Miłość przyjdzie pocztą - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook

Miłość przyjdzie pocztą ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

MAGIA JEST W ZASIĘGU RĘKI!

Hanna mieszka w Sulejówku i prowadzi sklep-kwiaciarnię „Dziewanna. Ładne rzeczy”. Jest całkiem zwyczajną kobietą, która pragnie tego samego, co wszyscy – chce być szczęśliwa. Kiedy przewraca przedostatnią kartkę w kalendarzu ściennym, te pragnienia się wzmagają – tak działa urok grudnia i nadchodzących świąt. Jednak nie u wszystkich siła marzeń potrafi zakręcić kołem zdarzeń.

U Hanny – tak. Najpierw znajduje pod drzwiami piękną pomarańczę obwiązaną czerwoną wstążką. Potem – pudełko z czekoladkami. Szlachetny kamyk. Tomik poezji.

Aż wreszcie dostaje zamówienie na „najczulszy bukiet na świecie”, który ma dostarczyć… pod swój adres. Próbuje ustalić, kto stara się trafić do jej serca. Zagląda w przeszłość, by tam znaleźć odpowiedź, usiłuje przewidzieć przyszłość.

Bez efektu. Dodatkowo w bloku, w którym mieszka, zaczynają się dziać dziwne rzeczy… W kolorowej gazecie czyta: „Magia jest w zasięgu ręki”. Czego potrzeba, by jej dotknąć? Czy Hannie się to uda? A może do rozwiązania zagadki wcale nie potrzeba magii?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 48 min

Oceny
4,1 (75 ocen)
33
25
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna opowieść
10
zaphjira

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra Polecam
10
Domanska1

Dobrze spędzony czas

Przyjemnie się słuchało,prawdziwie świąteczna lektura
10
Anna-60

Dobrze spędzony czas

ok
00
duzascena

Nie oderwiesz się od lektury

milutka
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

O tym, że droga może prowadzić od gazety do pomarańczy. I nie wiadomo, co będzie czekało za zakrętem.

 

 

„Magia jest w zasięgu ręki”.

Hannie przypomniało się zdanie z artykułu, który przeczytała wczoraj w salonie fryzjerskim, czekając na swoją kolejkę. Gazeta była z tych lżejszych, kobiecych, co znaczyło, że w środku moda (Jak się ubierać, żeby wyglądać młodziej), uroda (Jak się malować, by wyglądać młodziej), kulinaria (Co jeść, by wyglądać młodziej). Generalnie każde kobiece działanie miało mieć jeden cel – utrzymanie lub przywrócenie młodego wyglądu, a to po to, by wciąż – i z powodzeniem! – istnieć na rynku. Rynku matrymonialnym, związkowym, partnerskim, damsko-męskim. Z męskich gazet dostępna była tylko motoryzacyjna, którą Hanna nawet przekartkowała, ale tam nie było żadnych rad co do wyglądu – tuning obejmował wyłącznie samochody, a nie ich właścicieli. Na stoliku leżało jeszcze jakieś czasopismo ze słowem „mężczyzna” w tytule, gdzie były co prawda różne wskazówki życiowe, ale dotyczyły one wyboru win, zegarków i perfum, czyli tego, co miało sprawić, by czytelnikom czas upływał jeszcze milej. Także dzięki temu, co polecano czytelniczkom w babskiej prasie, bo przecież ta młodość i szczupłość, to całe zewnętrze były nie dla samych kobiet, a dla tych, co będą je oglądać i dotykać, czyli mężczyzn.

Hanna nie dziwiła się temu specjalnie, w końcu ponad czterdzieści lat przebywania na tym świecie wiele ją nauczyło, ale odczuła pewien… Niesmak? Smutek? Złość? Rozczarowanie?

Może troszeczkę każdej z tych emocji, ale to było coś innego.

To był grudzień.

Dokładnie – pierwszy dzień grudnia. To znaczy wczoraj tkwiła jeszcze w listopadzie, dziś jednak następowała zmiana. Namacalna, ponieważ Hanna przełożyła kartkę w kalendarzu, który wisiał na ścianie, i teraz zamiast ozdobionych czerwonymi i brązowymi liśćmi, skąpanych w słońcu drzew oglądała bielutkie pagórki pokryte śniegiem, na którym blaskiem brylantów odbijały się promienie słoneczne.

„Magia jest w zasięgu ręki”. Ten wczorajszy artykuł dotyczył tego, że każdy okazuje się kowalem swego losu. Właściwie kowalką, bo bohaterką opowieści była kobieta, która nie lubiła swojego życia. A nie lubiła dlatego, że dokuczała jej samotność. Pewnego dnia obudziła się jednak z nagłą myślą, że przecież może zmienić ten samotniczy stan – musi tylko wyjść do ludzi. Dosłownie, to znaczy zacząć się umawiać z koleżankami, na przykład na kije, wybierać na spacery do parku i tam nawiązywać znajomości, zapisać na zajęcia, przykładowo uniwersytetu trzeciego wieku, lub przygarnąć psa i zabrać go na szkolenie. Słowem – stworzyć okazję do opuszczania mieszkania i poznawania nowych osób. Bardzo dobrze, jeśli płci męskiej. Tak się stało i już niebawem na horyzoncie, to znaczy na przystanku autobusowym, gdzie ogłoszono zbiórkę miłośników i miłośniczek pieszych wędrówek, zjawił się on. A potem to już poszło!… Najpierw nad Prosnę, bo taki był kierunek PTTK-owskiej wyprawy, a później… „Bo magia jest w zasięgu ręki”, ucieszyła się na końcu artykułu narratorka, dając do zrozumienia, że dalsze losy tej pary to wędrówka przez opromienioną słońcem dolinę ku wspólnemu szczęściu, co szczególnie ważne w przedświątecznym czasie.

Tymczasem zwyczajne życie tak nie wyglądało. Hanna dokonała co prawda aktu magii i listopad przemieniła w grudzień, ale zmiana wystąpiła tylko na kredowym papierze, na którym wydrukowano kalendarz. Może trochę tego białego blasku spłynęło na pokój, ale poza tym – bez zmian. Krajobraz za oknem nadal był tą samą jesienną smutą – nagie gałęzie drzew uginały się pod naporem wiatru, który niósł ze sobą kropelki ni to deszczu, ni to mżawki. Wilgotno, ponuro, buro. I tak od kilku dni, bez nadziei na szybką zmianę pogody.

W mieszkaniu Hanny było zdecydowanie ładniej i pogodniej, ale przecież, w myśl sugestii płynącej z tekstu, trzeba iść w świat.

Hanna wychodziła, tyle że…

Przeprowadzka do Sulejówka miała być poważną zmianą w jej życiu. Poważną w sensie doniosłości tej decyzji, a nie że będzie jak na akademii ku czci – powściągliwie i bez radości.

Tymczasem jej codzienność nie rozbłysła feerią barw i nie stała się pasmem sukcesów. Stare problemy zostały zastąpione przez nowe – to była zasadnicza zmiana.

Najistotniejszy powód decyzji o wyprowadzce stanowiło pragnienie nowego życia. Przede wszystkim – zawodowego, choć nie tylko. Do wiosny Hanna pracowała jako bibliotekarka szkolna w podstawówce na warszawskim Ursynowie. Całkiem lubiła tę pracę, bo przecież lubiła książki i dzieci. Gdyby jednak ktoś zapytał ją na studiach: „W jakim miejscu widzi pani siebie za dwadzieścia lat?”, nie odpowiedziałaby, że przy starej ławce szkolnej przerobionej na biurko biblioteczne, z widokiem na ścianę z tablicą korkową, do której przyczepiła recenzje O psie, który jeździł koleją, bo starsze dzieci już nie miały ochoty brać udziału w konkursach i nawet nie udawały, że czytają wypożyczone lektury – nie przychodziły po nie, wystarczały im streszczenia w brykach. Zatem jej życie potoczyło się nie tak, jak je zaplanowała. Choć właściwie to nie planowała życia – najpierw szła za sugestiami innych, a potem to już decydowała siła rozpędu. Hanna zgodziła się na taki los, mimo że była całkiem kumata z fizyki i wiedziała, że gdy ciało, znaczy ona, zbytnio się rozpędzi i natrafi na jakiś zakręt, to siła odśrodkowa może je wyrzucić gdzieś het, het! „Siła odśrodkowa jest rodzajem siły bezwładności i powodowana jest ruchem układu odniesienia”. Właśnie! Wszystko się zgadzało – ona, Hanna, była dość bezwładna, poruszał nią układ – najpierw mama, a później zmiany ustrojowe i ogólnoświatowe wydarzenia. Było tak: przed maturą mama zapytała, gdzie ostatecznie Hanna wybiera się na studia. Hanna lubiła czytać, lubiła przyrodę i nawet przedmioty ścisłe, ale gdy próbowała przekuć te zainteresowania w kierunek studiów, nie szło tak łatwo – to znaczy nie szło łatwo z mamą. „Leśnictwo? To dla facetów, Hanuś. Ale ich nie ma w lasach tak dużo, żebyś tam poznała kogoś odpowiedniego. Ja się po prostu martwię, że będziesz samotna”. „Biologia? No nie wiem, to taki półlekarz albo raczej półweterynarz. Co się po tym robi?” „Polonistyka? A co to, jeszcze się dobrze języka ojczystego nie nauczyłaś? Tyle czytasz, tak ładnie piszesz…” „Filologia? O, to już lepiej. Obca, więc faktycznie jest się w czym szkolić. Ale dobrze już mieć solidne podstawy, więc może wybierz rosyjską”. Nie, mama nie była opresyjna, nie przymuszała. To raczej Hanna dawała się prowadzić.

Filologia. W sumie… Wahała się, ale prawda – lubiła język rosyjski – taka ładna melodyka, takie duszeszczipatielnyje powieści. Rosyjski poznała w podstawówce, w liceum niby mogła chcieć lekcji języka francuskiego, ale: „Skoro już znasz trochę ten, to po co zmieniać? Zresztą Rosja taki duży kraj, sąsiad, od nas na Wschód nie tak daleko”. Z perspektywy Łomży brzmiało przekonująco. A potem…

Siła odśrodkowa najpierw rzuciła Hannę do pracy w liceum. Owszem, w Warszawie, dzięki pieniądzom za sprzedaż mieszkania po dziadkach, czy to jednak była praca marzeń? Nie była, ale to w końcu stabilna budżetówka, więcej wakacji, od czegoś trzeba zacząć. Tyle że całkiem szybko się skończyło, bo popyt na rusycystów topniał, szkoły oferowały naukę języków zachodnich, a wiadomo – każdy by wolał jechać na Zachód niż na Wschód. A jeszcze później Wschód przybliżył się do Polski, atakując Ukrainę, to jednak było wtedy, gdy Hanna już od kilku lat pracowała w bibliotece.

Zawsze sumiennie wykonywała swoją pracę, nie odstawiała żadnej fuszerki, ale przecież te zajęcia nie wciągały jej tak mocno jak odkurzacz z nowo założonym workiem kocią sierść z dywanu. Jakież więc było jej zdumienie, kiedy się zorientowała, że stuknęła jej czterdziestka. Kolejne lata płynęły jeszcze szybciej i w ogóle czas przyspieszył – takie odnosiła wrażenie. Kiedy i na czym upłynęły te ponad dwie dekady od momentu skończenia studiów?…

Zrobiła bilans i wyszło jej… Nie najlepiej. Stan posiadania: małe mieszkanie na dużym osiedlu – plus. Brak kredytu – plus. Zdrowie – plus. Kilka dobrych znajomych – plus. Mama – plus, wielki plus. Z minusów: brak pasji, brak spełnienia, brak faceta.

Choć nie do końca – bardzo lubiła rośliny, domowe i zewnętrzne, w bukietach świeżych i suszkach. „Plastykowała”, czyli robiła różne ładne rzeczy do domu, i dobrze jej to wychodziło. Tyle że to wszystko było hobby – obok prawdziwego życia.

Facet. Tu akurat bez niuansów – długi minus. Była sama. Nie przez cały czas, no skąd, przecież nie miała jakichś wyjątkowych problemów z relacjami – przez jej pralkę przewinęły się różne męskie skarpety, ale nie było to nic na stałe. No dobrze, na stałe to są podatki; nie były to związki na długo. Dzieliła z różnymi mężczyznami łóżko i stół, ale mimo ich fizycznej obecności odczuwała braki – takie, o których myśli przychodzą w nocy i wybudzają ze snu. Dopadają podczas jazdy metrem. Ściskają za gardło, gdy na ulicy widzi się parę bardzo zżytych ze sobą staruszków. Brak prawdziwej więzi, relacji na dobre i złe. Brak tego, o co wszystkim nam chodzi – prawdziwej miłości. I choć znała ją tylko z teorii, świetnie przeczuwała, co nią nie jest. Otóż nie było nią to, co los jej oferował. Dlaczego się tak stało? Może dlatego, że przegapiła odpowiedni czas na związek? W liceum się przede wszystkim uczyła, choć maje były takie piękne i tak mocno pachniały bzy. Wtedy się najlepiej całuje, wtedy wszystko jest takie pierwsze i takie prawdziwe. Na studiach też się uczyła, a do tego pracowała, bo życie w stolicy było fascynujące, ale też drogie. No a później to już nie było okazji, a na pewno nie takich dobrych. Ludzie się zmieniają, dorastanie tłumi w nich ufność i otwartość. Niby najbardziej liczy się uczucie i ono przecież zawsze jest poszukiwane, ale przed nie wpychają się: kalkulowanie zysków i strat bycia w związku, egoizm, wygodnictwo, wahania, nawyki, uzależnienia. Hanna próbowała miłości, zawsze jednak czuła, że to nie jest to, co by być mogło.

Zakładając, że mogłoby być. Życie ruguje ze złudzeń, ale ona przecież pamiętała dwa zauroczenia z młodych lat – Bartka i Marka. Pierwszego poznała w szkole średniej, drugiego – na uczelni. Nie dała szansy tym miłościom, rozmieniła je na drobne, pozwoliła im ulecieć. Wyjechała na studia, a Bartek został w Łomży. Potem zaś nie chciała wyjeżdżać z Warszawy do Rzeszowa, za Markiem. Świat czeka, myślała. I miłość na pewno też. Taka idealna, dopasowana do niej.

Cóż, świat czekał, ale raczej w roli biernego obserwatora, a nie otwartego kramu z miłościami do wyboru, na które by dawał dożywotnią gwarancję.

Nie była niewolnicą myśli, że kobieta bez mężczyzny nic nie znaczy, ale równie daleko było jej do stwierdzenia, że kobieta bez mężczyzny jest jak ryba bez roweru.

Po prostu – człowiek, znaczy kobieta, znaczy ona – chciałby mieć obok kogoś kochanego, zaufanego, z kim nawet szare dni miałyby jakiś pogodniejszy kolor. Mieć kogoś do porannej kawy i popołudniowej herbaty. Na długie weekendy i jeszcze dłuższe wakacje. Na czas zdrowia i choroby. By się przytulić i kochać. Kiedyś jeszcze myślała o dziecku, ale to już była przeszłość.

W ostatnie urodziny przyszło jej do głowy, że to ostatni dzwonek na odmianę losu. Że musi coś zmienić – sama, własną decyzją i czynem, i może wtedy pozna kogoś, z kim będzie jej naprawdę dobrze. Dokładnie tak, jak w tym artykule.

Po kilku dniach namysłów w stylu „chciałabym, ale się boję” doszła do paru wniosków. Nie wszystkie jej się spodobały, cóż jednak poradzić, skoro były prawdziwe.

Najistotniejszy i ten, przed którym najmocniej się broniła, dotyczył tego, że może, może (zostawiała sobie możliwość wątpienia i ewentualnego wycofania się z tego sądu) za rzadko sama decydowała o swoim życiu. Że te różne siły mogły na nią działać, bo jej samej brakowało siły wewnętrznej.

Uwierzyła jednak – i tu już bez wahania – że siła jej marzeń obróci koło zdarzeń. Teraz myślała o tym z leciutkim wstydem. Poczuła go, czytając wczoraj tę gazetową historię. Przecież wiedziała, że bohaterka artykułu jest wymyślona, że to żadna opowieść z życia, po prostu tekst, który wpisuje się w potrzebę chwili, czyli w przedświąteczne marzenia o cudach. No ale ona marzyła w końcówce zimy, nie pod wpływem chwili napędzanej świątecznym marketingiem. Był przykry luty, starszy brat listopada, ona zaś podjęła decyzję, że sprzeda mieszkanie na Ursynowie i kupi coś tańszego, a za różnicę w cenie założy firmę i będzie robiła to, co lubi i umie – wtedy jej szczęście przyciągnie jeszcze więcej innego szczęścia, bo tak to działa. Plan idealny, cóż mogło pójść nie tak?

Żyła w małym mieszkaniu, więc zmiana na skromniejszy metraż nie dawała zbytniej nadwyżki finansowej, bo im mniejszy lokal, tym większa cena za metr. Trzeba zatem było szukać czegoś na obrzeżach, ale przecież Ursynów to nie było centrum stolicy. Padło na miejscowości podwarszawskie. Zaczęła od kierunku wschodniego, bo tu Warszawa „kończyła się” najszybciej, więc odległość od centrum była najmniejsza. Sulejówek. Jaka ładna nazwa. I to przecież miasto Marszałka. Zielone miasto, jak przeczytała na jednym z przystanków autobusowych, opodal osiedla, na którym znajdowało się mieszkanie na sprzedaż. Osiedle ładne, całkiem, całkiem. Budowane w czasach, gdy nie wykorzystywano każdego centymetra kwadratowego, żeby postawić jak najwięcej bloków. Wojskowe, ale to już przeszłość, podobnie jak złoty czas budynków i obiektów, które dawniej stanowiły serce tego terenu – kasyna i basenu. Szarzały i niszczały, dokoła jednak było dużo zieleni. Można tu było złapać oddech, zwłaszcza że blisko piękny las i ogródki działkowe. Las co prawda był na terenie dawnego poligonu carskiego i teraz też go anektowało wojsko, ale podobno te tabliczki zakazu wejścia to tylko pro forma, jak zapewniła agentka z biura nieruchomości. Dodatkowym – ogromnym – plusem było to, że na głównej ulicy miasteczka (fakt, już nie tak ładnej i w ogóle niekojarzącej się z zielenią czy Piłsudskim) oferowano lokal do wynajęcia.

Czy można było nie iść w to jak w dym?

Pewnie tak, ale ona poszła. Nawet dosłownie, bo oględziny przypadły na dni na plusie, a prawdziwe życie, już po podpisaniu dokumentów, na czas, gdy ściął mróz i do pieców trafiło to, co ludzie mieli pod ręką. Piekły ją oczy, szczypało w gardle, aż jej łzy pociekły.

A może to było nie od smogu, a ze strachu, że jednak nie wybrała najlepiej? Albo nawet całkiem źle? Że trzeba było się trzymać tego, co znane i pewne, i że tak się kończy chojrakowanie. „Chojrakujesz”, powiedziała mama, od urodzenia mieszkająca w Łomży, a od pół wieku w tym samym mieszkaniu. Mama, która całe zawodowe życie przepracowała w sekretariacie spółdzielni mieszkaniowej „Świt”. Życie prywatne zaś spędziła u boku jednego i tego samego mężczyzny – ojca Hanny.

Ostatecznie jednak nadeszła wiosna, zieleń przykryła brzydotę, pyły PM 10 i PM 2,5 odfrunęły, a Hanna się urządziła w swoim mieszkanku na parterze i otworzyła sklep. „Dziewanna. Ładne rzeczy”. Na pieczątce wyglądało jeszcze ładniej niż na szyldzie, bo było tam jej imię i nazwisko – Hanna Dziewańska.

Na półkach z bielonej sosny poukładała własnoręcznie robione ozdoby i takie, które udało się jej wyszukać w czasie wyjazdów do mamy. Ludzie bez sentymentów pozbywali się przedmiotów po dziadkach, ona zaś z czułością je czyściła i odnawiała. Oprócz tego miała w ofercie kwiaty doniczkowe i sezonowo – cięte, a także usługę przygotowywania bukietów i wiązanek, choć to niejako obok.

Wystartowała drugiego maja. Mogła poczekać do czwartego, no bo wolne, wiadomo, że dużo osób wyjeżdża, ale już chciała poczuć ten dreszcz emocji bycia na swoim. Włożyła najładniejszą sukienkę w pięknym lawendowym kolorze, podkreślającym barwę jej zielonych oczu, fantazyjnie upięła brązowe włosy, zrobiła delikatny makijaż i użyła ulubionych perfum pachnących nieokiełznaną, dziką dżunglą. I jeszcze przed wyjściem z domu pogłaskała po trąbie słonika z zakrętki od flakonika – na szczęście.

Nie sądziła, że tak szybko ktoś przyjdzie, przecież to był pierwszy dzień pracy Dziewanny. Jeszcze przeglądała papiery i była nimi tak zaaferowana (oraz przestraszona – nie przypuszczała, że trzeba mieć tak mężne i waleczne serce, by w kraju nad Wisłą prowadzić działalność gospodarczą), że dopiero gdy usłyszała „dzień dobry”, podniosła głowę. Kobieta, chyba nieśmiała, bo patrzyła w podłogę.

– Chciałabym zamówić kwiaty.

Cudownie, to dobry znak, pomyślała, no i przecież miała zdolności florystyczne, potrafiła wyczarować piękne bukiety, a maj oferował taki wybór zapachów i kolorów.

– Oczywiście. Ma pani jakieś szczególne życzenia? Na jaką to okazję?

W głowie już komponowała konwalie z fiołkami albo róże z goździkami, a może margaretki i alstromerię?

– Na grób. Wiązanka na grób.

Uśmiech spełzł jej z twarzy. Pierwsze zamówienie, pierwsza klientka. Zła wróżba, a poza tym ona nie potrafiła pracować ze smutnym człowiekiem. W ogóle nie wzięła pod uwagę takiej możliwości, by robić bukiety pożegnalne. Tak ostatecznie pożegnalne.

– Taak. Tak, oczywiście. Na kiedy?

Kobieta podała datę za trzy dni. Hanna pokiwała głową i zapewniła ją, że wiązanka będzie czekała. Nie poprosiła o zaliczkę i nie zapytała o żadne szczegóły. Kobieta odwróciła się jeszcze w drzwiach i poprosiła cicho:

– Niech będzie ładna, dobrze?

– Dobrze – odparła Hanna, nie podnosząc wzroku znad papierów.

Wzdrygnęła się. Dlaczego właśnie teraz jej się to przypomniało? Pierwszego grudnia? Sklep jakoś dawał sobie radę, choć miała śmielsze marzenia. Co do poznania jakiegoś miłego faceta, tu też pozwalała na początku wyobraźni brykać, ale teraz jej imaginacja raczej powłóczyła nogami.

Spojrzała na zegar – było wpół do dziesiątej, czas, by wyruszyć do pracy.

Poszła do przedpokoju, wciągnęła na stopy kozaki – ładne, skórzane, na delikatnym obcasie, zielone. Nie chodziła w czarnych butach, nie miała nic czarnego. Może i praktyczne, ale też trumienne, a ona przecież była optymistką – wciąż i pomimo. Zdjęła z wieszaka płaszcz; brązowa wełna miło ją otuliła. Do tego własnoręcznie wydziergane czapka, rękawiczki i szalik. Spojrzała w lustro. Wyglądała ładnie. Różnokolorowa włóczka w barwach ciepłej jesieni podbijała jej urodę.

– No i co z tego, skoro nikt tego nie docenia? – rzuciła odbiciu w lustrze.

Odbicie smutno pokiwało głową.

Cóż, ten dzień nie zaczął się dobrze. Nie była przesądna, ale bardzo lubiła te drobne, naprawdę drobne gesty losu, które mogła interpretować jako uśmiech w jej stronę. Na przykład autobus, którego kierowca chwilę na nią poczekał, ostatnia babeczka w cukierni – jakby była właśnie dla niej, nagłe przejaśnienie w dniu pełnym chmur.

– No, losie – wyszeptała do siebie, przekręcając zamek w drzwiach. – Dawaj coś. Choćby drobiazg.

Nacisnęła klamkę i już miała zrobić krok przez próg, kiedy zobaczyła, że na wycieraczce leży…

Pomarańcza. Idealnie kulista, spora, obwiązana czerwoną wstążką pomarańcza.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Najlepsza definicja człowieka: istota, która do wszystkiego się przyzwyczaja.

Fiodor Dostojewski

Ale czy przyzwyczajenie jest dobre?

 

 

Czy to możliwe, żeby tak pamiętać, choć widziało się kogoś tylko przez chwilę?

Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Na wiele innych, dużo bardziej skomplikowanych – tak, a na takie, które dotyczyły prostych spraw – nie.

Skończył studia, doktoryzował się – z sukcesem. Był naprawdę dobrze wykształcony, tyle że – tak go czasem nachodziło – ta wiedza nie zawsze przekładała się na codzienność. Właściwie to rzadko się przekładała. Niektórzy wybierali zawody mocno związane z życiem, innymi ludźmi, wymagające śledzenia współczesności. Jego praca była inna.

Dziś czuł się zagubiony. Zestresowany. Niepewny. Chciałby i się bał. Ależ to było kobiece! Nie, nie było, to nieprawda, że niepewność jest domeną kobiet, a mężczyźni muszą być twardzi i zdecydowani. Te zmiany w stereotypowym postrzeganiu obu płci wyłapał, choć w teorii. Dużo czytał, był na bieżąco z przemianami społecznymi. Też teoretycznie. Praktykę miał niezbyt bogatą, bo najpierw studia, potem także studia, tyle że oczko wyżej, a później…

Później kobieta. Ta jedna, bardzo ważna. Zachorowała. Diagnoza jak wyrok. Stwardnienie zanikowe boczne. Czy się zastanawiał, co dalej? Nie, to był odruch. I bardzo dobrze, że go miał, bo gdyby wiedział to wszystko, czego potem doświadczył…

Miłość czasem wyprzedza myślenie, często wyprzedza kalkulowanie. Można powiedzieć, że to ryzykowne. On myślał, że to cud. Człowiek, istota myśląca, a on był bardzo myślący, robi coś bardzo emocjonalnego. Taka jest siła uczucia.

Trudno byłoby im mieszkać u niego, bo miał dwupokojowe mieszkanie. Ona – też. Postanowił poszukać czegoś pod Warszawą. Kiedy zobaczył ten dom, od razu wiedział – to jest to. Ona również tak czuła. Spieniężyli oba mieszkania, przeprowadzili się do miejsca jak z bajki.

Bajka trwała cztery lata i siedem miesięcy. Nie, nikt postronny tak by nie nazwał ich życia – coraz trudniejszego, wymagającego od pewnego momentu stałej obecności opiekunki. Ale wciąż były poranki w ogrodzie, wieczory przy kominku, rozmowy, trzymanie za rękę i nadzieja.

I nawet to spotkanie tego nie zmieniło. Choć…

Myślał o tej drugiej kobiecie. Z przelotnego spotkania, a nawet nie spotkania, tylko zauważenia, zrobiło się coś…

Nie umiał tego nazwać. Nie był w tym dobry. Z czasem, gdy w domu, z nią, tą obok, było gorzej i gorzej, obraz tamtej dodawał mu otuchy. Coraz więcej do niego dokładał, dobudowywał historię.

Nonsens, tak sobie mówił. A właściwie dlaczego nie?, kontrował od razu. Przecież to wszystko tylko myśli, nikogo nie ranią. Później zaś…

To było już po jej śmierci. Porządkował gazety. Kupował ich dużo, żeby mogła czytać, kiedy jeszcze dłonie potrafiły utrzymać papier. Potem opiekunka kartkowała dla niej kolorowe czasopisma.

Długo nie potrafił ich wyrzucić. Dopiero niedawno się do tego zabrał. Niektóre przeglądał. Na przykład to, w którym był artykuł ze zdaniem, że „magia jest w zasięgu ręki”. Uśmiechnął się pod nosem – wyrozumiale i z czułością. Ze smutkiem też – choroby nic nie mogło powstrzymać. Ona przegrała, oboje przegrali. Skoro medycyna ustąpiła chorobie, magia również nic by tu nie zdziałała.

To zdanie jednak z nim zostało.

I, choć nigdy by się o to nie posądził, zrobił to, co zrobił.

 

*

 

– Plany? No klasyczne. To znaczy tradycyjne. – Hanna nie potrafiła się skupić. Wciąż myślała o tej pomarańczy na wycieraczce. Gdyby to był sam owoc, to mogłaby pomyśleć, że ktoś go zgubił. Wypadł z siatki, potoczył się pod jej drzwi, i już. Ale ze wstążką? Do tego czerwoną? A może ten wariant wciąż był możliwy – to miał być prezent, ale dla kogoś innego, nie dla niej. Owszem, osobliwy, choć może wcale nie? Może to któreś z jej sąsiadów zgubiło? Musiało tak być, bo jak inaczej? Pewnie ci z naprzeciwka. Takie miłe małżeństwo. On miał ze sto lat, to znaczy na pewno ponad dziewięćdziesiąt. Wyglądał jak uroczy krecik – był drobny, twarz też miał niedużą, do tego małe oczy schowane za bardzo grubym, szkłami. I prawie zawsze się uśmiechał. Ona była zdecydowanie młodsza – góra siedemdziesiątka. Zawsze, ale to zawsze w butach na koturnach i wąskiej spódnicy idealnie do kolana. Wyglądali razem tak miło. O nim sąsiedzi mówili „Kapitan”, ponieważ służył w wojsku. O niej – pani Krysia, po prostu. Mimo takiej przeszłości zawodowej – jego, i upodobaniom modowym – jej, to ona nosiła w tym małżeństwie spodnie. Może to z racji wieku? Przy mężu wręcz tryskała młodością. Choć on był bardzo bystry i wciąż miał jasny umysł. Hanna rozmawiała z nim kilka razy i mimo że były to kurtuazyjne pogawędki, wyraźnie czuła, że pod tą naznaczoną upływem czasu powłoką kryje się całkiem niestary duch.

Może więc to on kupił dla niej? Na przykład na imieniny? Zerknęła w kalendarz – piąty grudnia, wtedy Krystyny świętują. Pasowałoby. Może ciut za wcześnie, ale starsi ludzie lubią wszystko planować z wyprzedzeniem. Wczoraj wychodził, widziała go przez okno. Ona, znaczy jego żona, też wychodziła, więc również pasuje. No ale jak ich o to zapytać? Jeśli to naprawdę któregoś z nich, to zepsuje niespodziankę temu drugiemu.

– …może jednak tak? Jak myślisz?

– Słucham? – Nie wyłapała sensu wypowiedzi mamy. Właściwie to nie wyłapała nawet pojedynczych słów. Może powinna wypijać kawę już w domu, a nie dopiero w pracy? Albo chodzić wcześniej spać? A może iść do lekarza, bo to jakieś zaburzenia? Na przykład skradająca się menopauza? Albo, co gorsze, jakieś problemy z głową? Przecież tata zmarł na udar.

– Pytam, kiedy do mnie przyjedziesz. Czy w Wigilię, czy dzień wcześniej?

– Właściwie to myślałam, że ty przyjedziesz do mnie. Nowe mieszkanie, nowa praca. I wiesz, ludzie do końca kupują ozdoby, prezenty, kwiaty. – Taką Hanna przynajmniej miała nadzieję. – Więc dwudziestego czwartego będę pracowała.

– Ale jak to: ja? Przecież zawsze ty przyjeżdżałaś do mnie. – W głosie mamy brzmiało zdumienie.

No tak. Siła tradycji.

– Mamo, ale ten rok jest inny. Zauważyłaś? – Hanna zapytała miękko, choć trochę się zdenerwowała.

– Inny. No każdy jest inny. „Nic dwa razy się nie zdarza”. Znasz to, prawda?

– Znam. Ale to chyba o czym innym.

– O życiu, córeńko, o życiu. To jak będzie?

– Noo… Będzie trudno, mamo. Przecież wiesz, jak działa handel. Nie mogę tak po prostu zamknąć Dziewanny. Klienci poczuliby się urażeni, a urażony klient nie wróci.

– Niby tak. – Mama zgodziła się dość pogodnie, co Hannę zdumiało. – Ale jakby to miało wyglądać? Że przyjadę, no nie wiem, dwudziestego trzeciego na przykład?

– Na przykład. – Hanna wciąż nie mogła przyswoić tego sukcesu negocjacyjnego. Zastanawiała się nad tegorocznymi świętami i odkładała rozmowę o nich, przeczuwając, że będzie trudna, a tu się okazywało, że wcale nie tak bardzo.

– Ale wiesz, te ostatnie dni są napięte. Trzeba zrobić zakupy, ugotować…

– Mamo, ile my we dwie zjemy?

– No…

– A do tego ja nie jem mięsa, więc na przykład ryba odpada. I pasztet. I pieczeń. Zresztą mamy to już przecież przerobione.

– Jesteś moim dzieckiem, przecież wiem, co lubisz, a czego nie – obruszyła się mama. – Mimo wszystko pewne przygotowania trzeba poczynić. Barszcz nastawiać, ciasto na pierniki, kapustę…

Mama swoje, więc Hanna też postanowiła wejść w ten tryb – słabego uwzględniania rozmówcy.

– To zróbmy zamianę – weszła jej w słowo. – Ja po ciebie przyjadę, dzień przed Wigilią. Po pracy, wieczorem, żebyś miała czas na przygotowania w kuchni. Obrócimy przed północą.

– Eeee… Ja to już jestem za stara na takie roszady. Chodzę do łóżka wcześniej.

– Odeśpisz. Będziesz spać do woli, w końcu świętuje się podczas kolacji, nie podczas śniadania.

– Wiesz, że budzę się jak ranny ptaszek.

Hanna wiedziała. Ona też tak kiedyś miała, a teraz jej zegar coś się rozregulował. Może naprawdę powinna iść do lekarza?

– Trudna sprawa, córeczko, naprawdę. I to twoje mieszkanie nie za duże. – Mama była uprzejma, ale nadal nieprzekonana.

– Pięćdziesiąt metrów. Wcześniej mieszkała tu rodzina z dwójką dzieci.

Hanna zastanawiała się, jak wyglądała ich codzienność, ale przecież ludzie mieli jeszcze mniejsze mieszkania. Zresztą całkiem zgrabnie powydzielali kąty, tak, żeby każdy mógł mieć coś swojego. Zrobił się z tego kolorowy patchwork, ale udany. Ona postawiła na białe ściany i otwartą przestrzeń, choć pozastawiała ją kwiatami. Po dłuższych rozważaniach zostawiła jednak trzeci, dorobiony pokój. Pokoik właściwie. Sypialenkę, w której mieściły się łóżko i szafka nocna. „To dla skrzata?”, zaśmiała się mama, kiedy zobaczyła tę klitkę. Hanna odparła, że dla gościa, bo przecież ma różne koleżanki, ale szczerze mówiąc, kiedy zostawiała taki układ, to jej główną motywacją była mama. Teraz sześćdziesięciosiedmioletnia, no ale czas biegnie tylko do przodu. I chociaż mama wciąż była na chodzie, to na pewno niebawem coś się w jej organizmie popsuje. Wtedy ten pokój będzie potrzebny, zwłaszcza gdyby Hanna jednak się z kimś związała i nie mogła często jeździć do Łomży. Poza tym teraz na miejscu trzymała ją jeszcze Dziewanna. W takim układzie metraż byłby za mały, żeby znalazło się tu miejsce dla tego jedynego, zresztą w sumie choć raz to ona mogłaby pomieszkiwać u faceta.

– Czasy trudne, co się dziwić. Przyznasz jednak, że nasze, to znaczy moje mieszkanie, duże, ma przewagę.

Prawda. Łomżyńskie lokum miało prawie osiemdziesiąt metrów kwadratowych. Jak na czas młodości Hanny – luksus, a i teraz naprawdę niezły wynik, to znaczy metraż.

– Miałoby, gdybyśmy zamierzały kogoś zapraszać. A nie zamierzamy, prawda?

– A nakrycie dla niespodziewanego gościa?

Może mama też miała jakieś problemy z głową? Żeby przeliczać metry na osobę, która jest symboliczna?

– Mamo, ja się zaczynam o ciebie martwić.

– Zupełnie niepotrzebnie.

Drugi wariant był taki, że mama nie lubiła się ruszać ani z domu, ani z Łomży. Jeszcze z tatą jeździła na różne wycieczki, bliższe, dalsze, bo jego ciągnęło w świat, ale od jego śmierci, czyli od pięciu lat, osiadła. Najpierw to było naturalne – smutek, w końcu tyle lat razem, ale przecież życie się nadal toczyło, a mama jakby się poddała. Ostatnie miesiące były dla Hanny trudne, bo ciągle coś – notariusze, remonty, przeprowadzka. Nie miała czasu, by się interesować, tak czynnie, mamą. Wstyd, ale ostatni raz była u niej w wakacje. Dzwoniła, owszem, przez telefon jednak wiele umyka – człowieka się słyszy, ale nie widzi. Zaniedbała mamę, zajmując się sobą, i przeoczyła sygnały matczynego osuwania się w starcze otępienie. W apatię. W zasiedziałość. Aż ją coś teraz zakłuło koło serca.

– Mamo… Słuchaj, to naprawdę dobry pomysł. Przyjadę, spakujemy wszystko, czego potrzebujesz. Możesz przygotować swoje ulubione potrawy wcześniej, zabierzemy je ze sobą. Może mam nieduże mieszkanie, ale czeka tu na ciebie oddzielny pokój. A dokoła las i inne fajne miejsca na spacery. Porobimy sobie wycieczki, możemy się też wybrać kawałek dalej, na przykład nad Świder. Zostaniesz dłużej, aż do Nowego Roku.

Hanna zdumiała samą siebie. Nie zamierzała spędzić z mamą aż tylu dni. Święta – jasne, w końcu obie były samotne, ale sylwester?… Kilka miesięcy temu wyobrażała sobie, że…

– Głupia.

– Słucham?

Hanna coraz częściej mówiła do siebie. Przyzwyczajenie samotnych ludzi. Teraz też się jej wyrwało. Dobrze, że mama nie dosłyszy. Tak, te wspólne dni są im potrzebne. Namówi mamę na wizytę u lekarza, z tym słuchem także trzeba coś zrobić.

– To co, jesteśmy umówione?

– Zasadniczo… tak. To znaczy w ogólnym zarysie. Z tym że nie wiem, jak to będzie z tym czasem poświątecznym, to znaczy po Bożym Narodzeniu. Nie chcę ci przeszkadzać, bo pewnie masz jakieś plany. Wy, młodzi, to żyjecie inaczej. Jakieś wyjścia, imprezy, zabawy.

Hanna nie miała planów. Jej trzy przyjaciółki, z którymi spotykała się przede wszystkim na wspólnych spacerach, były zamężne. Poznały się jeszcze w liceum. To znaczy wtedy, kiedy Hanna uczyła w liceum. W szkole odbywała się aukcja charytatywna na rzecz jednego z uczniów, który zachorował na białaczkę. Hanna się dołączyła, oczywiście, ale, nie ma co tego ukrywać, ciągnęło ją tam także dlatego, że konferansjerkę tej imprezy prowadził znany aktor, prywatnie ojciec jednego z uczniów. Bardzo dobrze mu szło, sprzedawał wszystko z dużym przebiciem. O obraz, akwarelę przedstawiającą górski pejzaż, licytowała się z trzema mamami. Ostatecznie to ona wygrała i bardzo się ucieszyła. Akwarelka była piękna, uścisk dłoni aktora elektryzujący, a w sercu radość, że pomogła. Potem zaczęła rozmawiać z tymi mamami i jakoś tak od słowa do słowa – zbliżyły się do siebie. Nie uczyła ich dzieci, mogły się zakumplować. Jedna z nich, Aśka, rzuciła hasło do wspólnych spacerów. „Spacery po okolicy”, tak nazwały swoją grupę na Messengerze. Zaczęły się umawiać. Najpierw rzeczywiście rekreacyjnie – do Lasu Kabackiego, Powsina, potem też do kina czy teatru. Były razem na kilku wyjazdach. Bardzo je polubiła, cieszyła się, że ma w Asi, Oli i Iwonie wsparcie, choć jednocześnie czuła lekkie wyobcowanie. Jako jedyna z nich nie miała rodziny. Rytm życia jej przyjaciółek wyznaczały szkolny harmonogram, potrzeby dzieci i mężów. Zanim się umówiły, zawsze musiały pozaglądać w kalendarze i sprawdzić, czy ustalony termin nie koliduje z ortodontą, rehabilitacją, wizytą u babci, zawiezieniem na urodziny do kolegi lub koleżanki i tak dalej. Hanna była wolna. Wolność była dla niej ważna, od dziecka miała taką potrzebę. „Wolny jak ptak” – jakie to ładne powiedzenie, myślała, patrząc przez okno swojego pokoju w łomżyńskim mieszkaniu. Bywało jednak, że czuła się jak w klatce. To różnica pokoleniowa w wychowaniu – kiedy ona była mała, dorośli mieli swoje światy i swoje sprawy. Dzieci stanowiły świat odrębny. Opiekowano się nimi, oczywiście, ale na przykład kiedy do rodziców przychodzili goście, to Hania zostawała w swoim pokoju – po tym, jak już ładnie się przywitała. Zdarzało się, że rodzice jeździli na urlop we dwoje, a ona, w tym samym czasie – na kolonie. Wtedy jej to nie dziwiło, bo tak było, i już. Zdziwienie przeżywała teraz, słuchając opowieści przyjaciółek. „Rodzicielstwo bliskości” – blisko było pod każdym względem. W takich chwilach Hanna utwierdzała się w przekonaniu, że macierzyństwo nie jest dla niej. Nie poradziłaby sobie z tym ciągłym balansowaniem między potrzebami dziecka a swoimi. A pewnie jeszcze zostałaby samotną matką, w końcu wszystkie jej związki się pokończyły. Tak, wolność była dla niej ważna. Być jak ptak – swobodny, lekki.

To dlaczego czasem czuła, jakby nosiła w klatce piersiowej jakiś ciężar? Teraz też ją przygniótł.

– Nie mam planów. To czas dla nas. Dla mnie i dla ciebie.

Ciężar jakby trochę zelżał.

– Och, córeńko…

Tak, zrobiło się jej lżej. Empatia uskrzydla.

– To bardzo miłe, ale jeszcze o tym porozmawiamy. To znaczy o szczegółach, bo oczywiście jesteśmy umówione.

– No to bardzo się cieszę, naprawdę.

Sprawa przyklepana, choć niepokój o mamę się nie rozmył. Hanna czuła, że coś się psuło, i martwił ją ten stan.

– Słuchaj, tak na koniec, delikatnie, bo ja wiem, że ty, że tobie… Nie ma przypadkiem jakiegoś pana obok? Albo na horyzoncie?

Hanna stężała. Wciąż nie lubiła tego tematu. Kiedyś bardziej, ale kiedyś mama pytała o to częściej. Gdy Hanna była sama, zainteresowanie dotyczyło tego, kiedy mogłoby się pojawić męskie towarzystwo obok niej. Gdy takie już zaistniało, pytania dotyczyły fazy związku, czyli: „kiedy ślub”. No i zdenerwowanie obustronne, bo ślub był daleko lub jeszcze dalej. Czasem Hannie na nim nie zależało, ale czasem… Mama zaś denerwowała się jej nerwami. Oraz chyba tym, że Hannie życie się „nie układa”. „Układa, tylko inaczej niż tobie”, odpowiadała. I znów – czasem była w tym tylko szczera konstatacja, a czasem… Tak, pierwszy grudnia.

– Mamo, myślałam, że mamy to już za sobą. – Westchnęła.

– Ale co mamy za sobą?

Ponieważ głos mamy brzmiał szczerze i zupełnie niezaczepnie, Hannie znowu zrobiło się nieswojo. Może to starcze zaniki pamięci? Mama zawsze lubiła słodycze i tłuste potrawy. Jej kotlety pławiły się w tłuszczu, piure było obficie okraszone skwarkami, zupy doprawione śmietaną, ciasta upstrzone cukrowymi ozdobami. Taki sposób żywienia musiał mieć swoje konsekwencje.

– No te wszystkie pytania o przyszłość i o facetów, i…

– A, to! No tak, oczywiście. Wiem, że bywałam… zbyt dociekliwa. Może nawet wścibska albo nietaktowna. Oczywiście zawsze z troski, ale… W każdym razie było, minęło. Zapytałam tak, jakby to ująć… kurtuazyjnie. Nie, to złe słowo, przecież jesteś moją córką, a nie kimś obcym. Zapytałam z życzliwą ciekawością. Tak, właśnie tak.

– Z życzliwą ciekawością – powtórzyła Hanna. Nie to, żeby wykluczała taką postawę u mamy, przecież wiedziała, że w gruncie rzeczy jej rodzicielka ma wspaniałe serce, tylko czasem zbyt stereotypowe poglądy na życie.

– Absolutnie! Wiesz, to tak samo, jakbyś ty mnie zapytała o to, jak mi się życie układa. Prywatne.

Hanna czasem pytała. O najbliższą przyjaciółkę mamy, Lonię. Zawsze wtedy słyszała: „Po staremu. Co tam u nas może być nowego?”. Fakt. Dwie wdowy z jednej klatki.

– No tak. To co tam u Loni?

– U Loni? Dobrze, całkiem dobrze. Nawet bardzo dobrze. Ostatnio spore zmiany, bo…

Dzwoneczek zawieszony u drzwi zachybotał się i wydał z siebie miły dźwięk. Ten drobiazg Hanna też przywiozła z wyprawy do Łomży. Odczyściła go i naprawiła bijak. Tak się fachowo nazywa, choć ona wolała inne określenie – serce. Zatem – serce tego dzwonka było pęknięte. Bez serca – wiadomo – dzwon zostanie głuchy. Namęczyła się; klejenie nic nie dało, dopiero lutowanie pomogło. Potem trzeba było jeszcze wyszlifować nierówności i odpowiednio zawiesić bijak, żeby dobrze uderzał o wieniec płaszcza. Dokształciła się wtedy z ludwisarstwa.

W progu stanęła dziewczynka. Hanna ją znała. To była Malwina z jej klatki. Widywała ją, gdy wcześnie rano całą trójką, z mamą i tatą, wychodzili z bloku. Rodzice chyba pracowali w Warszawie, bo oboje późno wracali do domu. Hanna zastanawiała się, z kim wtedy dziewczynka spędza czas. Doszła do wniosku, że z opiekunką, bo gdzieś z góry, chyba właśnie z drugiego piętra, więc być może od Zyskowskich, bo raczej nie od Kolorowej Łucji, schodziła mniej więcej pięćdziesięciolatka, która wyglądała jak niania. Hanna, mimo że nie miała przecież własnych dzieci, więc wiedzy praktycznej co do opiekunek jej brakowało, to jednak oglądała kiedyś film o niani. Uwielbiała Emmę Thompson i nie przegapiła żadnej produkcji z jej udziałem, tej również, choć było to kino familijne, które jej nie pociągało, podobnie jak filmy o singlach raczej nie przyciągały dzieciatych. Choć kto wie. W każdym razie Thomson była tu Nianią McPhee. Nianią rejonową, brawurową i… osobliwą. Podobnie jak ta, która doglądała małej Zyskowskiej. Tyle że wygląd Niani McPhee się zmieniał, odpowiednio do zachowania dzieci, a niania sulejówecka pozostawała niezmienna – gdyby miało być tak jak w filmie, toby znaczyło, że Malwina musi być bardzo psotna i krnąbrna – a nic na to nie wskazywało.

– Dzień dobry. – Dziewczynka zawsze się z nią ładnie witała. Dobrze wychowana, myślała Hanna. No właśnie. Nigdy co prawda nie porozmawiała z nią dłużej, bo nie było okazji, ale te powitania sporo mówiły. Rano Zyskowscy wsiadali do zaparkowanego na podwórku auta. Terenówka, nowa, błyszcząca. Droga na pewno. Dlatego Hanna się czasem zastanawiała, jaki jest powód tego, że oni wciąż mieszkają w bloku. Zresztą rodzice Malwiny wyglądali na majętnych, jeśliby oceniać po stroju. To może być zwodnicze, choć częściej chyba w drugą stronę, bo naprawdę bogaci potrafią nie przywiązywać uwagi do ciuchów. Lub inaczej – nie budować swojej pozycji wyglądem i ubraniem. Na przykład ci ludzie z Doliny Krzemowej. Japonki, luźne T-shirty i bermudy ze spranej bawełny. Zyskowscy zawsze w pośpiechu, nawet schodzili szybko, energicznie. I często pokrzykiwali ponaglająco na córkę, która chyba żyła w innym świecie niż oni. Zamyślona albo rozbawiona, nieulegająca presji otoczenia. Hanna pomyślała kiedyś, że ta mała kojarzy się jej z bohaterkami książek Astrid Lindgren.

Dziewczynka przechadzała się wzdłuż półek. Niczego nie wzięła do ręki, ale widać było, że z zainteresowaniem przygląda się przedmiotom.

Hanna nie chciała jej peszyć pytaniami. Ona sama, gdy sprzedający do niej podchodzili i mówili: „Czy mogę jakoś pomóc?”, drętwiała. Przecież jest dorosła i gdyby uznała, że potrzebuje pomocy, toby o nią poprosiła. A skoro nie prosi, to znaczy, że albo nic się jej nie podoba, albo niczego jeszcze nie wybrała.

No ale to było dziecko. Ile ona mogła mieć? Z dziesięć lat? To właściwie dlaczego była teraz w sklepie, a nie w szkole? Dzień powszedni, lekcje przecież się chyba odbywają, żadnego święta nie ma.

– Mamo, mam klientkę, muszę kończyć. – Hanna wbiła się w środek opowieści, w której już dawno się pogubiła. – Zadzwonię potem, dobrze?

– No oczywiście. To dbaj tam o siebie, córeczko. Pa. – Mama się rozłączyła.

Hanna podeszła do małej.

– Cześć. Jak się masz?

– Dobrze, dziękuję.

Tak, Malwina była naprawdę dobrze wychowana.

– Rozglądasz się za czymś konkretnym czy tylko tak wpadłaś? To oczywiście okej, oglądanie jest przecież takie przyjemne, prawda?

– Prawda. Lubię oglądać. Ładne tu są rzeczy. Takie inne. Inne od innych. I od… – Zawahała się, ale dokończyła: – Tego, co lubią rodzice.

– A co lubią rodzice?

– No… Rzeczy nowe. Prestiżowe. – Zaśmiała się, trochę zawstydzona.

Hanna też się uśmiechnęła. Zastanawiała się, czy mała zna znaczenie wyrazu, którego użyła.

– Prestiżowe… Czyli właściwie jakie? – Patrzyła na dziewczynkę z serdecznością. Było w tej małej coś takiego, co…

– Pokazujące luksus. Pozycję. Żadne łachy jak u hipiski Łucji. Albo badziewie jak w lumpach.

Hannę jednak zatkało. Owszem, mogło być tak, że mała po prostu powtarzała to, co usłyszała w domu, ale w tych niebieskich oczach widać było inteligencję.

– Znaczy tata tak mówi. Ja lubię panią Łucję, ona jest taka wesoła i kolorowa.

Kolorowa Łucja, Hanna tak, na swoje potrzeby, nazwała sąsiadkę.

– A pani wie, kto to hipiska?

– Wiem. Człowiek, który lubi wolność. Naturę, innych ludzi i…

Na końcu języka miała, że seks, bo w takiej parze to szło – jak hipisi, to i wolna miłość, ale nie dokończyła, choć skoro mała zna takie wyrazy, jakie już padły, to na pewno wie i o seksie.

– O, to tak jak ja. Może ja też jestem hipiską? Tata mówi, że pani Łucja jest waria… – Teraz to Malwina urwała. Speszyła się. – Ja tak nie myślę, zupełnie nie.

– Ja też nie.

Hanna znała swoich sąsiadów dość pobieżnie. Teraz czasy był takie, że ludzie już nie żyli z sąsiadami jak z rodziną. Zresztą z rodziną też już często nie byli tak związani, jak kiedyś. Więzy się rozluźniały, ludzie się przeprowadzali, zmieniali partnerów, dużo znajomości mieli wirtualnych, co dawało poczucie bycia w grupie, ale przecież takie tradycyjne znajomości i bliskości są nie do zastąpienia.

Mimowolnie spojrzała na kalendarz. Początek grudnia. Niby nic, a jednak ten grudniowy, przedświąteczny czas tak działał, że w człowieku uruchamiały się różne tęsknoty i niespełnienia.

– I panią też lubię. To znaczy chyba, bo ja pani prawie wcale nie znam, ale to się czuje, prawda?

Hanna kiwnęła głową.

– Czuje się. Ja też cię lubię. Chyba. – Zaśmiała się.

Za oknem było pusto. Niby główny ciąg handlowy w Sulejówku, niedaleko stacja, no i niebawem mikołajki i święta, ale ruchu nie było. Właściwie trudno się dziwić. Dorośli w pracy, często w Warszawie, dzieci w szkołach…

– A wy dzisiaj nie macie lekcji? – Jej pytanie ociekało słodyczą. Nie chciała być napastliwa ani wścibska, żeby nie przepłoszyć Malwiny.

– No… mamy. Ja już byłam w szkole. I zaraz znowu pójdę. Tylko teraz tutaj przyszłam, bo mam blisko.

Rzeczywiście, szkoła była niedaleko.

– Masz okienko?

Hanna próbowała sobie przypomnieć, czy jej się zdarzały takie przerwy w lekcjach. Chyba nie. A nawet jeśli, to przecież nie mogłaby wyjść ze szkoły. Teraz pilnowano uczniów zdecydowanie bardziej niż za czasów jej dzieciństwa, więc jak tej małej udało się wymknąć?

– Uhm. Tak jakby. Właściwie to nie.

Malwina miała niezwykle błękitne oczy. To był kolor fal przybijających o poranku do złotego piasku dzikiej plaży. Urok i niewinność. No, w każdym razie – uczciwość.

– Nie wyda mnie pani? Bo byłaby awantura. Tata by się zdenerwował, a już i tak ma nerwową pracę. A kiedy tata się denerwuje, to mama też.

– Nie wydam, ale jak to możliwe, że nikt tego nie zauważył? Może ja cię odprowadzę, co? I w razie czego… – Nic sensownego nie przyszło jej do głowy. Na dodatek przypomniała sobie, jak dziewczyny opowiadały, że teraz opiekunowie nie mogą wchodzić do szkoły, że wszystko wymaga tysięcy podpisów, a w ogóle to sprawy przeniosły się do sieci, do dziennika elektronicznego.

– Nie, nie. Ja sama wrócę. Przecież przyszłam w tę stronę, a drogę znam. Poza tym ja tu mieszkam od urodzenia, nigdy bym się nie zgubiła. No i ja jestem mała, łatwiej mi się… prześlizgnąć. Bo to było tak – nachyliła się ku Hannie – że pani Daria, nasza woźna, jest teraz babcią. Ona jest z Ukrainy i od kilku dni ma wnuczka. I jest taka zakręcona, że nie patrzy, kto wychodzi, to znaczy patrzy tak ogólnie, ale jak ktoś się schowa za szafką, a potem poczeka, kiedy ona ogląda zdjęcia w telefonie albo do kogoś dzwoni, to może wyjść.

Brzmiało to jak wyznania recydywistki. Ciekawe, jak często ta mała się urywała ze szkoły. W Hannie podziw mieszał się z niepokojem.

– Ja już tak raz zrobiłam, na próbę, ale szybko wróciłam, bo to było na dużej przerwie. A dzisiaj nie ma pani od angielskiego i przyszedł pan od wuefu, tyle że tak naprawdę to on uczy fizyki, a wuefu dlatego, że prawdziwy pan od wuefu odszedł. Ten nowy uczy starsze klasy i oni go lubią, bo on przychodzi, daje im piłkę i mówi: „No to grajcie, tylko się nie poobijajcie”, albo „pozabijajcie”, bo on ma brodę i cicho mówi, więc nie wiadomo. I oni robią, co chcą, a on czyta. Książki, nie coś w telefonie. I nie patrzy, nie sprawdza listy. Nawet go nie obchodzi, czy ktoś ma strój i buty. Bardzo fajny nauczyciel. – Malwina się rozpromieniła.

– A ty zwiałaś z jego lekcji. – Hanna nadał była pogodna, ale powinna przecież zaznaczyć swoją dezaprobatę dla takiego zachowania. Chyba. Bo gdzieś w głębi ducha zazdrościła tej małej odwagi i przenikliwego oglądu świata.

– Ojej… Nie pomyślałam o tym. Może głupio? – Dziewczynka zmarkotniała.

– Może trochę. To po prostu więcej tak nie rób. Jak będziesz chciała, przyjdź do sklepu po lekcjach.

– Pani Wanda mówi, że musimy iść prosto do domu, bo tak każą rodzice.

– Twoja opiekunka?

– Tak. Niestety.

– Nie lubisz jej?

– Ona jest taka… sztywna. Na szczęście w domu włącza sobie telewizor, a ja mogę robić, co chcę.

Hanna znowu się zawahała. Gdyby to była jej córka i ona by płaciła za opiekę nad nią, nie chciałaby, żeby niania spędzała czas na oglądaniu telewizji.

– To znaczy szykuje mi kanapkę albo coś, pyta, czy mam zrobione lekcje, to ja mówię, że mam, i wtedy ona włącza Policjantów i policjantki albo Lombard, a ja idę do swojego pokoju i tam sobie oglądam Łezkę, potem wyciągam mikroskop i szkiełka albo czytam, i jest super.

– A kto to jest Łezka?

– Mój patyczak. To znaczy patyczaczka. Mama mówi, że nie ma takiego słowa, ale to przecież dziewczyna, no to jak ma się nazywać?

Hanna poczuła się trochę przytłoczona tą ilością informacji. Ta mała była absolutnie urocza. I taka pełna życia. A jednocześnie – była wyzwaniem, nie tak jak dzieci, które zawsze są grzeczne i ciche, jak Hanna, gdy była Hanią.

– No tak… Słuchaj, bo jest wpół do jedenastej…

– Kurczę, ale późno! Za piętnaście minut kolejna lekcja! – Malwina się spięła. – To ja już pójdę. I w ogóle bardzo ładne tu ma pani rzeczy, naprawdę. Na przykład ten ptaszek. – Spojrzała na drewnianą figurkę. Hanna nie potrafiła zidentyfikować, jaki to ptaszek, więc pomalowała go fantazyjnie, na ludowo. To była jedna z tych rzeczy, które przywiozła z wypraw do Łomży i w okolice. – Jest nawet ładniejszy niż w Ikei. Ikei tata też nie lubi, ale czasem rodzice kupują mi tam jakieś rzeczy do pokoju, bo tata mówi, że i tak z nich wyrosnę, więc nie ma co przepłacać.

– Możesz go wziąć. – Hanna zdjęła ptaszka z półki i podała go Malwinie.

– Ale ja nie mam pieniędzy. To znaczy mam w domu, w skarbonce. Mogę pani przynieść do mieszkania.

– Nie, nie potrzeba. To prezent – niech będzie na mikołajki.

– Jest cudny!

Dzieci nie potrafią oszukiwać, to przychodzi z wiekiem. Malwina naprawdę była zachwycona drewnianą figurką.

– Ja go sobie schowam w szkole do szafki, a potem w ręku zaniosę do domu, żeby się nie porysował.

I, wpatrując się w figurkę, poszła do wyjścia.

– Aha – powiedziała, nie wiadomo, czy do Hanny, czy raczej do siebie, a potem zdjęła tornister, postawiła go na podłodze, otworzyła i czegoś w nim szukała. Nie była porządnicka, bo na terakocie wylądowały piórnik, zeszyty, książka, płócienny worek. – Mam! – Ucieszyła się, trzymając rękę wewnątrz tornistra. – To dla pani.

Mimo że starała się ukryć to, co ściskała w dłoniach, Hanna rozpoznała kolor i kształt.

Może to była jakaś lokalna tradycja?

– Ładna. Mieliśmy przynieść dziś na plastykę, ale mam jeszcze mandarynkę, a pani dała wybór. Więc ta pomarańcza jest dla pani. Pani chyba je lubi?

– Lubię. Chyba wszyscy lubią pomarańcze. Dziękuję.

To miała już dwie. Ta poranna nagle jakby straciła swój urok, prawo serii.

– Wiem, że nie jest taka śliczna jak ta, co była u pani na wycieraczce, ale tamta to w ogóle była!

– Widziałaś? – zdziwiła się Hanna.

– Pewnie. Mama powiedziała, że to jakiś romantyk zostawił, a tata, że chyba ubogi, ale ona była piękna. I ta wstążka! Jak w książce. O zakochanych. Do widzenia!

Hanna odprowadziła dziewczynkę wzrokiem, a potem podeszła do biurka. Podniosła telefon i kliknęła w galerię. Zrobiła tej wycieraczkowej pomarańczy zdjęcie, właściwie nie wiedziała dlaczego. Może żeby mieć dowód, że naprawdę się zdarzyła? I teraz, kiedy się wpatrywała w fotografię, zauważyła, że na pomarańczy jest jakiś znaczek. Powiększyła obraz. To była plamka. Czerwona. Nie, nie plamka. Serce.

Czerwone serce. Dla niej. No bo dla kogo innego?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Jeż, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce: © Ramon Lopez Farinos/ADDICTIVE STOCK/Adobe Stock

 

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała

Korekta: Agnieszka Luberadzka, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-158-4

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.