Reguły gry - Colson Whitehead - ebook + audiobook

Reguły gry ebook i audiobook

Colson Whitehead

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Najnowsza powieść zdobywcy National Book Award i dwóch Pulitzerów, uhonorowanego National Medal Of Arts.

Sequel bestsellera Rytm Harlemu.

Jedna z najciekawszych książek lata 2023 roku według:  „The New York Times” • „The Washington Post” • „TIME Magazine” • NPR • „The Los Angeles Times” • „USA Today” • Vulture • „The Philadelphia Inquirer” • Lit Hub • „Kirkus Reviews” • CrimeReads

Gorzko-zabawna historia człowieka wkraczającego – nie do końca z własnej woli – do świata kanciarzy, szemranych typów, złodziei starej daty i bezlitosnych zabójców.

Opowieść o Nowym Jorku przeżywającym głęboki kryzys – ogarniętym chaosem i zalanym śmieciami skorumpowanym mieście, w którym trzeba mieć strategię, żeby przetrwać.

Jest rok 1971. Ray Carney, właściciel sklepu meblowego na Harlemie, zostawił za sobą przeszłość związaną ze skokiem na sejf pewnego hotelu. Jego legalny interes kwitnie, dzieci rosną, a czasy, gdy przewoził skradzione towary, minęły bezpowrotnie. Tak mu się przynajmniej wydaje, dopóki córka May nie prosi go o zdobycie biletów na koncert The Jackson 5.

Jest ktoś, kto mógłby mu w tym pomóc: Munson, znajomy policjant z dawnych czasów – gość, który potrafi załatwić absolutnie wszystko. Tylko że nie robi tego za darmo. Gdyby Carney znał cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić za przysługę Munsona, pewnie zastanowiłby się dziesięć razy, zanimby go o nią poprosił.

Jeśli ktoś może wyratować Carneya z opresji, to tylko stary znajomy Pepper, twardziel, który zrobi wszystko… ale zgodnie z kodeksem swojego świata.

Olśniewająca! Whitehead używa powieści kryminalnej jako soczewki do zbadania mechaniki wyjątkowej dzielnicy w szczególnym punkcie zwrotnym historii. Dociera do serca tego miejsca i jego mieszkańców.

Walter Mosley, autor powieści Diabeł w niebieskiej sukience

Reguły gry przypominają nam – jakbyśmy tego potrzebowali – że kryminały mogą być świetną literaturą. Ta książka ma w sobie dynamikę ojca chrzestnego kryminałów z Harlemu, Chestera Himesa, połączoną z literacką siłą Whiteheada.

„Los Angeles Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 49 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
4,0 (20 ocen)
7
6
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Chciałbym dostać w końcu powieść a nie zbiór opowiadań. Klimat genialny.
00

Popularność




Gorzko-zabawna historia człowieka wkraczającego – nie do końca z własnej woli – do świata kanciarzy, złodziei starej daty i bezlitosnych gangsterów.

Opowieść o Nowym Jorku przeżywającym głęboki kryzys, o ogarniętym chaosem mieście, w którym trzeba mieć strategię, żeby przetrwać.

Jest rok 1971. Ray Carney, właściciel sklepu meblowego na Harlemie, zostawił za sobą szemraną przeszłość. Tak mu się przynajmniej wydaje, dopóki nastoletnia córka nie prosi go o zdobycie biletów na koncert The Jackson 5. Jest ktoś, kto może Carneyowi w tym pomóc – skorumpowany policjant, którego zna z dawnych czasów. Za tę przysługę przyjdzie mu jednak słono zapłacić.

Ale cóż, takie jest życie. „Karuzela, skarbie, karuzela”.

COLSON WHITEHEAD

(nr. 1969)

Amerykański pisarz i dziennikarz; absolwent Uniwersytetu Harvarda, laureat National Book Award i dwukrotny laureat Pulitzera, za Kolej podziemną i Miedziaki. Jako jedyny autor otrzymał tę nagrodę za dwie kolejno wydane powieści, jest też jednym z zaledwie trzech pisarzy – obok Williama Faulknera i Johna Updike’a – którzy w kategorii „literatura piękna” otrzymali Pulitzera dwukrotnie.

Urodził się i dorastał na Manhattanie. Jego pierwsze teksty ukazały się w magazynie „The Village Voice”. Jest autorem ośmiu powieści i dwóch książek z dziedziny literatury faktu. Od 2015 r. ma stałą kolumnę w „The New York Times Magazine”. Wykładał między innymi na Uniwersytecie Columbia i Uniwersytecie w Houston.

W 2017 roku Colson Whitehead trafił na prestiżową listę stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie według tygodnika „Time”.

Kolej podziemna otrzymała: Pulilzer Prize 2017, National Book Award 2016, Carnegie Medal for Fiction, Heartland Prize i nominację do Kirkus Prize.

Miedziaki otrzymały: Pulitzer Prize 2020, Kirkus Prize i nominacje do National Book Critics Award, National Book Award oraz Orwell Prize for Political Fiction 2020.

Redakcje wszystkich najważniejszych gazet w Stanach Zjednoczonych okrzyknęły obie książki najlepszymi powieściami roku. Przetłumaczono je na ponad 30 języków.

W 2021 roku Whitehead wydał powieść Rytm Harlemu – w oryginalny sposób nawiązującą do gatunku kryminału, wyróżnioną nominacją do Kirkus Prize i chwaloną przez samego Baracka Obamę. Reguły gry są jej kontynuacją.

colsonwhitehead.com

Tego autora

KOLEJ PODZIEMNA

MIEDZIAKI

RYTM HARLEMU

REGUŁY GRY

Tytuł oryginału:

CROOK MANIFESTO

Copyright © Colson Whitehead 2023All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Robert Sudół 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Oliver Munday

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Agnieszka Drabek

Zdjęcia na okładce: © Andrey Moisseyev/Alamy Stock Photo (samochód);© Lambert/Getty Images (kobieta); Getty Images (walizeczka);Getty Images (budynki na Harlemie);©Dan Neville/Newsday RM via Getty Images (panorama Manhattanu)

ISBN 978-83-8361-038-2

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Jan Żaborowski

woblink.com

Dla Clarke’a

RINGOLEVIO

1971

Szemrane pozostanie szemrane, a przekręt nie cierpi prostych dróg.

1

Odtąd gdy tylko słyszał tę piosenkę, myślał o śmierci Munsona. W końcu to za sprawą The Jackson 5 Ray Carney wrócił do gry po czterech latach spędzonych na wąskiej prostej. „Wąska prosta” – określenie filozofii i terytorium, części miasta z granicami i własnym obyczajem. Czasem, kiedy Carney w drodze do pracy przecinał Siódmą Aleję, mamrotał te słowa pod nosem jak ochlapus usiłujący nie zataczać się po wyjściu z baru.

Cztery lata uczciwej i satysfakcjonującej pracy w branży meblowej. Wyposażał młode pary na nowym etapie życia, modernizował salony, podnosząc ich standard, instruował emerytów w sprawie najrozmaitszych zalet supernowoczesnych łóżek i rozkładanych foteli. To była wielka odpowiedzialność. W zeszłym tygodniu jedna z klientek powiedziała mu, że jej ojciec odszedł we śnie „z uśmiechem na twarzy”, bo był wtulony w fotel Sterling Dreamer, zakupiony właśnie w Carney’s Furniture. Przepracował trzydzieści pięć lat jako hydraulik zatrudniony przez miasto, dodała. Dzięki piance poliuretanowej jego przedśmiertnym przeżyciem była czuła pieszczota. Carney ucieszył się, że staruszek umarł zadowolony; przecież byłoby tragedią, gdyby na koniec pomyślał: „Zamiast poliuretanu trzeba było wziąć zwykły skaj”. Handlował akcesoriami. Akcentami dla pozbawionych życia przestrzeni. Brzmi nudno. I takie było. Ale było też budujące. Budujące w sposób, w jaki niedoprawione jedzenie i wodniste drinki wciąż okazują się pożywne, choć może mało smaczne.

Nie było przyjęcia pożegnalnego, kiedy wypisał się z półświatka. Nikt nie dał mu złotego zegarka za wysługę lat, ale przecież odkąd został paserem, nie narzekał na ich brak. W dniu odejścia miał w biurowym sejfie całe pudło złotych zegarków z wygrawerowanymi nazwiskami obcych ludzi, bo minęło już trochę czasu od jego ostatniej wizyty u odbiorcy w Mott Haven. Rozbrat z paserstwem polegał głównie na spławianiu dotychczasowych klientów i mówieniu im, by rozpowiedzieli, że „Carney się wycofał”.

– Co znaczy, że się wycofałeś?

– Że dałem sobie spokój. Skończyłem z tym.

Drzwi wychodzące na Morningside, wykute w ścianie, by ułatwić nocny handel, teraz stały się niewinną trasą popołudniowych dostaw. Dwa tygodnie po napadzie na Fortunę zapukał do tych drzwi Tommy Shush z czarnym skórzanym neseserem wetkniętym pod pachę. Carney rzucił okiem na brylanty, żeby przetestować determinację złodzieja, po czym życzył mu powodzenia. Następnego dnia Cubby Robal, jeden ze stałych białych klientów, pojawił się po godzinach z „naprawdę gorącym towarem”. Specjalizował się w nieprawdopodobnych kradzieżach rozmaitych dóbr, których upłynnienie wymagało lat – siedział po uszy w chińskich drążkach pogo i rajstopach zapakowanych w plastikowe jajka. Carney pokazał mu drzwi, zanim Cubby zdążył zaprezentować najnowszy nietrafiony łup. Nic osobistego, chłopie.

Jeden po drugim złodzieje przestali przychodzić – zniechęceni tylko chwilowo, bo zawsze znalazł się inny paser, inny obieg, inny interes do zrobienia na rynku tak rozległym, skomplikowanym i szemranym jak Nowy Jork.

*

– Proszę dotknąć, przecież nie ugryzie. To jakby samo niebo wzięło pana w objęcia.

Po lewej stronie salonu meblowego Larry urabiał klienta, zasuszonego osobnika mnącego w dłoniach czerwony beret. Więdnącego zgarbionego staruszka. Carney oparł się o drzwi do swojego gabinetu i skrzyżował ręce na piersi. Istotną podgrupę jego klienteli stanowili starzy ludzie, którzy od niepamiętnych czasów odmawiali sobie najzwyklejszych rzeczy, żeby tylko zaoszczędzić trochę grosza. Skrzypiące sprężyny fotela przedziurawiły siedzenie zbyt wielu par spodni albo lekarz zdiagnozował złe krążenie i zwyrodnienie kręgosłupa, dlatego w końcu przychodzili. Carney myślał o nich z wdzięcznością, o samotnych staruszkach w mieszkaniach z przechodnimi pokojami i wypaczoną podłogą lub w słabo oświetlonych norach: emerytowani kierowcy autobusów szukający nowych foteli, w których mogliby jeść zupę przy typowaniu gonitw, dawni kasjerzy piorący bieliznę w pralniach samoobsługowych, tęskniący za czymś, na czym mogliby oprzeć zmęczone nogi. Zapomniani. Nigdy się nie targowali, wkurzeni wprawdzie, że muszą naruszyć zaskórniaki, a jednak dumni z tego, że mają gotówkę w kieszeni.

Meblem, o którym mowa, był fotel klubowy Egon z 1971 roku, z tapicerką z plamoodpornego tweedu. Zdrój komfortu na mosiężnych kołach z mechanizmem Pro-Slide.

– Samo niebo – powtórzył Larry.

Kiedy klient wszedł do sklepu, uścisnął Larry’emu dłoń i przedstawił się jako Charlie Foster. Teraz zabębnił opuszkami palców po zielono-brązowej tkaninie i zachichotał z zachwytu jak małe dziecko.

Larry mrugnął do Carneya. Kiedy Rusty, długoletni pracownik salonu, nadwerężył sobie plecy i dostał zwolnienie na trzy i pół miesiąca, Carney musiał znaleźć zastępstwo. Larry pojawił się drugiego dnia rozmów kwalifikacyjnych i został przyjęty.

Był uosobieniem kontrolowanego luzu – czysty styl powoli odkrywany. Kiedy próbujesz się z nim przywitać, gdy zjawia się w pracy, podnosi dwa palce w geście „chwila moment”, jakby był w trakcie rozmowy transatlantyckiej z przywódcami obcych mocarstw, następnie zrzuca kamizelkę w prążki, spodnie dzwony i zamszowy kapelusz z małym opadającym rondem czy inny modny zestaw, w który wystroił się danego dnia, i dopiero po włożeniu uniformu sprzedawcy odpowiada aksamitnym głosem: „Co u ciebie słychać, złotko?”.

Należał do plemienia czarnych wyjadaczy tak zwinnych w swojej cielesnej powłoce, że wszyscy inni byli dla niego „złotkiem” – staruszek, młoda matka, dzielnicowy o twarzy czerwonej jak burak. Pierwszy lepszy drętwus określiłby go słowem „śliski” ze względu na zawadiacki uśmiech i gorączkową paplaninę, ale Larry uznałby to za komplement. „Śliskość” to atut w branży handlowej. Larry miał zaledwie dwadzieścia jeden lat, lecz przeżył wiele wcieleń, nawet jeśli Carney podejrzewał, że wynurzył się w pełni opierzony jako pierwszy luzak Harlemu pięć minut przed tym, jak się poznali. Kucharz w hotelu przy Madison Avenue, konserwator zieleni na dwóch cmentarzach, szofer żony potentata od marmuru z Connecticut plus „zagazowywanie piesków u weterynarza w Gotham”, co, jak przypuszczał Carney, wymagało specjalistycznego szkolenia lub przynajmniej licencji, ale nieważne. A teraz główny sprzedawca w Carney’s Furniture przy Sto Dwudziestej Piątej, PIERWSZORZĘDNE MEBLE DLA MIESZKAŃCÓW.

– Chrzani nadgodziny, bo chodzi na dziewczyny – lubiła nucić Marie, sekretarka Carneya, kradnąc przyśpiewkę z The Patty Duke Show.

Podobnie jak Freddie, zmarły kuzyn Carneya, za swoje tereny łowieckie Larry uważał downtown oraz okoliczne dzielnice i każdy południk przyjemności między nimi. Słuchanie kronik Larry’ego o życiu nocnym Nowego Jorku i jego różnorodnych odmianach było jak słuchanie raportów Freddiego „dzień po” za starych, dobrych czasów. To podnosiło Carneya na duchu.

Zatrzymał Larry’ego w sklepie, gdy Rusty doszedł do siebie. Po pierwsze, roboty było aż nadto, po drugie, dzięki temu Carney miał więcej wolnego czasu. Można było odnieść wrażenie, że salon meblowy zawsze należał do tej czwórki. Nawet gdy Larry był wczorajszy i skacowany, nigdy nie pozwolił, by klient zobaczył go w złej formie. „Zachowaj swoje sekrety dla siebie” – to była niepisana dewiza pracowników Carney’s Furniture. Marie przychodziła czasem w okularach przeciwsłonecznych, żeby zamaskować podbite oko, ale nigdy nie doniosła na męża, Rodneya. Carney rzecz jasna znakomicie potrafił ukryć swoją szemraną przeszłość. Tylko Rusty był tym, na kogo wyglądał: sympatycznym gościem przeflancowanym z Georgii, który pomimo upływu lat wciąż czuł się oszołomiony wielkomiejskim życiem. O ile Carney się orientował. Bo może się nie orientował. Może Rusty był najbardziej utalentowanym pozorantem z nich wszystkich i po dniu pracy w salonie meblowym przeprowadzał operacje na otwartym sercu lub zwalczał organizację WIDMO.

Morningside Avenue przejechało kolejne auto na sygnale.

– Zrobiony solidnie? – spytał Charlie Foster. – Lubię solidne fotele. – Szturchnął lewy podłokietnik, jakby czubkiem buta kopał szczura, by się upewnić, że jest martwy.

– Solidnie jak pancernik USS Missouri, złotko – zapewnił go Larry. – Zwykle jak się kupuje tanio, to się kupuje tandetę, prawda? Natomiast firma Egon miło wycenia te cudeńka, bo dzięki temu zyskuje lojalnych klientów, więc odbija sobie niski zysk na sprzedaży. My też tak prowadzimy interesy. Usiądź sobie, bracie, usiądź.

Charlie Foster usiadł. Wydawało się, że złączył się z fotelem w jedno. Z jego twarzy uleciały lata zmartwień.

To się nazywa handel! Carney wrócił do swojego gabinetu. W kwietniu kupił nowy fotel biurowy, a w zeszłe Boże Narodzenie pomalował ściany, lecz poza tym gabinet niewiele się zmienił przez lata. Dyplom ukończenia szkoły biznesu wisiał na tym samym gwoździu, zdjęcie Leny Horne z jej autografem nadal stało na poczesnym miejscu. Interes szedł dobrze. Dzięki paserstwu kupił z żoną dom na Strivers’ Row, żeby uciec z ciasnego mieszkania przy Sto Dwudziestej Siódmej. Rozbudował sklep, przejmując piekarnię po sąsiedzku, i przetrwał wiele trudnych chwil. Ale nabycie numeru 381 i 383 przy Zachodniej Sto Dwudziestej Piątej? Kupił te dwa budynki od Giulia Bongiovanniego w pierwszym tygodniu stycznia 1970 roku. Nowa dekada, pełna obietnic.

Gdybyś podczas podpisywania umowy najmu powiedział Carneyowi, że pewnego dnia stanie się właścicielem tych nieruchomości, kazałby ci spadać. Nieco dalej przy tej samej ulicy w hotelu Theresa właśnie miał premierę musical Czarna Carmen i gdy Carney po raz pierwszy wziął klucze do ręki, odniósł wrażenie, że wszystkie jupitery i cała ta wrzawa są na jego cześć. Nieruchomość nie była zbyt atrakcyjna, ale mogła zapewnić człowiekowi dostatnie życie. Przez pierwsze dwa lata zanosił osobiście pieniądze z czynszu do firmy Salerno Properties Inc. przy Piątej Alei, bo nie ufał amerykańskiej poczcie – jakby następnego dnia minuta po dwunastej w południe policjanci mieli wtargnąć i wyrzucić jego graty na ulicę. Odnosił mgliste wrażenie, że taki nalot minuta po dwunastej przydarzył się komuś, kogo znał on lub jego ojciec, ale teraz, gdy już się ustatkował jako mężczyzna w średnim wieku, uznał, że jest to zwykła bujda. Najprawdopodobniej.

Właściciela poznał, kiedy zadzwonił do Salerno w sprawie przejęcia piekarni. Jeden z miłośników ciepłych bułeczek zaniepokoił się, że pięć po siódmej rano drzwi wciąż są zamknięte, po czym zauważył nogi wystające zza lady. Z szacunku dla zmarłego Carney odczekał czterdzieści pięć minut i dopiero wtedy zadzwonił, by zapytać o wynajem.

Kontakty z najemcami Giulio Bongiovanni zlecał zwykle podwładnym, ale Carney od dawna go intrygował. Lokal numer 383 przy Zachodniej Sto Dwudziestej Piątej był miejscem przeklętym, zanim jeszcze Bongiovanni przejął nieruchomość po ojcu. Mieszczące się tam dwa sklepy meblowe, dwa obuwnicze, jeden z konfekcją męską i coś jeszcze szybko splajtowały, a pech prześladował ich właścicieli nawet po wyprowadzce. Nowotwory, o których nikt nigdy nie słyszał, wyniszczały narządy, o których też nikt nigdy nie słyszał, a do tego rozwody, o których mówiono potem na zajęciach z prawa cywilnego, oraz wyroki pozbawienia wolności. I jeszcze człowiek zmiażdżony przez jakiś duży przedmiot przed klasztorem żeńskim.

– Zrobiło się tak źle, że bałem się wynajmować ludziom te lokale – powiedział Bongiovanni.

– Ja sobie radzę – odrzekł Carney.

Właściciel zmierzył go spojrzeniem mówiącym „Nigdy dotąd nie spotkałem takiego Murzyna”, co dla Carneya nie było nowym doświadczeniem. Przeciwnie, miał wrażenie, że w dzisiejszych czasach takie spojrzenia widuje częściej, i to wszędzie. Za ladą w knajpie, w lokalu wyborczym. „Za chwilę czarni zaczną z powodzeniem handlować meblami na Harlemie”.

– I to nieźle – rzucił Bongiovanni, po czym dał zgodę na przebicie się przez ścianę do piekarni.

Początki Giulia Bongiovanniego na Sto Dziesiątej Ulicy sięgały daleko w przeszłość, do czasów, gdy Wschodni Harlem był największą Małą Italią po tej stronie Atlantyku. Bongiovanni mówił jak facet z okolicy, ale wyróżniał się obcisłymi poliestrowymi koszulkami i sylwetką adonisa z siłowni. Pytany o swoją samodyscyplinę, przypisywał ją pozytywnemu myśleniu, Jackowi LaLanne’owi, którego program oglądał codziennie, oraz comiesięcznym dostawom witamin. „Nie przekreślajcie ekspanderów LaLanne’a – mawiał, skręcając tułów o czterdzieści pięć stopni. – Są nie tylko dla pań, jak widać na załączonym obrazku”.

Jego dziadek prowadził dwa sklepy spożywcze przy Madison Avenue, a ojciec zainwestował w kupno lokali 381 i 383 przy Zachodniej Sto Dwudziestej Piątej, kiedy Żydzi uciekli z dzielnicy z powodu dokonujących się zmian. Rodzinne sklepy spożywcze nadal prosperowały, ale rodzina Bongiovannich nie mieszkała już na piętrze. Wynieśli się najpierw, po drugiej wojnie światowej, do Astorii w Queens, a teraz opuszczali Harlem na dobre, sprzedając nieruchomości.

– Miasto schodzi na psy – stwierdził Giulio, gdy Carney zaproponował mu interes. – Narkotyki, syf. Wybieram Florydę.

Carneyowi pochlebiło, że w opinii Włocha ma dość szmalu, by kupić dwa budynki, że biała strona miasta dostrzega jego sukcesy, ale zaraz potem zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak i Bongiovanni wciska mu trefny towar. Że miasto chce wyburzać, że w kanałach pod fundamentami czai się jakaś gigantyczna katastrofa albo ostatecznie spełni się do końca Klątwa Sto Dwudziestej Piątej Ulicy i Morningside Avenue szlag trafi. Nic z tego się nie wydarzyło, chociaż pani Hernandez z mieszkania 3R pod numerem 381 miała tajemniczą plamę na ścianie w łazience. Plama wybijała za każdym razem po tynkowaniu i malowaniu, w dodatku niesamowicie przypominała twarz Dwighta Eisenhowera – skoro już mowa o klątwach, ta była prawdziwa.

– On się na mnie gapi – skarżyła się lokatorka.

Bongiovanni spytał Carneya, czy jest gotowy zostać właścicielem budynków.

– Ludzie dzwonią do ciebie przez całą dobę, „bo woda jest za zimna”, „ogrzewanie za słabe” albo „żona mnie nienawidzi”.

– Tak – odparł Carney. Zamierzał upaść się na skargach i żalach lokatorów, jakby były wielkim krwistym stekiem z ziemniakami.

– Zuch.

Zawarli umowę na dwa budynki, a trzy miesiące później Bongiovanni podczas wczesnoporannej kalisteniki w Miami wyzionął ducha – tętniak go załatwił. Rodzina sprowadziła nieboszczyka do domu i pochowała go u boku przodków na cmentarzu Calvary w Woodside w Queens, z widokiem na drogę ekspresową.

„Karuzela”. Tym słowem Carney określał obieg dóbr w nielegalnej strefie, krążenie telewizorów, biżuterii i tosterów od jednego właściciela do drugiego, snujących się po ludzkim życiu w rytm przypływów i odpływów gotówki, wzrostów i spadków przestępczości. Ale oczywiście „karuzela” determinowała również świat nieszemrany, upamiętniała życie dzielnic, firm. Przepływ sklepikarzy przez budynek numer 383 przy Zachodniej Sto Dwudziestej Piątej, zmieniające się nazwiska na aktach własności w archiwum miejskim, menuet marek na parkiecie salonu meblowego.

W ciągu czterech lat od wycofania się Carneya z półświatka jego legalny handel przeszedł przeobrażenie. W 1968 roku Argent, największy dostawca – marka, na której zbudował interes – został przejęty przez Sterlinga, a ten dwa lata później wygasił działalność. Sears połknął Bella Fontaine i miał swoje salony meblowe. Collins-Hathaway przeholował z ekspansją w Kanadzie i podczas recesji w poprzednim roku został zmieciony z powierzchni ziemi. Na pamiątkę Carney zachował nad biurkiem tabliczkę autoryzowanego przedstawiciela.

Aby zastąpić dziurę na liście dostawców, zgłosił się do DeMarco, amerykańskiej filii wielkiego norweskiego koncernu Knut-Bjellen, specjalizującego się w niskich pudełkowych „komponentach lifestylowych”. Paleta kolorów: odcienie ziemi. Z badań rynku wynikało, że amerykański konsument jest podejrzliwy wobec „obco” brzmiących nazw produktów wyposażenia wnętrz, więc DeMarco zmienił je na potrzeby tutejszego rynku; modułowy zestaw wypoczynkowy nazwano Homesteader, a fotel – Mitt. Towar znajdował nabywców, więc Carney nie dbał o nazwy.

Jego jedyne zastrzeżenie dotyczyło zdjęć w folderach i katalogach DeMarco, bo sesje robiono w odległych ośrodkach narciarskich i górskich ostępach. Ogień buzujący w kominku, dokoła aranżacja z „komponentów lifestylowych” w kolorze rdzy i musztardy, białe damulki w futrzanych mufkach i biali faceci w wełnianych golfach, drzemiący w beztroskim błogostanie na miękkich dywanach. Carney nie chciał szufladkować klientów, ale zastanawiał się, ilu z nich widzi w tych zdjęciach siebie.

– Witamy w górskiej chacie – mruczał pod nosem, ilekroć dostawał najnowszy katalog.

Mam nadzieję, że wasze czarnuchy lubią fondue, dodawał jego zmarły kuzyn z przeszłości.

Kolejna syrena. Biznes, uporządkowany biznes, rozwijał się w murach Carney’s Furniture, ale na ulicy obowiązywały zasady Harlemu: szalone, nieprzewidywalne, nieobliczalne bardziej niż wujek utracjusz. Wozy na sygnale mknęły ulicami w tę i we w tę regularnie jak pociągi metra, o wszystkich porach, zgodnie z rozkładem jazdy Katastrofy. Jeśli nie gliniarze na straceńczej misji, to karetka pogotowia usiłująca odwrócić czyjś los. Wóz strażacki pędzący do pustej kamienicy, zanim pożar ogarnie całe osiedle, albo do pięciopiętrowego budynku z kilkunastoma rodzinami w środku, podpalonego, żeby wyłudzić odszkodowanie z ubezpieczalni.

Ojciec Carneya sfajczył w swoim czasie parę budynków. Dzięki temu opłacał czynsz.

Tym razem była to syrena radiowozu. Carney dołączył do Larry’ego i Charliego Fostera przy oknie. Po drugiej stronie ulicy dwóch białych policjantów dorwało młodego mężczyznę w ciemnej dżinsowej kurtce i czerwonych dzwonach, a radiowóz blokował chodnik. Przyparli go do okna trafiki Hutchins Tobacco, znanej ze sprzedawania papierosów bez akcyzy i problemów z robactwem. Lep na muchy wisiał tam przez okrągły rok – nie miał żadnych wolnych dni – a tabliczki czekolady na półce ze słodyczami były całe w larwach. Hutchins zamknął drzwi na klucz i z rękami na biodrach gapił się zza szyby.

Strumień pieszych na Sto Dwudziestej Piątej omijał przeszkodę. Większość ludzi szła dalej, bo nie widziała nic szczególnego w takim kipiszu. Jeśli nie byłoby go tutaj, byłby gdzieś indziej. Ale innych te szykany doprowadziły do białej gorączki, oderwały od własnych spraw. Zatrzymywali się, mruczeli do siebie nawzajem, krzyczeli i wyzywali policjantów; utrzymywali jednak bezpieczną odległość, co świadczyło o strachu. Wyższy gliniarz rozchylił młodemu mężczyźnie nogi i obmacał mu uda od wewnątrz.

– Co ty, pieścisz mu klejnoty?! – ryknął jeden z gapiów.

– Co ten chłopak zrobił? – spytał Carney.

– Nic, podjechali i go dopadli, jakby obrabował bank – odparł Larry.

– Odbija im – dorzucił Charlie Foster. – Szukają Czarnych Panter.

– Raczej chodzi o Armię Wyzwolenia Czarnych – sprostował Larry.

– To jedno i to samo.

Carney nie chciał się kłócić, zwłaszcza gdy ryba chwyciła haczyk, ale konflikt między Panterami a ich odłamem, Armią Wyzwolenia, dotyczył czegoś więcej niż nazwy. Spór filozoficzny obejmował nastroje ulicy, postawę organów ścigania wobec Harlemu i te radiowozy na sygnale. Jeśli zrobiłoby się krok do tyłu i spojrzało, może okazałoby się, że obejmuje wszystko.

*

– Reformy kontra rewolucja – tłumaczył Carney Johnowi.

Dwa i pół tygodnia wcześniej, dwunastego maja, zapadł wyrok w procesie dwudziestu jeden członków Czarnych Panter i syn miał pytania.

– To tak jak w moim sklepie – wyjaśniał dalej Carney. – Reformy to zmiana na lepsze tego, co jest, jak plamoodporna tapicerka lub nogi na kółkach, a potem nogi na kółkach z hamulcami. Rewolucja jest wtedy, gdy wyrzucasz wszystko i zaczynasz od nowa. Znasz kanapę Castro Convertible?

John kiwnął głową. Reklamy telewizyjne trudno było przeoczyć.

– Rozkładana kanapa to rewolucja – stwierdził Carney. – Wszystkie nasze wyobrażenia o spaniu, o przestrzeni zostają postawione na głowie. Pokój dzienny? Bum, i już mamy sypialnię. – Zamilkł. – Założę się, że nie wiesz, że wynalazcą rozkładanego łóżka był czarny.

Chłopiec pokręcił głową.

– Leonard C. Bailey, przedsiębiorca i majsterkowicz. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym złożył patent i amerykańskie wojsko wprowadziło go do masowej produkcji. Możesz to sprawdzić. Rewolucyjne rozwiązanie.

Carney wkroczył już na ten etap życia czarnego człowieka, kiedy w niektóre dni jedynym, co mogło wyciągnąć go rano z łóżka, była perspektywa opowiadania anegdot o pionierach i odtrąconych wizjonerach swojej rasy. John, nieszczególnie zainteresowany, skinął głową. Carney podkręcił tempo.

– Pantery otwierają jadłodajnie i magazyny z żywnością, mają program darmowych śniadań i udzielają pomocy prawnej. To są reformy. Armia Wyzwolenia chce obalić cały system.

– Jeśli Pantery są za reformami, to dlaczego próbowały wysadzić metro?

– To, że policja mówi, że coś się wydarzyło, nie znaczy jeszcze, że naprawdę tak było.

Tego popołudnia najdłuższy i najdroższy proces w dziejach Nowego Jorku zakończył się zaskakującym uniewinnieniem. Dwudziestu jeden członków Panter aresztowano dwa lata wcześniej; zostali namierzeni przez tajniaków, którzy przeniknęli do organizacji. Postawiono im sto pięćdziesiąt sześć zarzutów: usiłowania popełnienia zabójstwa, podpalenia i innych czynów w ramach zmowy mającej na celu wysadzenie Ogrodu Botanicznego na Bronxie, posterunków policji, kilku linii metra, a także Alexander’s, Korvettes, Macy’s i innych domów towarowych. Sklepy obrano za cel prawdopodobnie dlatego, że uosabiały kapitalizm, ale co zawiniły kwiaty, nie było jasne.

John zapytał, czy wysadzą też ich salon meblowy. Carney odparł, że zostało do wysadzenia jeszcze wiele sklepów prowadzonych przez białych, zanim przyjdzie kolej na niego.

Ława przysięgłych potrzebowała półtorej godziny na podjęcie decyzji i dwudziestu minut na odczytanie sto pięćdziesiąt sześć razy słowa „niewinni”. „Agenci policji wyssali wszystko z palca”. Upokarzający obrót spraw dla Franka Hogana, prokuratora z Manhattanu. Co to za świat, w którym nie da się wsadzić bandy Murzynów za kraty?

– Dlaczego policjanci mieliby kłamać? – spytał John.

– A dlaczego ludzie w ogóle kłamią? – odparł Carney, bo odpowiedzi na niektóre pytania chłopak powinien wykombinować sam.

Próbował wyobrazić sobie, że w dzieciństwie wypytuje ojca o politykę. Nie do pomyślenia. Duży Mike Carney uznawał ruch walczący o równouprawnienie – „tych tak zwanych braci sprawiedliwych” – za jeszcze jedno oszustwo. Ile zgarniali dla siebie, gdy wyciągali rękę po datki na kuchnię dla ubogich, ile zarabiali górką, gdy przecinali wstęgę podczas otwarcia nowego ośrodka sportowego? Rozkręć interes, a zobaczysz to wszędzie: możliwości, małe szczeliny, w które przedsiębiorcza dusza może wsunąć łom.

Jak na czarnego chłopca dorastającego na Manhattanie John miał inspirująco naiwny światopogląd. Walka o przetrwanie zmusza do szybkiego myślenia, tymczasem on poświęcał sporo czasu na ogląd sprawy z każdej perspektywy, uznając luksus namysłu za swoje przyrodzone prawo. Czasami Carney widział w synu wersję chłopca, którym sam mógłby być, gdyby dorastał w innym mieszkaniu, takim, gdzie w szafce byłoby jedzenie, kiedy wracałby ze szkoły, gdzie witałaby go matka, bo nie umarła. Z nieszemranym ojcem. Carneyowi podobała się myśl, że gdzieś istnieje wersja tego chłopca, nawet jeśli on nią nie był.

May poszła w ślady matki. Ostra, pewna siebie, zadziorna piętnastolatka. Tydzień po procesie Panter Carney i dzieci usiedli do śniadania w jadalni. Chciał być sumiennym rodzicem, zrezygnował więc z rytualnego picia porannej kawy w Chock Full o’Nuts i spędzał czas z Johnem i May przed ich wyjściem do szkoły.

May postukała w gazetę.

– To są niezłe kolesie – powiedziała.

Carney wziął „Timesa”. Ktoś przyznał się do ostrzelania w środę wieczorem policjantów. Dwaj funkcjonariusze pilnujący mieszkania prokuratora Franka Hogana byli w stanie krytycznym, poszatkowani z broni maszynowej przez „dwóch młodych czarnych mężczyzn” w rozpędzonym samochodzie. Hogan miał ochronę od zeszłego lata, kiedy to podpalono dom Johna Murtagha. Kim był John Murtagh? Sędzią w procesie dwudziestu jeden członków Czarnych Panter.

Zeszłej nocy zamachowcy podrzucili paczki pod budynek „New York Timesa” i pod radiostację WLIB w hotelu Theresa, przy Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, niedaleko sklepu. W każdej paczce znajdowały się pocisk z karabinu maszynowego kalibru .45, tablica rejestracyjna z samochodu zidentyfikowanego podczas napadu oraz list:

19 maja 1971 r.

Cała władza dla ludu.

Oto tablice rejestracyjne poszukiwane przez faszystowską świńską policję stanową. Wysyłamy je, aby pokazać potencjalną siłę uciskanych ludów na drodze rewolucji dążących do sprawiedliwości.

Uzbrojeni pachołkowie tego rasistowskiego rządu znów spotkają się z naszym odwetem i oporem uciskanych ludów trzeciego świata, dopóki będą okupować naszą społeczność i mordować naszych braci i siostry w imię amerykańskiego prawa, ładu i porządku. Tak jak faszystowscy marines i wojsko okupują Wietnam w imię demokracji i mordują Wietnamczyków w imię amerykańskiego imperializmu, i dlatego stawia im czoło wietnamska armia wyzwoleńcza, tak samo wewnętrznym resortom siłowym oraz rasizmowi i uciskowi czoło stawi broń czarnej armii wyzwoleńczej, która wymierzy w tradycji Malcolma i wszystkich prawdziwych rewolucjonistów autentyczną sprawiedliwość. My jesteśmy rewolucyjną sprawiedliwością.

Cała władza dla ludu.

Sprawiedliwość

Składnia i pisownia trochę zgrzytały, ale Carney załapał sedno.

– Bojowo – stwierdził.

– Ktoś musiał to powiedzieć – odparła May. – Wietnam. Getto. To jedno i to samo.

– Władza ma widać pełne ręce roboty.

– To nie jest śmieszne – rzuciła i wyrwała mu gazetę.

– Ja się nie śmieję.

– Dostałeś bilety?

Carney się skrzywił.

– Mówiłem ci, że są wyprzedane, kochanie.

– Powiedziałeś, że załatwisz.

John podążał ołówkiem przez labirynt na odwrocie pudełka płatków śniadaniowych Honeycomb.

Następnej nocy nastąpił kolejny atak, tym razem udany. W sobotę rano Carney słuchał doniesień radiostacji 1010 WINS. Cały świat przez całą dobę. Dziennikarz wspomniał o domach Colonial Park przy Sto Pięćdziesiątej Dziewiątej. Carney miał klientów, którzy tam mieszkali; załatwiał im dostawy. W piątek zaraz po dziesiątej wieczorem funkcjonariusze Waverly Jones i Joseph Piagentini dostali w plecy z karabinu maszynowego, gdy wracali do radiowozu. Jones był czarny; został postrzelony dwukrotnie. Piagentini, biały policjant, oberwał osiem razy. Ciotka Millie miała akurat dyżur, kiedy przywieziono ich do szpitala na Harlemie. „Pieprzona jatka”. W pogrzebach wziął udział burmistrz Lindsay, dławiąc się łzami na wizji.

Nowojorska policja określiła swoją reakcję jako pokaz siły.

– To jedno wielkie jebane oblężenie – stwierdził mężczyzna stojący przed Carneyem w kolejce w Chock Full o’Nuts, płacąc za torbę pączków. – Byłem na wojnie, wiem, co mówię.

Prewencyjni obstawili rogi, a na ulice wyjechała nowa masa radiowozów, wspieranych przez nieoznakowane jednostki. Nocne naloty na podejrzanych. Aktywiści i liderzy ruchu zgarniani według listy. Carneyowi przypominało to zamieszki z 1964 roku albo z 1968 po zastrzeleniu Kinga. Otwarto specjalną infolinię, na którą można było zadzwonić, jeśli się coś wiedziało.

Na początku policja zbagatelizowała związek z Armią Wyzwolenia Czarnych, ale to się zmieniło, jak zauważył Carney. W następnych dniach doszło do trzech kolejnych ataków na policjantów, ale nie śmiertelnych – ci sami sprawcy czy naśladowcy? Edward Kiernan, szef związku zawodowego policjantów, pokazał w telewizji podziurawioną kulami koszulę Piagentiniego i zwrócił się z gorącym apelem do wszystkich funkcjonariuszy, żeby na służbie nosili długą broń.

„W przypadku pistoletu szanse chybienia wynoszą jeden do pięciu – powiedział – a w przypadku broni długiej szansa trafienia to dziewięćdziesiąt dziewięć do jednego”.

To zabrzmiało jak zachęta do linczu. Percy Sutton powiedział mu, żeby przestał tak mówić. Suttona – dawniej lotnika z afroamerykańskiej 332. Grupy Myśliwskiej, adwokata Malcoma X, a obecnie burmistrza Manhattanu – Duży Mike skwitowałby teatralnym przewróceniem oczami.

„Tu jest Nowy Jork, nie Alabama – dodał Sutton. – Nie wymierzamy sprawiedliwości za pomocą karabinu”.

Mijały dni. Nie ustawały obławy. Nie ustawały syreny.

*

Pierwszy tydzień czerwca. Początek kolejnego skwarnego nowojorskiego lata. Klimatyzacja nad drzwiami wejściowymi rzęziła i kaszlała jak silnik miejskiego autobusu, ale spełniała swoją funkcję.

Pod urządzeniem było chłodno. Carney, Larry i pan Foster stali przy nim. Carney przypuszczał, że tłum po drugiej stronie ulicy składa się z różnych miejskich frakcji: sympatyków ruchu, młodych ludzi upojonych kontrkulturą, osobników o poglądach rewolucyjnych, którzy niechętnie patrzyli na strzelanie policjantom w plecy, oraz tych, którzy chcieli po prostu zająć się swoimi sprawami i nie mieszać się do niczego. Jak pan Charlie Foster, patrzący krzywym okiem na rozwój wypadków.

Na Morningside Avenue zajechał ciemnobrązowy plymouth. Zatrąbił, płosząc gapiów, wtoczył się na krawężnik i zaraz wysiadło z niego dwóch białych policjantów w cywilu. Zatrzymany mężczyzna pokręcił głową, gdy do niego krzyknęli.

– Świnie – powiedział Larry.

– Jak dorastałem, to za taką odzywkę można było zostać kaleką – upomniał go Foster.

– No to posterunkowi – poprawił się Larry.

Zakuli mężczyznę w kajdanki. Jeden z tajniaków chwycił go za szyję i pchnął do przodu. Kiedy Carney był dzieckiem, jego ojciec dorabiał w warsztacie Miracle Garage. Właściciel trzymał z tyłu szarego kundla, a kiedy pies gdzieś nabrudził, chwytał go za kark i wciskał mu w to pysk. Tak właśnie policjant złapał tego człowieka za szyję.

Przez chwilę wydawało się, że zatrzymany mężczyzna patrzy Carneyowi prosto w oczy, ale przy tym słońcu widziałby tylko odbicie własnej twarzy w witrynie sklepu. Takie było światło na Sto Dwudziestej Piątej o tej porze dnia – przeobrażało wszystko w lustra. Tajniacy wepchnęli aresztowanego na tylne siedzenie. Plymouth bryknął i już go nie było. Radiowóz poszedł w jego ślady.

Wysoki brat w zamszowym kapeluszu z opadającym rondem zaczął skandować „Władza dla ludu!”, ale nikt tego nie podchwycił. Po odjeździe gliniarzy ludzi z tłumu nic już nie wiązało. Zaczęli poruszać nogami, jakby światło zmieniło się z czerwonego na zielone. Albo z białego na czarne, pomyślał Carney. Charlie Foster odchrząknął i włożył beret. Coś go zniechęciło do kupna fotela, o czym świadczyła mowa jego ciała.

– Muszę to jeszcze przemyśleć – powiedział.

Larry zaprotestował. Carney zadekował się w gabinecie. To była skucha.

Minutę później Foster wyszedł na ulicę. Czasami Carney miał ochotę krzyknąć: „Kup to, do ciężkiej cholery! Zrób coś dla siebie!”. Niektórzy czarni mężczyźni z tego pokolenia byli mistrzami samowyrzeczeń, tysiące takich jak Charlie Foster odmawiały sobie wszystkiego, zanim jeszcze Carney się urodził. Zaczął sobie wyobrażać samotność czekającą na Fostera w domu – potem się zreflektował. A może ten człowiek jest zadowolony z życia, nawet szczęśliwy, przez cały dzień podnosi wnuki jak sztangi? Carney nie wiedział nic o tych facetach, ich wyborach i konsekwencjach tych wyborów. Wiedział tylko, że szukają wygodnego fotela. Od czasu do czasu wplatał osobiste lęki w uniwersalny stan rzeczy.

Zgarnął z biurka plik tabliczek z napisem Przeceny z okazji Święta Poległych i wrzucił je do kosza na śmieci. Wyprzedaż poszła jak z płatka, postanowił urządzać ją co rok. Kiedy usłyszał, że zmieniają nazwę Dnia Odznaczonych i przenoszą święto z trzydziestego maja na ostatni poniedziałek tego miesiąca, nie dostrzegł w tym żadnego sensu. Ale większe obroty przypadły mu do gustu. Trzydniowy weekend, czasu w bród, umysł zaczyna dumać o wyposażeniu domu. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, zaaprobował coś, co zrobił rząd.

Nad biurkiem Carneya, na lewo od okna wychodzącego na salon sprzedaży, wisiało zdjęcie polaroidowe, które Rusty zrobił jemu, Elizabeth i dzieciom przed sklepem. Rok 1961. May miała cztery lata, John może dwa. Niezależnie od tego, kiedy wykonano zdjęcie, Elizabeth wyglądała tak samo: urocza i spokojna. To była miła sobota, cieszyli się sobą i pogodą. Usta May wykrzywione jak zawsze, gdy powściągała uśmiech.

Nie chciał zawieść córki, ale skończyły mu się pomysły. Zatelefonował do Larry’ego.

– Co jest, złotko?

Carney powiedział mu, że w przyszłym miesiącu The Jackson 5 grają w Madison Square Garden.

– Sensacja – rzucił Larry znużonym tonem znawcy.

Z poprzedniego wcielenia miał „przyjaciół w branży” i od czasu do czasu, w chwilach zastoju w sklepie, sprzedawał Carneyowi, Rusty’emu i Marie nieprawdopodobne plotki. Ciekawostka o harmonijkarzu na trzecim albumie zespołu War albo autentyczne, słowo harcerza, rewelacje od dentysty Arethy Franklin.

– May wierci mi dziurę w brzuchu – dodał Carney.

Larry pokręcił głową.

– Gdybym mógł załatwić, sam bym poszedł.

Carney pukał do różnych drzwi. Klub Dumasa okazał się niewypałem. Wiedza o przygotowywanym prawodawstwie, o tym, kogo przekupić w downtown, o tym, jak wpływy zamieniają się w walutę, w żywą gotówkę – na tym ludzie z Dumasa znali się jak nikt inny. Nie byli jednak tacy bystrzy, gdy chodziło o bilety na The Jackson 5. Lamar Talbot, którego z nieznanych dla Carneya powodów nazywano Czarnym Clarence’em Darrowem, reprezentował Madison Square Garden w procesie o spowodowanie śmiertelnego wypadku. Robotnik budowlany zginął podczas kładzenia fundamentów. Ten afroamerykański adwokat mógłby chyba wyprosić bilety od swojego dawnego klienta? Płonne nadzieje.

„Uratowałem im tyłek, a teraz patrz, jak mnie traktują”.

Carneyowi wryło się w pamięć, jak Kermit Wells przechwalał się, że Berry Gordy, założyciel Motown Records, jest jego bliskim krewnym. Przyparł go więc do ściany po degustacji szkockiej. Wells odparł, że Carney się przesłyszał; to przyjaciółka jego żony jest spokrewniona z Berrym Gordym, ale babki się pożarły, nie gadają ze sobą. Poza tym „gdybym miał możliwość, zgarnąłbym bilety dla siebie”, dodał Kermit.

Teść Carneya, Leland Jones, poprawiał księgi rachunkowe przeróżnym prawnikom i menedżerom z branży rozrywkowej, a oni od dziesięcioleci załatwiali mu bilety w pierwszym rzędzie. Carney schował dumę do kieszeni i w następnej kolejności uderzył do niego. Przez wzgląd na May. Ilekroć słyszał ostatnio teścia, drżący tembr jego głosu wymownie świadczył o tym, jak bardzo upływ lat pomniejszył tego człowieka. Czy Carney kiedyś nim gardził? Takie emocje były w tym momencie daremne. Zapytał o kontakty w show-biznesie.

– Nie rozmawiałem z Albertem od dłuższego czasu – odpowiedział Leland. – A Lance Hollis umarł lata temu.

Ostatnio Carney bał się włączać radio, żeby któraś z cholernych piosenek The Jackson 5 nie przypomniała mu o porażce. Może o kimś zapomniał?

O Munsonie. Minęło trochę czasu.

Gdy dzwonił na 28. posterunek, zwykle zostawiał wiadomość. Bo Munson był gadułą. Tym razem ktoś odebrał po trzecim sygnale.

– Ej, widział ktoś Munsona? A kto mówi?

Kolejna syrena. Carney podał swoje nazwisko.

Munson podszedł do telefonu.

– Carney? – powtórzył, jakby próbował skojarzyć. Nagle zachrypiał: – Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej?

Tak oto w okamgnieniu, jak na ulicy światło czerwone zmienia się na zielone, Carney wrócił do gry.

2

Carney wsiadł do metra linii 1 na Sto Dwudziestej Piątej i zajął miejsce po lewej stronie wagonu. Wiadukt z torami na Manhattanie wznosił się na wysokości pięćdziesięciu metrów nad Broadwayem i Sto Dwudziestą Piątą i jeśli akurat nie wetknęło się nosa w książkę, gazetę lub wyimaginowaną wyświechtaną listę gorzkich żalów, widok był przyjemną odmianą w porównaniu z ponurym tunelem. Dla Carneya nie miał on jednak żadnego uroku. Gdyby usiadł po przeciwnej stronie, zobaczyłby na skos od torów swoje stare śmieci, miejsce, w którym przez wiele lat był przymusowym widzem spektaklu rozgrywającego się na wiadukcie. To samo przedstawienie powtarzane bez zmian, z kurtyną podnoszącą się kilka razy na godzinę, by choreografią i hałasem nieustannie odsłaniać jeden temat ludzkiej kondycji: Nie Stać Cię Na Lepsze Mieszkanie.

Tu-du, tu-du. Odkąd przenieśli się na Strivers’ Row przy Siódmej Alei, nie jeździł tędy tak często jak kiedyś. Minęło dość czasu, by tory nad Sto Dwudziestą Piątą symbolizowały szemrany okres w jego życiu i nieodłączne komplikacje. Jednego dnia była to zawiła wymiana ze złodziejem, który bał się pokazać na ulicy, następnego transakcja z paranoicznym handlarzem diamentów, który taktykę poruszania się po mieście zaczerpnął z thrillerów szpiegowskich. Co za ulga, że skończył z tymi ludźmi, z półświatkiem i jego durnymi rytuałami.

Stanowczo odrzucał sugestię, że to przeprowadzka na Strivers’ Row skłoniła go do wycofania się. Że ma tak płytki charakter, by z powodu pozornego awansu społecznego wyrzec się swojej natury, poczuć, że wzniósł się ponad nieokiełznane żywioły, które go ukształtowały. Trzeba czegoś więcej niż eleganckiej elewacji z żółtej cegły i wapienia, żeby ukryć swoje prawdziwe pochodzenie.

Elizabeth nigdy nie narzekała na pierwsze mieszkanie. Kiedy pociąg wjeżdżał z piskiem na stację po drugiej stronie ulicy, milkła, by odczekać, aż ruszy dalej, i dopiero potem ciągnęła przerwaną rozmowę – uosobienie arystokratycznego opanowania. „Jakbyś była królową Elżbietą czekającą, aż rozwieje się bąk”, rzucił uszczypliwie Carney pewnego dnia i odtąd dla efektu unosiła brew z wyrazem wyższości, dzięki czemu wydawała się dwa razy bardziej elegancka. Mieszkanie było norą, nie ma co gadać. Pewnego razu z sedesu wylazł szczur z mokrym pyskiem. Na górze i na dole rozbrzmiewały mordercze kłótnie między mężami i żonami. Wibracje metra sprawiały, że drżały gwoździe w ścianach. Elizabeth wykazała się cudowną powściągliwością. Teraz, gdy od przeprowadzki minęło wiele lat, pozwalała sobie wyłącznie na oględne: „Tamto mieszkanie zdecydowanie miało charakter”.

Cztery rzędy kamienic Strivers’ Row zaprojektowali w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku bardzo znani architekci. Numer 237 przy Zachodniej Sto Trzydziestej Ósmej należał do pierzei w stylu renesansu kolonialnego, którego twórcami byli Bruce Price i Clarence Luce; Carney udawał, że o nich słyszał. Na ofertę natknął się w gazecie. Nigdy nie zaglądał do ogłoszeń z nieruchomościami, ale tego dnia to zrobił. Kiedy po raz pierwszy zobaczyli kamienicę numer 237, opróżnioną z mebli, z jaśniejszymi prostokątami w miejscach, gdzie dotąd wisiały fotografie i obrazy, cichą z wyjątkiem dziwacznego skrzypienia bezczelnych klepek podłogowych, Elizabeth powiedziała, że mogłaby się tutaj zgubić – poczuła się nieswojo i zarazem swojsko, bo dorastała po drugiej stronie, przy Sto Trzydziestej Dziewiątej, pięć domów dalej, w kamienicy o identycznym rozkładzie. Tak samo rozplanowane piętra, kompletnie inny świat. Opuściła tę wyniosłą część Harlemu, żeby być z Carneyem. Powrót był… czym? Powrotem do domu i jednocześnie nagrodą za jej miłość i cierpliwość. Oczywiście, że go kupią. Po co na co dzień prowadzić działalność przestępczą, od czasu do czasu komplikowaną aktami przemocy, jeśli nie po to, by uszczęśliwić żonę?

Pewnego wieczoru, niedługo po przeprowadzce, Carney wrócił do domu późno po spotkaniu z Churchem Wileyem, facetem, który kradł na rympał w Baltimore, a do Nowego Jorku przyjeżdżał, żeby upłynnić towar. Towar wysokiej jakości, co oznaczało, że mocno trefny. Gdy Carney decydował się na transakcję, stosowali bardzo skomplikowaną taktykę: zapukasz dwa razy do drzwi na końcu korytarza na czwartym piętrze opuszczonej kamienicy przy Sto Sześćdziesiątej Siódmej; wyjdziesz przez zaplecze Blue Eyes na rogu St. Nicholas i Sto Pięćdziesiątej Szóstej; wrzucisz różę do wgniecionego kontenera na śmieci i policzysz do stu. I tak dalej.

Tym razem Church spóźnił się dwie godziny i Carney musiał czekać w miejscu, które – jak uznał – było nieczynną strzelnicą, bo wszyscy się wynieśli, pewnie z powodu nalotu gliniarzy lub potrójnego zabójstwa. Wprawdzie w ruderze nie został nikt, ale była wypełniona śladami złych poczynań. Zimna marcowa noc. Wiatr świszczał. Carney usadowił jeden pośladek na podłokietniku kanapy Collins-Hathaway z 1940 roku, która wyglądała, jakby była chora. Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że meble mogą chorować, ale od tego dnia dostrzegał to wyraźnie – to, jak ludzie zarażają sobą wszystko. Church w końcu się zjawił. Rozejrzał się i powiedział:

– To miasto naprawdę schodzi na psy.

Zanim tego wieczoru Carney wrócił do domu, Elizabeth zasnęła w salonie przed The Tonight Show. Roscoe Pope dowcipkował o komiwojażerach sprzedających encyklopedie. Carney pogasił światła, przygotował dom do snu. Zajrzał do May i Johna na drugim piętrze. Ich nowe pokoje były większe niż te przy Riverside Drive; tam spali w łóżku piętrowym. Dzieci leżały wyciągnięte wygodnie we śnie, w pościeli w wiatraczki. Przytknął po kolei grzbiet dłoni do ich czół, żeby sprawdzić temperaturę.

Na dole otulił Elizabeth kocem, zamiast ją obudzić. Nie obchodził jej najnowszy szał na niskie kanapy – ani nic innego z aktualnej oferty w salonie Carneya, mówiąc szczerze – więc mieli trzyletniego argenta, brzoza z tapicerką w kolorze szampana. Zgasił lampę. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł cień żony. Wierzyła w jego wymówki dotyczące absurdalnych godzin pracy. Każda zdrowo myśląca kobieta oskarżyłaby go o romans. Tymczasem prawdziwy powód jego szwendania się po nocy kosztowałby go dwadzieścia pięć lat w Sing Sing. Co byłoby gorsze?

Przez okno salonu wdzierała się z ulicy smuga niezmąconego, oczyszczającego światła. Cisza i spokój wprowadziły Carneya w stan autorefleksji. Skończył z dawnym życiem.

Uwolnienie się od złodziei i bandytów nie stanowiło problemu. Ale Chink Montague i Munson to była inna para kaloszy. Co tydzień Carney dawał Chinkowi kopertę za zezwolenie na działalność. Mafiosi jak kraj długi i szeroki nie respektowali takich zachowań jak złożenie rezygnacji z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Carney poinformował Delroya, inkasenta Chinka, że nie handluje już dotychczasowym towarem, ale w wyrazie wdzięczności za wieloletnią dobrą współpracę będzie nadal uiszczał cotygodniową należność. Koperty przeklasyfikowano jako opłatę za ochronę, tak jakby Carney był kolejnym nieudolnym sklepikarzem, którego można doić. Którym, żeby była jasność, był i być nie przestał.

Detektywa Munsona zaprosił do Nightbirds i ten wzniósł toast za jego emeryturę:

– Za najsłynniejszego pana nikt na całym Harlemie.

Po swoją działkę Munson wpadł w następnym tygodniu, a także w kolejnym, ale potem się odczepił. Po pewnym czasie pojawiał się w gabinecie Carneya tylko na Wielkanoc i Boże Narodzenie, żeby zbierać na „fundusz wdów i sierot”. A potem przez trzy lata się nie pokazywał.

Oprócz dbania o swoją rozległą sieć informatorów, pielęgnowania przestępczych sojuszy oraz okazjonalnego odbębniania pracy policyjnej Munson był świetnym załatwiaczem. Czasem oznaczało to wyprowadzenie schodami przeciwpożarowymi w trakcie nalotu policji senatora stanowego z burdelu przy Lexington Avenue albo wręczenie gadatliwej kochance jakiegoś palanta biletu w jedną stronę na najbliższy pociąg do Miami. Bez wątpienia zakopał też parę razy zwłoki w parku Mount Morris, kiedy to było w modzie.

Czasami załatwienie sprawy oznaczało zdobycie biletu na głośną imprezę – na walkę Frazier–Ellis w Madison Square Garden czy jakieś inne wielkie wydarzenie w mieście. Carney pamiętał, jak Munson chwalił się, że zabrał żonę na koncert Sinatry, że wprowadził eksżonę byłego partnera za kulisy, by poznała Vica Damone’a, i zaprosił jedną z młodych przyjaciółek na występ The Dave Clark Five w Carnegie Hall. Carney nie miał bladego pojęcia, czym teraz zajmuje się Munson, na czym polegają jego kombinacje i przekręty, ale jeśli policjant miał choćby w połowie tyle ikry co dawniej, to bilety na The Jackson 5 były pewne jak w banku. Nie wiedział tylko za jaką cenę.

*

Zgodnie z instrukcją Carney czekał przy budce telefonicznej naprzeciwko stacji metra na Sto Pięćdziesiątej Siódmej, wyjście północno-zachodnie. Na trójkątnym skwerze zobaczył sześć steranych gołębi i trzy ławki. COMIDAS, FARMACIA. Z szyldów nad sklepami wynikało, że od jego ostatniej wizyty tę część Broadwayu przejęli Portorykańczycy i Dominikańczycy. Na Sto Dwudziestej Piątej to Żydzi i Włosi pakowali walizki, zastępowani przez czarnych, tu Latynosi wypierali Niemców i Irlandczyków. Karuzela, skarbie, karuzela.

Miał trochę czasu do zabicia. Zadzwonił do domu i powiedział Johnowi, że będzie później, niż myślał.

– W zamrażarce są filety rybne – dodał. – Mama wraca jutro i pewnie zrobi wam coś dobrego. Jak nie będzie zmęczona.

Pociąg z Chicago przyjeżdżał około południa – mogło więc być tak lub siak. W tle Carney usłyszał chichot May.

– Powiedz siostrze, że to ona rządzi.

Rozłączył się. W dzieciństwie May przybierała określoną minę, gdy była niepohamowanie podekscytowana, jakby wkładała maskę radości. Jej buzia miała rysy Elizabeth, ale Carney był dumny, że dołożył swoje. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za tą miną – aż do chwili, gdy pojawiła się sprawa The Jackson 5. Bo ostatnio połowa tego, co mówiła, była cytowaniem ulotek ze Sto Dwudziestej Piątej.

– To wszystko wiąże się z niedokształceniem czarnych, tato.

Faceci z Black Power ze swoimi bibułami byli gorsi niż świadkowie Jehowy. Zatrzymywali Carneya na ulicy.

„Jakie masz stanowisko w sprawie Mozambiku?”

Co on wiedział o Mozambiku? Ale kiedy krzyczał na cały dom, że The Jackson 5 są w telewizji, albo z panasonica w salonie dobywały się akordy otwierające ABC, na twarz córki powracała mina przywołana z dawnych dni. Zdobędzie bilety na ten koncert, postanowił. Żeby nie wiem co.

Pracowici chłopcy, tych pięciu Jacksonów. Nie wiedział, czy są już aktywni seksualnie, ale na pewno zachowywali się frywolnie, a umowy sponsorskie podpisali z co najmniej trzema producentami płatków śniadaniowych. May i John bez przerwy nucili reklamę Alpha-Bits, torturowali nią świat: Łap swoje Alpha-Bits, chodź z nami jeść od A do Z! Tekst niby miał sens, uznał Carney, ale był głupi. Rozkładane plakaty z pudeł Sugar Crisp ledwo mieściły się w pokoju May, w którym były już te z magazynów „Flip” i „Tiger Beat”. Pokój był barwną świątynią ku czci chłopców z Gary w stanie Indiana. Skakali, tańczyli, wylegiwali się w parku, solo i razem, w zabawnych błazeńskich strojach i srebrnych skafandrach kosmicznych wybiegali na scenę i na każdym zdjęciu jaśniały ich nieziemskie uśmiechy.

W marcu May wzięła udział w konkursie na łamach „Teen Beat”, Wygraj randkę z Michaelem przy banana split!, a w kwietniu w drugim, na łamach „Tiger Beat”, Wygraj randkę z Michaelem na rolkach! Odpadła, choć napisała imponującą rozprawkę, w której wyjaśniła, dlaczego zasłużyła na ten zaszczyt: Michael jest dla ludzi takich jak ja. Aby zakasować Sugar Crisp, Alpha-Bits zaczęło dołączać do pudeł płatków pocztówki dźwiękowe, czterdziestkipiątki z ABC i I Want You Back, co z kolei zmusiło Honeycomb do udziału w tym wyścigu zbrojeń i zagrania kartą kolekcjonerstwa. Tajna broń Honeycomb: nadmuchiwane balony z podobiznami członków The Jackson 5. Makabryczne trofea, ale May nie miała zamiaru spocząć, póki nie trafi na Michaela.

Poszukiwania trwały tygodniami. Supermarkety uznawano za „fartowne” albo „beznadziejne”, sklepy osiedlowe skreślano z listy lub szturmowano w gorączce. Wśród młodzieży gruchnęła wieść, że bodega przy Sto Trzydziestej Drugiej to trafienie w dziesiątkę. Carney otrzymał polecenie, by to sprawdzić. Oderwał górę pudełka z płatkami i pogrzebał w środku.

– Michael! – zawołał.

– To Marlon.

– Wygląda jak Michael.

Najnowszy Marlon dołączył do rosnącej menażerii (czterech Jermaine’ów, trzech Jackiech, kilku Titów i Marlonów) na parapecie córki. Wymagało to czternastu zakupów. Jak wszystko w życiu, promocja The Jackson 5 była ustawiona. Carney to popierał: dzieciaki nauczą się wcześnie.

Zadzwonił automat w budce telefonicznej.

– Uśmiech, poproszę.

Carney rozejrzał się dokoła. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się restauracja o nazwie El Viejo Gallo. Zmrużył oczy. Może w przedsionku przy wejściu był telefon. Spojrzał do góry – Munson mógł być w każdym z budynków otaczających skwer.

– Za tobą.

Na południowym krańcu skweru w kształcie klina stał ośmiopiętrowy budynek. Po wschodniej stronie ciągnęła się ulica, o której Carney nigdy nie słyszał, Edward M. Morgan Place; przecinała inną i dalej łączyła się z Riverside Drive. Tylko jedna przecznica, jasna cholera. Morgan powinien był zabić więcej Indian albo ukraść więcej pieniędzy – wszyscy wiedzą, za co upamiętnia się ludzi nazwami długich ulic. Munson wpuścił go domofonem.

Kiedy Carney wysiadł z windy, zobaczył, że policjant stoi w uchylonych drzwiach mieszkania – postawa świadcząca o broni trzymanej poza zasięgiem wzroku. Machnięciem głowy przywołał Carneya, upewniwszy się, że w kabinie nie ma nikogo innego.

Małe mieszkanie wykrojono z większego – ozdobne stiuki kończyły się znienacka, przecięte nowymi ścianami. Munson powiedział Carneyowi, żeby się rozgościł, po czym schował służbową trzydziestkęósemkę do kabury.

W środku panował bałagan – gdyby to był dom Carneya, jego dzieci już wywijałyby miotłą, żeby zarobić na cholerne kieszonkowe. Ostatnim razem słyszał, że Munson osiadł z żoną gdzieś w downtown. Ten lokal był najwyraźniej czyjąś metą – wstawiono dość mebli, żeby nadawał się do mieszkania. Albo na schadzkę, gdyby go trochę ochajtnąć. Wokół nie było żadnej charakterystycznej rzeczy z wyjątkiem wysokiego na metr ceramicznego gnoma, czerwono-czarnego, w chińskim stylu – wyglądał jak zwędzony na pamiątkę na ostatnim postoju całodziennego chlania po barach. Ustawiony był pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ściany, jakby odwracał się od niesmacznego widoku.

Munson wyminął Carneya i zamknął drzwi sypialni, zanim ten zdążył zajrzeć do środka.

– Trup?

– Nie, kilka dziewczyn z serialu Laugh-In odsypia zarwaną nockę.

Usiedli na kanapie, smutnym, tandetnym meblu jakby wyniesionym z dyskontu. Munson opadł na nią z westchnieniem. Wyglądał okropnie. Blady, nieogolony, jasne włosy sterczące dokoła nowego łysego placka na głowie. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, był postawnym, mocno zbudowanym mężczyzną, jednym z tych gliniarzy, z którymi lepiej nie zadzierać. Z biegiem lat flaczał, korzystając z niezliczonych przywilejów swojej pracy – steki na koszt knajpy i darmowe drinki w barach. Wojskowy wór pełen brudnej bielizny, któremu wyrosły nogi. Teraz zrzucił trochę tego balastu, był zmizerowany i szczuplejszy, co można by przypisać samodyscyplinie i ćwiczeniom, gdyby się nie wiedziało, że powodem jest ucieczka przed czymś, co deptało mu po piętach.

Pociągnął duży łyk national bohemian z puszki.

– Zrobiłeś sobie przerwę od obławy na czarnych? – spytał Carney.

Munson rzucił mu drugą puszkę z piwem. Carney postawił ją na stole.

– To tylko kwestia czasu. Te kanalie zabrały zabitym policjantom służbowe rewolwery, wiesz o tym? – Detektyw beknął. – To tak, jakby ktoś ci zabrał kutasa.

– Wyobrażam sobie.

– Wszyscy teraz są na ulicy, próbują odzyskać broń tych nieszczęśników, znaleźć sukinsynów. Nie ma na to szans.

– Nie macie nikogo wewnątrz? Jak w przypadku Panter?

Munson wyglądał na zdegustowanego.

– Widziałeś, jak przebiegł proces. Powinniśmy byli wygrać tę sprawę, ale za bardzo się pośpieszyli.

Podczas protestów w 1964 roku Munson opowiedział Carneyowi o młodych funkcjonariuszach, których wysłał, żeby przeniknęli do CORE* i SNCC** i zdławili ferment. Biały policjant nie zwierzył się czarnemu Carneyowi dlatego, że mu ufał, lecz dlatego, że sprzedawca mebli nie stanowił zagrożenia. A co miałby zrobić, napisać list do „Amsterdam News”? Biali gliniarze robili, co im się podobało. A szemrani biali gliniarze? Byli nietykalni.

Munson pojawił się pewnego dnia jak kurzajka na palcu, sam z siebie. Przed skokiem na hotel Theresa w 1959 roku paserstwo Carneya było skromnym interesem pod każdym względem: sprzęty domowe, czasem wisiorek ze szmaragdem skradziony z biurka starej wdowy. Za niewielką dolę odgrywał rolę pośrednika między złodziejami z uptown a facetem od kamieni szlachetnych na Canal Street. Potem Chink Montague dał znać, że chce odzyskać przedmiot skradziony w hotelu Theresa – naszyjnik, który podarował swojej dziewczynie Lucindzie Cole. Powiadomiono paserów z uptown, a Carney trafił na żółte strony półświatka.

Wkrótce potem Munson zaczął pojawiać się co tydzień po zapłatę, nie tylko po to, żeby przykręcić Carneyowi śrubę, ale też dlatego, że chciał poderwać jego sekretarkę Marie, która wtedy nie miała jeszcze męża. Policjant przydał się w trakcie kampanii Carneya przeciw szemranemu bankierowi z Harlemu, Wilfredowi Duke’owi, ale od tamtej pory nie „współpracowali”.

– Chcę ci coś pokazać – powiedział Munson.

Zniknął w sypialni, zamykając za sobą drzwi. Carney nabrał pewności, że leży tam co najmniej jeden trup. Czego człowiek nie zrobi dla swoich dzieci? Ruszył do węższej części pokoju, w miejscu, gdzie budynek zbiegał się w klin. Z okien na siódmym piętrze roztaczała się spektakularna panorama Broadwayu, Hudson wyłaniał się tu i ówdzie, a nad szczytami niższych kamienic rozpościerał się przepięknie zielony park St. Nicholas. Dobry punkt obserwacyjny z widokiem na wejścia do stacji metra i mały trójkątny skwer. Na posterunku stały krzesło reżyserskie i skrzynka po mleku z popielniczką i puszkami po piwie.

– Żeby widzieć, kto idzie – wyjaśnił Munson, wracając. Trzymał w ręce szarą papierową torbę.

– Ukrywasz się? – spytał Carney.

Dodzwonił się do niego na posterunku. A jednak facet zachowywał się tak, jakby się przyczaił.

– Muszę zadbać o parę spraw.

Munson zmiótł ze stolika plik gazet i zwiniętych opakowań po kanapkach. W papierowej torbie znajdowała się druga papierowa torba, pognieciona, i wyjął z niej garść długich naszyjników. Wysokokaratowe brylanty osadzone w połyskującym złocie i platynie. Odkaszlnął i podrapał się po nieogolonej twarzy.

Carney uklęknął przy stosie precjozów. Rozplątywał naszyjniki, kręcąc głową z powodu supłów. Wyszedł z wprawy, ocenił jednak, że większość to robota Marjorie Baxter z Bostonu z lat czterdziestych: szykowna biżuteria wieczorowa i koktajlowa. Mniejsze cacka były dziełami amerykańskich projektantów z tego samego okresu: dwie bransoletki z rubinami i brylantami od Raymonda Yarda oraz naszyjniki od Louisa Longa. Taki towar pojawiał się, gdy skrojono kolekcjonera specjalizującego się w tych stylach lub rozbito gablotę i wygarnięto szybko to, co było w zasięgu ręki, podczas gdy alarm dzwonił w najlepsze.

– Tym się ostatnio zajmujesz? – spytał Carney.

Munson wziął duży łyk piwa. Siedział skulony na krześle reżyserskim niczym gargulec na dachu, nie odrywając wzroku od biżuterii.

– To jednorazowa sprawa – rzucił. – Co o tym sądzisz?

– Ktoś się nieźle obłowił. – W dawnych czasach Carney byłby na bieżąco, wiedziałby, skąd pochodzi towar do opylenia.

– Jak nieźle?

– Szacuję, że na kilkaset tysięcy. W zależności od tego, kto weźmie.

Detektyw klasnął w dłonie.

– Świetnie. Muszę to mieć dzisiaj.

Pewnie naciskał go jakiś lichwiarz albo bukmacher. Munson miał ten sam wyraz oczu co kilka lat wcześniej, gdy dopominał się o koperty parę dni przed terminem. Zesrany zakład na wyścigach konnych w Garden State Park, może zły cynk. Carney rzadko widział u Munsona tę minę – ot, kolejny szarak podlegający wyższym, potężniejszym siłom.

– Wypadłem z gry – powiedział, wstając.

– Pomyśl o tym jako o jednorazowej akcji.

„Nie”, mówiła postura Carneya.

– Muszę wracać do sklepu.

– Nie chcesz tego zrobić.

– Nie potrzebujesz mnie – odparł Carney. Nie spodobał mu się ton Munsona.

– Sytuacja jest ostatnio dość napięta, prawdę mówiąc. Czytałeś w gazetach o komisji Knappa? Patrzą gliniarzom na ręce.

– Tobie?

– Komu, mnie? – Munson uśmiechnął się łobuzersko. – W każdym razie muszę to obejść. A ty wypadłeś z gry i nikt na ciebie nie patrzy.

– Nikt na mnie nie patrzy, bo nie ma czego oglądać.

– Jackson Five – rzucił Munson.

– To dla córki.

– Masz córkę?

– Przecież doskonale wiesz, kurwa mać.

– Dostaję bilety – powiedział Munson. – Dostaję bilety na wszystko. Mówiłem ci, że spotkałem się za kulisami z Vikiem Damone’em? On jest z Brooklynu, nie puszył się. Niektórzy z tych lachociągów…

Szare papierowe torby. Co za niegodziwość. Żeby tak odzierać wszystko z romantyzmu. Bo Carney był zauroczony tymi pięknymi kamieniami.

– Ale dobre miejsca – zaznaczył. – Z przodu.

– Znam wszystkich i wszyscy są mi winni przysługę. – Munson się uśmiechnął. – Ile to potrwa?

Dobili targu. Jak Carney upłynni towar, znajdą się bilety na koncert. Wyszedł z papierowymi torbami, podtrzymując dno, jakby trzymał przeciekający kubek z kawą.

* CORE – Congress of Racial Equality (Kongres Równości Rasowej).

**SNCC – The Student Nonviolent Coordinating Committee (Pokojowy Komitet Koordynacyjny Studentów).

3

Wiadomo było, że miasto diabli biorą, skoro Upper East Side zaczynała wyglądać jak jedno wielkie gówno. Tu i ówdzie na obrzeżach wizji Carneya wszystko podupadało: niedokończone graffiti na metalowych drzwiach zamkniętej apteki; masa od dawna nieopróżnianych pojemników na śmieci; szklane kwadraciki na asfalcie jak wybite zęby – efekt rozbitej szyby w samochodzie. Odmalowywało się to wyraźnie na twarzach tutejszych mieszkańców: półuśmieszki zostały zastąpione przygnębionymi minami, a z oczu wyzierała niejasna, bezkształtna beznadzieja zamiast uprawnionej obowiązkowej wesołości. Sprawy zdecydowanie szły źle, i to wszędzie, pod każdym kodem pocztowym. Groźby strajków i przestojów w pracy, żółta chmura zanieczyszczeń u góry i niebezpieczne pęknięcia w infrastrukturze na dole. Dopadała każdego, jak mrok nadchodzący nad East River i kratownicą ulic, ta obawa, że nie jest już tak jak kiedyś i minie dużo czasu, zanim to się uporządkuje.

Lecz interesy nie ustawały.

Carney wciąż miał wizytówkę Martin Green, antyki. Dlaczego jej nie wyrzucił? Bo wiedział, że taki dzień nadejdzie, lub pragnął, by nadszedł. Szemrane pozostanie szemrane.

Green mieszkał na rogu Osiemdziesiątej Drugiej i York Avenue, w kamienicy z białej cegły, obwieszonej ciasnymi tarasami i z lobby cofniętym od ulicy. Żeby zrekompensować nowość tego budynku, portiera wystrojono w staromodny czerwono-złoty uniform, jakby był tamburmajorem, którego opuściła orkiestra marszowa. Portier zadzwonił do mieszkania.

Martin Green był jedynym specem od klejnotów, który przyszedł Carneyowi do głowy. Ludzie, którym kiedyś ufał, dostali mocnego kopa od życia w trakcie jego „emerytury”. Boris Mnich został przyłapany z łupem skradzionym z penthouse’u dziedziczki rodu Fox-Worthington z Piątej Alei. O Ellen Fox-Worthington pisano zwykle w kolumnach plotkarskich; kradzież wywindowała ją na pierwsze strony gazet. Gliniarze wpadli na trop. Boris odsiadywał ósmy rok z dwunastu zasądzonych w Dannemorze, gdzie człowiek Carneya z Canal Street, niejaki Buxbaum, umarł zeszłej wiosny na raka jelita. Na dom Eda Brody’ego przy Amsterdam Avenue policja zrobiła tyle nalotów, że facet w końcu zapisał się na kursy wieczorowe, by zdobyć licencję agenta nieruchomości. Teraz sprzedawał frajerom działki na florydzkich bagnach. Co roku wysyłał kartkę na święta: Zarabiam więcej niż kiedykolwiek na puszczaniu kamyków w obieg.

Owszem, pojawili się nowi gracze, ale nie było czasu, żeby się odpowiednio rozpytać. Martin Green pozostał więc jedyną opcją. Wystarczył telefon, by potwierdzić, że nadal robi w branży, i jedna wizyta w gabinecie w salonie meblowym, by zamienić szare papierowe torby na skórzany neseser, i Carney złapał taksówkę do downtown.

Jesienią 1969 roku Green wpadł do sklepu, żeby się przedstawić. Owszem, Carney miał białych wśród klientów – wieloletni mieszkańcy dzielnicy, dzieciaki z college’u i odważne młode pary szukające taniego czynszu, niezrażone degradacją Harlemu. Ale gdy tylko zobaczył Greena, domyślił się, że ten młody biały mężczyzna należy do innej kategorii. Stał w salonie sprzedaży zapatrzony w ozdobę ścienną Esme Currier, kratę z mosiądzu i stali pokrytą serią półksiężyców z niebieskiej i zielonej emalii. Przyglądał się jej z zausznikiem okularów wetkniętym do ust, jakby znajdował się pośród marmurowych posągów w muzeum.

– Zachwycające – stwierdził, zanim Carney zdążył się odezwać. – Mógłbym to kupić?

Miał na sobie biały lniany garnitur i połyskliwą żółtą koszulę z rozpiętymi trzema górnymi guzikami, żeby odsłaniała piegowatą bladą skórę i turkusowy indiański wisiorek. Farciarz, że nie oberwał po mordzie, chodząc w takim stroju po mieście. Facet był nieogarnięty.

W gabinecie wyjawił prawdziwy powód wizyty: zaoferował swoje usługi jako diler. Był przyjacielem Harveya Moskowitza – dawnego kontaktu Carneya – i ten poinformował go, że to Ray Carney jest człowiekiem, z którym należy rozmawiać, jeśli chce się robić interesy w uptown.

– Gada, że uczciwy z ciebie kontrahent – powiedział Green. – I że obsługujesz bojkotowane środowisko.

„Bojkotowane środowisko” było zabawnym zwrotem oznaczającym, że „czarni złodzieje nie chcą usług białych paserów w downtown”. Carney zapytał go, czy Moskowitz wyjaśnił mu, dlaczego zerwali współpracę.

– Wspomniał o incydencie i powiedział, że wina leży wyłącznie po jego stronie. – Green zauważył sejf firmy Hermann Bros. – Rany, ale piękny.

Tajne bractwo Hermann Bros., miłośnicy sejfów.