, kochamy i troszczymy o siebie nawzajem, chociaż od czasu śmierci Nanu nie widujemy się tak często jak dawniej. W dzieciństwie szalałyśmy z Nicky po Brooklawn z tabunami naszych kuzynów, wspinałyśmy się na ogrodzenia i grałyśmy w piłkę na bujnym trawniku. Przyjęcia w tym domu odbywały się z rozmachem karnawału: były przejażdżki na kucykach, miniogród zoologiczny, zamki do skakania, turnieje tenisowe i bitwy morskie w wielkim basenie z misterną mozaiką z włoskich kafelków, przedstawiającą znaki zodiaku. Jestem Wodnikiem, myślałam więc, że to postać podobna do syreny, która jednak okazała się Panną. Na wieść o tym pewnie się rozryczałam. A najpewniej ryczałam przez trzy sekundy, po czym uznałam, że będę syreną bez względu na to, co mówią gwiazdy lub starzy Włosi od mozaik.

Moi rodzice, Rick i Kathy Hiltonowie, balowali w latach siedemdziesiątych z Andym Warholem i najmodniejszą ekipą od Studio City po Studio 54. Tata działa na rynku nieruchomości, jest finansistą oraz współzałożycielem Hilton & Hyland, wielkiej firmy specjalizującej się w nieruchomościach mieszkalnych i dla największych korporacji, w związku z czym rodzice często zapraszają gości, a gdy mama wyprawia przyjęcie, planuje wszystko w najdrobniejszych szczegółach, dzięki którym goście czują się wyróżnieni. Wszystko jest w nienagannym guście, łącznie z otoczeniem i nią samą. Wkracza na przyjęcie i nosi się jak arystokratka, mądra, piękna i dobra. Ludzie ją uwielbiają, gdyż faktycznie się o nich troszczy, słucha, co do niej mówią, i sprawia, że również czują się mądrzy, piękni i dobrzy.

Prawdziwa klasa to umiejętność odnalezienia się w każdej sytuacji, gdy rozumie się i szanuje ludzi różnego pokroju. Mama ma taką klasę. Jest błyskotliwa, szykowna i z poczuciem humoru, lecz jej prawdziwą supermocą jest głowa na karku. Nie miałam pojęcia, jaka potrafi być frywolna, póki w 2021 roku nie wzięła udziału w programie Żony Beverly Hills. Jakby ktoś odkorkował butelkę różowego szampana.

Kiedy Nicky i ja byłyśmy małe, zanim jeszcze pojawili się chłopcy, mama uczyła nas, jak zachowywać się w towarzystwie. Którego widelca używać. Jak ustawiać stopy, gdy pozujemy do zdjęć na czerwonym dywanie. Rozumiałyśmy, że nasze nazwisko ma ciężar gatunkowy i przyciąga uwagę. Miałyśmy określoną pozycję w towarzystwie, z czym wiązały się pewne oczekiwania. W dzieciństwie brałyśmy udział w eleganckich rautach, wydarzeniach charytatywnych, świątecznych galach i wypasionych przyjęciach w Waldorfie lub Met, gdzie rodzice zadawali się z prawnikami, agentami, politykami oraz całą rzeszą niezwykłych ludzi pochłoniętych ważnymi sprawami.

W jednym z najwcześniejszych wspomnień siedzę na kolanach Andy’ego Warhola i rysuję na afterparty w Waldorf Astorii. Ubóstwiał mnie i zawsze powtarzał mamie, że zostanę wielką gwiazdą.

Wspaniale, że rodzice nie odmawiali nam w tym udziału. Można by pomyśleć, że wymuskane spotkania towarzyskie i służbowe to nuda dla dziecka, ale ja żyłam dla tych chwil. Nauczyłam się doceniać krój udanej kreacji balowej. Słuchałam najlepszej muzyki: zespołów jazzowych, kwartetów smyczkowych i prywatnych koncertów znanych artystów. Siedziałam jak motylek na płocie, podsłuchując dorosłe rozmowy o rozgrywkach korporacyjnych, kontraktach w branży nieruchomości, majątkach zdobytych i straconych, niefortunnych romansach i trudnych rozwodach. Wszystko kręciło się wokół miłości oraz pieniędzy, dwóch rzeczy, które niezmiennie mnie fascynowały, ponieważ wszyscy zdawali się oczarowani przynajmniej jedną z nich.

Po raz pierwszy posmakowałam clubbingu w wieku dwunastu lat. Nicky i ja przyjaźniłyśmy się z Kady, córką Pii Zadory, a Pia przyjaźniła się z naszą mamą, więc poszłyśmy z nią na koncert New Kids on the Block w LA. Ponieważ była znana, weszłyśmy za kulisy – i mało nie umarłyśmy.

– Idziemy do Bar One na afterparty – powiedzieli chłopcy Pii. – Chodźcie z nami.

– Musimy iść! Prosimy! Prosiiiiimy! – przekrzykiwałyśmy się z dziewczynami. Miałyśmy bzika na punkcie New Kids. Pia była spoko, więc poszłyśmy do Bar One i bramkarze wpuścili nas bez mrugnięcia okiem.

Atmosfera w Bar One dosłownie mnie rozwaliła. Czułam się jak naelektryzowana, no bo – ŚWIATŁA MUZYKA MODA ŚMIECH MUZYKA RADOŚĆ ŚWIATŁA BIAŁE ZĘBY BRYLANTY MUZYKA – były tam wszystkie bodźce, których mój mózg z ADHD nieustannie łaknął. Nie miałam pojęcia, że to fizjologiczna reakcja, wiedziałam tylko, że odczuwam coś prawdziwego, i bardzo mi się to spodobało. Jakby każda cząstka mnie ożyła – ciało, umysł, duch, skóra – i było to fantastyczne doznanie.

Niestety, kiedy chłonęłam to wszystko, wpadłyśmy na siostrę mamy. Ciocia Kyle zrobiła wielkie oczy, odciągnęła Pię na bok i coś jej nagadała, po czym zabrała nas do domu, ale wiedziałam, że muszę tam wrócić.

Jako nastolatka nie przepuściłam żadnej okazji, żeby się wyrwać z domu. Stałam się jedną z młodocianych imprezowiczek, trzęsących nocnym światkiem na początku lat dziewięćdziesiątych. Znalazłam się pod opieką tancerzy i performerów, drag queen i Harajuku Girls, dzięki czemu poznałam tajniki imprezowania jak gwiazda rocka:

1. Nawadniaj się.

2. Trzymaj fason (wstawiona – okej, schlana mniej).

3. Noś solidne buty, na przykład na platformie, i wygodne ciuchy, w których przetańczysz całą noc i z łatwością prześliźniesz się przez okno i płot.

W tamtym okresie nie piłam i nie brałam narkotyków. Odurzałam się wyłącznie zabawą. Nie szłam na imprezę, żeby się nawalić, lecz po to, by potańczyć. Alkohol i prochy to ucieczka od rzeczywistości, a ja pragnęłam rzeczywistości. Ucieczka w picie przyszła w późniejszym czasie.

Któregoś wieczoru po klubowej przygodzie z Pią Zadorą próbowałam przemycić do Bar One Nicky, naszą kuzynkę Farah i Khloé Kardashian. Khloé i Farah były smarkulami z gimnazjum, więc zrobiłam Khloé pełny makijaż, a do tego kazałam jej włożyć rudą perukę i czarny kapelusz z opadającym rondem.

– Gdyby ktoś pytał, nazywasz się Betsey Johnson – poinstruowałam.

Posadziłam Farah na czyichś barkach i ubrałam w długi trencz. Przebrania kosztowały nas tyle zachodu, że nie posiadałyśmy się ze zdumienia, kiedy nas nie wpuszczono.

– Chyba musimy przyjść z kimś sławnym – skwitowałam.

Nie spodobało mi się, że odprawiono mnie z kwitkiem przy świadkach. Postanowiłam, że to się nie powtórzy. W wieku szesnastu lat załatwiłam lewe papiery dla siebie i Nicky. Nikt nie dawał się nabrać, lecz stawałyśmy się trochę rozpoznawalne, więc bez problemu wchodziłyśmy do Bar One (obecnie Bootsy Bellows), Roxbury (dzisiejszy Pink Taco) oraz innych popularnych miejscówek.

Między szesnastym a osiemnastym rokiem życia nie miałam zbyt wielu okazji do imprezowania z uwagi na udział w sekciarskich obozach na łonie natury i wyjazdach do „szkół rozwoju emocjonalnego”. Mając kilka tygodni wolności, zachowawczo brałam udział w kameralnych balangach na plaży i domówkach, gdzie młodzież siedziała i gadała, póki nie zmuszałam wszystkich do tańca, zwłaszcza nieśmiałych i zakompleksionych. Oni najbardziej musieli się wyszaleć. Do dzisiaj to zasada numer jeden, kiedy jestem didżejem w prawdziwym lub wirtualnym świecie: balujesz z Paris, masz tańczyć.

W wieku osiemnastu lat podpisałam kontrakt z agencją modelek i myślicie, że co ludzie chcą robić po pokazie mody? Imprezować z modelkami. „Co ty nie powiesz”, burkniecie, ale pomińmy założenie, że faceci to świnie, a modelki to idiotki. Nie jest to prawdą i takie etykietowanie niczemu nie służy. Uważam, że większość mężczyzn jest z gruntu przyzwoita, a rozchwytywane modelki podróżują po całym świecie. Takie podróże to najlepsza forma zdobywania wiedzy. Większość z nich to młode dziewczęta tuż przed dwudziestką lub po niej, i czasem widać ten brak dojrzałości, ale się wyrobią. Dajcie im chwilę.

Networking – budowanie sieci kontaktów – to podstawa biznesu. Mając dwadzieścia kilka lat, osiągnęłam taką biegłość w biznesie i imprezowaniu, że ludzie zaczęli mi płacić za udział w przyjęciach. Nie wymyśliłam tego zjawiska, lecz zapoczątkowałam jego renesans. Cieszy mnie tytuł pierwszej influencerki. Dziewczęta muszą zrozumieć, jaką wartość wnoszą na imprezę. Nie sztuka stać i ładnie wyglądać, od tego są manekiny. Doświadczona imprezowiczka jest koordynatorką, negocjatorką i dyplomatką – zarazem lontem i zapałką.

Dziewczyny, znajcie swoją wartość. To nie wy macie szczęście, że jesteście na imprezie, to impreza ma szczęście, że się zjawiłyście. To samo ma zastosowanie w związkach, pracy i rodzinie.

Moje dwudzieste pierwsze urodziny w 2002 roku, podobnie jak ślub w 2021, objęły kilka dni i stref czasowych. Imprezowałam w klubach już od kilku lat, lecz miałam dosyć ściemniania bramkarzom i machania lipnym dokumentem – jakby nie wiedzieli. Robiłam w konia wszystkich, nawet siebie, i szkoda mi było na to energii. Nareszcie stałam się pełnoletnia i mogłam mieć to za sobą. Po raz pierwszy miałam zabalować na legalu, zaplanowałam więc balety na całym świecie i znalazłam na nie sponsorów. Moje wejście w dorosłość było szalonym, roztańczonym, pijackim multiwersum, które rozłożyło wszystkich na łopatki.

Ma się rozumieć, obmyśliłam wystrzałową garderobę. Okazja wymagała licznych kreacji, toteż miałam do dyspozycji całą baterię wcześniej zaprojektowanych sukien, butów na koturnach, dodatków i brylantowych diademów. Stąd wzięła się moja kultowa srebrna suknia kolczuga autorstwa Juliena Macdonalda – odwzorowana przez Kendall Jenner w 2016 roku na jej dwudziestych pierwszych urodzinach. Taka jest ponadczasowa. Włożyłam ją ponownie (nadal ją mam, a jak!) w ostatni wieczór w Marbelli w Hiszpanii, gdy byłam tam didżejką w 2017 roku.

Julien uszył ją dla mnie na moje przyjęcie pod koniec tygodnia mody w Londynie, gdzie brałam udział w jego pokazie. Szłam jako panna młoda i już suknia ślubna była powalająca, lecz na widok kolczugi zaparło mi dech w piersiach.

– Jest boska – oznajmiłam. – Ta suknia trafi kiedyś do muzeum.

Dopracowana w każdym calu, składa się z tysięcy kryształków Swarovskiego. Faluje jak tafla jeziora. Ma dekolt do pępka, więc trzeba przylepiać go taśmą dwustronną, tak aby nic się nie wymknęło, co zazwyczaj się sprawdza, dopóki nie spocisz się na parkiecie, lecz taniec w tej sukience bije na głowę kąpiel w mleku.

Przewróciłam się, biegnąc komuś na powitanie, uznałam więc, że trzeba się pozbyć kilkunastocentymetrowych szpilek. Chyba właśnie wtedy przebrałam się w powłóczystą niebieską suknię z trenem. Bez pleców, ale świetnie skrojoną. W GO Lounge w LA miałam na sobie przezroczystą różową mini obszytą ręcznie pierdylionem diamentowych koralików. Nic jednak nie przebije uczucia, gdy szalałam do upadłego w londyńskim Stork Lounge w tamtej srebrnej sukience Juliena Macdonalda.

Chciałabym, żeby każda dziewczyna czuła się tak w swoje dwudzieste pierwsze urodziny: wolna, szczęśliwa, piękna i kochana.

Niepokonana.

W nowojorskim Studio 54 miałam na sobie turkusową suknię Heatherette z kryształkami Swarovskiego. Le Cirque przygotowała wykwintny poczęstunek i cudny dwudziestojednopiętrowy tort urodzinowy. Potem było przyjęcie w Paryżu, no bo Paris, następnie w Tokio, gdzie ufundowałam wielką imprezę dla tysięcy fanów, aby Little Hiltons nie myśleli, że o nich zapomniałam. Wróciłam do LA i zorganizowałam paradę od LAX do mojego domu na Kings Road, z przyjaciółmi i bliskimi, których znam i kocham od urodzenia.

W domu było po sufit prezentów. Przyjaciele i fani z całego świata przysłali róże, pierścionki, bransoletki, pluszowe maskotki. Tyle uroczych, przemyślanych prezentów. Życzenia na kartkach, w listach i mejlach wzruszyły mnie do głębi. Pisałam podziękowania, mało mi ręka nie odpadła.

Dobranie uczestników przyjęcia to niemała umiejętność. Andy Warhol był niekwestionowanym mistrzem w tej dziedzinie. Prince przejął od niego pałeczkę i wzniósł się oczko wyżej dzięki tajemnemu składnikowi – muzyce. Zawsze to zapamiętuję, ludzi i muzykę. Siostra i kuzyni. Mnóstwo przyjaciół z dzieciństwa, takich jak Nicole Richie. Wystrzałowe matronki: mama, Kris Jenner, Faye Resnick, ciocia Kyle i ciocia Kim. Przewijały się również legendy w rodzaju P. Diddy’ego i restauratora Sirio Maccioniego. Pojawili się krewni i przyjaciele stale obecni w moim życiu, lecz także cała masa świetnych ludzi, którzy przychodzili i odchodzili, ponieważ niektóre znajomości mają ograniczony termin ważności i nie ma w tym nic złego.

Ta fascynująca zbieranina ludzi tańczyła do skleconej przeze mnie składanki. Wszyscy. Tańczyli. Było to w czasach, zanim jeszcze stałam się zawodową didżejką, ale zawsze miałam do tego smykałkę. Muzyka klubowa z przełomu tysiącleci była stworzona do szaleństw na parkiecie:

Chemical Brothers, Star Guitar

Depeche Mode, Freelove

DJ Disciple, Caught Up z Mią Cox

Funky Green Dogs, You Got Me (Burning Up)

Musiałam też sięgnąć po utwór szczególnie bliski mojemu sercu: Ultra Naté, Free.

W Bellagio w Las Vegas grał DJ AM, dlatego wiedziałam, że muzyka będzie w punkt. Chciałam, żeby ta noc nie miała końca. Przez większość dorosłego życia, jeśli spałam bez moich psów – a często nawet z nimi – dręczyły mnie koszmary, więc bałam się zasnąć. Odkładałam to, jak mogłam, przeciągając imprezę w nieskończoność – tańczyłam, piłam szampana, tańczyłam, tańczyłam, piłam, śmiałam się, tańczyłam – aż do rana, aż moje ciało błagało „Przestań, laska. Dooooosyć…”.

Ani się spostrzegłam, jak telefon zawibrował mi pod pachą.

Ktoś dobijał się do drzwi mojego pokoju hotelowego.

– Paris? Pobudka, Paris. Jedziemy na lotnisko.

Otworzyłam oczy. Pokój zawirował jak stroboskop.

– Co? Po co… dokąd… dokąd lecimy?

A potem przypomniałam sobie, że rozpowiedziałam wszystkim o skoku ze spadochronem.

O nie! Uch.

Będzie kiepsko, ale nie chciałam dać plamy. Włożyłam dres. Usta miałam wyschnięte na wiór, mimo wypicia całej butelki wody, od której mnie zemdliło, jakbym miała zwymiotować, mimo że nic nie jadłam. Może odrobinę tortu. Pochłonięta tańcem, nawet nie podeszłam do stołu. Zwykle szampan chroni przed kacem, ale wypiłam też kilka drinków, martini czy co tam ludzie piją w swoje dwudzieste pierwsze urodziny. Rozsadzało mi prawe oko. Cebulki włosów krzyczały wniebogłosy.

Nie bądź mięczakiem, nie bądź mięczakiem, powtarzałam sobie w duchu po drodze na małe lotnisko za miastem. Wiedziałam, że jeśli zwymiotuję, rozpłaczę się albo wycofam, to niektóre z towarzyszących mi osób puszczą farbę. Ktoś zrobi zdjęcie i je opyli. Część tych ludzi była zaufanymi przyjaciółmi, lecz pozostałych nie znałam zbyt dobrze lub wcale im nie ufałam, a kac zaburzył moje rozeznanie, przełączyłam się więc na tryb „nie ufaj nikomu” i próbowałam udawać przejętą.

– Jestem naprawdę wykończona – oznajmiłam. – Ja tylko… no.

Schowałam się pod kurtką i dygotałam jak mały piesek.

Dotarliśmy na prywatne lotnisko na pustkowiu za miastem. Byłam tak odwodniona i wypluta, że nic do mnie nie docierało. Coś tam „skoczysz z instruktorem bla, bla, bla – wyskoczycie na wysokości czterech kilometrów bla, bla – przez pierwsze półtora spadacie bez spadochronu, bla”. Siedzę i myślę, w co ja się, kurwa, wpakowałam. Potem założyli na mnie uprząż i sprawa zrobiła się poważna. Wytrzeźwiałam na sto procent i strach zajrzał mi w oczy.

Kiedy wystartowaliśmy tym gruchotem, reszta śmiała się i gadała – a właściwie darła się, żeby przekrzyczeć silnik. Wesoła paplanina brzmiała w moich uszach jak zgrzyt metalu po szkle. Ja tylko siedziałam. I milczałam. Zawsze cichnę, kiedy się boję, jak zwinięty w kłębek zajączek gotów do ucieczki. Świadomość, że bez względu na rozmach, z jakim żyjemy, jesteśmy tylko marnym pyłkiem, który można zmieść w jednej chwili, uczy pokory jak nic.

Gogle wciskały mi się w twarz. Byłam pewna, że zostawią ślad. Uch. Siedziałam na kolanach obcego faceta, dosłownie z nim związana, z poczuciem, że mój los znajduje się w jego rękach, i miałam ochotę uciec gdzie pieprz rośnie.

A potem otworzyli drzwi i do środka wpadł podmuch zimnego powietrza.

Nad drzwiami znajdował się napis, jaki widnieje nad wszystkimi drzwiami we wszystkich samolotach świata. Wielkimi czerwonymi literami:

NIE OTWIERAĆ

No właśnie! Bo kiedy się otwierają, nadchodzi koniec świata. Łeb ci urywa, a serce kurczy się w piersi jak uschnięty grzybek.

NIE OTWIERAĆ

Ale teraz się otworzyły.

Siedzę na ławce, w kolejce, i ilekroć ktoś skacze, pozostali się przesuwają. Ktoś wyskakuje. Przesunięcie.

Skok. Przesunięcie.

Skok. Przesunięcie.

Mój współskoczek pcha mnie coraz bliżej drzwi, wrzeszcząc: „Tak trzymaj, Paris. Będzie super, Paris. Jeszcze chwilę, Paris. Tak trzymaj”.

A potem stajemy w drzwiach. Czuję krawędź pod stopami. Wiatr jest tak głośny i porywisty, że tłumi mój krzyk, jakby ciągnął nić.

– Na trzy! – komenderuje instruktor, ale nie wiem, czy doliczył do końca. Usłyszałam tylko „jeden”, i…

Nic.

Wszystko.

Powietrze.

Światło.

Nieznośna jasność.

Zbawienny przypływ adrenaliny.

Myślałam, że poczuję, jak spadam. Jakby ziemia zbliżała się w przyspieszonym tempie. Ale nie. Wyskakujesz kilometry nad ziemią i choć spadasz prawie dwieście na godzinę, to przestrzeń wokół jest tak rozległa, a odległość tak wielka, że widzisz wszystko z perspektywy sunącego obłoku.

Nie miałam się czego złapać. Ani czego puścić.

Rozpostarłam ręce i poczułam niezmąconą radość.

Wolność.

Ekstazę.

Wszystko, czego pragniesz, a czego prochy, kasa, a nawet miłość nigdy ci nie dadzą.

Wszystkie nieustanne zachcianki spragnionego adrenaliny umysłu.

Conrad Hilton był człowiekiem wierzącym. Dużo pisał o Bogu. Bał się Boga. Chciał Go poznać. Łaknął Go całym sercem. Szkoda, że nie skoczył ze spadochronem.

Instruktor otworzył spadochron i pożeglowałam z wolna nad pustynią jak diament na srebrnym łańcuszku. Przestałam myśleć, przestałam się starać i zastanawiać.

Otaczał mnie krystaliczny błękit nieba. W oddali ujrzałam powleczone śniegiem pofałdowane góry w kolorze ochry i żółci. Bezkresna pustynia ujawniła tysiące odcieni szarości przeciętej autostradami i usianej maleńkimi kanciastymi budynkami.

Wszyscy, którzy kiedykolwiek mnie kochali lub zranili, przestali się liczyć.

Ja przestałam się liczyć.

Spokój i nic poza tym.

Stan łaski.

Opadaliśmy, kołysani wiatrem.

Uniesienie.

Triumf.

Wdzięczność.

Jestem tutaj.

Przetrwałam.

Nie boję się.

Kocham moje życie.

„Strach jest głupi. Żal też”, powiedziała Marilyn Monroe. Na ogół się z tym zgadzam. Najbardziej przerażające chwile w moim życiu często prowadziły do spełnienia. Opadanie nad pustynią w Nevadzie to tylko jeden z przykładów. Chcę przytoczyć wam kilka innych, choć wiem, że nie wszystkim spodoba się to, co mam do powiedzenia.

Wszyscy nosimy w środku te drzwi, a moje długo były opatrzone wielkimi czerwonymi literami:

NIE OTWIERAĆ

Trzymajcie się, laski. Łapiemy za klamkę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI