Ośmiokąt - Zuzanna Cybusz - ebook

Ośmiokąt ebook

Zuzanna Cybusz

0,0

Opis

Dla Eweliny Hajduk wyjazd w Bory Tucholskie na nowatorską terapię dla par jest ostatnią szansą, by ratować małżeństwo. W położonym pośród leśnej głuszy ośrodku zjawiają się cztery pary, wyłonione spośród setek zgłoszeń. Problemy zdrady czy chorobliwej zazdrości stają się nieważne, gdy uczestnicy programu zaczynają ginąć. Odcięci od świata przez zimę stulecia bohaterowie muszą znaleźć sposób na sprowadzenie pomocy oraz odkryć, kto i — co najważniejsze — dlaczego pragnie ich śmierci. 16+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zuzanna Cybusz

Ośmiokąt

© Zuzanna Cybusz, 2024

Dla Eweliny Hajduk wyjazd w Bory Tucholskie na nowatorską terapię dla par jest ostatnią szansą, by ratować małżeństwo. W położonym pośród leśnej głuszy ośrodku zjawiają się cztery pary, wyłonione spośród setek zgłoszeń. Problemy zdrady czy chorobliwej zazdrości stają się nieważne, gdy uczestnicy programu zaczynają ginąć. Odcięci od świata przez zimę stulecia bohaterowie muszą znaleźć sposób na sprowadzenie pomocy oraz odkryć, kto i — co najważniejsze — dlaczego pragnie ich śmierci.

16+

ISBN 978-83-8369-251-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Przyjazd

Zbiegam po jasnoszarych, marmurowych schodach, które zdają się nie mieć końca. Można by przypuszczać, że opuszczam taras widokowy latarni morskiej, ale to nieprawda. Jestem w czyimś domu. Musi być naprawdę duży. W jednym z licznie rozmieszczonych na ścianach luster dostrzegam potarganą postać, która mnie goni. Tuż obok jej stóp biegną jeszcze jakieś dwa włochate zwierzaki. Co chce mi zrobić ta strzyga i te kudłacze? Słyszę szuranie i czyjś chrapliwy oddech, przerywany innym dźwiękiem. Czyżby to był płacz? O dziwo nie czuję strachu. Towarzyszą mi inne, nieprzyjemne emocje: smutek, rozczarowanie, poczucie odrzucenia. Muszę jak najszybciej opuścić to miejsce, bo w przeciwnym wypadku zniknę. Może rozsypię się jak zamek z piasku, a może moje ciało przejdzie w stan wodny i po prostu spłynę w dół niewielką falą i rozbiję o ścianę. Przyspieszam. Podeszwy mojego sportowego obuwia wydają piskliwy dźwięk, kiedy staram się zachować równowagę i nie spaść. Zdyszana zeskakuję z trzech ostatnich schodków i dopadam do drzwi wyjściowych. Kiedy kładę rękę na klamce, do moich uszu dociera przerażający, dudniący hałas. Moja rozedrgana dłoń zawisa nad chromowaną gałką. Stoję z nogami wrośniętymi w posadzkę niepewna, czy powinnam stawić czoła prawdzie, czy kontynuować ucieczkę…

— Kurwa jego mać! — Ostre hamowanie przerywa mój niespokojny sen. Chociaż pasy boleśnie wpijają mi się w bark i bokiem głowy mocno uderzam o szybę, jestem wdzięczna za wybudzenie z tego koszmaru.

— Co się dzieje? — Zdejmuję okulary, które skrzywiły mi się na nosie i pocieram zmęczone oczy. Słyszę nieprzyjemne plaskające dźwięki, kiedy naciskane palcami gałki przypominają mi o niedoborze snu. Ostatnimi czasy sypiam najwyżej po cztery godziny na dobę. Nadmienię, że potrzebuję jeszcze przynajmniej dwóch, żeby względnie funkcjonować i dodatkowych dwóch, żeby nie chodzić podminowana, rozziewana, o wyglądzie zombie nie wspominając.

— Zagapiłem się na GPS i prawie władowałem się w drzewo. — Słyszę w odpowiedzi. Zduszam potrzebę poprawienia zaimka „się” na „nas”.

— Jesteś pewny, że dobrze jedziemy? — Nie wiem, czy odczuwam większy niepokój, kiedy patrzę na okolicę, w której się znajdujemy, czy na wyświetlacz GPS, który obrazuje nasze położenie jako samotny punkcik pośrodku niczego, czy może, kiedy zerkam w kierunku Piotra i widzę początki paniki na jego twarzy.

— To musi być dobra droga. W mailu napisali, że mamy wklepać w Andrzeja te współrzędne i uprzedzili, że okolica jest dzika i bezludna.

— Bezludna może i tak, ale na pewno nie niezamieszkała. Nie zdziwię się, jeśli zaraz zaatakuje nas wataha wilków, wielki niedźwiedź albo jakieś inne dzikie zwierzę. — Pocieram sobie ramiona, jakby było mi zimno, ale tak naprawdę jestem zgrzana i spocona, a w kiszkach słyszę uwerturę do spodziewanego koncertu stresu. — Ściemnia się.

— Widzę — warczy mój mąż i uchyla lekko okno, żeby przewietrzyć wnętrze auta. Szyba opada ledwo o parę milimetrów, a ja natychmiast odczuwam spadek temperatury. Na zewnątrz jest chyba minus dziesięć stopni. Jeśli zabraknie nam benzyny albo zakopiemy się w grubej warstwie śniegu, najprawdopodobniej umrzemy z wyziębienia, zanim ktoś nas znajdzie. O ile ktoś nas znajdzie.

— Ewela, to jest Polska. Nie zaatakuje nas żaden grizzly ani wilk. Co najwyżej przejedziemy wiewiórkę. Poza tym bylibyśmy na czas, gdyby nie wizyta przy twoim głupim paczkomacie.

Postanawiam milczeć. Cel naszej wyprawy jest wart tego, żebym jeszcze przez chwilę gryzła się w język. Faktycznie, ledwo wsiedliśmy do auta, dostałam SMS z informacją, że paczka czeka do odbioru w punkcie oddalonym ledwie trzysta parę metrów od naszego domu. Ile czasu przez to straciliśmy? Pewnie pięć minut. Nie tak dawno temu powiedziałabym Piotrkowi, że jego argument jest idiotyczny, ale nie pozwalam, by z moich ust wydobył się jakikolwiek negatywny komunikat. Jeszcze nie. Jak dojedziemy na miejsce, będę mówić mu całą prawdę i tylko prawdę. Będę gadać nawet wtedy, kiedy zaśnie, usiądzie na klozecie, czy będzie jadł obiad. Będę nawijać nieustannie, aż odpadną mu uszy i eksploduje głowa — w końcu po to jedziemy w tę głuszę.

Od jakiegoś czasu nie ufam mężczyznom. Głównym winowajcą tego stanu rzeczy jest mój mąż. Fakt, że drogę ma nam wskazać Andrzej — dźwięczny głos nawigacji, dodatkowo mnie stresuje. Kiedyś prowadziła nas Katarzyna, ale po tym, jak parę razy kazała nam skręcić wprost w przepaść i oznajmiła, że dojechaliśmy do celu, podczas gdy kwitliśmy pośrodku autostrady, mąż stwierdził, że kobiety to fatalne pilotki. Andrzej też parę razy próbował nas zabić beznadziejnymi poleceniami, ale Piotrek się tym nie przejmuje.

Ostatnie ślady cywilizacji minęliśmy jakieś czterdzieści minut wcześniej. Zatrzymaliśmy się wtedy na obskurnej stacji benzynowej, wyglądającej jak część scenerii postapokaliptycznego filmu. Piotrek długo dobijał się do nadżartego rdzą blaszaka, z którego w końcu wyłonił się facet o fizjonomii równie odpychającej, co jego buda i dwa rozklekotane dystrybutory z benzyną. Za horrendalną stawkę pomógł nam założyć łańcuchy śniegowe na opony. Co jakiś czas gapił się na mnie i obleśnie oblizywał popękane od mrozu usta. Coś mi podpowiada, że typ ze stacji ma coś za uszami. Być może rozboje i ekshibicjonizm, chociaż nie wykluczam gwałtów, nekrofilii i kanibalizmu. Nie chciałabym wracać do niego po pomoc.

— Zobacz! — Moja gorsza połowa ożywia się i pokazuje palcem przed siebie. — Coś tam jest! Juhuuuu! — wiwatuje, jakby odkrył nowy kontynent. Zastanawiam się, czy Kolumb miał równie bezmyślny wyraz twarzy, kiedy zobaczył wybrzeże nowego lądu.

Mrużę oczy i dopiero po chwili dostrzegam jakieś nowe kształty, które tak bardzo podnieciły mojego małżonka. Wzrok to mój najgorzej działający zmysł. Mimo, że mam nowe okulary i jestem świeżo po badaniu przez okulistę, mam wrażenie, że moje szkła są stanowczo za słabe. Fakt, że zmierzcha i zaczyna intensywniej sypać, dodatkowo komplikuje odbiór rzeczywistości. Kurza ślepota. Dobrze, że Piotrek ma bystry wzrok i w porę zauważa gigantyczny szary mur, który wyrasta przed nami, jakbyśmy nagle znaleźli się w Westeros i mieli walczyć z nieumartymi. To by było coś, gdyby w centralnej Europie znajdował się portal do świata z Gry o tron. Jestem zdziwiona, że takie zwały betonu znajdują się w samym sercu Borów Tucholskich. Z bliska mur budzi niemiłe skojarzenia z więzieniem albo jakimś obozem zagłady, a my nie tylko zamierzamy wkroczyć na ten wrogo wyglądający teren z własnej woli, ale jeszcze słono za to zapłaciliśmy. Zatrzymujemy się przed gigantyczną czarną bramą i stoimy w milczeniu, nie gasząc silnika.

— Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — Piotrek odpina pas, odwraca się w moją stronę i kładzie mi rękę na kolanie, ściskając je odrobinę za mocno. — Jeśli powiesz chociaż słowo, zawrócę.

— Już za późno na wątpliwości. — Nakładam dłoń na jego i splatam nasze palce. Sprawia mi to dyskomfort i lekki ból. Kiedyś nasze ręce pasowały do siebie jak dwa puzzle. — Musimy to zrobić. Rozmawialiśmy o tym przecież. — Jestem trochę wkurzona, że mówi, jakby decyzja zależała tylko ode mnie. Jakbyśmy nie spędzili ostatnich dwóch tygodni na dyskusjach, czy powinniśmy zasięgnąć profesjonalnej pomocy, czy radzić sobie samodzielnie.

— Okej — wzdycha ciężko i wolną ręką ściska nasadę nosa. — Podejdę do domofonu. — Kiedy otwiera drzwi, do wnętrza auta wpada mroźny podmuch wiatru i wlatują wielkie płatki śniegu. Dawno nie było w Polsce tak srogiej zimy, co prowokuje do myślenia, czy efekt cieplarniany jest aż tak poważny, jak twierdzą ekolodzy.

Mimo że Piotrek ma metr osiemdziesiąt wzrostu i waży jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów, z trudem stawia czoła wichurze i niezgrabnie brodzi w zaspach śniegu.

— O Chryste — stęka, kiedy po kilku minutach z powrotem sadowi się w fotelu kierowcy. — Nie wiem, czy ktoś nam otworzy. Nic nie słyszałem, tylko statyczne trzaski, jak z zepsutej elektronicznej niani. Darłem się, ale nie wiem, czy ktoś mnie słyszał. Najwyżej będziemy trąbić.

Na szczęście komunikat o naszym przyjeździe dotarł do właściwych osób, bo brama zaczyna powoli się otwierać, czemu towarzyszy głośny i nieprzyjemny dla ucha zgrzyt. Patrzymy po sobie z nietęgimi minami, po czym kierujemy wzrok w stronę stopniowo odsłaniającego się wjazdu. Przypomina mi się szkolna mądrość z Boskiej Komedii: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. Tak się ironicznie składa, że przyjazd do tego miejsca jest naszą jedyną nadzieją i chociaż cały anturaż trąci powieścią gotycką w polskim wydaniu, wiem, że musimy spróbować dać temu przedsięwzięciu szansę. Piotrek też zdaje sobie z tego sprawę, bo wrzuca bieg i pozwala autu turlać się powoli w kierunku wielkiego podwórza. Kiedy przejeżdżamy przez bramę zauważam, że całe betonowe ogrodzenie ma dobre pół metra grubości. Oddycham z ulgą, że śniegowe łańcuchy podołały i skutecznie pomogły naszemu zdezelowanemu Daewoo Tico dotrzeć do celu.

Po wjeździe przez bramę dość długo suniemy po drodze prowadzącej do posesji. Już z daleka widać, że budynek jest olbrzymi. Co jest trochę zaskakujące, liczy sobie jedynie dwa piętra, jednakże jest bardzo rozległy. Wygląda trochę jak spłaszczony blok mieszkalny albo szkoła ze spadzistym dachem. Zamiast piąć się wzwyż, rozrasta się w głąb. Nie mamy zamiaru okrążać pawilonu, ale coś mi podpowiada, że gdybyśmy się na to zdecydowali, spalilibyśmy dużo benzyny. Każde okno jest do połowy przysłonięte zewnętrznymi roletami, co sprawia wrażenie, jakby budynek patrzył na nas spod półprzymkniętych powiek.

Podwórze jest zasypane śniegiem i widzę, że Piotrek nie ma pojęcia, gdzie zaparkować. Rozgląda się bezradnie, podczas gdy auto wciąż toczy się w żółwim tempie w stronę budynku.

Jakaś dobra dusza czyta nam w myślach, bo wielkie garażowe drzwi zaczynają się podnosić, zapraszając nas do zaparkowania wewnątrz. Piotrek zjeżdża do hangaru, położonego poniżej poziomu parteru, a ja ze zdumieniem odkrywam, jak szybko ucichły odgłosy natury, które towarzyszyły nam do tej pory i do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Wycie wiatru i skrzypienie śniegu zostaje zastąpione ciszą, od której momentalnie dostaję migreny. Szarość ustępuje miejsca jasnemu światłu wytwarzanemu przez jarzeniówki, co dodatkowo nie pomaga mojej obolałej głowie. Mrużę oczy i opieram głowę o szybę. Garaż jest gigantyczny i najprawdopodobniej zajmuje większą przestrzeń piwniczną. Piotrek manewruje między grubymi kolumnami, które utrzymują strop. W końcu parkuje między jakimiś dwoma innymi samochodami, gasi silnik, wyłącza światła i zaciąga ręczny.

— Śmy — parafrazuje naszą córkę, która przez długi czas miała problem z wypowiedzeniem słowa „jesteśmy”.

— Czadowo, co nie? Ktoś dał nam miłość — też przedrzeźniam naszą latorośl, co w obydwojgu nas wzbudza wybuch dziecięcego chichotu, nieprzystającego do naszego wieku.

Wesoły nastrój psuje głośny huk, który oznajmia, że drzwi garażowe właśnie się zamknęły, a ja przy okazji prawie popuściłam ze strachu.

— O Jezu! — Łapię się za serce i pochylam do przodu.

— Też się wystraszyłem. — Piotrek poklepuje mnie po ramieniu i rzuca opiekuńcze spojrzenie, które nieco koi moje zszargane nerwy. Od dawna nie widziałam w oczach męża szczerości i ciepła, które dostrzegam w tej chwili. Ostatnio skutecznie unikałam dłuższego kontaktu wzrokowego i również teraz szybko odwracam głowę. Przekonuję się w myślach, że dobrze postąpiliśmy przyjeżdżając tutaj. Jeśli nie przepracujemy problemu, może chociaż będę miała odwagę patrzeć Piotrkowi w oczy.

— Myślisz, że ktoś po nas przyjdzie? — Rozglądam się ciekawsko dookoła, poszukując jakichś drzwi, ale z racji tkwienia we wnętrzu Tico, moje pole widzenia jest mocno ograniczone.

— Nie liczyłbym na to. — Piotrek otwiera drzwiczki od strony kierowcy i gramoli się na zewnątrz. Słyszę trzaski w jego kolanach, kiedy staje obok auta, a później kolejne nieprzyjemne odgłosy, kiedy kręci głową, a zesztywniały kark mocno protestuje.

Odpinam pas i również wychodzę z samochodu. Odchodzę parę kroków w bok i rozglądam się dookoła. Oprócz naszego Tico w garażu znajduje się jeszcze pięć innych aut oraz duża kosiarka do trawy i mini pług śnieżny. Wygląda na to, że obiekt zatrudnia jakiegoś gospodarza. Na ścianie połyskują wyeksponowane narzędzia do majsterkowania i sprzęt ogrodniczy. Moją uwagę przykuwają wielkie nożyce, służące zapewne do podcinania żywopłotu. Wzdrygam się mimowolnie, bo całe to żelastwo sprawia, że czuję się jak heretyk w izbie tortur. Piotrek wyjmuje nasze bagaże, a kiedy po paru minutach dreptania w miejscu nie zjawia się po nas żaden inkwizytor w kapturze ani radosny elf z pieśnią na ustach, ruszamy w stronę zwężającego się korytarza, w którego wnętrzu mój mąż intuicyjnie wyczuł obecność wyjścia z piwnicy. Męskie przeczucie go nie zawodzi i doprowadza do drewnianych schodów, u szczytu których widać drzwi. Wzdycham ciężko, kiedy uświadamiam sobie, że muszę pokonać na oko ze dwadzieścia stopni, tachając ciężką walizę, ale Piotrek przejmuje mój bagaż, mruga do mnie i zachęca do rozpoczęcia wspinaczki. Nie oponuję i ruszam po skrzypiących drewnianych stopniach. Słyszę jak mój tragarz depcze mi po piętach i ciężko sapie. Mógł przecież zostawić jedną walizkę na dole i później po nią wrócić, więc sam jest sobie winien, że właśnie nabawia się przepukliny i ryzykuje groźny upadek. Kiedyś bym mu powiedziała, żeby się nie wygłupiał i oszczędzał kręgosłup. Teraz jednak nie odzywam się ani słowem i staję przed drzwiami bez zbędnej zadyszki. Kiedy sięgam do klamki, wejście otwiera się szeroko, a ja zdezorientowana lecę do przodu, wpadając wprost w silne ramiona okutane w jakiś szorstki i śmierdzący mokrym psem sweter. Wrzeszczę przestraszona i słyszę jak za mną Piotrek opuszcza bagaże i ciężko jak słoń pokonuje ostatnie stopnie.

— Pani, spokój, spokój. — Niedźwiedź, który trzyma mnie w mocnym uścisku przemawia warkliwie, jakby nie miał w zwyczaju w ogóle mówić. — Żyje pani?

Wyswobadzam się z silnych objęć i unoszę wysoko głowę, żeby zobaczyć, z kim mam nieprzyjemność. Przede mną stoi około dwumetrowy, barczysty jegomość, który wygląda jak jaskiniowiec ubrany w dżinsy i wełniany sweter, a w zasadzie jakieś ponczo, które dodatkowo dodaje mu centymetrów w szerokich barach.

— Tak, przepraszam — mamroczę speszona. Moja reakcja była żenująca. — Nie spodziewałam się, że za drzwiami ktoś jest. — Usprawiedliwiam się nie do końca zasadnie i odwracam w stronę Piotrka, który stoi za mną spocony i zdyszany, jakby właśnie wspiął się na K2. Gdybym faktycznie była w niebezpieczeństwie, musiałby odczekać jeszcze z dziesięć minut, żeby otrzymać od niego pomoc.

— Szłem po was, ale musiałem jeszcze wejść do sracza. — Facet ma tak silny zarost, że wygląda jak syn Chewbacci z Gwiezdych Wojen i Hagrida z Harry’ego Pottera. Przesuwa mnie na bok, a ja mam wrażenie, że właśnie pacnął mnie grizzly. Bez dalszych wywodów, za co zapewne powinniśmy być mu wdzięczni, złazi po porzucone przez Piotra bagaże. — Janusz jestem. Za mną — burczy oschle i rusza przed siebie. Chyba ma nam za złe, że skróciliśmy jego posiadówkę w toalecie do niezbędnego minimum.

Janusz ma długie, masywne jak pnie drzewa nogi i szybko nimi przebiera. Truchtamy za nim i ciężko nam nadążyć, mimo że nie dźwigamy walizek. Ledwo jesteśmy w stanie zapoznać się z topografią miejsca. Olbrzym prowadzi nas przez kuchnię, która urządzona jest w stylu vintage. Błękitno-białe małe kafelki ozdabiają olbrzymie wnętrze. Pośrodku pomieszczenia znajduje się wyspa. Jej wielki blat służy również za stół. Dookoła rozstawione są drewniane, wysokie stołki barowe, zaś przestrzeń powyżej ozdabiają żeliwne garnki, chochle i inne akcesoria kuchenne. Notuję sobie w głowie, żeby uważać na te wszystkie ciężkie durszlaki, które gotowe są zabić każdego, kto pod nimi zasiądzie. Fronty szafek zrobione są z pomalowanego na biało drewna. Kuchenka ma co najmniej dziesięć gazowych palników. Nie widzę nigdzie mikrofalówki ani elektrycznego czajnika. Najwidoczniej projektant wnętrz wzorował się na wiejskiej kuchni z powieści Jane Austen. Podoba mi się, o ile nie trzeba będzie własnoręcznie skubać gęsi.

Wychodzimy z kuchni i wąskim korytarzem przemieszczamy się do kolejnego pomieszczenia, które okazuje się być salonem. Ten z kolei urządzony jest w stylu dziewiętnastowieczno-inteligenckim. Umeblowanie jest masywne, duże i ciemne, począwszy od gigantycznej kanapy, poprzez ciężkie, rzeźbione drewniane regały, kończąc na misternie tkanym tureckim dywanie, który rozlewa się niemalże po całym parkiecie. Pozapalane lampki i zwisający ciężki żyrandol dają nikłe, żółte światło, co czyni przestrzeń stylową, ale kompletnie niefunkcjonalną. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek był w stanie usiąść na tej kanapie, w której można się utopić i czytać książkę, chyba, że byłaby napisana brajlem.

W salonie mieszczą się jeszcze dwa stoły, cztery obszerne fotele i wielkie schody, pokryte czerwoną wykładziną. Wyrastają one pośrodku pokoju i wyglądają jak paszcza z wysuniętym jęzorem. Nie jest to estetyka, którą lubię. Automatycznie włącza mi się tryb gospodyni domowej i z góry współczuję osobie, która zajmuje się sprzątaniem tej chaty. Od samego odkurzania można wyrobić sobie ramiona pływaka.

Janusz pokonuje po dwa stopnie naraz i ani razu nie odwraca się w naszą stronę. Gdybyśmy się zgubili albo zdecydowali przystanąć, nawet by nie zauważył. Zerkam przez ramię na Piotra a on wychwytuje moje spojrzenie i niemo wymawia soczyste „Ożeż kurwa”.

Wytrzeszczam oczy i rozkładam bezradnie ręce, bo w przeciwieństwie do niego brak mi słów, żeby opisać nasze położenie, chociaż gdybym już miała coś powiedzieć, pewnie użyłabym tego samego wyrażenia. Raz jeszcze nasuwa mi się skojarzenie z gotycką powieścią o nawiedzonym zamczysku, ale ulatuje mi ono z głowy, kiedy wdrapuję się na piętro. Wygląda na to, że architekt, który projektował wnętrze, nie mógł się zdecydować na jeden styl i epokę, więc postanowił wykorzystać wszystkie swoje inspiracje. Tym razem postawił na sztukę sakralną.

Ściany korytarza pomalowane są na niejednolity ciemnożółty kolor. Gdzieniegdzie żółć jest intensywniejsza, a w innych miejscach ledwo zauważalna. Z tego co wiem, podobny efekt można uzyskać, przyciskając gąbkę do świeżo pomalowanej powierzchni, chociaż nie wydaje mi się, żeby właściciel domu stosował tak chałupniczą metodę. Podłoga wyłożona jest soczyście niebieską, miękką wykładziną, która bardzo skutecznie tłumi odgłosy stąpania. Największe wrażenie robi jednak sufit, który wyklejono tapetą przedstawiającą jakieś biblijne scenki. Gęsto rozmieszczeni liczni święci i aniołowie spoglądają z góry i wyciągają ku nam ręce, jakby chcieli nas chwycić i porwać do nieba. Trójwymiarowy efekt sprawia, że odruchowo staję na palcach i wyciągam ramię, żeby dotknąć rączki jakiegoś tłuściutkiego cherubinka. Uśmiecham się głupio, jakbym była na haju, lecz kiedy dłużej przyglądam się słodkim pućkom, nagle doznaję nieprzyjemnego wrażenia, że w zastraszającym tempie zbliżyłam się do otyłego bobasa, który znajduje się już tylko milimetry od mojej twarzy. Ten dzidziuś z kręconymi włoskami zaraz mnie pocałuje albo pożre. Cofam się skołowana. Nogi mi się plączą i upadam na wykładzinę. Jest mi cholernie wstyd i próbuję zamaskować skrępowanie hienim chichotem, chociaż wcale nie jest mi do śmiechu. Nie obchodzi mnie, co sobie pomyśli Janusz, ale jestem wściekła, że doznałam upokorzenia przed mężem. Chciałabym, żeby widział mnie silną i niezależną, tymczasem wyglądam jakbym chciała tańczyć break-dance albo grała po pijaku w twistera. Piotrek wyciąga do mnie rękę, a ja niechętnie przyjmuję zaoferowaną pomoc. Dźwigam się na nogi, poprawiam ubranie i zdmuchuję grzywkę z twarzy, nie łapiąc z nikim kontaktu wzrokowego.

— To iluzja. — Znudzony ton, jakim zwraca się do mnie Janusz, świadczy o tym, że nie ja pierwsza doświadczyłam tego dziwnego uczucia odrealnienia i być może nie jestem pierwszą osobą, która się wygrzmociła. Nie zamierzam więcej patrzeć na te dziwny obraz. Może mi się wydawało, ale miałam dziwne wrażenie, że oblicza nadrukowanych postaci są jedynie pozornie przyjazne. Z bliska ich uśmiechy nie są łagodne, ale kpiące, a oczy nieprzyjemnie zmrużone, jakby chcieli wciągnąć grzeszników wyżej, a później powiedzieć „jaja sobie robiliśmy” i zepchnąć upokorzone dusze do piekielnych czeluści.

— Szef jest religijny? — pytam wielkoluda, wciąż próbując złapać równowagę po tym, jak zwaliło się na mnie niebo.

— Nie wiem. Mam to w tyle. Ten korytarz ma pono przypominać jakieś klasztorne przejście. Nie znam się. Wierzę w Dażboha. A przynajmniej mówię tak żonie, żeby się cieszyła i dała mi spokój.

— Aha. — Nie mam pojęcia, czym albo kim jest Dażboh. Mam nadzieję, że jego czczenie nie zakłada składania ludzi w ofierze. Liczę również na to, że pokoju nie urządzono na modłę celi zakonników.

Włochacz przystaje przy szarych drzwiach na końcu korytarza, bezceremonialnie upuszcza nasze walizki i zaczyna grzebać w kieszeniach spodni, które chyba mają pojemność worów żeglarskich. Gmera w gaciach tak długo i wydaje przy tym tak dziwne pomruki, że zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie gra jądrami w ping ponga. W końcu wyciąga rękę z kieszeni i triumfalnie pokazuje nam plastikową kartę wielkości dowodu osobistego.

— Klucz — dumnie tłumaczy funkcję znaleziska i przykłada kartę do czytnika znajdującego się nad klamką. Słychać cichy pisk czujnika i trzask otwierającego się zamka. — Pilnujcie tego, bo jak zgubicie, to będzie dupa zbita. — celuje w nas palcem wskazującym i popycha drzwi, które otwierają się cichutko. — Wasz pokój. O siódmej zebranie w salonie. Nie spóźnijcie się.

Janusz wręcza mi nieprzyjemnie ciepłą w dotyku kartę, odwraca się na pięcie i odchodzi. Nie wnosi bagażu do pokoju, ani nie oprowadza nas po wnętrzu lokum. Czuję z tego powodu ulgę, bo facet nie wygląda na elokwentnego i zaangażowanego w sprawę, a poza tym już dwa razy się przed nim wygłupiłam, za co jest mi wstyd.

Piotrek najwidoczniej liczył na inną jakość obsługi, bo prycha jak koń. Z wielce niezadowoloną miną chwyta walizki i wnosi je do ciemnego pomieszczenia. Puszczam go przodem i macam ścianę w poszukiwaniu jakiegoś włącznika światła. Szybko natrafiam na pstryczek i wnętrze rozjaśnia się przytulnym, ciepłym blaskiem.

Dzięki Bogu ćmienie, które dotychczas rozsadzało mi czaszkę, powoli przemija. Pokój urządzony jest w stylu właściwym dla trzy lub cztero-gwiazdkowego hotelu. Większą część przestrzeni zajmuje duże małżeńskie łóżko, po którego obu stronach znajdują się małe szafki nocne i lampki z witrażowymi kloszami. W kącie stoi rozsuwana szafa, której jedno skrzydło składa się z kolorowej szklanej mozaiki a drugie jest wielkim lustrem. Oprócz tego w pokoju znajduje się małe biurko z krzesłem i szezlong. Zaglądam za drzwi umiejscowione w ścianie po prawej stronie i wstępuję do łazienki, która również zawiera standardowe wyposażenie: umywalkę, toaletę, dwie podwieszane szafki i sporej wielkości kabinę prysznicową.

Wracam do pokoju i obserwują Piotra, który w końcu ustawił bagaże przy szafie i rozgląda się po pomieszczeniu. W przydzielonym nam pokoju dominuje kolor czerwony i zastanawiam się, czy reszta sypialni gości urządzono w tym samym stylu. Łóżko przykryte jest włochatą kapą w kolorze wiśni. Podobny kolor ma obicie szezlongu i dywan. Na biurku stoi ciemnozielony wazon, z którego wystaje piękna czerwona róża. Dotykam jej płatków i mile zaskoczona odkrywam, że kwiat nie jest sztuczny, jak początkowo przypuszczałam. Wnętrze jest przytulne, czyste i urządzone w dobrym stylu. Piotrek siada na skraju łóżka i testuje sprężystość materaca, wykonując tyłkiem jakiś dziwny bounce.

— Czerwony to kolor namiętności. — Odwraca się do mnie i mruga znacząco.

— To też kolor złości, wojny, rozpusty i cudzołóstwa. — Ostatnie słowo wypluwam z siebie gniewnie i momentalnie odwracam wzrok. Gapię się przez chwilę na resztę akcesoriów, z czego dłużej lustruję zawieszoną nad biurkiem reprodukcję „Tańca” Henriego Matisse’a. W końcu ściągam botki i rzucam się na łóżko tuż obok męża, który pod wpływem fali uderzeniowej wywołanej moim skokiem, omal nie zlatuje z materaca. — Która godzina? — pytam i szeroko ziewam.

Piotrek podwija rękaw swetra i długo wpatruje się w cyferblat zegarka firmy Torii, który kupiłam mu na którąś Gwiazdkę. Gdybym wtedy wiedziała, jaki ból sprawi mi mój ukochany mąż, ograniczyłabym wydatki do skarpet z Pepco.

— Za dwadzieścia siódma — mówi w końcu. — Prawie cały dzień w podróży.

— Czyli raczej nie zdążę się umyć — stwierdzam smętnie. Nie należę do osób, które dobrze sypiają, ale horyzontalna pozycja na wielkim łóżku uświadamia mi, jak bardzo jestem zmęczona. Czuję, że mogłabym wyjątkowo zasnąć bez melatoniny ani innych proszków, które od lat nałogowo łykam. Piotrek pełznie w moją stronę i kładzie się tuż obok. Leży na wznak, z zamkniętymi oczami i dłońmi splecionymi na brzuchu. Wygląda jak wystawione na pokaz zwłoki, chociaż w przypadku osób żywych taka pozycja oznacza ponoć dużą pewność siebie.

— Innych rzeczy pewnie też nie zdążymy zrobić — mamrocze, nie otwierając oczu. Nie widzi wyrazu dezaprobaty na mojej twarzy. Wciąż z zamkniętymi powiekami, kładzie mi rękę na brzuchu i przesuwa ją w kierunku piersi. Zamieram. Mąż dotykający żonę. Co w tym nienormalnego? A jednak! Uwalniam się od jego dotyku i zsuwam z łóżka. Nie jestem gotowa rozmawiać o bliskości, a co dopiero jej doświadczać.

— Rozpakuję się — rzucam ozięble.

Cyrograf

W salonie zjawiamy się pięć minut przed czasem i zastajemy dwie pary siedzące na skrajnych częściach wielkiej kanapy oraz stojącą nieopodal na baczność kobietę około czterdziestki, która uśmiecha się do nas sztucznie i zachęca do usytuowania się w środkowej części rogówki, co też grzecznie robimy. Wyprężona jak struna niewiasta wygląda jak żywcem wyjęta z filmu porno o namiętnościach niegrzecznej bibliotekarki. Ma bardzo jasne, prawie białe włosy, zebrane w wysoko upięty koński ogon i krwistoczerwone usta, z których wręcz skapuje nadmiar szminki. Czarne oprawki okularów w kocim kształcie skrywają ciemnoniebieskie oczy. Jest wysoka jak Wiking. Kiedy podchodzę bliżej, zauważam, że nie szczędziła sobie podkładu na twarzy i dekolcie, a rzęsy wytuszowała tak mocno, że zlepione włoski przybrały wygląd nóg tarantuli. Mogłaby z powodzeniem występować jako Drag Queen.

Mruczę powitanie, a Piotrek powtarza moje słowa, machając dodatkowo ręką do obcych, jakby był Papieżem i pozdrawiał wiernych. Pozostali goście odpowiadają nam cichutko i nieśmiało, nie zatrzymując na nas wzroku na dłużej niż kilka sekund.

Wiercę się na siedzisku i próbuję zająć w miarę wygodną pozycję na stanowczo za miękkich poduchach. Piotrek wykorzystuje okazję i obejmuje mnie ramieniem, mocno przy tym przyciągając ku sobie. Uśmiecham się głupio i pozwalam mu na tą bliskość, bo nie chcę robić sceny. Sztywna kobieta spogląda na stojący przy ścianie głośno tykający oldschoolowy zegar z kukułką, po czym uśmiecha się do nas nerwowo i zaciera dłonie.

— Czekamy na jeszcze jedną parę i zaczynamy. — Jak na komendę zegar wybija siódmą i z okienka pośrodku tarczy wyskakuje kukułka na sprężynie, komunikując porę wieczorynki i emisji Faktów.

Większość nerwowo chichocze, kiedy złowieszcze kukanie mąci pełną napięcia i wyczekiwania ciszę. Korzystając z zamieszania odsuwam się lekko od Piotrka i zerkam na resztę obecnych. Po mojej prawej stronie siedzi krępawy jegomość ze sponiewieraną przez życie towarzyszką. Szacuję, że oboje dobijają czterdziestki. Kobieta ubrana jest w bezkształtną szarą sukienkę, czarne rajstopy i jakieś buty, które wyglądają jak skórzane trepy. Dokładnie w te paskudne chodaki z uwagą się wpatruje. Być może rozmyśla, czemu kupiła sobie takie szkaradztwa. Włosy w mysim, na pewno naturalnym kolorze, ma krótko ścięte na tak zwany garnek. Pociąga nosem, jakby niedawno płakała albo miała katar sienny. Gdyby kręcono nową wersję Imienia Róży, z marszu dostałaby rolę Adso z Melku. Produkcja zaoszczędziłaby na kostiumach i charakteryzacji.

Typ obok jest przeciwieństwem udręczonej partnerki. Rozparł się nonszalancko na kanapie i uśmiecha, emanując pewnością siebie, graniczącą z arogancją. Ma krótkie blond włosy i grube rysy twarzy. Ubrany jest we flanelową koszulę w brązowo niebieską kratę i jasne spodnie. Imponujących rozmiarów stopy wepchnął w jasnobrązowe kajakowate półbuty. Nieoczekiwanie odwraca się w moją stronę i przewierca mnie na wylot błękitnymi oczami. To nie jest przyjemne spojrzenie, tylko obserwacja połączona z natychmiastową oceną. Zmieszana kiwam mu głową i wtulam się w Piotrka, który spina się zaskoczony moją reakcją.

Po chwili wychylam się lekko do przodu i udaję, że lustruję przestrzeń, ale tak naprawdę kieruję spojrzenie w stronę drugiej pary, siedzącej po naszej lewicy. Bliżej nas znajduje się kobieta. Jest wysoką, szczupłą i atrakcyjną blondynką o regularnych rysach twarzy. Stylowo ubrana w bordową skórzaną spódnicę i kremowy sweter, wygląda jak modelka z katalogu. Niestety roztacza wokół siebie nieprzyjemną aurę napięcia i nerwowości. Jej głowa trzęsie się jakby była zamocowana na sprężynie, zaś stopy obute w zamszowe kozaki, zdają się żyć własnym życiem i tańcować irlandzki balet na tureckim dywanie. Jej równie atrakcyjny czarnoskóry towarzysz wygląda na oazę spokoju, któremu nie udziela się stres partnerki. Zdaje się być kompletnie niczym niezainteresowany, zupełnie jakby codziennie znajdował się w podobnej sytuacji. Oparł się wygodnie o poręcz kanapy i czyta jakąś książkę, mając nas wszystkich w trąbie.

— Przepraszamy za spóźnienie. — Głos należy do schodzącej po schodach starszej kobiety. Towarzyszy jej dużo młodszy partner, który wygląda jakby dopiero zapuszczał swój pierwszy w życiu zarost. — Przysnęło się nam.

Nikt nic nie mówi i spokojnie czekamy aż spóźnialscy gdzieś się usadowią. Chociaż na kanapie jest jeszcze miejsce, starsza pani spoczywa w fotelu, a jej towarzysz przycupuje na oparciu mebla.

— Może przysunie pan sobie krzesło? — proponuje sztywniara.

— Nie, tutaj mi dobrze. — Młodziak pochyla się w stronę towarzyszki, delikatnie obraca twarz w kierunku swojej i czule całuje prosto w usta.

Rumienię się i odwracam wzrok. Coś mi podpowiada, że wcale nie spóźnili się na spotkanie z powodu zaspania. Nic nie poradzę, że żyjemy w społeczeństwie, w którym pewne zachowania nie uchodzą za normę. Kochankowie, wyglądający jak babcia z wnuczkiem i czarnoskóry w jednym pomieszczeniu to dość nietypowy widok i chyba większość zgromadzonych zaskoczył taki skład.

— Doskonale! — Stojąca kobieta klaszcze w dłonie z zadowoleniem. — No to zaczynamy. Może najpierw się przedstawię. Nazywam się Laura Gutz i z przyjemnością witam państwa w ośrodku terapeutycznym Eugeniusza Brzozowskiego. Szef najprawdopodobniej dołączy do nas w środku nocy, więc wyjątkowo to ja wygłoszę krótką przemowę, bo zazwyczaj to on czyni honory gospodarza. — Laura mówi wolno i spokojnie, patrząc po kolei każdemu w oczy. — Są ferie, znajdujemy się w pięknej okolicy zasypani śniegiem. Sceneria jak z bajki, ale jak dobrze państwo wiecie, nie jesteśmy tutaj po to, żeby odpoczywać. Wręcz przeciwnie. Przez najbliższe dwa tygodnie będziemy wykonywali ciężką pracę. Dla państwa może to być najtrudniejsze, najboleśniejsze i najbardziej wyczerpujące psychicznie doświadczenie w życiu. — Z marsem na czole pokazuje palcem każdego z nas i peroruje dalej. — Fakt, że zdecydowali się państwo tutaj przyjechać, świadczy o tym, że macie w sobie wolę walki o własne szczęście, więc wierzę, że uda nam się spełnić zamierzone cele. Jeżeli chodzi o terapię, to będziemy ją odbywać codziennie. Raz w parach, raz w grupie. O szczegółach porozmawiamy jutro na pierwszej wspólnej sesji, na którą zapraszam na godzinę dziewiątą.

A teraz sprawy organizacyjne. Tak jak mówiłam, to nie są wakacje, niemniej kompleks urządzony jest w taki sposób, by umilić państwu spędzany tutaj czas. Z salonu, w którym obecnie przebywamy i ze wspólnej kuchni, można korzystać dowoli. Na terenie znajduje się osobny budynek, gdzie są pokoje do sesji terapeutycznych oraz siłownia, sauna i jacuzzi. — Laura pochyla czoło i podnosi ręce jakby właśnie chciała się poddać. — Wiem, wiem, co sobie państwo myślicie. Jak w taką pogodę przebrnąć do drugiego budynku? Od razu mówię więc, że oba domy są ze sobą połączone krytym pasażem, do którego wchodzi się z pierwszego piętra. To te metalowe drzwi z napisem „wyjście ewakuacyjne”. — Uśmiecha się dumna z architektonicznego rozwiązania. — Przejście jest zawsze otwarte, więc można się swobodnie przemieszczać po terenie ośrodka. Na marginesie dodam, że panorama widoczna z pasażu zapiera dech w piersi, więc jeśli ktoś lubi bajkowe krajobrazy, to zachęcam do traktowania naszego szklanego rękawa jako tarasu widokowego. Co jeszcze? — Laura delikatnie uderza opuszką palca wskazującego o lekko wydęte usta. — No tak. Jak państwo zauważyliście w pokojach nie ma telewizorów. Odbiornik znajduje się w tej szafce — wskazuje na zamknięty wielki kredens. — Nie mamy tutaj ani kablowej telewizji ani satelitarnej. Przez najbliższe dwa tygodnie odpoczniecie państwo od nowych mediów. Mamy natomiast sporą kolekcję płyt DVD i w każdej chwili możecie państwo sobie urządzić seans. Znając szefa, niektóre filmy będą państwu zlecone do obejrzenia. Uprzejmie proszę o oddanie mi telefonów komórkowych. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem. W broszurze informacyjnej była wzmianka o tym, że konfiskujemy elektronikę.

Wszyscy zaczynają nerwowo kręcić się na swoich siedzeniach i spoglądać na partnerów z trwogą. Laura gromi nas spojrzeniem i wymownie milczy. To niesamowite, jak szybko człowiek przyzwyczaił się do telefonów komórkowych. Gdyby pani Gutz powiedziała nam, że mamy oddać jej czyste majtki i szampon do włosów, zdecydowanie mniej byśmy odczuli stratę. Niektórzy nawet woleliby oddać nerkę.

— Zaraz, zaraz — odzywa się tubalnym głosem blondyn. — A co, jeśli komuś się coś stanie? Jeśli będziemy potrzebowali pomocy?

— Proszę pana… W gabinecie szefa jest bezprzewodowy telefon, więc w razie potrzeby nie będzie problemu z zaalarmowaniem odpowiednich służb. Do tej pory nie było potrzeby wzywać pomocy, więc myślę, że i ten turnus nie będzie wyjątkiem. Obsługa również nie ma swoich telefonów. Taka filozofia szefa. — Laura wzrusza ramionami, dając do zrozumienia, że to nie jej pomysł i nie podlega on żadnym negocjacjom. — Komórki na stolik poproszę.

Wszyscy kładą telefony na ławie przed kanapą, chociaż dla nerwowej blond piękności jest to chyba prawdziwa udręka. Po dłuższej chwili wahania, trzęsącą się ręką rzuca swojego Samsunga na drewniany blat i powraca do tańcowania na siedząco. Zza drzwi kuchennych wyłania się włochaty wielkolud z kartonowym pudełkiem i bez słowa umieszcza w nim telefony.

— Poznaliście już państwo Janusza. Jest tu dozorcą i konserwatorem. Gdyby w państwa pokojach coś nie działało jak należy, proszę mu to pilnie zgłosić. — Olbrzym prostuje się dumnie i wydaje z siebie jakiś dziwny pomruk. — Pokoje pracowników znajdują się po prawej stronie korytarza, a uczestników po lewej, więc w razie potrzeby znajdziecie nas bez problemu. Uprzedzam jednak, że szef stoi na stanowisku, by obsługa jak najrzadziej stykała się z gośćmi, więc staramy się pozostać w cieniu. Jeżeli chodzi o utrzymanie porządku i gotowanie, to mistrzowsko dba o to żona Janusza. Daryna, pozwól proszę na chwilę. — Laura odwraca się w stronę wejścia do kuchni i gwałtownie macha rękami, jakby się topiła. Dziwi mnie taka ekspresja. Po chwili naszym oczom ukazuje się nieśmiałe dziewczę, wyglądające na góra szesnaście lat. Z opuszczoną głową drepcze w kierunku dozorcy i obejmuje go w pasie. Dopiero kiedy czuje bliskość małżonka, podnosi na nas wzrok, zupełnie jakby bez ukochanego nie była zdolna do żadnej interakcji. Jest to kolejny przedziwny widok, jaki przychodzi mi oglądać tego wieczora. Daryna i Janusz wyglądają jak siłacz i akrobatka, którzy pokochali się zakazaną miłością i uciekli z cyrku. Ramię dziewczyny nie jest w stanie objąć w pasie męża i jestem przekonana, że jej dłoń dosięga co najwyżej kręgosłupa Janusza. Wydaje mi się, że mogą ze sobą rozmawiać jedynie wtedy, kiedy Janusz siedzi albo kiedy Daryna stoi na krześle, bo kręgi szyjne dziewczyny nie wytrzymałyby ciągłego zadzierania głowy. Nie wiem, jak oni się całują. Zgrozą napawa mnie również najmniejsza myśl o ich pożyciu seksualnym, bo nasuwa pełne zgrozy skojarzenie z okrutną śmiercią Azji Tuhajbejowicza. Jedno jest pewne — Daryna jest piękną kobietą i szczerze kocha męża. Po sposobie, w jaki na niego patrzy, widać, że jest dla niej najważniejszy na świecie. Zazdroszczę jej nie tylko uczucia, ale również urody. Życie jest niesprawiedliwe.

— Daryna przyjechała z Ukrainy, zakochała się i postanowiła zostać w naszym pięknym kraju, za co wszyscy jesteśmy jej wdzięczni. Jest cudowną osobą i świetną kucharką. Specjalizuje się w kuchni kresowej, ale tak naprawdę wszystko, co ugotuje, jest rozkoszą dla podniebienia. Śniadania i kolacje serwowane są w formie bufetu, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Obiad składa się z zupy i dania głównego. Kuchnia stoi otworem dla każdego, więc jeżeli kogoś dopadnie głód w nocy albo ochota na przekąskę w środku dnia, to można częstować się wszystkim, co znajdzie w lodówce, szafkach i spiżarni. Jeżeli chodzi o utrzymanie porządku w pokojach, to uprzejmie prosimy, żebyście starali się nie bałaganić jak dzieciaki na koloniach. W ośrodku szanujemy państwa prywatność, więc Daryna nie wejdzie do pokoi, o ile nie zostanie na klamce zatknięta wywieszka z odpowiednim komunikatem. Plakietki znajdziecie państwo w jednej z szuflad biurka. Zaznaczam, że czyszczenie nóżki w toalecie, składanie porozrzucanej bielizny nie należy do obowiązków naszej Daryny. Jesteście państwo dorośli i mam nadzieję, że odpowiedzialni, więc proszę się nie wysługiwać innymi przy prostych czynnościach. Przestrzeń jest spora, a personel — jak widać — nieliczny, więc wspólnie dbajmy o nasz mir domowy. Jedna ważna uwaga. — Laura znowu celuje w nas palcem. — Detoks nie dotyczy jedynie odpoczynku od telewizji i telefonów, ale również od wszystkiego, co niezdrowe i uzależniające. Alkohol w dużej ilości jest tutaj absolutnie zabroniony. Jedna lampka wina do obiadu to jedyna dopuszczalna ilość procentów. Palenie nie wchodzi w grę, chociaż z tego, co wiem tylko jedna osoba jest niewolnikiem nikotyny i mam nadzieję, że uszanuje panujące tu zasady. Nie znajdziecie państwo nigdzie czekolady, chipsów i innych niezdrowych węglowodanów czy tłuszczów nasyconych. Mamy dużo owoców i trochę bio ciastek zbożowych na silną potrzebę cukru. Powtarzam — to nie są wakacje. Musicie państwo mieć trzeźwe umysły, a dieta nam w tym pomoże. Na koniec ważna formalność. — Laura podchodzi do ozdobnej drewnianej skrzyni, na której leży skórzany neseser. Słychać klik, kiedy otwiera walizeczkę i szelest papieru. Każdemu z nas zostaje wręczony dość gruby plik kartek spiętych po bokach kilkoma zszywkami.

— To jest ostateczne przypieczętowanie naszej umowy. Proszę dokładnie zapoznać się z treścią kontraktu i złożyć czytelne podpisy w wyznaczonych polach. Teraz jest ostatni moment, by się wycofać z projektu. Jeżeli ktoś się rozmyślił, to może odejść po podpisaniu klauzuli milczenia, zabierając ze sobą partnera rzecz jasna. Musi to być decyzja pary, a nie jednej osoby. Daję państwu pół godziny na podjęcie ostatecznej decyzji. — Laura odwraca się i eskortuje Darynę i Janusza z powrotem do kuchni.

— Przepraszam. — Mój głos zatrzymuje jedynie Laurę, która odwraca się w moją stronę z obojętną miną.

— Tak?

— Czy można zwiększyć trochę natężenie światła? Ledwo widzę te literki. — Żeby podkreślić swoją niedolę, mrużę oczy i przysuwam sobie kontrakt do twarzy, prawie robiąc w nim nosem dziurę.

— Oczywiście. — Laura obdarza mnie profesjonalnym uśmiechem godnym stewardessy i podchodzi do ustawionego przy framudze regału. Sięga za niego i po chwili wiszący nad nami ozdobny żyrandol zaczyna jarzyć się jaśniejszym światłem. — Tu jest pokrętło regulacyjne. Później z powrotem zmniejszymy natężenie światła. W salonie ma panować przyjemny półmrok. Oszczędzamy prąd i dbamy o nastrój. O, i jeszcze ważna kwestia, o której mi pani przypomniała. Szef planuje zburzyć ten paskudny mur, który okala posesję. Ogrodzenie ma już swoje lata, powstało w nim kilka wyłomów. Poza tym, jak już mówiłam, jest szkaradne. Miesiąc temu na drzwiach i wszystkich oknach zainstalowano grube, antywłamaniowe żaluzje, które będziemy co wieczór opuszczać.

— Czy coś nam grozi? — lękliwie popiskuje Myszka.

— Nic z tych rzeczy — uspokaja nas Laura. — Jesteśmy tu całkowicie bezpieczni. Nie musimy się obawiać intruzów ani dzikich zwierząt. Żaluzje skutecznie tłumią hałas, a proszę mi uwierzyć, że ciężko spać, kiedy słychać hulanie wiatru. Dom położony jest na wzniesieniu, a dodatkowo mamy do czynienia z wyjątkowo srogą zimą. Chodzi po prostu o państwa komfort — wyjaśnia na odchodne i znika w kuchni.

— No to jedziemy z tym koksem. — Blondas śmieje się sam z siebie albo sam do siebie i otwiera kontrakt na pierwszej stronie. Wszyscy idziemy w jego ślady i zaczynamy czytać linijka po linijce o obowiązkach, nakazach i zakazach. Nienawidzę wszelkiego rodzaju prawniczych umów i urzędowego bełkotu, którego używa się do przekazania prostej treści. Zasadniczo nie dowiaduję się niczego nowego ponad to, co przekazała Laura i co mogliśmy przeczytać wcześniej w przesłanej broszurze. Jesteśmy zobowiązani do uczęszczania na terapię, mówienia wyłącznie prawdy, zachowania tajemnicy co do naszego pobytu w ośrodku. Zabrania się palenia, picia, przemocy i tak dalej. Za wszelkie zniszczone dobra jesteśmy zobowiązani zapłacić. Nie rościmy sobie prawa do zwrotu poniesionych kosztów, w przypadku, gdy pobyt nie sprosta naszym oczekiwaniom i nie przyniesie satysfakcjonujących rezultatów. Nie możemy się wycofać z programu. Faktycznie, właśnie podpisujemy pakt z diabłem. Słyszę, jak Szara Myszka szepce coś do Blondasa, na co on jedynie prycha i wzrusza ramionami. Piotrek jest dopiero na trzeciej stronie z ośmiu, ale wiem, że w przeciwieństwie do mnie czyta wolno, ale dokładnie, więc nie chcę go poganiać. Znerwicowana szeleści papierami, które zaraz rozerwie na konfetti i co chwila daje kuksańca wciąż anielsko spokojnemu partnerowi, który nie reaguje na zaczepki i kontynuuje lekturę. Starsza pani i jej młody kochaś już podpisali papiery i lustrują nas ponaglającym spojrzeniem. Uśmiecham się do nich głupio i na nowo pochylam nad tekstem, udając, że jeszcze czytam. Z mojej prawej słyszę co chwila sapanie Blondasa: „co jest kurwa?”, „o co biega?”, „nie kumam”. Myszka ucisza go, sycząc przeciągle „ciiiiiiiiii”. Niespodziewanie Piotrek daje mi buziaka w skroń.

— Jak myślisz? Wchodzimy w to? — szepcze mi do ucha. Jego oddech na moim karku sprawia, że czuję łaskotki i mimowolnie otrząsam się jak pies po kąpieli.

— Skoro już tu jesteśmy… — też szepczę, chociaż wiem, że i tak wszyscy nas słyszą. — Musimy spróbować, bo inaczej będziemy mieli do siebie żal, że nic nie zrobiliśmy.

Piotrek wpatruje się we mnie intensywnie swoimi wielkimi ciemnymi oczami, w których przez wiele lat widziałam tylko szczerość, dobro i miłość. Kiwa głową i bez słowa zaczyna parafować wszystkie strony. Za jego przykładem robię dokładnie to samo, po czym na ostatniej kartce składam czytelny podpis i wstawiam bieżącą datę. Rzucam kontrakt na stolik kawowy, zupełnie jakbym chciała wszystkim pokazać, że mam kolor w pokerze. Piotrek robi to samo, chociaż dużo spokojniej. Blondyn i Mysza również dopełniają formalności, dokładając swoje papiery na utworzony przez nas stosik. Podpisane kontrakty szybują również ze strony fotela, kiedy młody koleś rzuca nimi jak frisbee. Na polu wewnętrznej walki zostali jedynie Murzyn i Znerwicowana. Wyznaczony czas minął i z kuchni wyłania się Laura.

— Czy wszystko w porządku? — Obrzuca spojrzeniem stolik i dokonuje prostej kalkulacji, że jednak nie wszyscy dali się przekonać. — Czy mają państwo jakieś pytania co do umowy?

— Ja mam pytanie. — Męski, niski i czysty głos wydobywający się z mięsistych warg czarnoskórego nie tyle mnie zaskakuje, ile wręcz szokuje. Po raz kolejny łajam się w myślach za swoje głupie uprzedzenia. Z jednej strony jestem tolerancyjna i liberalna, bo wspieram środowisko LGBT i szaleję na punkcie Idrisa Elby, a z drugiej okazuje się, że myślę tak stereotypowo, jak to tylko możliwe. Byłam przekonana, że Murzyn nie zna polskiego, że cienkim głosikiem powie coś po angielsku albo w suahili, a tymczasem słyszę wyraźną polszczyznę, zupełnie jakby przemawiał lektor filmowy. — Czy mogłaby Pani przybliżyć nam paragraf osiemnasty, dotyczący kary za naruszenie lub złamanie zasad?

— Oczywiście. — Laura bierze głęboki wdech, staje prosto i splata ręce za plecami. Mogłaby z powodzeniem pełnić gardę pod Pałacem Buckingham. — Na terenie ośrodka nie ma pręgierza, a ja nie używam bata… — Znerwicowana chichocze na te słowa, a Murzyn obdarza ją krytycznym spojrzeniem. — Najważniejszą zasadą jest absolutny zakaz komunikowania się ze światem zewnętrznym podczas turnusu i opowiadanie o terapii i naszym ośrodku po zakończeniu pobytu. Drodzy państwo — Laura zaczyna się przechadzać po salonie w linii prostej, jak gimnastyczka na równoważni — gdybyśmy nie przestrzegali tej zasady, nie byłoby państwa tutaj. Dzięki programowi wymyślonemu przez doktora Brzozowskiego jesteśmy naprawdę skuteczni. Proszę mi uwierzyć na słowo, że żaden uczestnik nigdy nie żałował pieniędzy i wysiłku włożonych w to przedsięwzięcie. Gdybyśmy rozgłaszali wszem i wobec, gdzie znajduje się nasz ośrodek, pod drzwiami koczowaliby desperaci. Z kolei ujawnienie programu przez jakiegoś uczestnika, wiązałoby się z tym, że bylibyśmy kopiowani przez konkurencję. Jak sami państwie wiecie, aplikacje do nas składa się wyłącznie za pośrednictwem maila, zaś my, po zebraniu obszernego wywiadu, kontaktujemy się jedynie z wybranymi parami. Proszę zgadnąć, ile zgłoszeń dostaliśmy na ten turnus. — Laura staje w miejscu i lekko się uśmiecha, patrząc na nas z wyższością jak na bandę idiotów.

— Trzysta? — Piotrek nieśmiało postanawia podjąć wyzwanie.

— Nie, proszę pana. Ponad dwa tysiące, a dokładniej rzecz ujmując dwa tysiące czterysta siedemdziesiąt cztery wnioski. — Laura wraca do spacerowania w linii prostej. — Jeżeli ktoś złamie najważniejszą zasadę, zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej i wezwany do opłacenia potencjalnej szkody. Na ile można wycenić plajtę naszego biznesu? — Pyta retorycznie i po chwili sama odpowiada. — Zapewniam, że byłaby to kwota sześciocyfrowa. Jeżeli chodzi o mniejsze przewiny, to najsurowszą karą jest wykluczenie z programu i zastosowanie wobec pary czegoś na wzór aresztu domowego. W skrócie, taka para zostaje do końca turnusu, ale nie uczestniczy w terapii i nie korzysta z rekreacyjnej części ośrodka. Do dyspozycji zostaje biedakom tylko pokój i kuchnia. Gwoli ścisłości taka sytuacja przydarzyła się do tej pory jedynie raz i mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni taki przypadek. — Zatrzymuje się obok brzegu kanapy w pobliżu Znerwicowanej i Spokojnego. — Mam nadzieję, że wystarczająco rozjaśniłam brzmienie paragrafu osiemnastego.

— Owszem, dziękuję. — Ciemnoskóry nadal siedzi niewzruszony i nieprzestraszony, że jeśli puści parę z ust przyjdzie mu zapłacić milion albo odbębnić ekwiwalent w postaci dożywotniej odsiadki. Nie patrząc na towarzyszkę, podpisuje kontrakt. Jego partnerka również składa autograf, ale sądząc po tym, jak drży jej ręka, wnioskuję, że wygląda on jak wykres z badania EKG. Brakujące dwie umowy lądują na stoliku, a Laura z triumfalnym uśmiechem w skupieniu sprawdza po kolei, czy podpisy zostały prawidłowo złożone. Po kilku minutach kiwa głową z aprobatą i chowa papiery z powrotem do swojej walizeczki.

— To by było na tyle. Zostawiam państwa samych. Jutro między siódmą a ósmą trzydzieści zapraszam na śniadanie, a równo o dziewiątej spotykamy się w sali terapeutycznej w drugim budynku. Macie państwo teraz czas na eksplorowanie przestrzeni i na zasłużony odpoczynek. Domyślam się, że podróż i stres dały się państwu we znaki, więc już więcej nie będę niepokoić. Dobranoc.

Wszyscy odpowiadamy na jej pożegnanie. Laura zabiera neseser i udaje się na piętro. Kukułka znowu wyłania się z wnętrza starego zegara, żeby oznajmić wybicie godziny dwudziestej.

Poznajmy się

— Chyba czas przełamać lody. — Blondas podnosi się z kanapy i obdarza wszystkich promiennym uśmiechem. — Nazywam się Sławek Jarecki, a to moja żona Beatka. — Wskazuje na Myszkę, która z trudem pionizuje głowę i patrzy na nas z uśmiechem Mony Lisy.

— Jestem Piotr, a to moja żona Ewelina. — Mąż również odzywa się za mnie i mam ochotę wrzasnąć, że nie jestem ubezwłasnowolniona, ale oczywiście nic nie mówię, a jedynie ponawiam gest, z którego wcześniej się w duchu nabijałam i macham wszystkim po papiesku.

— Jestem Patrycja Embolo — wyszczekuje z siebie znerwicowana. — A to mój rozwiązły mąż. — Kiwa głową w kierunku polskiego Idrisa Elby.

— Gabriel Embolo, miło mi — spokojnie odpowiada małżonek.

— Zostaliśmy jeszcze my — starsza pani mości się wygodniej w fotelu. Przypomina brytyjską królową. Bije od niej klasa, inteligencja i elegancja. To cechy, których się nie nabywa, lecz z którymi człowiek się rodzi. Nie mam wątpliwości, że spoglądam na prawdziwą damę. Przypomina mi trochę moją świętej pamięci babkę, która całe życie wyglądała jak arystokratka, mimo że pochodziła z robotniczej klasy. Tego pokroju kobiety nigdy się nie pocą, nie śmierdzi im z ust i wyglądają stylowo nawet w worku na ziemniaki. Niestety nie odziedziczyłam po babci tego sznytu. — Janina Kruk. — Kobieta uśmiecha się do nas chłodno.

— Igor Malicki. — Młodziak podnosi się z poręczy fotela i staje za jego oparciem. — W ramach opowiadania o sobie od razu informuję: nie, nie jesteśmy małżeństwem, jeśli się zastanawiacie. Dodam też, że nie jesteśmy matką i synem, żeby rozwiać wszelkie domysły. Jesteśmy parą od półtora roku i mam nadzieję, że będziemy nią jeszcze długo. — Pochyla się i składa na czubku białej głowy ukochanej buziaka. Kobieta przymyka oczy, chociaż ciężko orzec, czy cieszy ją czułość partnera. — To jak skarbie, idziemy się położyć? — pyta Igor wciąż wisząc nad Janiną zgięty jak zarzucona wędka.

— Jeszcze sobie tutaj posiedzę. — Starsza pani mizia czule kochanka po policzku i dodaje. — Jeśli jesteś zmęczony to idź, ja za chwilę przyjdę.

— Idź chłopcze, bo już po dobranocce — odzywa się Sławek i chichocze. Ja, Piotrek, Gabriel i Patrycja patrzymy na niego z naganą. Beata nadal ogląda swoje obrzydliwe buty, Janina podziwia swoje paznokcie, a Igor nic nie mówi, tylko oddala się w kierunku schodów.

— Muszę zrobić nalot na kuchnię. — Patrycja wstaje i poprawia spódnicę. — Idziesz ze mną? — Pyta męża, który powrócił do czytania książki.

— Nie. — odpowiada spokojnie Gabriel.

Pani Embolo nic nie mówi, tylko sztywnym krokiem idzie w kierunku kuchni. Mam nadzieję, że zaparzy sobie mocnej melisy, bo widok tak rozedrganej osoby jest wręcz bolesny. Patrycja musi być piękną kobietą, kiedy śpi. Niestety na jawie jej twarz wydaje się być tak wykrzywiona, jakby padła ofiarą nawiedzenia przez demona, a pod skórą hodowała rój mrówek.

— Sławciu, czy ja mogę iść się położyć? — Beata strachliwie pyta męża.

— Wykluczone. Nie, nie możesz — kategorycznie oznajmia Sławcio, a Myszka podskakuje przestraszona i powraca do oglądania swoich człapaków. Przez chwilę panuje takie napięcie, że mam wrażenie, jakby ktoś wyssał z pomieszczenia cały tlen. Zastanawiam się, czy powinnam coś powiedzieć temu burakowi, ale okazuje się, że nie poznałam się na jego wyrafinowanym żarcie, bo po chwili znowu słychać jego hieni śmiech. — No jasne, że możesz, Becia! Po cholerę się mnie pytasz? No, już idź, idź. Spadówa. — Sławek pomaga małżonce się podnieść, popycha ją w stronę schodów i klepie po tyłku. Szara sukienka Myszki zrobiona jest chyba z grubej wykładziny, więc temu, jakże czułemu gestowi męża, towarzyszy odgłos właściwy dla trzepania dywanu.

— Dobranoc państwu — mamrocze Beata i wlecze się na piętro.

— Kotku, może pozwiedzamy budynek? — pyta Piotrek, po czym zaczyna się już gramolić z kanapy. Kiedy staje naprzeciw mnie i podaje mi rękę, odpowiadam mu oschlej, niż zamierzałam.

— Nie mam siły łazić, idź sam.

Mąż stoi jak kołek z wciąż wyciągniętą do mnie ręką, a ja patrzę na niego twardo i podnoszę obie brwi, dając mu jasno do zrozumienia, że temat uważam za zakończony.

W końcu kapituluje i odchodzi.

— To co robimy? — Sławka rozsadza energia. Jak huragan otwiera drzwiczki w kredensie, poszukując nie wiadomo czego. Janina wciąż siedzi spokojnie, zaś Gabriel nie podnosi wzroku znad pochłanianej książki. Dźwigam się z kanapy, przyłączam się do Jareckiego i grzebię w wielkich szufladach pięknie rzeźbionej komody. W jednej odkrywam pełno wszelkiego rodzaju gier. Są karty, bierki, szachy, Chińczyk, Scrabble, Monopoly, Dixit, Gierki małżeńskie i jeszcze jakieś planszówki, o których nigdy nie słyszałam. Z trudem zamykam ciężką szufladę, popychając ją biodrem i wysuwam kolejną, w której znajduje się jedynie duży, oprawiony w brązową skórę kajet. Okładka jest nadgryziona zębem czasu, a kartki pożółkłe. Na grzbiecie wymacuję wytłoczony napis, który mocno się zatarł. „Egermann” albo „Egaemenn”. Nie znam takiej firmy, chociaż, kiedy powtarzam te słowa w głowie, wydaje mi się, że słyszałam już kiedyś tę nazwę. Rozglądam się nerwowo dookoła, jakbym właśnie miała zamiar coś ukraść lub zabrać się za czytanie cudzego pamiętnika. W porę opanowuję to irracjonalne myślenie i wyciągam gruby brulion. W środku znajdują się wpisy uczestników poprzednich turnusów. Kartkuję zeszyt, czytając po łebkach wystawione ośrodkowi opinie. Zauważam, że większość z nich jest pozytywna i zaczyna się bądź kończy optymistycznym „Dziękujemy”. Tylko jeden wpis wyraża niezadowolenie. Kamil i Hanna napisali: „Na górze róże, na dole inne kwiaty, dymajmy się na cztery baty” i narysowali cycki z tkwiącym między nimi penisem. Przeczucie mi podpowiada, że to zapewne ta para, która wyleciała z programu i wegetowała w swoim pokoju. Być może umilali sobie ten ostracyzm hiszpańską miłością.

— Co to jest? — Wzdrygam się przerażona, wydaję z siebie coś na kształt czknięcia i zatrzaskuję głośno kajet. — Przepraszam najmocniej, nie chciałam pani wystraszyć — Janina delikatnie łapie mnie za ramię, skruszona, że podkradła się do mnie jak ninja.

— O Jezu! — Kładę sobie rękę na piersi i wyrównuje niespokojny oddech. Głupio mi trochę, że zostałam przyłapana na studiowaniu sztuki rysunku i słowotwórstwa w wykonaniu Kamilka i Hani. — To coś w rodzaju księgi gości. — Podaję Janinie swoje znalezisko. — Dzięki tym wpisom możemy się dowiedzieć, czy słusznie postąpiliśmy, przyjeżdżając tutaj.

Kobieta odbiera bez słowa kajet, waży go w dłoniach, po czym odkłada do szuflady i patrzy na mnie uważnie.

— Ja akurat wiem, że dobrze zrobiłam, a jeśli ty nie wiesz, to nie najlepiej to o tobie świadczy — mówi twardo i odchodzi, zostawiając mnie z na wpół otwartymi ustami. Po dłuższej chwili zamykam szufladę i podchodzę do Sławka, który wpatruje się w odkrytą kolekcję płyt DVD. Zerka na mnie przelotnie i powraca do studiowania tytułów, cicho pogwizdując przez zęby.

— Jezu, oni naprawdę poważnie podchodzą do tematu. Nie ma klasyki z Segalem, Van Dammem i Stallonem. Nawet nie ma Stathama, Rocka i Ceny– jęczy i cmoka z dezaprobatą.

Dla mnie brak produkcji z udziałem wymienionych panów nie jest żadną stratą, więc nie podzielam jego smutku. Nie mam ochoty nic oglądać, więc zamiast grzebać w płytach, rzucam okiem na niektóre tytuły. Szybko dociera do mnie, co Sławek miał na myśli, mówiąc o poważnym podchodzeniu do tematu. Fatalne zauroczenie, Niewierna, Bliżej, Zeszłej nocy, Małe dzieci, Droga do szczęścia to pierwsze pozycje, które zauważam. Oglądałam wszystkie te filmy i wiem, że ich wspólnym mianownikiem jest temat zdrady. Nienawidzę tego słowa, a w zasadzie jego znaczenia. Gdybym miała szykować materiały pomocnicze na terapię dla par, wszystkim kobietom poradziłabym obejrzeć serial The Affair. Po przedostatnim odcinku zrozumiałyby, dlaczego było warto przebrnąć przez pięć — raz lepszych, raz gorszych — sezonów. Facetom poleciłabym poczytać w Internecie o beznadziejnym przypadku Johnny’ego Deppa. Życie uczuciowe podstarzałego i wiecznie wyglądającego nieświeżo aktora powinno być przestrogą dla każdego mężczyzny, który rozważa porzucenie, może i monotonnego, ale za to stabilnego, wieloletniego związku dla młodej, jędrniejszej panny. Na gruncie rodzimym mamy związek Big Kaza i Izabel z równie beznadziejnym finałem.

Zostawiam zadumanego Sławka, który pewnie szuka jakiejś pozycji ze Schwarzeneggerem i idę do kuchni.

Przy wielkiej kuchennej wyspie zastaję Patrycję, która obejmuje dłońmi parujący kubek i trzęsie się, siedząc na stołku. Naczynie musi być gorące, jednak ona zdaje się w ogóle nie odczuwać wysokiej temperatury, która parzy jej dłonie. Rzucam jej przyjazny uśmiech, którego ona chyba nawet nie zauważa i myszkuję po szafkach. Laura nie kłamała, kiedy mówiła, że nie znajdziemy słodyczy. Wieczorową porą zawsze nachodzi mnie ochota na coś słodkiego i brak nawet małego kawałka czekolady mocno mnie wkurza. Głośniej niż powinnam trzaskam drzwiczkami, przeklinając w myślach mąki, makarony, ryże, puszki pomidorów i inne produkty, od których uginają się kuchenne półki a które nie są mi do niczego potrzebne. Odnajduję w końcu lodówkę, co nie było takie łatwe z uwagi na nałożony na nią kamuflaż w postaci białego, drewnianego frontu. Czuję, że zaraz się popłaczę, kiedy w jej wnętrz zauważam jedynie mleko, sery, wędliny i jaja.

— Ja też nie znalazłam nic słodkiego. — Patrycja mówi do mnie, chociaż wcale na mnie nie patrzy. Siedzi odwrócona do mnie bokiem i siorbie wrzątek z kubka. Czuję się nieswojo, bo mam wrażenie, że ta kobieta albo czyta mi w myślach, albo ma oko zamiast ucha i jednak mnie widzi. — Szukasz czegoś słodkiego, tak? — W końcu odwraca trzęsącą się głowę w moją stronę. — Jak kobieta tak gniewnie tłucze się po kuchni, to albo szuka czekolady albo wódki. — Wzrusza ramionami i po raz pierwszy odkąd ją poznałam, uśmiecha się. Myślę, że ma przyjazne zamiary, chociaż wygląda w tej chwili jak Joker.

— Przepraszam. Nie chciałam hałasować i ci przeszkadzać — kajam się.

— Nie przeszkadzasz. — znowu wzrusza ramionami. — Podpowiem ci, że najbliżej czegoś słodkiego pewnie będzie kakao. Tłuste mleko i zmielone ziarno kakaowca powinny ci pomóc.

Podążam za jej poradą i przyrządzam sobie mleczny napój. Przez długi czas słychać tylko brzdęk naczyń. Zastanawiam się, gdzie podziali się Janusz z Daryną. Pamiętam, że wchodzili do kuchni, a później ich już nie widziałam. Biorę kubek z gorącym kakao i drobię jak gejsza w kierunku wyspy kuchennej, uważając, żeby nie rozlać płynu, którego nalałam sobie prawie z meniskiem wypukłym.

— Mogę się przysiąść? — pytam Patrycji, która nic nie mówi, tylko wyciąga ręce, by przejąć ode mnie kubek.

— Kobieto! Zaszalałaś! — komentuje chrapliwie, a ja uśmiecham się na te słowa. Po raz kolejny okazuje się, że pozory mylą. Wszystko wskazuje na to, że Pani Embolo to równa babka z objawami pląsawicy. — Mhhhmmm. Ładnie pachnie.

Patrycja stawia kubek na blacie, a ja ze zdumieniem odkrywam, że nie uroniła z niego ani jednej kropli. Niezdarnie włażę na wysokie siedzisko, stękając przy tym mimowolnie. Nienawidzę barowych stołków. Na filmach zawsze pokazują, jak piękna kobieta, ubrana w seksowną sukienkę z głębokim dekoltem, siedzi przy barze i zmysłowo pije Martini, kokietując facetów, którzy ślinią się na ten widok i prawie eksplodują w spodnie. Nigdy jednak nie pokazują tego niezręcznego momentu, kiedy famme fatale gramoli się na stołek albo się z niego zsuwa, a jej pośladki w zetknięciu ze skórą siedziska wydają pierdzący dźwięk.

— Nienawidzę barowych stołków — usprawiedliwiam się.

— Podzielam twoją niechęć. To wysoce nieodpowiedzialne stawiać takie wysokie krzesełka w cocktail barach. Wiadomo, że po kilku głębszych ktoś w końcu zleci na twarz, rozkwasi sobie nos i zrobi z siebie pośmiewisko.

— Zdecydowanie — przytakuję ochoczo, zadowolona, że ktoś ma takie samo zdanie. — Uważam, że w pubach powinno być więcej puf.

— Tak, ale wtedy nikt by z nich nie wstał — rzeczowo zauważa Patrycja.

Patrzymy na siebie w skupieniu, po czym wybuchamy śmiechem. Tak jak przypuszczałam, chwila beztroski złagodziła rysy mojej towarzyszki i zamieniła ją w prawdziwą piękność. Po niespełna minucie, kiedy wesołość przygasła, twarz Patrycji ponownie wykrzywia grymas demonicznego nawiedzenia. Wypijam duszkiem połowę kubka kakao i odkrywam, że napar mojej nowej koleżanki to żadne zioła, ale mocna kawa. Zadziwiające, że osoba, która tak dobrze zrozumiała moje potrzeby, nie jest w stanie znaleźć najlepszego rozwiązania dla siebie i funduje sobie dodatkowy przypływ energii.

— Boisz się? — odzywa się cicho, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami zawartości swojego kubka. Domyślam się, że nie pyta kawy, a jednak długo milczę, obracając ceramiczne naczynie w dłoniach.

— Najgorsze już przeżyłam — odzywam się w końcu. — Już się tego nie cofnie… więc nie, nie boję się… — cedzę słowa powoli, żeby móc w każdym momencie wycofać się z deklaracji.

— Ale?

— Ale myślę, że rozmowa o tym, co nas spotkało, będzie boleśniejsza niż samo doświadczenie.

Patrycja małymi łykami dopija kawę, po czym zwinnie zeskakuje ze stołka, myje kubek i stawia go na metalowej suszarce ustawionej przy zlewie. Kieruje się rozedrgana w kierunku wyjścia z kuchni, a ja mam wrażenie, że obserwuję chodzącego na szczudłach kuglarza, będącego na granicy upadku. Kobieta dopada do framugi i opiera się o nią ciężko.

— Zgadzam się z tobą — mówi smutno. — Będzie bolało jak cholera i kurewsko się tego boję.

Długo siedzę w kuchni sama. Myślę o tym, czego nie będę mogła powiedzieć Piotrkowi ani nikomu innemu, a co niszczy mnie psychicznie od długiego czasu. Dźwięk, który mnie prześladuje w koszmarach: odgłos spadania po schodach i trzask łamanej kości rezonuje w mojej głowie. Dopijam szybko chłodne juże kakao i postanawiam pójść do pokoju.

Przechodzę przez salon i mówię „do widzenia” Gabrielowi, który wciąż czyta z zainteresowaniem opasłe tomiszcze oraz Sławkowi i Janinie, którzy grają w szachy.

Z daleka widzę, że kobieta wymiata i zbiła przeciwnikowi większość pionków. W ogóle mnie to nie dziwi. Sławek wygląda mi na mało rozgarniętego, ale być może oceniam go zbyt pochopnie. Na górze znajduję Piotrka, który siedzi obok drzwi naszego pokoju.

Z zamkniętymi oczami i głową opartą o ścianę wygląda jakby spał. Kucam przed nim i szturcham go w ramię.

— Dlaczego nie wszedłeś do środka?

Mąż otwiera oczy. Nie spał. Patrzy na mnie wyjątkowo trzeźwo. W jego spojrzeniu widzę złość i żal, więc szybko podnoszę się, by dłużej nie widzieć tego rozgoryczenia.

— Masz klucz, zapomniałaś? — karci mnie i dźwiga się ciężko na nogi.

Dotykam tylnej kieszeni dżinsów, w której zazwyczaj wielce nieodpowiedzialnie noszę telefon komórkowy i wyczuwam prostokątny kształt magnetycznego klucza.

— No tak, masz rację. — Wyciągam kartę i przytykam do zamka. — Przepraszam cię, zapomniałam o tym. — Jest mi szczerze przykro, ale Piotrek ma gdzieś moją skruchę. Nie przepuszcza mnie w drzwiach, tylko pierwszy wchodzi do pokoju i siada sztywno na łóżku. Sapie jak parowóz. Spokojnie zamykam drzwi i idę do łazienki. Puszczam wodę w umywalce i wpatruję się w swoje odbicie, spoglądające na mnie zmęczonymi oczami.

— Mogłeś mnie odnaleźć, wiesz? — wydzieram się z łazienki, próbując przekrzyczeć hałas lejącej się wody. — Byłam w kuchni, wystarczyło zajrzeć.

— I pokazać tym wszystkim obcym ludziom, jak bardzo mną pomiatasz? W salonie potraktowałaś mnie jak śmiecia, kiedy zaproponowałem ci zwiedzanie budynku. Nie chciałem krążyć po piętrach i pytać wszystkich, gdzie ukryła się przede mną moja żona! — Piotrek wchodzi do łazienki i opera się o wykafelkowaną ścianę za moimi plecami. Teraz, kiedy patrzę w lustro, widzę w nim dwie zmarnowane twarze, więc wyjątkowo długo myję ręce, starając się nie podnosić głowy i omijać ten nieprzyjemny widok. Kiedy moje dłonie przypominają już suszone śliwki, zakręcam kran, sięgam po ręcznik i starannie osuszam zmacerowaną skórę.

— Nie pomiatam tobą — odzywam się w końcu cicho. — Naprawdę bardzo się staram, żeby zachować pozory normalności.

— Nie zachowujesz się normalnie.

— Jesteśmy tutaj, żeby ocenić, czy normalność, zwyczajność i naturalność są jeszcze w naszym przypadku w ogóle możliwe — warczę. — Nie podoba mi się, że zgrywasz przed innymi uczynnego małżonka i zaklinasz rzeczywistość. Między nami nie jest dobrze, więc daruj sobie teatr, a za klucz przepraszam. Nie kazałam ci czatować pod drzwiami celowo — wzdycham bezradnie i odwieszam ręcznik. — Poza tym, jeżeli uważasz, że wielce cię skrzywdziłam odmową wspólnego spaceru i dodatkowo upodliłam czatowaniem pod drzwiami, to jak nazwać to, co ty wyrządziłeś mnie?

— Nie było tematu — burczy w odpowiedzi i wraca do pokoju.

Czekam jeszcze dwie minuty, a następnie zamykam się od środka w łazience. Maltretuję swoje ciało szorstką gąbką i gorącą wodą. Kiedy wychodzę spod prysznica, wyglądam jak ugotowany rak. Owijam się ręcznikiem i myję zęby, po czym wychodzę z łazienki. Piotrek leży na łóżku z rękami splecionymi pod głową i gapi się w sufit.

— Łazienka już jest wolna — oznajmiam i grzebię w szafie w poszukiwaniu piżamy. Żałuję, że nie naszykowałam sobie kompletu do spania wcześniej i teraz paraduję przed mężem w przykrótkim ręczniku, spod którego na pewno wystaje mi tyłek.

Mam trzydzieści osiem lat i pośladki znajdują się niżej niż kilka lat temu. Cóż, gdybyśmy nie przechodzili kryzysu, pewnie stałabym zupełnie nago i nie przeszkadzałoby mi, że Piotrek taksuje mnie spojrzeniem. Teraz niestety sprawy mają się tak, że wstydzę się swojej nagości i jak ognia unikam fizycznej bliskości. Znajduję w końcu piżamę, która jest równie seksowna, co ubranie szturmowca imperium z Gwiezdnych Wojen i ćwiczę sztukę ubrania się przy jednoczesnym niezdejmowaniu ręcznika. W wielkim lustrze szafy widzę Piotrka, który wbrew moim przypuszczeniom w ogóle na mnie nie patrzy. Biorę tabletkę melatoniny i jeszcze dziesięć miligramów hydroksyzyny, wkładam sobie stopery do uszu i wślizguję się pod kołdrę.

— Dobranoc — mówię do Piotrka, ale on nie odpowiada, tylko wstaje z łóżka i idzie do łazienki.

********

Iza, usadowiona w foteliku na tylnym siedzeniu auta, wydziera się, że chce być Yodą. Jest to wrzask o takim natężeniu, że prawie czuję, jak pęka szkło w szybach auta, nie wspominając o naczyniach włosowatych w moim ciele.

— Nie będę z tobą rozmawiać, dopóki się nie uspokoisz — powtarzam chyba po raz setny, ale wiem, że ona i tak mnie nie słyszy.

— Yodaaaaaaaaaaaaaaa!!!! Mamo! Chcę być Yodą! Mistrzem Yodą mamuniu chcęęęę uuuuuuuu… — Córka zapowietrza się. Co chwilę spazmatycznie łka i czka. W górnym lusterku widzę, że jej głowa wygląda jakby zamoczyła ją w kisielu. Nie wiem, jak dzieci to robią, że potrafią drzeć się godzinami na cały regulator Próbowałam kiedyś konkurować z Izą we wrzaskach, ale szybko dostałam mroczków przed oczami. Myślę, że przeciągłe „aaaaaaaaa” wykrzykiwane na najwyższych obrotach, po góra dwóch minutach doprowadziłoby mnie do wylewu.

Córka zaczyna się uspokajać, ale wiem, że na rzeczową rozmowę przyjdzie czas dopiero po powrocie do domu, a tak naprawdę za dwanaście lat. Oczywiście najbardziej by chciała porozmawiać z tatusiem, który dla świętego spokoju zgodziłby się na jej każdy, nawet najgłupszy pomysł, ale Piotrek zapowiedział, że wróci do domu późno, jak młoda będzie już spać. Dzieci, podobnie jak niektóre zwierzęta, zawsze lgną do rodzica, który poświęca im mniej czasu albo wręcz je ignoruje. Matka chciałaby, żeby pierwsze pełne zdanie jej pociechy brzmiało: „Kocham cię mamusiu”, a tata wolałby usłyszeć: „Gola, Leo Messi!”. Nie ma sprawiedliwości na świecie.

Kiedy podjeżdżamy pod dom, rozdzwania się mój telefon. Rzucam pod nosem parę kurew, bo manewruję na podjeździe i nie mam jak odebrać, a spodziewam się telefonu od mojej przyjaciółki z ploteczkami o tym, jak minął wczoraj babski wieczór na mieście. Nie mogłam dołączyć do koleżanek, bo mąż musiał pojechać do pracy i negocjować z jakimś ważnym klientem. Ledwo wyłączam silnik, a już słyszę klik, kiedy Iza wypina się z fotelika i wyskakuje na zewnątrz auta. Z wściekłą miną bierze swój plecak Hello Kitty i maszeruje w stronę drzwi. Pewnie żałuje, że nie ma klucza i jest zdana na moją łaskę i niełaskę, bo gniewnie tupie w wycieraczkę. Również wychodzę z auta i otwieram bagażnik, w którym roi się od toreb z zakupami.

— Może byś mi tak pomogła? — pytam mojej nabzdyczonej sześciolatki, ale ona patrzy na mnie wyzywająco i ani myśli się ruszyć. Szanse na to, że dam się przekonać, żeby na przedszkolnym balu przebierańców była mistrzem Yodą jeszcze mocniej pikują w dół. Wyciągam dwie reklamówki i zanoszę je pod drzwi, których celowo i z premedytacją jeszcze nie otwieram. Ani mi się śni wpuszczać smarkatą przodem. Jeśli nie chce mi pomagać, niech kwitnie i patrzy jak się morduję. Teatralnie sapię, kiedy obok stóp Izy lądują kolejne dwie siatki i zgrzewka wody. Robię jeszcze jedną rundę do bagażnika, a później wyjątkowo długo i sumiennie sprawdzam, czy wszystkie drzwi i okna samochodu są zamknięte.

Kiedy gmeram kluczem w zamku, wydaje mi się, że Iza zaczyna mięknąć. Specjalnie położyłam u jej stóp torebkę z jej ulubionymi przekąskami i wiem, że ma wielką ochotę po nie sięgnąć. Musiałaby tylko przeprosić. Niestety wyrasta na buntowniczkę i kiedy tylko drzwi się uchylają, wślizguje się do domu, zostawiając mnie samą z tobołami. Zrzuca z siebie buty i kurtkę, i wbiega po schodach na piętro. Znowu przeklinam pod nosem. Z miną nieszczęśnicy odwieszam na właściwe miejsce ubranie Izy, kładę na stojaku jej kozaczki, odstawiam wodę i warzywa do garażu, po czym wdrapuję się na piętro z resztą sprawunków. Tym razem moje sapanie nie jest przesadzone. Naprawdę czuję się jakbym zaraz miała zejść z tego świata. Martwi mnie moje samopoczucie, bo od prawie dwóch tygodni mam silne zawroty głowy, ale póki co muszę opanować kryzys rodzicielski i nie mam czasu się nad sobą rozczulać.

Słyszę, że Iza ogląda jakąś debilną bajkę na jednym z tych kanałów, które w kółko nadają kreskówki i animacje o działaniu ogłupiającym. Piotrek oczywiście jej na to pozwala, ale ja muszę dbać o jej szare komórki, więc wyłączam telewizor głównym przyciskiem, żeby rozbroić pilota, którego młoda dzierży w garści.

— Najpierw umyj ręce, później zjesz owoce. Następnie przeczytamy rozdział książki, a dopiero później pogadamy o bajkach albo grach na tablecie. — Przedstawiam plan na najbliższe godziny.

— Gdzie jest tatuś? — Śliczną buzię córeczki wykrzywia złość.

— W pracy — odpowiadam chłodno.

— Kiedy wróci?

— Późno.

— Nieeeeeeeeee

— Tak.

— Gówno i dupa! Dupa w gównie i gówno w dupie! Nienawidzę cię! — Iza tupie nogą, a następnie rzuca się w rozpaczy na kanapę, prawie miażdżąc naszego kota, który miał nieszczęście smacznie sobie spać w zasięgu pola rażenia najmłodszej właścicielki.