Krótka historia pewnego żartu - Stefan Chwin - ebook

Krótka historia pewnego żartu ebook

Stefan Chwin

5,0
26,04 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Chwilami nostalgiczna, chwilami żartobliwa opowieść o spotkaniu kilkuletniego chłopca z demonami XX wieku, rozgrywająca się w scenerii powojennego Gdańska. Życie w poniemieckim „mieście wrogów” staje się dla bohatera duchowym wyzwaniem, spotkaniem z niepokojącą zagadką piękna i zła, wtajemniczeniem w urodę rzeczy naznaczonych piętnem obcości, przygodą młodej duszy uwodzonej przez nowoczesne ideologie.

 

Lektura ważna nie tylko dla tych, którzy są ciekawi, w jakich okolicznościach duchowych i historycznych zrodził się artystyczny zamysł Hanemanna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 364

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stefan Chwin

Krótka historia pewnego żartu

© Copyright by Wydawnictwo „TYTUŁ” © Copyright by Stefan Chwin

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody właściciela praw.

Wydanie w formacie ePUB: ISBN 978-83-89859-15-0

Plik wygenerowany dnia: 21-11-2017

Spis rzeczy

Słów parę...

Z bliska. Krótki kurs archeologii pamięci

Pierwszy raz

Ślady

Pancernik

Elegia Wod.-Kan.

Doktorzy

Białe kafelki, porcelana, nikiel

Historia

Dwoistości

Lęk

Lot

Kaligrafia

Dotyk

Kilka kartek z prywatnej historii Ameryki

Dotknięcie czerwieni. Sceny oliwskie z okolic Pałacu

Krótka historia pewnego żartu

Dotknięcie

A potem zobaczyłem potwory

Sprawa kolorowego człowieka

Pierwsze spotkanie

Wieża i wagonik

Oko

Posłowie

Dokąd, duszyczko, teraz?

Książki Stefana Chwina

Książki wydane nakładem Wydawnictwa „TYTUŁ”

Słów parę...

Mówimy: Historia. i zaraz sztandary łopocą nad tłumem, z balkonu dobiega gromki głos ministra czy trybuna ludu, od widnokręgu niesie się grzmot samolotów, zaś ponure draby walą w drzwi i zabierają tam, skąd się rzadko wraca. Potem jednak wszyscy się jakoś przyzwyczajają i pan od przyrody – jak pisał Herbert – bierze górę nad panem od historii... Powraca więc to co zwykłe, ludzkie, normalne, a to co normalne, nie jest już w naszym pojęciu – historyczne. Nie jest wtedy, kiedy rozumiemy historię jako wydarzenie. To wydarzenie możemy uznać za Kataklizm albo Początek Nowej Ery, zawsze jednak pozostanie wyjątkiem i świętem.

Ale można też na historię popatrzeć inaczej. Uprzytomnić sobie, że wsnuwa się ona codziennie w nasze mówienie i myślenie, że kształtuje nasze uczucia i wdraża zachowania: to więc, czym jesteśmy, całe nasze to jedyne i nieocenione ja, nosi na sobie firmowy znak epok, przez które przyszło mu brnąć. Kiedy zaś i jak nabywamy to piętno czasu? W dzieciństwie, kiedy spostrzeżenie staje się normą, doświadczenie pamięcią. Wtedy właśnie czułość, ciekawość i agresja małego człowieka rozpoznają się i wpisują w świat, który go otacza... i takimi już pozostają... Greta Garbo albo Brigitte Bardot będą odtąd na zawsze kobietami wielce interesującymi, zaś autorytet przystroi się w wąsik Adolfa albo plerezę bikiniarza. Taka historia – jak myślę – głębiej wnika i kształtuje człowieka aniżeli historia rozumiana jako wydarzenie. Można przejść przez największe wstrząsy, nie czując się dotkniętym w codziennej prywatności czy samoistności. I można zostać głęboko naznaczonym przez historię, bawiąc się tylko z sąsiadami na podwórku albo starając się – w dobrej wierze i pocie czoła – zarobić dużo piątek, żeby zrobić przyjemność mamie.

Chwina fascynuje takie właśnie działanie – i przeżycie – historii. Czuje się kimś bardzo naznaczonym przez miejsce (Gdańsk) i przez epokę (lata pięćdziesiąte), kiedy się wychował. A nawet przez czas, który bezpośrednio poprzedził jego dzieciństwo, chociaż nie przeżył bezpośrednio tych entuzjazmów i przerażeń. Pogrobowy wychowanek Hitlera i Stalina, zadziwiony i – rzecz jasna – nieposłuszny! Ale przecież się z tymi paskudnikami nie zetknął, nawet za pośrednictwem ich wysłanników czy popleczników... i nie pozwolił też sobą zawładnąć! Czemu więc wraca do czasów, kiedy czuł przy sobie ich niepokojącą obecność? Dlatego, że obaj wypełniali – swoim jawnym czy utajonym wpływem, aurą, kolorytem... – "zewnętrzny" świat jego dzieciństwa, czyli to wszystko, co nie było rodzicami i domem rodzinnym. A nawet i w tym gdańskim domu byli jakoś obecni, skoro mieszkali w nim niewątpliwie poddani (wielbiciele?) Hitlera, bohater zaś – nie da się ukryć – znalazł się w Gdańsku na rozkaz Stalina, który wygonił jego Ojca z Wilna! Dojrzewanie to nic innego niż opuszczanie rodzinnego kręgu: to, co poza tym kręgiem jawi się jako piękne i pociągające... Skoro tak, osobliwą i niebezpieczną pięknością zaczną się barwić i solidne poniemieckie meble, i pancernik, co legł u wejścia do gdyńskiego portu (ja też go pamiętam i nie zapomnę, bo – jak Chwin czy jego bohater – marzyłem także o wniknięciu w jego podwodne i stalowe tajemnice).

Później marzenia chłopca staną się wyrazistsze: zafascynuje go dzielna zetempówka w obcisłym mundurze, chłoszcząca energicznie kukły "bażantów" (czyli plejbojów). Ukochawszy zaś Pałac Kultury, zechce u jego stóp – niczym domorosły Łysenko – żenić arbuza z papierówką... Tak właśnie dziecko poddawać się będzie nieświadomie, choć czy na pewno niewinnie?... – demonicznym urokom, które roztaczali przed nim Adolf i Józef. Tak zazna smaku epoki, w której niemal wszyscy – nie wykluczając jej przerażonych przeciwników – widzieli Początek, miast dopatrywać się nikczemnego Końca... Początki były niezrozumiałe, tajemnicze, a więc Piękne. Zaś w pokusach totalizmu moment estetyczny był szczególnie silny, bo narzucał on światu jedność i porządek, które powinny także promieniować z dzieła sztuki... Ale epoka schlebiała także temu, co w dziecku, zdawałoby się, najlepsze, mianowicie jego "dobru i potędze", ściślej, woli mocy, potędze, która w końcu zawsze potrafi siebie przekonać, że pracuje dla ogólnego dobra.

W końcu Pan Bóg ustrzegł, nie bez pomocy Rodziców. Nawet uroczysta pielgrzymka do warszawskiego Pałacu Kultury skończyła się rozczarowaniem. Reszty dokonała katedra w Oliwie, ściślej zaś, dokonały jej organy, które przyniosły bohaterowi inne rozumienie oczekiwanego Piękna. Tym samym "inni" – Niemcy i Rosjanie, przeciw którym, w ostatecznym rachunku, zwrócić się musiał opowiadający chłopiec – zostali w końcu oswojeni i zrozumieni. Wszystko się więc dobrze skończyło – jak w bajce.

Słychać czasem głosy – zwłaszcza wśród młodszych pisarzy – że czas byłby już odwrócić się od przeszłości i zapomnieć o tych dziwnych manipulacjach, które z ludźmi wyczyniała historia. Zgoda, jeżeli myślicie o politycznych reportażach. Ale nie dałbym nigdy tej zgody przeciw takim dociekaniom, jakim oddaje się Chwin w swoim wspomnieniu? eseju? powieści?... tak, najlepiej chyba powiedzieć: opowieści. Mam bowiem silne przekonanie, że podsuwa nam prawdy, o których nie wszyscy lubili mówić. A także, że nie boi się historii, tej historii, która nas nie tyle straszy ile tworzy, nawet wbrew nam... nad którą jednak, bez nadmiernych złudzeń... powinniśmy się starać zapanować, choćby tylko w sobie.

Jan Błoński

Z bliska. Krótki kurs archeologii pamięci

Pierwszy raz

Urodziłem się po wielkiej wojnie w zburzonym mieście nad zatoką zimnego morza, gdzieś w połowie drogi między Moskwą a Kanałem la Manche, w starym domu ze spadzistym dachem krytym czerwoną dachówką, na obsadzonej starymi lipami ulicy Lutzovstrasse, która w styczniu roku czterdziestego piątego w ciągu jednego dnia zmieniła się w ulicę Poznańską, a potem minęło parę lat i ostrożnie, by nie spłoszyć motyli drzemiących w siwej pajęczynie, po pięciu schodkach zszedłem pod ziemię. Był wczesny wieczór. Słońce świeciło nad wielką brzozą w ogrodzie. Przez piwniczne okienko widać było podwórze i starą jabłoń z żółtymi jabłkami na gałęziach. Trzymałem w palcach gruby klucz. Klamka była zimna, chropowata, ciemna od rdzy, z trudem ugięła się pod dłonią, zakurzony zamek zgrzytnął, pchnąłem łokciem drewniane drzwi.

Piwnica, którą ujrzałem przed sobą, wyglądała jak wnętrze niskiej mansardy. Ukośny sufit, ściany pobielane wapnem, na tynku ślady sadzy. Ostrożnie przeszedłem przez drewniany próg – i od razu zapadłem się po kolana w papierowe grzęzawisko. W szeleszczących stosach papieru błysnęły złote litery wytłaczane na grzbietach starych książek oprawnych w zbrązowiałą skórkę. Zapachniało pleśnią. Ostrożnie, białymi od kurzu palcami wyciągnąłem spod stosu butwiejących gazet stary atlas, na którego okładce widniała tajemnicza, trudna do odczytania nazwa jakiegoś berlińskiego wydawnictwa. W chwiejnym blasku świecy na kartach z kredowego papieru pięknie rozjarzyła się złotobrązowym odcieniem mapa szwajcarskich Alp z niebieskimi plamkami górskich jezior i białymi plamami lodowców. Na blaszanym pudełku po kawie „Eduscho" leżał stary zeszyt nutowy, w którym ktoś starannie zapisał zielonym atramentem piosenkę Ach, du liebe Augustin. Spod stosu ebonitowych płyt ze srebrnym znakiem skrzydlatego Sfinksa wystawał papierowy wachlarz. Gdy uniosłem wyżej świecę, by go sobie lepiej obejrzeć, wokół płomienia zatrzepotały zbudzone ćmy. Czubkiem buta trąciłem przewiązane tasiemkami sterty starych czasopism. Światło kołyszącego się płomienia obudziło na betonowej posadzce paciorki różowych szczypawek i mrówek. Na ścianie po lewej stronie drzwi spod kruszącego się tynku wypełzły zwabione blaskiem pająki na cieniutkich długich nogach i nerwowo rozbiegły się po ceglanym murze, szukając schronienia w dziurach i pęknięciach. Obok matowej od kurzu maszyny do szycia z napisem „Singer" na metalowym korpusie stało brunatne od rdzy żelazko z duszą. Oparta o ścianę deska do prasowania była czarna, jakby zrobiono ją nie z drewna, lecz z płaskiego, połyskliwego kamienia. Na bambusowej półce stało parę zakurzonych tomów starej encyklopedii Meyersa. Gdy zacząłem przewracać kartki z rycinami kwiatów, jaszczurek i ptaków papier pokryty drobnym drukiem kruszył się w palcach jak zmurszałe zwoje papirusa.

Stary album malarstwa leżał na posadzce pod warstwą gazet. Złoconymi brzegami wystawał z papierowego grzęzawiska jak przechylony kadłub tonącego „Titanica". Odetchnąłem głębiej. Powietrze było chłodne i wilgotne. Świeca znów zamigotała, rzucając na wapnowaną ścianę ruchomy cień mojej głowy. Pod sufitem krążyły zbudzone ćmy. W albumie ujrzałem ciemne reprodukcje starych obrazów z gotyckimi podpisami pod spodem, starannie naklejone na matowe kartki z kremowej tektury. Brzegi kartek były nadpalone. Wilgotną powierzchnię tektury pokrywał archipelag brązowych plam. Gdy zacząłem je oglądać, spomiędzy kartek wysunęło się parę starych pocztówek z widokami jakiegoś portowego miasta. Miasto było ciemnobrązowe, gotyckie, kościelno-ratuszowe, ceglano-kamienne, pełne starych żaglowców, parowców, masztów, dźwigów, miało barwę zrudziałej sepii i nazywało się – jak brzmiał napis na jednej z pocztówek – „Danzig". W papierowym grzęzawisku znalazłem jeszcze gruby klaser oklejony papierem w marmurkowy wzór. Na granatowych stronach pod cieniutką bibułką płonęły lakową czerwienią znaczki z rysunkiem portowego Żurawia. Prawie na każdym widniał smolisty nadruk „100 000 Mark", smutna pamiątka z czasów wielkiej inflacji.

Potem odsunąłem wiklinowe krzesło, przestawiłem ogrodnicze narzędzia, które zagradzały przejście obok schodów, przeniosłem w kąt oparte o ścianę drewniane narty ze znakiem firmowym „Stella" wybitym w drewnie przy skórzanych wiązadłach i brnąc przez fale szeleszczącego papieru, jak Mojżesz rozsuwający przed sobą toń Morza Czerwonego, dotarłem do starej komody, która stała w głębi pod samą ceglaną ścianą. Jej dębowe drzwi wyglądały jak średniowieczna płyta nagrobna z ciemnego brązu, pokryta kiściami rzeźbionych winogron. Na komodzie leżały spiętrzone roczniki pożółkłych gazet i czasopism.

Stanąłem na palcach i spod warstwy gazet z trudem wyciągnąłem dużą, oprawioną w czarne ramki fotografię. Pachniała starymi odczynnikami, wonią nadgniłego papieru, wilgotną pleśnią. Wziąłem ją ostrożnie w palce. Spod szkła spojrzał na mnie uważnie mężczyzna ubrany w starannie odprasowany garnitur. Nigdy jeszcze nie widziałem go z tak bliska.

Babcia Celińska mówiła na mężczyznę z fotografii „ten... drań, co spalił Warszawę". Wiedziałem, że on spalił Warszawę a nawet całą Polskę. Wiedziałem też, że ci, którzy trzymali z mężczyzną ze zdjęcia, spalili dom, w którym Babcia mieszkała na Mokotowie.

O tym, co stało się na Mokotowie, opowiadała mi parę razy, ale zawsze miałem takie wrażenie, że nigdy nie mówiła wszystkiego.

Tamtego dnia było gorąco. Upał. Sierpniowe popołudnie. Kamienice po drugiej stronie ulicy już się paliły. W otwartym wojskowym samochodzie, który stał pośrodku zasypanej gruzem jezdni, siedział niemiecki oficer w mundurze ze srebrnymi naszywkami na kołnierzu i czerwonym ołówkiem zaznaczał coś na mapie, którą rozłożył sobie na kolanach. Z okien kamienic leciały płatki sadzy i strzępy spalonego papieru, a nad jezdnią unosiły się chmury pierza. Co parę chwil niemieccy żołnierze wyprowadzali kogoś z domów. Jakaś kobieta, popchnięta kolbą karabinu w plecy, upadła na chodnik. Ze skórzanej walizy, którą wypuściła z rąk, wysypały się srebrne naczynia, widelce, noże. Ukraińcy w brezentowych bluzach, z płóciennymi furażerkami na podgolonych głowach, z pepeszami przewieszonymi przez plecy wbiegali do domów, walili kolbami w drzwi mieszkań, po czym wracali na ulicę z ciężkimi, zarzuconymi na plecy tobołami z poszew i prześcieradeł, które potem z rozmachem rzucali na ciężarówkę stojącą koło sklepu rzeźniczego.

Ludzie wypędzeni z mieszkań stali na jezdni. Koło godziny pierwszej Ukraińcy wyprowadzili z bramy młodego mężczyznę w granatowej marynarce w paski. Najpierw strzelił wysoki, rumiany na twarzy chłopak w furażerce, z pepeszy w brzuch. Drugi, niższy, krępy, z jasnymi włosami, strzelił z pistoletu w głowę, kiedy młody mężczyzna leżał już przy krawężniku. Babcia stała cały czas niedaleko samochodu niemieckiego oficera i trzymała Dziadka mocno za rękę. Gdy Ukraińcy strzelali do młodego mężczyzny, oficer nawet nie podniósł głowy znad mapy, na której coś uważnie zaznaczał czerwonym ołówkiem. Lewą ręką leniwie odpędzał muchy, które latały mu koło twarzy. Babcia miała na sobie ciepły, długi do kostek, jesienny płaszcz z futrzanym kołnierzem, chociaż był sam środek sierpnia i słońce mocno przygrzewało. W drugiej ręce trzymała obwiązaną paskiem małą walizkę Dziadka z bielizną i swetrami.

Potem od strony Placu Zbawiciela nadjechali motocykliści. Oficer dał znak, żeby iść. Żołnierze niemieccy zarzucili karabiny na ramię. Gdy odwróciła głowę, mały, rumiany Ukrainiec w brezentowej bluzie przewiązanej sznurkiem, w czarnej furażerce, podkutym butem wybił szybę w piwnicznym oknie pod szesnastką, potem wrzucił do środka granaty związane drutem. Błysk, huk, od razu zapaliły się mieszkania na parterze. Ogień poszedł szybko po piętrach, wysoko, aż pod samo poddasze. Gdy tłum ludzi wypędzonych z mieszkań doszedł do rogu, Babcia jeszcze raz spojrzała za siebie: palił się już cały pięciopiętrowy dom. Płomienie buchały ze wszystkich okien. Palące się firanki falowały w powietrzu. „Tylko tego nie wzięli" – mówiła, pokazując mi szwajcarski zegarek marki Doxa, duży, okrągły, ze srebrną kopertą i wygrawerowaną na denku sceną myśliwską. Wieczorem kładła go na krześle obok buteleczek z lekarstwami – leżał tam na małym posłaniu z bandaża, takiej małej poduszeczce i głośno tykał w nocy. Brałem go do ręki ostrożnie. Chłodny i lśniący, bardzo wolno rozgrzewał się w dłoni.

W domu na Mokotowie były dwa takie zegarki – jeden Babci, drugi Dziadka, i kiedy Ukraińcy weszli na piętro, wołając na klatce schodowej: „czasy!... dawać czasy!...", Dziadek swój musiał oddać. „Był zupełnie taki sam jak ten"

Babcia gładziła palcami srebrne denko metalowej cebuli, na którym młody jeździec w dżokejce dął w myśliwską trąbkę, a zwinne charty kąsały włochatego odyńca, który zakrzywionymi kłami bronił się przed rozwścieczoną sforą. Ukraińcy, którzy zjawili się w domu na Mokotowie, chcieli też zabrać pani Z. złotą obrączkę z serdecznego palca, ale palec był za gruby, nie mogła ściągnąć, więc jeden wziął bagnet... Gdy słuchałem opowieści o tym, co Ukraińcy zrobili z palcem pani Z., serce biło mi mocno, bo Ojciec też nigdy nie mógł ściągnąć obrączki z serdecznego palca – czasami próbował, pochylony nad wanną mydlił palec, ale nic z tego nie wychodziło.

Wiedziałem, że „ten, który spalił Warszawę", miał swój znak. Znak nazywał się „hakenkrojc". W encyklopedii Grosses Buch des Mittens, którą wyciągnąłem z papierowego grzęzawiska, na planszach instruktażowych z żółtawej tektury, służących lotnikom Luftwaffe do rozpoznawania sylwetek floty Mussoliniego, obok krążownika „Vittorio Veneto", torpedowców „San Marino" i „Solferino" widniała smolista „swastyka", obok niej były gotyckie napisy, ale złamany czarny krzyż nie potrafił we mnie wzbudzić prawdziwego przerażenia.

Dopiero wieczorem...

Pokój, w którym spałem, był duży, wysoki, ciemny. Miał przydymiony sufit, popękany zygzakowato wokół wiszącej lampy. Ale Babcia uważała, że był ciemny przez tapetę po „tamtych". Tapeta była brązowawa, mocno herbaciana, ze wzorem turecko-chińsko-asyryjskim: jakieś kwiaty podobne do puszystych chryzantem, a jeszcze bardziej do włochatych pekińczyków, ale to nie były wcale psie głowy, jak czasem myślałem zasypiając, tylko „motywy orientalne" z Królewca. W którąś sobotę, było to chyba w maju – bo lipy za oknem miały już jasnozielone listki – Mama zauważyła, że listwa przytrzymująca tapetę pod samym sufitem trochę odstaje. Trzeba było coś z tym zrobić, więc Ojciec wszedł na krzesło, odgiął listwę nożem, by sprawdzić, czy tapeta trzyma się tynku, tapeta odchyliła się trochę. Stanąłem na palcach, żeby lepiej widzieć wszystko. Spod tapety wyjrzało parę czarnych liter wydrukowanych na pożółkłym porowatym papierze. Takich liter dotąd nie widziałem z bliska. Były czarne jak smoła i ostro poprzycinane, jakby je ktoś posplatał z połamanych wstążek. Na takie litery Ojciec mówił „szwabacha". Babcia też mówiła na Hitlera „ten Szwab", brzmiało to równie groźnie i obraźliwie. Ojciec podważył listwę nożem, skrzypnęły zardzewiałe gwoździe wychodzące ze ściany, chwycił za naddarty brzeg pokarbowanego papieru, szarpnął – i wtedy cały, chyba półtorametrowy płat z królewieckimi ornamentami odszedł od muru i z szelestem spłynął na podłogę.

Jakby się przede mną rozsunęła kurtyna.

W miejscu, w którym tapeta odpadła, ukazał się czarny tytuł gazety „Danziger Vorposten". „Paskudztwo" – mruknęła Babcia i od razu chciała to wszystko pozdzierać. Ja jednak wspiąłem się na przystawiony do ściany stół, stanąłem obok Ojca na dębowym blacie i z płatem grubego królewieckiego papieru w palcach uważnie patrzyłem na to, co pokazało się na ścianie. Potem Ojciec z Wujkiem wzięli się do zrywania reszty tapety i kiedy ostatni płat grubego papieru z królewieckimi chryzantemami spadł z wilgotnym szelestem na podłogę, nasz wysoki, ciemny pokój, w którym codziennie zasypiałem w błogim spokoju, nie zdając sobie sprawy z tego, co tam siedzi pod spodem, zmienił się w wielki słup ogłoszeniowy nieznanego miasta. Od podłogi do sufitu całe ściany były starannie wyklejone starymi gazetami. We wszystkich kierunkach – w górę, w dół – ciągnęły się drukowane czarną szwabachą tytuły, reklamy restauracji o dziwnych nazwach, czyjeś czarno-białe fotografie, kolumny drobnego druku, wykrzykniki, znaki zapytania, artykuły, ogłoszenia. To, co ujrzałem na fotografiach, nieźle znałem już z seansów w kinie „Delfin", ale dopiero teraz mogłem sobie wszystkie szczegóły obejrzeć z bliska.

Budynki i miejsca widoczne na zdjęciach rozpoznawałem z trudem. Wszystko wyglądało jakoś inaczej. Więc to jest Kościół Mariacki? – pytałem siebie – A to Wyspa Spichrzów, Ulica Mariacka, Ogarna, Okopowa? Ulice, po których tyle razy chodziłem, a które teraz widziałem na fotografiach, nazywały się dziwnie: „Frauengasse", „Hundegasse", „Karenwall". Na poplamionym klejem zdjęciu ujrzałem ulicę Długą, całą obwieszoną długimi sztandarami z czarnym „hakenkrojcem" w kółku, która wyglądała jak trybuna jakiegoś szwabskiego parteitagu. A potem odsunąłem krzesło i w kącie przy oknie zobaczyłem zdjęcia najważniejsze. Były do połowy zaklejone reklamą hotelu „Nord". Ostrożnie zeskrobałem paznokciem wierzchnią warstwę. Zbliżyłem oczy. A więc to Złota Brama? Jakaś czarna limuzyna wjeżdża w ulicę Długą? Jedzie ulicą Długą prosto w stronę Zielonej Bramy. Dojeżdża do Dworu Artusa? Zaraz... ten mężczyzna, który stoi z wyciągniętą do góry ręką obok kierowcy to przecież... Hitler! Wysiada przed fontanną Neptuna! Tłumy Niemców witają go rzymskim pozdrowieniem! Las wyciągniętych w górę dłoni!

Nie mogłem oderwać oczu. Miałem przed sobą najprawdziwsze szwabskie gazety z najprawdziwszego szwabskiego papieru, na którym były najprawdziwsze szwabskie zdjęcia! I na dodatek te daty! Od dat można było dostać zawrotu głowy. Aż musiałem dotknąć palcami ściany, by się upewnić, że to, co widzę, jest prawdą. Pod tytułami naklejonych na tynk gazet widać było czarne gotyckie cyfry 1934, 1937, 1939, 1941... I pomyśleć, że to wszystko siedziało sobie spokojnie przez tyle lat pod spodem, a ja nie miałem pojęcia o niczym! Stojąc na stole obok Ojca, patrzyłem na czarne reklamy firm, na ogłoszenia, na drukowane gotykiem zarządzenia gauleiterów, a dokoła mnie ostre szwabskie litery pleniły się na ścianach jak czarny bluszcz. Ojciec stał obok mnie i też patrzył na wszystko, tak jak ja patrzyłem.

Więc spałem sobie tutaj w błogim spokoju przez tyle lat, a pod tą brązowawą tapetą w herbaciane pekińczyki z Królewca, które usypiały mnie co wieczór swoim niewinnym wyglądem niczym melancholijna scena z chińskiego teatru cieni, gauleiter Forster walił pięścią w dębową mównicę, grożąc polskim listonoszom z Wolnego Miasta, że ich wszystkich rozszarpie na kawałki, pancernik „Schlezwig Holsztajn" – wielki, ciężki jak stalowa kasa pancerna – majestatycznie wpływał do kanału portowego przy Zakręcie Pięciu Gwizdków i szykował swoje armaty do salwy, którą miał rozpocząć największą wojnę w dziejach świata, a jasnowłose chłopaki z Hitlerjugend maszerowały w błyszczących butach z cholewami lipową Aleją Hindenburga w rytm dętej orkiestry po błyszczących torach tramwajowych „dwójki" przed budynkiem konnego maneżu, który po wojnie przerobiono na operę! Babcia, patrząc na to wszystko, tylko kręciła głową. Mama wzięła się od razu do zdzierania naklejonych gazet ryżową szczotką na długim kiju. Zabulgotały mydliny w żelaznym wiadrze i ciemna woda długimi smugami spłynęła po starym papierze na pomalowaną na olejno podłogę. Lecz ja? Co wtedy czułem? Co czułem w tamtej dziwnej chwili? Lęk, wstręt i odrazę – czy raczej dziwne pragnienie, żeby te paskudne ślady czegoś, co było obce, straszne i wrogie, jednak przetrwały?

Szwabskie miasto... Babcia Celińska do Niemców nie miała nigdy żadnej specjalnej pretensji – tych z pierwszej wojny. Bo przecież gdy wzdychała: „Za tamtej wojny...", w jej oczach zapalały się tylko ciepłe blaski! Pierwsza wojna, Niemcy w Warszawie – to były dobre lata, może nawet najlepsze w długich dziejach rodziny Celińskich. Dziadek robił interesy na dostawach dla wojska, od Żydów kupował za grosze cukier, mąkę, masło, potem z wielkim zyskiem sprzedawał to wszystko do magazynów wojskowych, podarował Babci nawet nowiutką białą hispano-suizę, słowem – raj, domowe przyjęcia, tłumy gości w salonie, muzyka, wino i śpiew. Niemcy? Cóż ona mogła mieć do tych eleganckich oficerów, którzy spacerowali sobie przy szabli w galowych mundurach po Krakowskim Przedmieściu w towarzystwie swoich eleganckich żon i grzecznie kupowali pączki w cukierni? Cóż mogła mieć do tych wartowników w pikelhaubach stojących na baczność przed Belwederem i pięknie maszerujących po Placu Saskim?

Do tamtych Niemców Babcia nie miała nic. Dużo gorzej mówiła o polskich chłopach, do których z Dziadkiem została zesłana po Powstaniu prosto z obozu przejściowego w Pruszkowie. Tego nie zapomniała nigdy. Dziadek umierał na tyfus we wsi pod Krakowem, leżąc na swoim palcie pod drzwiami w wiejskiej izbie, a gospodarze jedli sobie w tym czasie obiad i nie chcieli nawet dać mu szklanki wody do picia. Babcia błagała, żeby mu pozwolili chociaż umrzeć na łóżku, wtykała pieniądze, na nic wszystko, oni woleli, żeby Dziadek poszedł sobie do kogoś innego i tam sobie umarł. Z całej wojny te dwie rzeczy zapamiętała najbardziej. Śmierć Dziadka w chłopskiej chałupie pod Krakowem i mieszkanie, które spalili „Ukraińcy".

Ale nie miała wątpliwości, że za jedną i za drugą sprawę odpowiadał „ten drań, co spalił Warszawę".

Ślady

A w niedzielne poranki szło się na „sumę" do Katedry. Godzina dziesiąta, przy płocie z drucianej siatki kwitną żółte nasturcje, w ogrodzie pod dziką różą gęste konwalie z kroplami rosy na liściach, niebo zimne, przejrzyste, wysokie, nad głową przelatują wróble i jaskółki, od strony dworca dolatuje przyjazny gwizd lokomotywy pociągu odjeżdżającego do Warszawy, dzwony Katedry majestatycznym kołysaniem wzywają nas na uroczystą mszę, którą poprowadzi sam biskup, a my spokojnie idziemy sobie pod starymi lipami ulicą Piastowską w stronę Starej Oliwy, w stronę Parku, a za nami, za Chłopską, za Czerwonym Dworem, za szkołą ćwiczeń, poranna mgła wstaje nad trawiastymi polami poligonu i nadmorskim laskiem w Brzeźnie, zabarwiając poranne powietrze lekkim światłem prześwietlonej słońcem bieli.

Więc idziemy sobie razem – najpierw Poznańską, potem Krzywoustego, skręcamy w Mściwoja, potem w dół ulicą Piastowską, aż do kolejowego wiaduktu. Betonowe kolumny mostu pogrążone w zakurzonym cieniu, poczerniałe od dymu przejeżdżających lokomotyw, wyglądają jak kolumny starej, egipskiej świątyni. Pochyłym chodnikiem z granitowej kostki wchodzimy pod górę, tam gdzie obok drewnianego domku stoi żelazny słup wysokiego napięcia, a kiedy mijamy ogrody i żywopłoty na Piastowskiej, kiedy dochodzimy do ogrodnictwa Korzybskich na Grunwaldzkiej, po obu stronach ulicy na ściemniałych od deszczu i kurzu tynkach domów, wśród gałązek dzikiego wina i bluszczu wszędzie widzimy ślady „tamtego".

W Oliwie za Torami, gdzie stał nasz dom na Poznańskiej, domów było niewiele i prawie wcale sklepów, więc na ścianach nie było żadnych dawnych szyldów i napisów, tylko czasami, gdzieś pod oknem na starym tynku mogłeś zobaczyć sczerniałe dziury po odłamkach, przypominające o wojennej zimie, kiedy to – jak mówił Ojciec – miasto „Festung Danzig" płonęło w mroźnych mgłach stycznia, ogień dobierał się do mieszkań w śródmieściu, na Oruni i we Wrzeszczu, lecz na szczęście liznął tylko czerwonymi płomieniami po cementowych tynkach Starej Oliwy, po czym – zniechęcony bezowocnością swoich starań – popełznął ulicą Grunwaldzką w stronę Sopotu, Gdyni, Łeby, Szczecina, a potem przez pola i lasy Pomorza dalej na zachód, aż pod sławną Bramę Brandenburską przy Unter den Linden, a potem jeszcze dalej, przez zadymione niemieckie równiny, aż hen, do samych brzegów Renu.

W pokoju Wujka krawędź framugi okiennej była wybita uderzeniem karabinowej kuli. Lubiłem jak niewierny Tomasz wkładać palec do zwęglonej szczeliny w polakierowanym na biało drewnie, by wyczuć gorąco uśpione w sczerniałej wyrwie, która musiała – jak marzyłem sobie przed zaśnięciem – długo żarzyć się po trafieniu. Na piętrze, w mieszkaniu państwa Smucińskich, podłoga była przechylona w stronę drzwi, bo – jak mówiła Mama – granat, który w styczniu czterdziestego piątego roku wpadł do jednego z pokojów, naruszył belki stropu, ale czyj to był granat – „nasz" czy „tamtych" – tego nikt nie umiał powiedzieć.

Ale to wszystko były ślady dyskretne, nie narzucające się, marginesowe, które wychwytywało się wprawnym okiem na ścianach i murach.

Prawdziwie ważne ślady były zupełnie gdzie indziej. Zobaczyłem je któregoś dnia w ogrodzie pani Litewkowej, po drugiej stronie Poznańskiej, niedaleko miejsca, gdzie później zbudowano dom Rośka.

Tamtego dnia między pniami śliw i jabłoni kopaliśmy wielki dół pod bunkier, w którym chcieliśmy pić wieczorem z zielonego gąsiora wino porzeczkowe, ściągnięte z piwnicy rodziców Janusza. Zbliżało się południe. Słońce zaczęło już dobrze przypiekać w plecy. Czułem przez koszulę jego gorące dotknięcia.

Gdy koło dwunastej wbiłem łopatę w żółty piach, wyślizgane ostrze trafiło na coś twardego. Odgarnąłem ziemię.

Kości. Ciemnożółte. Grube. Zupełnie podobne do bydlęcych. Wyglądały tak jak te, które pan P. wyrzucał na śmietnik za lodownią ze swojego sklepu rzeźniczego na rogu Czerwonego Dworu. Wbiłem łopatę głębiej. Do wyślizganego ostrza przykleiły się kawałki poczerniałego rzemienia, jakieś strzępy sukna zmieszane z ziemią, czarna od rdzy sprzączka z napisem „Gott mit Uns". Potem łopata stuknęła o pokarbowaną ładownicę i spod nawisu korzeni wysunął się przerdzewiały hełm. „Nie ruszaj – powiedział Janusz. – Trzeba kogoś zawołać. Niech zobaczą". Andrzej, którego zawsze wysyłaliśmy na zwiady, pobiegł pod piętnastkę, po pana Z., milicjanta z komisariatu na ulicy Kaprów. Staliśmy nad brzegiem dołu. Piotr Halman zeskoczył na dno. Palcami wygrzebał z mokrego piachu zardzewiały granat tkwiący ukośnie w żółtej ścianie wykopu. Postawiliśmy ten obrośnięty rdzą przedmiot na betonowym słupku ogrodzenia i nudząc się w oczekiwaniu na pana Z., leniwie rzucaliśmy kawałkami cegły w brązowe od rdzy żelazo, w którym siedziała śmierć, ale w tamtej chwili śmierć nie budziła w nas żadnego lęku.

Słońca nie przysłaniała żadna chmura. Nawet ptaki pochowały się w gałęziach jabłoni i grusz. Upał. Pan Z. przyszedł po paru minutach, zajrzał do dołu i butem trącił hełm. Trochę piasku wysypało się ze środka: „To nie Rusek. To Niemiec" – powiedział rzeczowo. Hełm miał cienki daszek, wehrmachtowski okap, wszystko się zgadzało, zupełnie taki sam jak na filmach, które oglądaliśmy w kinie „Delfin". – „Gdzieś musi być czaszka" – Pan Z. powiedział do pana Litewki, który nadszedł leniwie od strony ulicy i poprawiając pasek od spodni, zajrzał do wykopu. „Niech pan poszuka tam, pod korzeniami". – Pan Z. sięgnął łopatą pod korzenie, ale czaszki tam nie było. Chyba rozsypała się w proch, bo łopata pana Z. zagłębiona w żółtym piachu trafiła tylko na ciemną grudę, która rozpadła się w palcach. Pan Litewka podniósł hełm z ziemi i przez chwilę go oglądał. Tam, gdzie powinno być czoło, czerniała ukośna dziura po odłamku.

Kości, które wyjęliśmy z dołu, były zupełnie czyste, ciemnożółte. Żadnych much, strzępów błota, śliskich włókien. Miały zapach wilgotnego piachu i wyglądały tak jakby zostały zrobione z twardego wosku. Potem pan Z. obok wykopu rozłożył płachtę brezentu i poukładał na niej ciemnożółte kawałki. „Trzeba by go pochować" – powiedział wycierając ręce z piasku, ale pan Litewka tylko wzruszył ramionami. „Daj pan spokój. Lepiej wrzucić to wszystko z powrotem i zasypać. Niech sobie Szwab leży w spokoju, jak leżał".

Właśnie w tamtej chwili pierwszy raz w życiu zobaczyłem, co zostaje z człowieka.

Potem zabraliśmy łopatę i przeszliśmy na drugą stronę ulicy, do „dzikiego ogrodu" pana Lisa. W ogrodzie pana Lisa były ruiny jedynego domu w okolicy, który miał pecha: mały, jednorodzinny, stojący w szeregu podobnych do niego małych domów między ulicą Mściwoja a Poznańską, dostał bombą i rozleciał się aż do piwnic. Gruz rozszabrowano, tak że właściwie zostały tylko fundamenty. To też był ślad „tamtego, co spalił Warszawę", chociaż bomba, która rozniosła ściany domu w ogrodzie pana Lisa, raczej na pewno nie była niemiecka.

Na dno wielkiej łazienki, wykafelkowanej płytkami z popielatoszarego marmuru, która w części ocalała od wybuchu bomby, schodziło się po paru wyszczerbionych kamiennych schodkach. Na posadzce z lastryko leżało tu trochę pokruszonej jasnoczerwonej cegły, żelazisty żużel, trochę grubych odłamków szrapnela i zeschniętych liści zmieszanych z pokruszonym wapnem. Ceglany mur, na którym usiedliśmy, był ciepły od słońca. Janusz rozwinął papier.

Po wykopanym z ziemi Niemcu było sporo rzeczy do podziału. Najcenniejsza sprzączka od żołnierskiego pasa, okrągła, podobna do wielkiej starej monety z zatartym ornamentem. Janusz przetarł rękawem gotycki napis „Gott mit Uns", biegnący wokół metalowego kółka. – „Bóg z nami" – splunął brudną śliną na rozgrzane słońcem cegły. Niemiec mógł sobie leżeć w swoim dole do końca świata, tak jak chciał pan Z., ale to wszystko było nasze. Puszka na amunicję – zupełnie przerdzewiała – miała mniejszą wartość, więc Andrzej się tylko skrzywił. Nikt nie chciał tego wziąć. Było też parę żelaznych guzików od munduru – drobnica. Rzuciliśmy kostkę do gry. Szóstka wypadła na Andrzeja. Raz jeszcze przetarł sprzączkę i schował do kieszeni: „Reszta to gówno" – mruknął. Prawda, reszta to było gówno. Kawałki zbutwiałego pasa. Strzęp naramiennika. Był jeszcze zardzewiały hełm. Znowu rzuciliśmy kostkę. Wypadło na mnie. „Weź przymierz" – Andrzej podał mi żelazną skorupę. Wygarnąłem ze środka hełmu resztki piachu i dmuchnięciem pozbyłem się nitkowatych korzeni trawy. Pod palcami poczułem ostre krawędzie przerdzewiałego metalu. Zapach starego żelaza. Porowata powierzchnia. Potem uniosłem hełm do góry i przez dziurę po odłamku spojrzałem w słońce.

Niebo w szczelinie było rozżarzone, zupełnie białe, aż zmrużyłem oczy od blasku. Potem hełm odłożyłem na ceglany mur. Na razie nikt nie miał ochoty go wkładać na głowę. Ja też nie. Dziura po odłamku nie wyglądała przyjemnie. Chodziliśmy po gruzach, wypatrując skarbów, a hełm leżał na murku i czekał na swoją kolej. Był ciemnobrązowy, bez śladów farby, podobny do hełmów sprzed tysięcy lat. Gdzieś między cegłami błysnęło coś srebrnego: spod pokruszonej cegły wygrzebaliśmy srebrną zapalniczkę z gotyckim inicjałem. Była prostokątna, z jednej strony pokryta ciemnym nalotem. Musiała należeć do kogoś ważnego, bo gotyckie litery były bardzo ozdobne. Słońce przypiekało. Skakaliśmy z jednej górki gruzu na drugą, żelaznymi prętami rusztu kuchennego krusząc resztki tynku na pomalowanych na niebiesko ścianach łazienki. Potem tłukliśmy marmurowy gzyms okalający miejsce po wannie, która stała kiedyś pod ścianą na żeliwnych lwich łapach, ale została przez kogoś ukradziona. Parę kafelków odpadło od ściany. Podniosłem jeden. Pod spodem widniał napis „Villeroy Boch Mefflach Merzig".

Nie mieliśmy wątpliwości: dom pana Lisa przy ulicy Krzywoustego kiedyś musiał być willą, w której mieszkał co najmniej pułkownik SS, taki prawdziwy Szwab w czarnym mundurze, którego nazwisko musiało brzmieć równie szwabsko jak napis na kafelkach. Jemu się także należało za wszystko, co zrobił podczas wojny, więc waliliśmy prętami w esesmańską glazurę z całej siły bez żadnych wyrzutów sumienia, aż w powietrze pryskały ostre kawałki. Należało tylko uważać na oczy.

Litery na spodzie kafelków wyglądały tak samo jak litery, które ukazały się na ścianach w moim pokoju po zerwaniu królewieckich tapet. Paskudny gotyk. Ostry. Zły. Łamany. Ciepły półmrok zrujnowanej łazienki, po której leniwie błądziły żółte plamy słońca sprawiał jednak, że te ostre, poprzycinane ukośnie, wstążeczkowate litery, wykute delikatnie i zręcznie w popielatoszarym kamieniu, wydawały się dziwnie delikatne i wcale nie straszyły jak tamte.

Ani na ścianach domów na ulicy Poznańskiej, ani na ścianach domów Piastowskiej nie widziało się takich liter. Można je było zobaczyć tylko w Starej Oliwie, gdzieś w okolicach starego młyna, przy małym rynku, na Leśnej, Cystersów i Kwietnej, gdzie pojawiały się niespodzianie po deszczu na ceglanych ścianach starych warsztatów samochodowych i małych lakierni ukrytych w podwórkach za skrzypiącymi, drewnianymi bramami. Wyblakłe i zszarzałe od słońca, przeświecały gdzieniegdzie spod świeżej farby, którą wymalowano na starych murach nowe polskie napisy. Szeregi dawnych liter były to zwykle nazwy niemieckich firm, których już dawno nie było na świecie i trzycyfrowe numery telefonów ich dawno zmarłych właścicieli. Na domu przy rynku spod zielonego napisu „Samopomoc Chłopska" prześwitywał wyblakły napis „Heinz Werfell & Johann Mitzner". Nad drzwiami sklepu spożywczego, tam gdzie widniały czerwone litery „Art. Metalowe", na szarym tynku majaczył zatarty napis „Marwitz 576". Te przybladłe obce litery, zamalowane wapnem czy rozrzedzoną klejówką, wciąż wychodziły spod nowej farby, nie dając za wygraną, jak ryby w stawie przy głównej bramie Parku, których srebrne łuski w słoneczne dni uparcie błyskały spod ciemnej powierzchni wody.

Za rynkiem szło się w stronę śluzy, potem skręcało się za starym młynem i ścieżką zasypaną bukowymi liśćmi wchodziło się w sosnowy las. Ścieżka prowadziła na najwyższe wzgórze w okolicy, gdzie można było zobaczyć ślad po „tamtych" – chyba najdziwniejszy. Wzgórze nazywało się Pachołek, dawniej Karlsberg i wznosiło się po drugiej stronie młyńskiego stawu. Przed wojną na Karlsbergu stała ceglana wieża widokowa ze spiczastym szczytem i galeryjką dla widzów, zupełnie podobna do średniowiecznych baszt zamku w Malborku.

Jakże lubiłem ten piękny spacer! Szliśmy z ojcem pod niskimi gałęziami młodych buków wąską ścieżką, słońce migotało w gałęziach wielkich sosen, w słabych powiewach wiatru szeleściły grabowe liście, po srebrzystych, kolumnowych pniach przepływały cienie chmur, płynących od strony Kaszub, w suchych liściach na ziemi leżały kosmate, bukowe orzeszki, sosnowe szyszki i kruche kawałki gałęzi, trzaskające pod podeszwą przy każdym kroku. Ojciec rozpinał koszulę pod szyją, oddychał głęboko, bo trochę się męczył przy wchodzeniu pod górę. Mówił, że ścieżkę na morenowych wzgórzach usypali jeszcze w latach trzydziestych najpewniej chłopaki z Hitlerjugend. Powietrze pod drzewami było chłodne, pocięte ukośnymi promieniami słońca przesianego przez korony drzew, pachniało leśną ściółką i świeżo zrąbaną sośniną. Długie, ścięte pnie z fioletowym stemplem wybitym przez drwali na żółtych słojach, leżały obok ścieżki na stoku wzgórza w zwałach brunatnej, pokruszonej kory, jak bale gotowe do budowy Arki Noego, która miała nas uratować przed potopem. Zbocza sąsiednich wzgórz były ciemne od zrudziałego igliwia i wyglądały jak wielkie, wychodzące spod ziemi brunatne grzbiety wielorybów.

A gdy już dochodziliśmy do samego szczytu wzgórza, gdy mijaliśmy niskie grabowe zarośla, gdy skręcaliśmy pod samym szczytem na podejście z ubitej czarnej ziemi, spomiędzy buków wyłaniał się ciemny kamienny kształt podobny do ściętej piramidy z dwoma schodkami u podstawy. Wszyscy w Starej Oliwie mówili na kamienną piramidę „pomnik", ale czego to był właściwie pomnik, nikt nie umiał powiedzieć. Siadaliśmy na zimnych stopniach granitowego postumentu, odwijaliśmy z pergaminu bułki z masłem, które zapakowała nam Mama, a potem jedząc kruche pieczywo i oblizując palce z ciepłego masła, patrzyliśmy z góry na całą Starą Oliwę, której zabudowania prześwitywały w dole za drzewami. Wśród bukowych pni widzieliśmy Katedrę z zielonym, miedzianym dachem i dwiema ściętymi wieżami bez hełmów, dalej strzyżone drzewa Parku przy czterech stawach. Wysoka, ostra wieża kościoła Cystersów, widoczna po drugiej stronie młyńskiego stawu, przecinała zamglony horyzont, a daleko za domami ulicy Polanki jaśniało w południowej mgiełce lotnisko we Wrzeszczu, dwa półkoliste hangary i biały pas startowy, ciągnący się po trawiastych polach od kolejowego mostu nad torami aż do nadmorskiego lasku w Brzeźnie. Z białego pasa startowego co rano koło siódmej startowały srebrne samoloty pasażerskie rosyjskiej produkcji, ciężkie, z obłym metalowym nosem i dwoma śmigłami, lecące do Warszawy.

A potem kiedy już się napatrzyliśmy na Starą Oliwę i Oliwę za Torami, patrzyliśmy na północ. W prześwitach między pniami buków widzieliśmy Jelitkowo ze starym kościółkiem, którego mała wieża wystawała jak palec z ciemnej kępy nadmorskich drzew, dalej, za domkami rybackiej osady, pod białymi skłębieniami chmur ciemniała szeroko rozlana woda zatoki, na której przycupnęły maleńkie kadłuby statków czekających na wejście do gdańskiego portu, a za tą szeroko rozlaną pod jasnym niebem wodą na dalekim horyzoncie jaśniał błękitny, wąziutki pasek Półwyspu Helskiego, zakończony maleńką jak igła latarnią morską na Helu. Wspinałem się na granitowe stopnie pomnika, stawałem na palcach i gołą dłonią sunąłem po zimnych głazach, jakbym palcami chciał odczytać tekst pisany znakami alfabetu Braile'a. Ale wykute w kamieniu na granitowej piramidzie żłobkowane litery o ukośnych zakończeniach, w których siedziała biaława pleśń, wąskie rowki, kropki w kształcie rozgałęzionych gwiazdek, pełne kurzu, zarośnięte mchem ozdobniki podobne do wąziutkich włóczni – wszystko to uparcie milczało. Ojciec kręcił tylko głową, patrząc na moje bezskuteczne usiłowania.

Potem z Pachołka schodziło się w dół ulicą Tatrzańską. Po lewej stronie piaszczystej drogi, która biegła od samego lasu aż do bram Parku, za żelaznym ogrodzeniem z ostro zakończonych prętów widać było stary cmentarz. Na małej wieży Katedry biły dzwony, stadko gołębi zrywało się z cynowego dachu kaplicy św. Jakuba, gdzie zwykle odprawiano pogrzebowe nabożeństwa w intencji zmarłych z naszej dzielnicy, a ja idąc w dół obok ojca, zza żelaznego ogrodzenia patrzyłem na szare nagrobki i kamienne krzyże starego cmentarza, oplecione bluszczem i powojem, które długimi szeregami ciągnęły się między świerkami i tujami w stronę Sopotu, aż pod nawisy czarnego bzu i wielkie, wyższe od człowieka gąszcze pokrzyw, splątane z krzakami dzikich róż.

Bo to był stary cmentarz jeszcze sprzed wojny. Nowa część była bliżej Grunwaldzkiej. Na ten stary nie chodziło się nigdy. Komu by się tam chciało zapuszczać w te podejrzane rejony, zarośnięte pokrzywą i czarnym bzem o liściach białych od kurzu, gdzie szare płyty nagrobków, poprzechylane, poobtłukiwane, porysowane, wynurzały się z zarośli perzu, piołunu, dzikiego szczawiu i mlecza, niczym wraki okrętów, które po długiej podróży ugrzęzły na wieki na brudnej, piaszczystej plaży. A gdy tak idąc ulicą Tatrzańską zaglądałem przez żelazne ogrodzenie na stary cmentarz, gdy tak patrzyłem na kamienne krzyże, stojące między tujami i świerkami, do zwykłego lęku cmentarnego, który mroził serce, dołączał się też lęk inny, dużo bardziej podstępny, który budził się w sercu na widok szarych płyt pokrytych ostrymi literami. Na nagrobkach były napisy wykute gotykiem.

Nasze groby, te z nowego cmentarza, były jakby weselsze. Drewniane krzyże miały przybitą gwoździami białą tabliczkę w kształcie tarczy, a na tabliczce okrągłe, pochyłe litery dobrze znane z elementarza Falskiego. Pod imieniem i nazwiskiem zmarłego widniał czarny rysunek gałązki palmowej z wyraźnie wykaligrafowaną, zwykle całkiem świeżą, datą. Zimą na brzozowych krzyżach z nieokorowanego drewna przysiadały czerwone gile i zielone jemiołuszki. Świeże groby na nowym cmentarzu, usypane z żółtego piasku, uklepane łopatą przez grabarzy, tonęły w górach róż i goździków. A gdy chowano marynarza albo kolejarza, orkiestra dęta z błyszczącymi trąbami odprowadzała długi kondukt, płosząc kaskadami żałobnych pieśni stada wron z pobliskich brzóz, klonów i świerków. Purpurowe i szarosrebrne wstęgi z uroczystymi napisami furkotały na wietrze, oplątując dłonie żałobników niosących wieńce ze świerkowych gałęzi i białych kalii.

Tu zaś, na starym cmentarzu, groby zarośnięte białym od kurzu zielskiem, poprzechylane, krzywe, zrobione z szarego lastryko, czarnego marmuru i polerowanego granitu, wyglądały jak resztki rozbitego kadłuba kamiennego okrętu, który został wyrzucony przez wielką falę na piaszczystą równinę między Sopotem i Oliwą i z wolna całym swoim kamiennym ciężarem zapadał się dzień po dniu w ziemię, tak jak słońce o zmierzchu zapada się za czarny horyzont. Tylko czasem paliły się tam pojedyncze świeczki.

Kto jednak te świeczki zapalał? Kim byli niewidzialni, którzy chcieli obdarować stary zakurzony grób, tonący w wiecznych zaroślach perzu, odrobiną jasnego ciepła? To byli ludzie – jak mówił Ojciec – którzy nie wyjechali z Gdańska, gdy miasto zostało zajęte przez Rosjan. W kinie „Delfin" na kronikach filmowych Andrzej Łapicki groźnie powtarzał słowo „Werwolf ". Wiedziałem, że trudno o słowo straszniejsze. „Werwolf " to byli Niemcy wierni Hitlerowi, którzy zostali w Polsce, by mordować Polaków. Więc przechodząc koło starego cmentarza, ukradkiem wypatrywałem wśród kamiennych płyt tajemniczych ludzi z „Werwolfu". Ilekroć jednak tamtędy przechodziłem, przy grobach migotały tylko wątlutkie płomyki i tylko wiatr czasem poruszył gęstwiną pokrzyw białych od kurzu. Nigdy nie zobaczyłem tam nikogo. Tak jakby w środku nocy te świeczki na grobach zapalał tylko ten wiatr bez niczyjej pomocy.

Jedną z „tamtych", którzy zostali, była siwa kobieta, mieszkająca w domu na rogu Poznańskiej i Czerwonego Dworu. Od razu było widać, kim jest. Czesała się inaczej niż Mama i kobiety z naszej ulicy. Siwe włosy, zawsze pokarbowane gorącymi rurkami, pospinane czarnymi spinkami, ujmowała w delikatną czarną siateczkę, czasem wpinając w sploty szyldkretowy grzebień. Ile razy wchodziła do kiosku Janki, gdzie kupowało się warzywa, masło i śmietanę, siwa pani zawsze uśmiechała się do wszystkich uprzedzająco, starannie wymawiając przy powitaniu każde słowo. „Proszy pani – skłaniała uprzejmie głowę w stronę pani Puskarczyk, stojącej za ladą w białym fartuchu – pani da mi trocha masła, jakie dziesienc deka". Widywaliśmy ją z rzadka. Chodziła zwykle Piastowską, poza głównym nurtem dzielnicy, drogą koło dworca i kolejowego wiaduktu prosto do Katedry na wieczorne nabożeństwa, podpierając się lśniącą laseczką z kościaną rączką. Jej czarna torebka z metalowym zatrzaskiem, czarny płaszcz, czarne pończochy były niepodobne do ubrań, które nosiliśmy. Może dlatego nikt jej nie ruszał, a Babcia nawet zamieniła z nią czasem parę słów. Ale gdy mówiła do starszej pani w czarnej sukni, zwykle lekko podnosiła głos, jakby rozmawiała z zagubionym w lesie dzieckiem, które pyta o drogę, a siwa pani tylko odpowiadała pojedynczymi słowami, uprzejmie i płochliwie, jakby chciała jak najszybciej zniknąć nam z oczu. Na jej staranne do śmieszności „dzien dobry" odpowiadałem obojętnym mruknięciem. Ach, nie, wcale nie robiłem tak dlatego, że ją lekceważyłem, tylko dlatego, że w tym jej uprzedzającym uśmiechu wyczuwałem nieprzyjemny lęk przed nami, który mnie gniewał i zawstydzał. Mama mówiła, że takie siwe panie jeszcze do niedawna sprzedawały przed halą targową przy Podwalu Grodzkim całe serwisy porcelanowe za zupełne grosze, a ludzie z Warszawy kupowali i wywozili to wszystko jak leci ciężarówkami, a potem sprzedawali z dużym zyskiem za Żelazną Bramą. Widziała później w stołowym pokoju u znajomych na Mokotowie bardzo ładną zastawę miśnieńską, z niebieskim znaczkiem na spodzie białych filiżanek, która pięknie lśniła śnieżną bielą za kryształowymi szybkami mahoniowego kredensu.

Od siwej pani z laską pan Falkiewicz kupił szafkę, która potem trafiła do nas na Poznańską. Mama od razu ustawiła ten nabytek w naszym pokoju. Drzwiczki z różowego palisandru, rzeźbione w groteski i kwiaty, leciutko poskrzypywały przy zamykaniu i otwieraniu. Wysoka attyka z półeczek i kolumienek była zwieńczona ozdobnym gzymsem i sięgała prawie do sufitu. Przed zaśnięciem, gdy pokój tonął w czerwieni zmierzchu, lubiłem patrzeć z łóżka na to dzieło nieznanych mistrzów stolarskiego fachu, zachwycony kunsztownymi ornamentami, które połyskiwały w promieniach gasnącego słońca. A gdy zapadała noc, widziałem, jak na kolumienkach z różowego palisandru miękko przepływają odbicia reflektorów nowej „Warszawy" pana Mierzejewskiego, która przejeżdżała wolno pod naszym oknem i zanim się zatrzymała pod dwudziestką, błyskiem swoich świateł omiatała nasz dom. Kryształowe zwierciadełko, wbudowane w żłobkowaną ramę attyki, w którym za dnia słoneczne promienie grały tęczowym drżeniem, pod wieczór ciemniało jak woda w stawie i dopiero koło północy księżycowy blask, kładący się na podłodze sinymi kwadratami, potrafił zapalić w szlifowanym szkle błękitne refleksy, które, zasypiając, z lubością śledziłem spod przymkniętych powiek. W środku, na drzwiczkach szafki, któregoś dnia dostrzegłem czarne słowo „Bromberg" wypisane równymi literami na jasnym drewnie. Lecz cóż to słowo – dziwnie okrągłe, pachnące aromatem suchej jodły – mogło mieć wspólnego ze strasznym słowem „Werwolf " i z budzącymi lęk gotyckimi inskrypcjami na nagrobnych płytach starego cmentarza? Szafka, do której Babcia od razu włożyła nakrochmaloną pościel, puszyła się bogactwem barokowo-babilońskich ozdób, a w nocy, w świetle latarni kołyszącej się przed naszym oknem na wietrze, jej rzeźbione splątane ornamenty przypominały staranną fryzurę, jaką układa się przy pomocy gorących rurek rozgrzewanych nad błękitnym płomieniem gazowej kuchenki. Kiedyś Mama powiedziała do Babci, że siwa pani została w Gdańsku tylko po to, żeby tu umrzeć.

Za nowym cmentarzem, tym od strony Grunwaldzkiej, szło się pod wielkimi lipami biegnącej w stronę morza ulicy Opackiej, potem dochodziło się do kolejowego wiaduktu na Pomorskiej, a po przejściu pod wiaduktem skręcało się w stronę młyna nad Oliwskim Potokiem. Stąd mieliśmy już tylko parę kroków do nas, na Poznańską. Stary młyn stał nad stawem przy żelaznej holenderskiej śluzie, w której spieniona woda z hukiem spadała do wąskiej rzeczki, płynącej z Doliny Radości przez podmokłe łąki aż do samego Jelitkowa, gdzie wpływała do morza. Ściany z pruskiego muru, wapnowane, białe, pokreślone na krzyż czarnymi krechami smołowanych belek świeciły z daleka nad wodą, odbite w gładkiej, obsadzonej olbrzymimi wierzbami tafli stawu, nad którą w pogodne letnie wieczory śmigały niziutko jaskółki, zaczepiając skrzydłami o spokojną powierzchnię. Gdyśmy dochodzili do młyna, zawsze trzymałem Ojca mocno za rękę. Czarne belki, ostro rysujące się na białym tle wapiennych ścian, odbite w stawie, układały się w krzyże i te skrzyżowane na bieli czernie... wszystko to wzniecało w moim sercu niepokój, bo takie same czarne krzyże widziałem w gazecie na białym płaszczu Konrada Adenauera, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego, strasznego starca, którego oczy były wąskie jak zmrużone oczy kota.

O tym, co Krzyżacy mieli wspólnego z Adenauerem i w ogóle z Niemcami, dowiedziałem się pewnego letniego dnia w szkole na ulicy Arkońskiej od jasnowłosej pani Jadwigi, która w środy i piątki uczyła nas historii.

Do szkoły na Arkońskiej szło się przez mokre od rosy łąki między ulicą Zgody a Kołobrzeską, pod różowiejącym słońcem, które wschodziło nad laskiem w Brzeźnie, zapalając pierzaste chmurki nad blaszanymi hangarami byłego lotniska Luftwaffe i wielką płaszczyzną pasa startowego, z którego o siódmej trzydzieści wzbijał się z rykiem silników lecący do Warszawy rosyjski samolot z błyszczącej aluminiowej blachy. Biała mgiełka unosiła się nad ścieżką, gdy skręcałem w stronę szkoły obok starego transformatora. Na transformatorze była przybita blaszana tabliczka, na której widniał znak trupiej głowy, zupełnie taki sam jak na esesmańskiej czapce. Dopiero od dwunastej minuty, które dłużyły się niemiłosiernie, zdawały się przyspieszać.

Bo co parę miesięcy o tej właśnie porze w sali gimnastycznej był wyświetlany jakiś film. Do sali schodziła się cała szkoła. Zasiadałem po turecku na lśniącym, wyfroterowanym parkiecie z jesionowych klepek pośród dziesiątków chłopców takich samych jak ja ciesząc się, że nie będzie lekcji. Gwar podnieconych młodych głosów wypełniał po brzegi wysoką przestrzeń sali i echem przelatywał przez puste szkolne korytarze. Pan Leon, woźny, sprawdzał, czy okna są dobrze zasłonięte grubym granatowym pluszem, po czym gasił światło. Gwar naszych głosów cichł, w półmroku, do którego młode oczy przyzwyczajały się z trudem, słyszeliśmy, jak zaczynał terkotać czarodziejskim stukotaniem kinowy projektor ustawiony na drewnianym statywie i strumień jasnego światła wybiegał w stronę płóciennego ekranu rozwieszonego na gimnastycznych drabinkach. Z wielkich głośników, stojących na krzesłach pod samym ekranem, uderzała w nas fala głośnej muzyki, potem na białym płótnie zaczynały latać czarne zygzaki, odwrócone czarne cyfry, kosmate czarne litery, aż wreszcie z białej mgły wypełniającej ekran wynurzał się sławny rosyjski rycerz na białym koniu, w swoim spiczastym hełmie na głowie i z długim, prostym mieczem w mocnej dłoni – sam kniaź Aleksander Newski.

Na