Piąty król - Anna J. Szepielak - ebook
NOWOŚĆ

Piąty król ebook

Anna J. Szepielak

4,6

16 osób interesuje się tą książką

Opis

DRUGI TOM HISTORYCZNEGO CYKLU O JAGIELLONACH „SERCE W KORONIE” Piąty z królewskich synów, Zygmunt Jagiellończyk, od wczesnej młodości miał tylko dwa marzenia. Pragnął założyć szczęśliwą rodzinę i osiąść z nią we własnym księstwie. Po latach tułaczego życia los zaczął mu sprzyjać. Udany związek ze śliczną Kasią – hafciarką królowej – pozwolił mu poznać uroki ojcostwa. Natomiast dzięki wsparciu brata Władysława mógł wreszcie zamieszkać „u siebie” – w księstwie głogowskim. Pozory szczęścia uśpiły jednak czujność księcia. Zbyt późno zrozumiał, że przewrotny los chciał włożyć na jego barki o wiele cięższe brzemię niż mógłby przypuszczać. Lecz to nie zimny metal korony miał mu sprawić najwięcej cierpienia, nawet nie intrygi czy knowania wrogów. To serce – szczere i spragnione miłości rycerskie serce – właśnie ono stało się polem najtrudniejszej bitwy, jaką przyszło stoczyć Zygmuntowi: synowi, bratu, ojcu, mężowi i kochankowi. Jednemu z najdłużej panujących polskich władców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Jesteś jak piąty król w talii kart.

Niepotrzebny do rozegrania partii i odrzucony na ubocze!”

 

Anna J. Szepielak, Miłość i tron

 

 

 

 

 

 

Wstęp

 

 

Czterdzieści siedem lat później…

 

 

 

 

1 kwietnia Anno Domini 1548,

Niedziela Wielkanocna,

Kraków

 

Za oknami komnaty szumiał wiosenny deszcz. Jego kojący monotonny dźwięk łączył się ze szmerem cichych modlitw wypełniających królewską sypialnię. Pobożny szept najwierniejszych dworzan i dostojników Korony unosił się aż pod sklepienie razem z dymem kopcących woskowych świec.

Słabe dzienne światło, które przyniósł szary poranek, prawie nie docierało do środka. Wnęki okienne przysłonięto dla ciepła zieloną materią pasującą odcieniem do ściennych tapiserii haftowanych złotem. Migotliwe błyski ognia płonącego w kominku odbijały się w tych złocistych wzorach, połyskując niczym drobne gwiazdy widoczne nocą przez korony gęstego boru.

Czuwająca u wezgłowia łoża królowa zdawała się jak inni pogrążona w modlitwie. Z nieobecnym wyrazem twarzy przesuwała w palcach kolejne różańcowe perły, ledwie poruszając przy tym ustami. Nikt poza nią nie wiedział, że robiła to zupełnie odruchowo. Zatopiona w myślach, przebiegała oczyma wyobraźni po ozdobnych krużgankach Wawelu, jej Wawelu – od trzydziestu lat jej domu, z tak wielkim mozołem przebudowanego po pożarze na rozkaz króla według najnowszych włoskich wzorów. Dobrze wiedziała, że w zamkowych salach gromadzili się od świtu dworzanie. Niestety, tym razem nie po to, by z radością witać świąteczny dzień, lecz by nasłuchiwać ponurej ciszy płynącej z apartamentów króla w Kurzej Nodze[1].

Gdy po raz pierwszy ze swym nowo poślubionym małżonkiem obchodziła w Krakowie uroczystość Wielkiej Nocy, słoneczny dzień witał ją jako młodą, budzącą zachwyt władczynię, która miała dać temu królestwu następców tronu co najmniej tak licznych jak jej zmarła świekra[2] – uwielbiana przez poddanych Elżbieta Rakuszanka.

Jednak tego roku deszczową Niedzielę Wielkanocną królowa rozpoczynała pełna niepokoju i bardzo złych przeczuć. Od wielu dni i nocy wpatrywała się bowiem w bladą twarz słabnącego w gorączce męża. A to, co widziała, przyprawiało ją o drżenie serca.

 

Zawsze stanowczo odsuwała od siebie myśl, że kiedyś nadejdzie moment, gdy ów krzepki i zaskakująco zdrowy jak na swój wiek mężczyzna straci siły do życia. Z tego powodu pierwsza niedyspozycja króla przed laty przykro ją zaskoczyła. Od tamtej pory nie mogła już dłużej ignorować faktów. Powtarzające się, uciążliwe dolegliwości męża coraz wyraźniej podkreślały dzielącą ich różnicę wieku.

Mimo upływu czasu wciąż mogła bez kokieterii uważać się za urodziwą niewiastę i robiła wiele, by ten stan utrzymać. Król natomiast z wrodzoną sobie łagodnością i opanowaniem po prostu zaakceptował pogarszające się zdrowie. Miała mu to za złe. Chciała, by walczył o siebie dla niej, dla królestwa. Wspierała go więc, jak mogła, gdy nie była akurat w jednej ze swych licznych podróży. Dodawała mu sił, dbała o jego potrzeby i czujnie patrzyła na ręce medykom, do których nie miała najmniejszego zaufania. Być może dlatego za każdym razem podnosił się z łoża ozdrowiały, ku radości bliskich. Nie bez dumy uważała, że robił to przede wszystkim dla niej.

Nawet po latach wspólnego życia wciąż zdarzało się jej dostrzec w jego oczach ten osobliwy błysk będący mieszaniną admiracji i pożądania. Schlebiało jej to. Czuła wtedy w sercu ciepło, które dawniej w uniesieniu nazywała miłowaniem, leżąc w uścisku jego silnych obnażonych ramion.

Czy to, co ich łączyło, mogła w istocie nazwać miłością? Lubiła myśleć, że tak. Że politycznie zaaranżowane małżeństwo okazało się po ludzku szczęśliwe. Nie roztrząsała tego wszakże. W odróżnieniu od irytująco spokojnego króla żal jej było czasu i energii na niepotrzebne deliberacje.

W ostatnich tygodniach jej starania i wpływ, jaki zawsze miała na męża, przestały jednak dawać efekty. Mimo troskliwej opieki i pomocy medyków król słabł. Przerażało ją to. Wśród wielu jego zalet i wad znajdowała się bowiem jedna cecha, jedna siła, której zawsze się lękała – jego niepojęty upór.

Tylko król wiedział, dlaczego ustępował jej w tysiącach różnych sytuacji, a innym razem z nieodgadnioną miną patrzył na nią długo, po czym bez żadnych wyjaśnień mówił stanowczo: „Nie, basta”. A wtedy ni płaczem, ni złością czy przymilną prośbą nie mogła już nic wskórać. Gnębiło ją zatem przekonanie, że w chwili, gdy mąż ostatecznie podda się chorobie, tylko cud zdoła odmienić ich los. A ona nie wierzyła już w cuda. Ta wiara umarła wraz z małym Olbrachtem, którego wiele lat temu zabiła przez własną pychę i nierozwagę.

Chociaż nie potrafiła się do tego przyznać, czuła się winna wobec króla i dynastii, bo nie zdołała spełnić pokładanych w niej nadziei. Kogóż innego miałaby winić za to, że ona – zdrowa, piękna księżniczka z gorącej Italii – nie urodziła swemu mężowi tylu synów co kaleka a brzydka królowa ze znienawidzonego przez nią rodu Habsburgów?

Opuszczając rodzinne księstwo Bari, ślepo wierzyła, że bez trudu przerośnie słynną Rakuszankę w tym dziele. A jednak się nie udało. Mogła tylko westchnąć z ulgą, że nigdy nie miała okazji poznać dumnej królowej matki. Dzięki temu jako młoda niewiasta nie musiała dzielić z nią zamku i znosić ewentualnych przykrych aluzji. Doskonale wiedziała, że na miejscu swej świekry – matki królów – nie miałaby wiele wyrozumiałości dla synowej rodzącej głównie córki. Choć i tak czuła się dla polskiego królestwa bardziej użyteczna niż jej własna, nieżyjąca już synowa: chora na epilepsję i bezpłodna Habsburżanka.

Ale czy to mogło być dla niej pocieszeniem? Nie. Na Wawelu od lat otaczały ją plotki i złośliwość dworzan. Komu miała się poskarżyć na tych wszystkich szlachetków i magnatów, gromadzących się teraz jak sępy w komnatach zamku? Zawsze z takim szacunkiem wspominali poprzednie władczynie, a jej nienawidzili. Większość z nich tylko czekała na okazję, by rzucać jej kłody pod nogi. Dobrze wiedzieli, że bez króla u boku straci gros swojej władzy – ciężko wywalczonej niewieściej władzy – w tym dziwacznym królestwie, w którym nawet Jadwidze Andegaweńskiej, „pani przyrodzonej” z krwi Piastów, samodzielnie rządzić nie pozwolono. Chociaż upłynęło niemal sto pięćdziesiąt lat od tamtych czasów, nic się pod tym względem w Polszcze nie zmieniło.

Królowa westchnęła rozgoryczona. Jej małżonek miał osiemdziesiąt jeden lat, ona pięćdziesiąt cztery. Nawet jeśli król ponownie zbierze siły i wyzdrowieje, jak długo może ją jeszcze wspierać? Gdyby przepowiednie kolejnych nic niewartych astrologów ziściły się choć w części, miałaby teraz przy sobie licznych synów, którzy w obliczu choroby ojca broniliby matki przed zawistnym tłumem dworaków. Lecz wobec przeciwności losu była sama. Jak zwykle – całkiem sama.

Od trzydziestu lat walczyła o dobro tej krainy, ale nikt poza królem tego nie doceniał. Nawet jej stronnikom chodziło głównie o własne korzyści. A ona budowała, reformowała, naprawiała. Pragnęła zostawić jagiellońskiej dynastii dziedzictwo bogate i mocarne, by wspominano ją dobrze po wsze czasy. Dla siebie chciała tak niewiele – pamięci i szacunku. Tymczasem… O królowej Jadwidze czy o Elżbiecie Rakuskiej kronikarze pisali: wielkie, święte. Ją zaś szlachta nazywała trucicielką, intrygantką, a nawet wiedźmą. Dlaczego?! Wszak uczyniła dla tego królestwa znacznie więcej niż one.

Widziała dobro Korony i dynastii z szerszej perspektywy niż wiecznie protestujące polskie koterie i tłumy szaraczkowej szlachty dbającej wyłącznie o własne sprawy. Czy to z tego powodu spotykała ją nienawiść? Czy raczej dlatego, że tak bardzo różniła się charakterem od swych ukoronowanych poprzedniczek? A zwłaszcza od tej ostatniej, tak gorąco miłowanej przez króla – dobrodusznego, uczciwego, a w efekcie słabego według niej władcę olbrzymiego królestwa, jej własnego męża – Zygmunta z Jagiełłowego rodu.

 

– Królowa Bona? Wy ciągle tutaj? – niewyraźny szept wyrwał ją z zamyślenia.

Poderwała się z twardego krzesła, nachyliła nad rozbudzonym Zygmuntem.

– A gdzież miałabym być, mój panie? Zawsze u waszego boku, zawsze przy was – odpowiedziała z uśmiechem, który czynił starzejącą się twarz niemal tak piękną jak przed laty, w dniu ich ślubu.

Troskliwym gestem otarła mu czoło. Odrzuciwszy na posadzkę wilgotny od potu jedwab, skinęła niecierpliwym gestem na dwórkę, by czym prędzej podano jej pucharek. Król bez słowa zanurzył spierzchnięte usta w czystej wodzie, ale nie upił więcej niż łyk. Ciężka głowa opadła mu na wysoko ułożone poduchy, na których się wspierał, bardziej siedząc, niż leżąc w łożu od wielu dni.

– Nikt tak urzekająco nie potrafi mijać się z prawdą jak wy, królowo – mruknął z wysiłkiem, usiłując odwzajemnić jej uśmiech. – Wszelako i za to wdzięczni jesteśmy.

– Ja mijam się z prawdą? – szepnęła, dumnie unosząc ciemne brwi.

W poszarzałych oczach żony król dostrzegł niemiłe zaskoczenie. Kąciki jego mięsistych warg drgnęły w zupełnie szczerym rozbawieniu. Mocarne niegdyś ciało już dawno zaczęło odmawiać mu posłuszeństwa, lecz umysł wciąż miał jasny jak w młodości, gdy dzięki ślicznej nadwornej hafciarce uczył się rozpoznawać zadziwiające barwy niewieścich emocji. Dlatego wiedział, że najlepiej oszczędzić sobie wysiłku szukania właściwej odpowiedzi. Czuł, że nie ma już zbyt wiele czasu.

– Czy to noc jeszcze? – spytał, rozglądając się wokół.

– Nie, najjaśniejszy panie – odpowiedział prędko biskup Maciejowski. – Już świta. Wkrótce dzwony obwieszczą nowinę o zmartwychwstaniu naszego Zbawiciela.

– Tedy doczekaliśmy owego dnia – szepnął z wdzięcznością król. Przeżegnał się z trudem, a zgromadzeni w komnacie poszli w jego ślady. – Doktorze Solfa, patrzaj pulsu. – Przesunął rękę po białej jak śnieg pościeli w kierunku medyka skromnie stojącego z boku. – Rychło pójdziemy do Boga?

Proste a zaskakujące pytanie w jednej chwili uciszyło wszystkie szeptane modlitwy. Królowa zamarła. Stłoczone w mrocznym kącie królewny i dwórki zaszlochały cicho.

– Nie płaczcie, córuchny. Zostawiamy was przecie w silnych rękach królowej i waszego brata – napomniał je chrapliwym, ale łagodnym głosem. – Bogu Najwyższemu niech będą dzięki… za tę wielką łaskę – mówił z przerwami, łapiąc oddech. – Pozwolił nam dożyć świątecznego dnia… Cóż tedy, doktorze?

Pobladły z emocji medyk nachylił się nad szerokim łożem i drżącą ręką usiłował zbadać słaby puls pacjenta.

– Najjaśniejszy panie, serce bije miarowo, dobrze – odparł niepewnym głosem. – Lekki posiłek i sen wzmocniłyby siły Waszej Miłości. Niemoc tę da się pokonać. Przygotuję nowe leki na gorączkę.

Spod gęstych siwych brwi król posłał mu przyjazne spojrzenie, ale nie rzekł nic.

– Słyszeliście, panie mój? – wtrąciła się Bona. – Trzeba wam jeno zebrać siły i zmóc chorobę, jak wcześniej po wielokroć czyniliście – przekonywała, doskonale panując nad głosem. – Musicie to uczynić dla dobra królestwa. Dla mnie – dodała z naciskiem.

Król przez chwilę wodził wzrokiem po zmęczonej twarzy małżonki. Mimo upływu lat wciąż wydawała mu się ładna. Od wielu miesięcy nie widział jej z rozpuszczonymi włosami, a i tak miał pewność, że w jasnych jak len splotach schowanych pod ozdobnym czarnym czepeczkiem kryło się niewiele siwizny. Wiedział, że dopóki królowa będzie mogła działać, zmieniać i reformować, nie zestarzeje się tak szybko jak inne niewiasty. Miała w sobie drapieżność i dumę lwa, który jedynie dla niego zmieniał się czasem w potulnego kota. Dziękował Bogu za to, że w dramatycznym momencie życia postawił u jego boku właśnie tę, a nie inną księżniczkę – ambitną mediolańską piękność.

Westchnął w duchu na myśl, że nie będzie już mógł jej wspierać ani dyskretnie chronić, jak to czynił przez ostatnich trzydzieści lat.

– Wasze barki są drobne, lecz silne, królowo. Udźwigną niejeden ciężar…

– Miłościwy panie! – z przyzwyczajenia zaprotestowała równie stanowczo, jak to zwykle czyniła w sporach z nim. Ponieważ w ciszy komnaty jej głos zabrzmiał zbyt ostro, umilkła speszona.

– Każda służba kiedyś się… – zaczął król spokojnie, ale nagle urwał. Jego uwagę przyciągnął jakiś niepozorny ruch w komnacie. Duszne powietrze ożywiło się powiewem wiosny, choć nikt nie rozchylił zielonych kotar.

Nieco zaskoczony zdał sobie sprawę, że jego stare oczy widzą znacznie wyraźniej niż jeszcze przed chwilą, jakby ktoś wpuścił do komnaty słoneczne światło. Nie musiał już mrużyć oczu, by przyglądać się zebranym. Przesunął wzrokiem po zasmuconych twarzach najbliższych mu dworzan, wielmożów i duchownych. Zauważył nawet ponurą minę wiernego Stańczyka wciśniętego w najdalszy i najciemniejszy kąt sali. A jednak gdy ktoś z tej gromady ukłonił mu się z pewną nonszalancją, przez króciutki moment nie mógł pojąć, na kogo patrzy. Nagle zrozumiał. Wszędzie rozpoznałby ten pogodny, nieco zawadiacki uśmiech. Krzysztofa Szydłowieckiego nie mógł pomylić z nikim innym.

Choć zaskoczony, król momentalnie rozchmurzył się na widok wiernego druha, przyjaciela z dzieciństwa, doradcy i szarej eminencji jego dworu.

– Najjaśniejszy panie? Co wam? – wyrwało się zdenerwowanemu medykowi. Od razu zauważył nie tylko rumieńce wracające na bladą twarz pacjenta, lecz także jego nienaturalnie rozszerzone źrenice i spłycony oddech.

– To nic takiego, doktorze – uspokoił go król. – Ot, wspomnienie z dawnych lat. Kanclerzu…

– Słucham, najjaśniejszy panie.

– Chcielibyśmy zostać przez chwilę sam na sam z rodziną – oświadczył.

Zebrani w komnacie spojrzeli po sobie zaskoczeni.

– Czy wszyscy mają wyjść, Wasza Wysokość? – upewnił się kanclerz.

– Tak. Jeno nasz spowiednik, Wit, niechże zostanie przy nas. On zna wszystkie sekrety naszej duszy.

– Wedle waszej woli, najjaśniejszy panie.

Skłoniwszy głowy przed królem, dostojnicy jeden za drugim przeszli do sąsiedniej izby, gdzie czekał gęstniejący od świtu tłum dworzan.

Dopiero gdy w komnacie zrobiło się niemal pusto, popłakujące królewny rzuciły się całować ojcowską dłoń. Wreszcie nie musiały hamować przed dworem swojej żałości. W tym momencie nawet surowa matka nie powstrzymałaby ich przed tym mało dostojnym zachowaniem.

– Cicho, córuchny. Nie trzeba – mówił wzruszony, gładząc dorosłe już królewny po jasnych głowach niczym małe dziewczynki. – Anno, Katarzyno, Zofio. Żal, że nie ma tu jeszcze Izabeli i Jadwisi… Pamiętajcie, żeście ozdobą tego królestwa. Ozdobą i tarczą. Dawniej dzięki mądrym mariażom granice Korony ochraniały moje siostry. Teraz wasza kolej. Królowa zatroszczy się… – Umilkł po raz kolejny, spoglądając na coś za plecami wyraźnie poruszonej żony.

Z trudem powstrzymał się przed szerokim uśmiechem, który cisnął mu się na spieczone gorączką usta. Zachował umiar tylko ze względu na szlochające królewny, bo niełatwo byłoby im pojąć jego nagłą radość.

Tak dawno nie widział swoich ukochanych sióstr, a teraz miał je tutaj wszystkie! Młodsze, najbardziej miłe jego sercu – Barbarka, Anula i Elżbietka – stały tuż za królową Boną. Tak śliczne, jak je zapamiętał sprzed lat. Z tyłu zaś komnaty dostrzegł dwie starsze: Jadwigę i Zofię. Gdy obok nich zobaczył Olbrachta i Aleksandra, zorientował się, że w jego sypialni niespodziewanie zrobiło się tłoczniej. Ten widok go uradował.

Przy dębowym stole siedział z pogodną miną młodszy brat, Fryderyk, w kardynalskich szatach. Pierworodny Jan z Książąt Litewskich, trzymając za rękę przyrodnią siostrzyczkę Annę, powitał rozrzewnionego ojca uśmiechem, w którym odbijała się uroda jego matki. Dwie śliczne dygające przed nim panny okazały się najstarszymi córkami: Reginą Szafrańcową i Kasią, hrabiną Montfort. Jakby tych wzruszeń było mało, węgierski król Władysław pomachał do niego z braterską poufałością od strony okna, a zza jego pleców wychylił się królewicz Kazimierz o twarzy jaśniejącej niezwykłym blaskiem.

– Kaziku, bracie… – szepnął król niewyraźnie, wywołując niepokój żony. Raptem zauważył kogoś jeszcze.

Ukryta początkowo w cieniu centralnej kolumny postać weszła w krąg światła. Dygnęła przed nim figlarnie, a Zygmunt westchnął zachwycony.

Jej złociste włosy lśniły jak dawniej w pełnym słońcu gorącego dnia w wawelskiej winniczce i niczym korona zdobiły jego śliczną hafciareczkę, jego Katarzynę. Nie zdziwił się, że znów miała siedemnaście lat.

– Panie mój, małżonku! – W głosie Bony dało się słyszeć zdenerwowanie, co przywróciło królowi trzeźwość myślenia. Zwykle gdy podniesiony głos żony przerywał mu ulubioną zadumę, oznaczało to kłopoty. Na moment zapomniał, że nie musi się tym dłużej przejmować. – Czy wam gorzej? Wezwać medyka? – dopytywała, szorstko odsuwając zapłakane córki od łoża. Wyraźnie traciła nad sobą panowanie.

– Nie, królowo. Już dawno nie czułem się tak… tak błogo, spokojnie. Rad jestem, żeście wszyscy przy mnie. Tak za wami tęskniłem. – Zaskoczył ją przejściem na formę liczby pojedynczej, której używał wyłącznie w intymnych sytuacjach.

– Wszyscy? – zdziwiła się.

Komnata była niemal pusta. Tylko na klęczniku przed krucyfiksem modlił się żarliwie spowiednik, z zamkniętymi oczyma, bardziej oderwany od rzeczywistości niż majaczący w gorączce król.

Raptem poczuła dziwny zapach, jakby bzów[3]. Rozejrzała się skonsternowana, ale najwyraźniej król także go poczuł. Uradowany odetchnął głęboko, z lubością. Wspartą na poduszkach głowę z wysiłkiem odwrócił w drugą stronę, tam gdzie wcześniej stał medyk.

Najpierw wyczuł delikatne poruszenie materaca, jakby ktoś leciutki usiadł na brzegu. Później w promieniach wiosennego słońca zobaczył zgrabną, wiotką istotę.

– Najmilsza moja… – szepnął z nagłą czułością, wyciągając do niej dłoń niemal bez wysiłku. Ciepły uścisk drobnych kobiecych palców przyprawił go o szybsze bicie serca. Jasność, która otaczała ciemnowłosą postać, nie przeszkadzała mu patrzeć w twarz ukochanej. – Jesteś! Przyszłaś i ty… Tak za tobą tęskniłem, moja regino[4]…

Bona poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Przeżegnała się ze strachem. Tylko o jednej osobie na świecie król mówił w ten sposób: o tej, dla której rozkazał wybudować najpiękniejszą kaplicę grobową, jaką można zobaczyć na północy Europy. O tej, którą nad Wisłą zawsze wspominano z czcią, jakiej ona sama nigdy nie doświadczyła. Jeśli król ją ujrzał…

– Małżonku mój! – krzyknęła płaczliwym tonem, wywołując przerażenie córek.

Zapomniawszy o swym majestacie, potrząsnęła Zygmuntem, jakby chciała go zbudzić ze snu, odciągnąć od widziadła, które wywoływało jej starannie ukrywaną zazdrość niemal od początku małżeństwa.

– Nie lękaj się… królowo – powiedział, z trudem łapiąc oddech. – Jeszcze nie pora. Jeszczem żyw.

– Za kim tak wodzisz wzrokiem? – spytała wzburzona. – Komu się przypatrujesz?!

– Wszystkim, których miłowałem… Wszystkim, których miłuję.

 

 

 

[1] Kurza Noga – komnata z czasów kazimierzowskich należąca do apartamentów króla, mylona z Belwederkiem, czyli tzw. Kurzą Stopką.

[2] Świekra – dawniej matka męża, dziś teściowa.

[3] W średniowieczu lilaki (bzy) symbolizowały m.in. pierwszą miłość.

[4] Moja regino (łac.) – moja królowo.

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

Pani na Głogowie

 

 

 

 

28 sierpnia Anno Domini 1505,

Głogów

 

– Taaak… Obliczone należycie… – Książęcy podskarbi uważnie śledził wzrokiem kolejne rzędy cyfr zapisane w księdze drobnym, starannym pismem. – A ten floren dla grajków?

– To dla cantores, którzy śpiewali księciu w czasie prandium[5]. Jeszcze na Węgrzech.

– Trzeba wyraźnie opisać, Tomaszu. Książę lubi porządek w rachunkach. – Po dłuższej chwili z aprobatą spojrzał na młodego kancelistę, który stał tuż obok i niespokojnie zerkał mu przez ramię. – Dobrze. Podaj mi inkaust.

Zanurzywszy końcówkę pióra w atramencie, u dołu skontrolowanej strony zapisał po łacinie: „Ta powyższa suma jest rzetelna, przeze mnie sprawdzona. Krzysztof Szydłowiecki swoją ręką podpisał”.

Dokładnie w chwili, gdy ucichło skrobanie po papierze, drzwi książęcej kancelarii otworzyły się szeroko.

– Pana ochmistrza tutaj nie było? A! Jesteś bracie!

– Mikołaj? – Szydłowiecki wychylił się zza wysokiego pulpitu skryptorium. – Nie słyszałem koni na dziedzińcu. Książę już wrócił?

– Nie. Prosto z ratusza do kościoła poszedł. Z całą świtą. – Wysoki, przystojny szlachcic wszedł do środka raźnym krokiem. – Dla wypoczynku. Ponoć chciał muzyki posłuchać. Leszczyński mówił, że przez te mieszczańskie swary księcia znów głowa rozbolała.

– A tyś jak zwykle chyłkiem ze służby uciekł – stwierdził z przekąsem podskarbi i zarazem książęcy ochmistrz, Krzysztof Szydłowiecki. – Taki z ciebie kompan?

– Czy nie dosyć przy księciu zostało tej dworskiej zgrai? Z pola bitwy nie umykam, jeno od nudy. Wolałbym z księciem do jakowejś karczmy zawitać. Tam i zacne wino by się znalazło, i śliczna dziewka śpiewem czas by umiliła – komentował beztrosko ciemnooki mężczyzna.

– Twoja młoda żonka szczególnie by się z tego ucieszyła – mruknął podskarbi.

Stanowczym gestem zamknąwszy księgę rachunkową, posłał bratu karcące spojrzenie. Jednak Mikołaj tego nie zauważył.

– Anula przecie nie musi o wszystkim wiedzieć – zaśmiał się. – Trochę zabawy każdemu by się przydało. Jak w Budzyniu[6], u króla Władysława. Tam zawsze wesoło, nawet kiedy się szlachta z królem wadzi. A tu? Jeno obowiązki i służba. Spoważniał nam książę w Głogowie nad miarę. Ledwieśmy wrócili z podróży, znów się do rządzenia zabrał. Czy w młodości też taki był, czy to dopiero z wiekiem przychodzi, bracie? – spytał.

Miał prawie dwadzieścia pięć lat i wielką zachłanność na życie. Jego zawadiacki uśmiech czynił go tak podobnym do brata, jakby czas się nagle cofnął do chwili, gdy młody Krzysztof i książę Zygmunt zmierzali w orszaku króla Kazimira do Torunia, na uroczystość pasowania na rycerza.

Zdegustowany podskarbi aż wzniósł oczy do góry. Skrzywił się. Ruchem ręki nakazał urzędnikowi, by opuścił komnatkę, a kiedy zostali sami, rzucił młodszemu bratu surowe spojrzenie.

– Kiedy się wreszcie dworskiej służby nauczysz?! – spytał gniewnie. – To nie obóz wojskowy. Tu każde słowo nieopatrznie rzucone wyleci z ust wróblem, a powróci wołem. Gdzie twój rozum, Mikołaju? W obecności innych kpisz sobie ze zwyczajów księcia, a jego towarzyszy zgrają nazywasz. I jeszcza ta nuda w kościele! Jak chcesz na urząd zasłużyć, skoro z dyplomacją u ciebie nietęgo?

Strofowany Mikołaj nie zmartwił się tym zbytnio.

– Wybacz, bracie. Wiesz przecie, że wierny księciu jestem i pozostanę aż po grób. Szydłowieccy jednemu panu służą – tłumaczył, a oczy mu się śmiały. – Nie frasuj się tedy, że wojskową mam naturę. Świętej pamięci król Olbracht bardzo to we mnie cenił, samemu wojennikiem będąc. Przyrzekam jednak rychło rzecz naprawić i dworskiej obłudy nauczyć się specjalnie dla ciebie.

Krzysztof westchnął ciężko.

– Czy wiesz, co rzekłeś?

– Co takiego?

– Że Szydłowieccy królowi Aleksandrowi[7] wierności odmawiają, bo wolą księcia Zygmunta. Gdyby to usłyszał nasz brat Jakub, obaj mielibyśmy się z pyszna. Przecie on przy królu, a to zdradą pachnie.

– Jakże to? – Zaskoczony Mikołaj tym razem się speszył. – Niczego takiego…

– Dajże spokój! Nim ogłady w służbie nabierzesz, ja już chyba siwym starcem będę. Przy innych lepiej dużo słuchaj, a odzywaj się ledwie tyle, co wstydliwa panna – poradził mu Krzysztof gderliwie. – Więcej z tego pożytku wyniknie i dla rodu Szydłowieckich, i dla Zygmunta. A teraz powiedz, czym rajcy księciu głowę suszyli?

– Hmm… – chrząknął Mikołaj. – Muszę wyznać, bracie, żem się bardziej skupiał na rumianych licach mieszczanek pod ratuszem. Paweł wróci z księciem, to ci opowie.

– I taki mam z ciebie pożytek. Miałeś być moim uchem przy Zygmuncie. Paweł jest kanclerzem, tedy się przy nim pilnują, jak i przy mnie. A muszę wiedzieć, co ludzie mówią za naszymi plecami.

– A czy to mieszczuchy co nowego wymyślą? W kółko to samo. – Mikołaj wzruszył lekceważąco ramionami.

Podszedł do wąskiego okna, żeby odetchnąć gorącym powietrzem lata. Na zewnątrz w rozprażonym słońcu panował taki upał, że nawet powiew wiatru znad Odry nie przynosił wilgotnej świeżości, a jedynie odór gnijących gdzieś ryb oraz zapach końskiego nawozu z przyzamkowej stajni. Mimo to Mikołaj wolał stać w oknie. Niewielka komnata, wypełniona księgami, papierami i lekkim zapachem stęchlizny płynącym od starych wilgotnych murów, przytłaczała go. W odróżnieniu od obowiązkowego Krzysztofa i kochającego księgi Pawła najlepiej czuł się na koniu, z mieczem albo włócznią w dłoni. W tym jednym był od starszych braci znacznie lepszy, co udowodnił już jako młodzieniaszek, podczas nieudanej wyprawy mołdawskiej zmarłego cztery lata temu króla Olbrachta.

– Gadają w kółko to samo, czyli co? – dopytywał Krzysztof.

– Czyli… O mennicy była znowu mowa i obniżeniu podatków. O karaniu jakiegoś szlachetki, któren się rozboju dopuścił w mieście. Narzekali też, że książę ciągle w rozjazdach, tedy sądy i uchwały przez to czekają. A! I dopytywali o schwytanie Czarnego Krzysztofa. Więcej nic nie wiem.

Z wysokości zamkowego piętra spoglądał na nieduży pas zieleni, który mimo wyraźnych starań nie zasługiwał jeszcze na miano zamkowego ogrodu. W zadrzewionym kącie tego zieleńca pod murem siedziały na kamiennej ławce dwie dość tęgie niewiasty.

– Zjadłbym co – rzucił z roztargnieniem. – I porządnego wina bym się napił. Ssie mnie.

– Znowu? Już mi Chlewicki zaczął narzekać, że tych pożyczonych od Bonera dukatów niedługo zabraknie na potrzeby kuchni. Pewnie przez ciebie – zażartował udobruchany Krzysztof.

– A tyś nie głodny, bracie?

– Do domu idź. Pani bratowa już pewnie posiłek zarządziła i tęsknie wypatruje cię w oknie. Ucieszy się, żeś raz wcześniej wrócił.

– Zaczekam na księcia. Może jeszcze jakieś polecenia miał będzie dla mnie.

– Jak chcesz. Każę, by nam przynieśli strawę do mojej komnaty. Książę zbyt szybko nie wróci. – Ułożywszy starannie stos ksiąg, Krzysztof skinął na brata. – Idziemy? Na co tak patrzysz?

– Kto to jest? – spytał zaintrygowany Mikołaj, pokazując palcem na ogród. – Tam przy Katěrinie. Nowa piastunka dla książęcej córki?

Krzysztof zerknął mu przez ramię.

– Eee, to nikt. Hohestejgerowa.

– Kto?

– Siostra Telniczanki.

– Siostra? Tutaj?

– Jedzie z mężem do Torunia. Załatwiają sprawy spadkowe po stryju i postanowili odwiedzić krewniaczkę. Taktownie odmówiłem wpuszczenia jej do komnat. – Starszy Szydłowiecki uśmiechnął się złośliwie. – Tego by jeszcze brakowało, żeby mi się kupcowe po zamku plątały i wynosiły nasze sprawy do miasta. Posłałem je obie do ogrodu.

– Z Ołomuńca tędy jadą? Nieźle nadłożyli drogi. Pewnie siostrunia chce coś wyciągnąć od naszego księcia.

Krzysztof wzruszył ramionami.

– Jadą ponoć z Pragi. A ta kupcowa dzięki mężowi ze trzy razy bogatsza od Telniczanki. O pieniądze im tedy nie idzie.

– Skąd wiesz?

– Moi ludzie z Moraw co jakiś czas przekazują mi wieści o tej rodzinie. Muszę zawczasu przewidywać trudności – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie brata. – Dlatego zadbałem, żeby się dziś ani jutro z księciem nie spotkali. Będą tu ledwie dwa dni, tedy żaden to kłopot.

– Myślisz, że ta mieszczka z jakąś prośbą przyjechała?

– Nie wiem. Lepiej jednak dmuchać na zimne, niż gorącym się sparzyć.

– Słusznie. Nasz książę nazbyt ufa ludziom.

– Za bardzo wziął sobie do serca nauki swego brata, świętego królewicza Kazimierza.

– To prawda. – Mikołaj pokiwał głową i nagle roześmiał się. – Pamiętam, jak ostatnio na uczcie we Wrocławiu tłumaczył księciu cieszyńskiemu, że… Poczekaj, jak to było? Aha! Że nadrzędne cele władzy to zbawienie poddanych oraz bezpieczeństwo i pokój w swych ziemiach. Pojmujesz? Na uczcie im takową rzecz wykładał. Przy pełnych kielichach. Po północku!

– Wiem, wiem. Znam tę jego zasadę od lat.

– Szkoda, Krzysztofie, żeś nie widział min towarzystwa! Wiesz, jacy są śląscy Piastowicze. Węgierską małmazyją już byli opici i bardziej do awantur czy rozpusty gotowi. A tu książę taką mowę zaczyna. Sam nie wiedziałem, czy żartuje, czy celowo na próbę ich wystawia. In vino veritas, a on najbardziej trzeźwy z nas wszystkich ostał.

– Dawniej wierzył, że in aqua sanitas[8]. Jak jego ojciec i dziad – mruknął Krzysztof. – A czy żartuje, to i ja czasem nie wiem. Od dzieciństwa mu służę, a przecie nieraz widzę w jego oczach, że do swoich prawdziwych myśli nie dopuszcza nawet mnie. Nim coś powie, trzy razy rzecz w głowie obróci. A i wtedy trudno poznać, ile z tego dla siebie zachował. Czasem tak spojrzy na człowieka, jakby na wylot widział wszelkie sprawki – dodał ciszej, jakby do siebie. – Zmienił się po śmierci braci. Zmężniał, o przyjemnościach mało co myśli. Trudniej mi go pojąć. To już nie ten sam Zygmunt, którego znałem od lat. Wszystko zaczęło się od tej nieszczęsnej wyprawy bukowińskiej.

– Mnie się zdaje, że to przez namiestnictwo nad Śląskiem tak się odmienił. Wiecznie czymś zajęty. Sam chce we wszystko wejrzeć, wszystkiego dopilnować. Nawet na polowanie czasu nie ma. – W głosie Mikołaja zabrzmiała pretensja. – A pamiętasz, jak dawniej w Budzyniu spędzaliśmy całe dnie? Na dysputach, ucztach, grze w karty. A te wspaniałe polowania w Trenczynie u wojewody Zápolyi!

– Właśnie z powodu tych lat na Węgrzech książę chce się wykazać – skwitował Krzysztof.

– Przed kim? Przed węgierskim królem?

– Tak.

– Przecie lenno[9] dostał od niego w dożywocie. Po co taka gorliwość?

– Nie pojmujesz najprostszych rzeczy, Mikołaju. Księciu sprawia przyjemność zarządzanie tymi ziemiami. Zbyt długo na to czekał. Do tego chce udowodnić bratu, że dobrze włada jego Śląskiem. Wszystkim chce dowieść, że zasługuje na takie zaufanie. Także królowi Aleksandrowi i królowej matce.

– Po cóż to?

– Gdybyś lepiej słuchał Zygmunta, wiedziałbyś, że od dawna zamyślał również o namiestnictwie w Prusach. Z woli Bożej książę głogowski i opawski, namiestnik Śląska, Łużyc i Prus Królewskich, to już brzmi całkiem godnie, prawda? – tłumaczył podskarbi z wielką cierpliwością. Wiedział, że sprytny i nieco zuchwały Mikołaj świetnie wywiąże się z postawionych mu zadań, musi jedynie wcześniej pojąć wszystkie aspekty przyszłej misji.

– Prawda. Gdyby jeszcze Mazowsze było w naszym zasięgu! – rozmarzył się Mikołaj. – Właśnie dlatego książę nas potrzebuje. Ludzi wiernych, a na polityce i intrygach znających się niezgorzej. On za uczciwy, za pracowity. Czy tak się zdobywa władzę? Tak się rządzi ludźmi?

– A ty przecie na dyplomacji i rządzeniu znasz się jak mało kto! – zaśmiał się podskarbi szczerze rozbawiony.

– Nie żartuj. Czy muszę się znać, żeby widzieć, jak niewiele nam przychodzi z owych poświęceń księcia? Lud go chwali za sprawiedliwość, za porządek. I cóż z tego? Do czego pospólstwo przydać się nam może? Na rozkaz księcia dźwiga się miasta z ruiny, wyłapuje bandy rozbójnicze. A co z tego mamy? Mieszczanie i tak wiecznie niezadowoleni. Powinni być dozgonnie wdzięczni, że książę stanął po ich stronie w sporze z klerem. A oni? Nic. Od tego wszystkiego jeno długów mu przybywa, zamiast dukatów w szkatule.

– Do pieniędzy to on nigdy szczęścia nie miał – przyznał zatroskany Krzysztof, mimowolnie zerkając na równo ułożony stos ksiąg rachunkowych. – Gdyby nie opłaty z dzierżaw opawskich od Sobka, źle by z nami było.

– Nasz swak[10] jest świetnym zarządcą i tyle. Inni starostowie jeno swoich spraw patrzą.

– To nie takie proste, Mikołaju.

– Dla mnie wszystko jest proste. A co z nową mennicą? Sam mówiłeś, że reforma pieniądza nam pomoże.

– Mennica nieprędko zacznie przynosić zyski. Sprawdziłem dziś księgi. Znów musimy pożyczyć księciu z własnej kiesy na potrzeby dworu.

– Mógłbym pojechać do króla Aleksandra z pismem o spłatę reszty spadku – zaproponował Mikołaj. – Termin wierzytelności przecie minął, a król milczy.

– Jużeście raz jeździli z poselstwem i ty, i Leszczyński. Nic nam z tego nie przyszło. A książę naciskać nie chce. Jego cierpliwość wobec braci zawsze była dla mnie trudna do zniesienia. – Podskarbi się skrzywił. – Ech! Ja bym całą rzecz inaczej załatwił! – wyrwało mu się nagle z irytacją.

Nim się zmitygował, Mikołaj już mu przytaknął.

– Dlatego ktoś musi czarną robotę wziąć na siebie – stwierdził z przekonaniem. – Króla Aleksandra przecie senatorowie otaczają. Trza nam jednych przekupić, innych na naszą stronę przeciągnąć. Niechże wpłyną na króla, żeby spłacił naszego księcia w pierwszej kolejności.

– Z piasku bicza nie ukręcisz. W skarbcu koronnym przecie same dziury. Donoszą mi, że nawet własnej matce i siostrze król wydziela sumy z wielką ostrożnością.

– Tedy żadne listy nie pomogą, trzeba działać. Senatorów zjednywać. Musimy naszego Jakuba w sekrecie poprosić, by nam rzecz ułatwił. W końcu on podskarbi koronny. Zna ludzi. A i młody Tomicki nam pomoże. To cenna znajomość.

– Istotnie, pora zacząć działać – przytaknął Krzysztof. Wahał się tylko przez chwilę. – O rzecz ważniejszą tu idzie niż o królewskie długi czy nawet o Mazowsze. Posłuchaj, bracie…

– Uczynię, co każesz! – ożywiony Mikołaj wszedł mu w słowo. – Kiedy mam jechać do Krakowa?

– Myślisz jeno o tym, jak by się stąd wyrwać – burknął z przyganą Krzysztof. – A pani bratowa potem mi szlocha, żeś ciągle poza domem. Młoda jest. Zajmij się nią, póki czas, bo ważne sprawy nas czekają.

– Anulę łatwo udobruchać. – Mikołaj machnął ręką. – Wyślij mnie co rychlej! Pokażę ci, że na dyplomacji znam się nie gorzej niż na wojaczce. Zdobędę nowych sprzymierzeńców. A kiedy czterej bracia Szydłowieccy urzędy koronne obsiędą, wszystko sami załatwimy naszemu księciu! Najwyższe godności w naszych znajdą się rękach. Pójdziemy w ojcowe ślady. Wielce się musiał czymś zasłużyć, skoro sam król Kazimir wybrał go przed laty na ochmistrza swych synów. Nam będzie już łatwiej. Czemu się krzywisz? Wyślij mnie do Krakowa, a obaczysz!

– Wyślę cię, wyślę, panie chorąży nadworny. Jeno że do Szydłowca, do pani matki – powiedział kwaśno Krzysztof, wysłuchawszy tej oracji.

– Po co?

– By jak niesforne pacholę zamknęła cię w ciemnicy dla nabrania rozumu. Żebyś pod katowskim mieczem nie skończył.

– Ej, bracie! – żachnął się Mikołaj z obrażoną miną. – Przecie jeno z tobą tak otwarcie mówię.

– To i ze mną zważaj na słowa! – przykazał twardo Krzysztof. – Nigdy nie wiadomo, kto i co posłyszeć tu może. A dyplomację zostaw mnie.

Od strony ogrodu dobiegły ich szczekanie psa oraz niewyraźny głos książęcej metresy.

– I jeszcze jedno – dodał. – Jużem ci kiedyś mówił, żebyś Telniczankę nazywał panią de Thelnicz. Jak wszyscy. Nie Katěriną. Przy twojej gorącej głowie jeszcze się kiedy zapomnisz i w towarzystwie palniesz takie głupstwo. A książę braku szacunku wobec niej nikomu nie daruje. Nawet mnie. Jedno mu na tym świecie droższe nad życie: rodzina.

– Przecie wiem – mruknął Mikołaj. – Że też właśnie ty mu ją podsunąłeś. Była choć ładna? Bo trudno mi doprawdy pojąć, co książę zobaczył w owej mieszczce.

Krzysztof niechętnie skinął głową.

– Nie w moim guście, lecz urodziwa. Drobna, filigranowa. Książę takie lubi. I chyba w łożu niezgorsza – mruknął z przekąsem, na co Mikołaj zareagował nieco lubieżnym uśmiechem. – Anim myślał, że po ośmiu latach nadal będzie jej wierny. A ona z uległej hardą się stała. To już nie skromna hafciareczka Jej Wysokości królowej Elżbiety.

– Prawda. Książę zbytnio jej folguje. Czasem trudno zachować spokój, widząc, jak ona się wynosi nad innych. Służbę po kątach rozstawia, odziewa się niczym szlachcianka i udaje, że z herbowego rodu pochodzi. Jak książę może na to zezwalać?

Krzysztof wzruszył ramionami.

– Była pierwszą, w której się rozmiłował. Dała mu potomstwo. Powiadają też, że jej matka z morawskiej szlachty pochodzi, dlatego przyjęli ją na dwór królowej Elżbiety.

– Powiadają! Ponoć! Być może! – wyliczał zirytowany Mikołaj. – Same bajania. Dziś pokazała nam siostrę, a jutro kto wie, jakie sekrety wyciągnie ze skrzyni. Jeszcze skompromituje księcia.

– Nie sądzę. W tym jednym Telniczanka żadnych błędów nie popełniła: o reputację księcia dba więcej niż o swoją.

– E tam! Nie mogłeś znaleźć mu prawdziwej szlachcianki? Na pewno niejedna dwórka była chętna. Łatwiej by się z nią żyło na zamku niż z mieszczką. A może jeszcze nie jest za późno! Można by księciu jakowąś młódkę podsunąć dla odmiany.

– Szlachciankę? Tego by jeszcze brakowało.

– Dlaczego?

– Pomyśl! – burknął Krzysztof.

– Yyy… Nie wiem.

– Z sześciu braci Jagiełłowiców, poza świętym królewiczem oczywiście, to właśnie nasz książę najbardziej do swego ojca w wierności podobny. Danego prywatnie słowa, honorem ręczonego, żaden z nich nie złamał.

– Uporem to raczej nazwij, trudnym do zniesienia. I cóż stąd?

– A wiesz, co dla nas oznacza wierność Zygmunta wobec bliskich mu ludzi? Wobec rycerskich ideałów? – spytał Krzysztof, igorując uwagę brata.

– Że nie zejdzie on z tego świata na tę samą brzydką chorobę co nasz biedny król Olbracht i prymas Fryderyk? – odparł nieco złośliwie Mikołaj.

Podskarbi aż zgrzytnął zębami.

– Panuj nad językiem, bo jako starszy osobiście cię rzemieniem wysmagam bez litości! I żadnego baczenia na twoje godności czy zasługi mieć przy tym nie będę!

– Nie irytuj się, bracie – mruknął pojednawczo młody mężczyzna, czując, że przeholował.

– Wszystko w rubaszny żart obracasz! Nawet pamięć o zmarłych. Po cóż ja się trudzę, nauki ci dając? – denerwował się Krzysztof, znużony rozmową z mało poważnym bratem. – Świetnie mieczem machasz, tedy zostań przy wojaczce. O karierze dworskiej zapomnij!

– Wybacz mi, proszę. I objaśnij. Dlaczego mój pomysł złym ci się wydał? Bo przecie nie względy moralności cię wstrzymują.

– Czy to nie oczywiste? Książę już udowodnił, że zdolny jest do trwałych uczuć. Któż by go zatem powstrzymał przed małżeństwem ze szlachcianką?

– Małżeństwem? Z byle poddanką? Teraz ty żartujesz, Krzysztofie.

– Nie. O morganatycznym małżeństwie mówię. A nam przecie mocne koligacje są potrzebne. Polityczne. I posażna narzeczona z wysokiego rodu. Dlatego podsunąłem mu ową hafciarkę: by w odpowiednim momencie zniknęła.

– A pewny jesteś, Krzysztofie, że ta mieszczka planów małżeńskich nie czyni? Sam powiadasz, że książę skryty. Skąd wiesz, co zamyślają? Skryba mi zdradził, że ona w listach do siostry każe się pisać jako „pani na Głogowie”. Niedługo swego syna księciem nazywać zacznie. Skoro już taka harda, do sekretnego małżeństwa jeno krok.

– Każdy list Telniczanki jest mi dobrze znany. Mam do tego ludzi, by pilnowali jej poczty. I każdego jej kroku. Wiem, co w tej sprawie czynić nam wypada – stwierdził Krzysztof, uspokajając się powoli. – Wszelako małego Janka szanuj, bracie – ostrzegł cicho, surowo. – Kimkolwiek jest jego matka, to pierworodny syn książęcy. Choć to jeno dzieci naturalne, on i jego siostry są z królewskiej krwi. Zajdą tak wysoko, jak sam książę zechce.

– Mówił już z tobą o tym? – spytał zaintrygowany Mikołaj. – Kazał słać pisma do papieża?

– O proszę! Gdy zechcesz, potrafisz szybko myśleć – przyznał podskarbi. – Istotnie. O karierze syna już ze mną rozmawiał. Im wcześniej zaczniemy to załatwiać, tym lepiej dla chłopca i dla księcia. Legitymizacja[11] pierworodnego będzie robić na szlachcie lepsze wrażenie.

– A co dla niego planujecie? Sukienka duchowna?

– Cóż by innego? Sam bym tak postąpił, mając naturalnego syna. Los pewny, spokojny, godny. Przy wsparciu ojca i stryjów władza i dostatek same do rąk mu przyjdą.

– A jeśli Jego Świątobliwość na legitymizację zgody nie da? Bez tego przecie chłopiec wiele nie osiągnie.

– Dlaczego miałby nie dać? Dziecku z krwi Jagiellonów? – Podskarbi znacząco zawiesił głos.

Przez dłuższą chwilę patrzył w milczeniu na rozmawiające pod odległym murem kobiety, przy których niemrawo kręcił się dość duży biały pies.

Z oddali dobiegało pianie koguta, słychać było stukot kół wozów na bruku, pokrzykiwania czeladzi przy gospodarskich przybudówkach.

– Ona już uczyniła dla tej dynastii, co uczynić miała – mruknął jakby do siebie. – Mała Regina już wkrótce nie będzie potrzebowała uwagi matki. Pora usunąć Telniczankę w cień, bo idzie nowe.

– O czym myślisz?

– O nagłej chorobie króla Aleksandra.

– Tej słabości, która go naszła na sejmie radomskim? – Mikołaj zdziwił się przeskokiem myślowym brata. – Przecie już królowi lepiej.

– Nie była to zwykła słabość.

– Ty coś wiesz, Krzysztofie.

– Mam szpiega wśród dwórek królowej Heleny. Najpierw przyszły na króla ataki apopleksji, później chwilowy paraliż lewej strony ciała.

– Aż tak poważnie?

– Owszem. Medycy nie znają przyczyny. Jedni mówią, że król się zdenerwował tą awanturą o ustawę nihil novi. Inni, że to od paraliżowego powietrza.

– Od czego? – zdumiał się Mikołaj.

– Jak zwał, tak zwał. Powód jest bez znaczenia, liczą się skutki. Król zaniemógł na długi czas, a oni nie potrafili mu pomóc.

– Przecie się z choroby podźwignął.

– Dolegliwości trochę ustąpiły – przyznał Krzysztof. – Choć trudno orzec, czy dzięki medykom, czy raczej wbrew ich zabiegom. Niektórzy ostrzegają króla, że ta niemoc powróci.

– Dlaczego?

– Cóż… Mówią, że to ta sama grzeszna choroba, która ostatnio królewskich braci zabrała.

– Coś rzekł? – Zaskoczony Mikołaj aż ściszył głos. – To niemożliwe. Wszyscy wiedzą, jak król Aleksander miłuje swoją małżonkę. Czy mógłby niewiernością zgrzeszyć? Nie! – Pokręcił stanowczo głową. – Przecie byłem przy królu Olbrachcie. Na własne oczy widziałem, co się z nim działo. Odważny i śmiały to był wódz, lecz pogubił się po naszej klęsce w Mołdawii. Zatracił się w gwałtowności. A król Aleksander zgoła inną ma naturę. Jego medycy na pewno coś przed nami ukrywają.

– I cóż z tego? Ważne, że wielka księżna Helena przez tyle lat nie dała mu potomstwa, a osłabiony król do spłodzenia dziedzica teraz niezdolny. Już dawno ostrzegałem, że z małżeństwa z ruską księżniczką nic dobrego dla Korony nie wyniknie – dodał lekceważąco Krzysztof. – Teraz ad rem. Posłuchaj mnie uważnie i niech cię ręka Boska broni, byś komukolwiek pisnął choć słówko. Nasze życie może od tego zależeć.

– Mów, bracie.

– Korona polska nie ma dziedzica ani po bezżennym Olbrachcie, ani od Aleksandra. A król Władysław doczekał się na Węgrzech jeno córki. Musi zachować ją na węgierski i czeski tron. Zatem…

– Zatem? – powtórzył Mikołaj jak echo.

– Nasz król chory. Idzie o to, jak długo z tą chorobą walczyli Olbracht i Fryderyk. Rok, dwa? Sam wiesz. A kiedy przyjdzie czas i na króla Aleksandra… – Podskarbi zawiesił głos.

Oczy Mikołaja rozszerzyły się nagle.

– Wtedy nasz książę…

– Właśnie. – Krzysztof ściszył głos niemal do szeptu. – Habemus novum Augustum[12].

Obaj bracia stali teraz na tle okna bardzo blisko siebie, niemal głowa przy głowie. Ich cichej narady nie mógł usłyszeć nikt poza wróblami, które jazgotliwą czeredką przysiadły gdzieś niedaleko na gorącym dachu i drwiły sobie ze szczekającego na dole psa.

– Tym razem Zygmuntowi może przeszkodzić jeno najstarszy z braci.

– Myślisz, Krzysztofie, że węgierski król po raz trzeci zgłosi się po polską koronę?

– Do ułożenia spornych spraw z Habsburgami przydałoby mu się nasze rycerstwo – tłumaczył wyraźnie ożywiony tematem Krzysztof. – A dodatkowo liczy przecie na to, że młoda żona da mu jeszcze syna. Są przy nim doradcy, którzy do powiększenia dziedzictwa dla przyszłych potomków będą go zachęcali. Trzy korony w jednym ręku zawsze są lepsze niż dwie. Lecz my mamy przewagę.

– Jaką?

– Po pierwsze, po latach wspólnie spędzonych w Budzyniu król Władysław ma do naszego księcia szczególnie braterski sentyment. A że giętki jest w swych decyzjach jak trzcina na wietrze, łatwo przyjdzie go nam przekonać.

– Łatwo? Jakimże sposobem?

– Faktami. I to jest nasze „po drugie”. Książę nie jest już sam, jak przed laty. Jako namiestnik Śląska każdego dnia zyskuje możnych przyjaciół, choć tobie się wydaje, Mikołaju, że z jego wysiłków nie mamy pożytku. Wystarczy, że będziemy gotowi do działania wcześniej niż dwór węgierski.

– Co to znaczy?

– Musimy dopilnować, by w odpowiednim momencie licznie stanęli za Zygmuntem i ludzie, i okoliczności. Węgry wszak daleko… Nadal nie pojmujesz?

– Z Głogowa na Litwę dotrzemy szybciej niż oni – mruknął Mikołaj ze złośliwym uśmiechem. – A posłowie węgierscy mogą się w drodze zmęczyć, czas zmitrężyć, konie potracić.

– Istotnie. – Krzysztof skinął głową z zadowoleniem, że brat wreszcie przestał żartować ze sprawy tak ważnej jak polityka. – Gdy król Aleksander umrze, nasz książę musi znaleźć się na Litwie pierwszy. Przed węgierskimi i polskimi posłami. Mogliby chcieć zatrzymać decyzję Litwinów, a przecie kto ma wielkoksiążęcy kołpak[13] na głowie, ten i na tron polski trafi co rychlej. Dlatego litewskich kniaziów trzeba nam mieć po swojej stronie. Tym razem nawet królowa matka powinna wreszcie stanąć za Zygmuntem. Lepiej dla niej mieć koronowanego syna na Wawelu niż Władysława w dalekim Budzyniu.

– O ile kolejny pogrzeb nie przybije miłościwej pani tak jak odejście króla Olbrachta. Niech mu ziemia lekką będzie – stwierdził poważnie Mikołaj. – Ponoć najjaśniejsza pani od tamtego pogrzebu ciągle słabuje. Wiosną testament spisać kazała.

– A cóż w tym dziwnego? Ma już swoje lata. Nie frasuj się. Królowa Elżbieta to mocna niewiasta. Dla dobra Korony wiele zniesie. Zapewne pojęła, że niesłusznie odsuwała Zygmunta od tronu, popierając jego braci. Gdyby przed laty pozwolono mu działać, być może królestwo uniknęłoby błędów króla Olbrachta, requiescat in pace[14]. Nie sprowadziłby do nas tureckiej nawały, a skarb koronny nie byłby dziurą bez dna – komentował oschle Krzysztof. – Wszak równie gospodarnego księcia jak Zygmunt ze świecą szukać. Kilka lat wystarczyło, by Śląsk ożywił, podźwignął. Zygmunt w Koronie, a Aleksander na Litwie to mogła być idealna para monarchów w naszym królestwie.

– Masz rację! Na pewno masz rację – poparł go żarliwie Mikołaj.

– Wiem. Bądź tedy gotów, bracie. Wkrótce przyjdzie nam stoczyć najważniejszą dyplomatyczną potyczkę w życiu.

W ogrodzie pod zamkowym murem rozpłakała się nagle mała dziewuszka.

– Jak się zajmujesz panienką, niedojdo?! – ostro krzyknął z oddali kobiecy głos.

Obaj mężczyźni spojrzeli przez okno. Przyglądali się w milczeniu, jak piastunka pomaga wstać złotowłosej czterolatce i otrzepuje jej kosztowną sukienkę z wyschniętej od upału ziemi.

– Jednego nikt Telniczance odmówić nie może – rzekł Krzysztof po chwili namysłu. – Ochroniła księcia przed miłostkami, które mogłyby pokrzyżować dynastyczne plany Jagiellonów. To wszystko daje nam szansę. Szansę, o jakiej osiem lat temu nawet nie śniłem.

– A cóż Katěrina ma do tego?

– Ech, Mikołaju! Jak ty wąsko świat postrzegasz. Pomyśl. W odróżnieniu od swych braci nasz książę zdrów niczym tur. Przygód nie szukał, bo rodzinę ma na utrzymaniu. Nie dotknęło go przekleństwo niemieckiej choroby[15], która zbiera żniwo wśród naszej szlachty. A mówię to, byś i ty wziął sobie do serca wierność księcia – rzucił znacząco. – Żebyś o przyszłych dziedziców Szydłowca zatroszczył się z małżonką czym prędzej. Na śliczne lica mieszczanek nie zerkaj tak pożądliwie, jeśli nie chcesz życia zmarnować. Bacz i na to, że dobrej pani bratowej skrzywdzić ci nie pozwolę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[5] Prandium – jeden z dwóch głównych posiłków dnia, przedpołudniowy.

[6] Budzyń – dawna nazwa węgierskiej Budy (przytaczana za A. Pawińskim).

[7] Polski król Aleksander I – czwarty z synów Kazimira Jagiellończyka.

[8] In vino veritas – in aqua sanitas (łac.) – w winie prawda (wino rozwiązuje języki), w wodzie zdrowie.

[9] Tu w znaczeniu: ziemie nadane Zygmuntowi przez króla Władysława.

[10] Swak – w staropolszczyźnie: mąż siostry.

[11] Legitymizacja nieślubnego dziecka szlachcica – uznanie przez papieża „legalności” narodzin i szlachectwa, co umożliwiało karierę duchowną.

[12] Sentencja łacińska o znaczeniu: umarł król, niech żyje król.

[13] Wielkoksiążęcy kołpak/mitra – symbol władzy zwierzchniej w Wielkim Księstwie Litewskim.

[14] Requiescat in pace (łac.) – Niech spoczywa w pokoju.

[15] Syfilis/kiłę w XVI-wiecznej Polsce najczęściej nazywano chorobą niemiecką (rzekomo przywleczoną z Niemiec).

 

 

 

Powieść historyczna

na motywach biografii

króla Zygmunta I Jagiellończyka

tom II

 

Copyright © by Anna Szepielak, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Anna Mutwil/Arcangel

 

Redakcja: Anna Sidorek

Korekta: „DARKHART”

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-443-1

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]