Dorosłe dzieciństwo - Cezariusz Papiernik - ebook

Dorosłe dzieciństwo ebook

Cezariusz Papiernik

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Oddajemy do rąk Czytelników szczególny rodzaj wspomnień, opartych częściowo na zapiskach w ocalałym z roku 1944 pamiętniku Autora. Te wspomnienia młodego chłopca, patrzącego oczyma dziecka na otaczającą go wojenną rzeczywistość, biorącego w niej poprzez ciężką pracę czynny udział, są cenne nie tylko dla historii Rypina. Wzruszają też swoją autentycznością, przemawiają urodą słowa, tak charakterystyczną dla pióra Cezariusza Papiernika

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Miejsko-Powiatowa Biblioteka Publiczna w Rypinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 105

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Cezariusz Papiernik

Dorosłe dzieciństwo

Rypin 2007

Mlejsko-Powiatowa Biblioteka Publicznaw Rypinie

 

WYDAWCA:

Miejsko-Powiatowa Biblioteka Publicznaw Rypinie

Ilustracje:

fotografie ze zbiorów autora

COPYRIGHT by Miejsko-PowiatowaBiblioteka Publiczna w Rypinie

ISBN 978-83-914549-3-0

Druk:

PHU „Multikram”87-500 Rypin, ul. Mławska 20 Dtel. 054 280 2206e-mail: [email protected]

 

Od wydawcy

Oddajemy do rąk Czytelników szczególny rodzaj wspomnień, opartych częściowo na zapiskach w ocalałym z roku 1944 pamiętniku Autora. Te wspomnienia młodego chłopca, patrzącego oczyma dziecka na otaczającą go wojenną rzeczywistość, biorącego w niej poprzez ciężką pracę czynny udział, są cenne nie tylko dla historii Rypina. Wzruszają też swoją autentycznością, przemawiają urodą słowa, tak charakterystyczną dla pióra Cezariusza Papiernika.

Hanna Buchalska

Zamiast wstępu...

...chciałbym powiedzieć, że do napisania tego tekstu, będącego czymś w rodzaju pamiętnika, skłoniło mnie przekonanie, iż dzisiejsi nastolatkowie nie znają bądź też mało znają wydarzenia z najnowszej historii naszego miasta, naszej Małej Ojczyzny. I czy tylko nastolatkowie?

Stąd też na świadkach wydarzeń z ostatniej wojny, lat okupacji hitlerowskiej w Rypinie, spoczywa obowiązek przekazania ich następnym pokoleniom. Wprawdzie o tym, co działo się w tych latach w naszych stronach, ukazało się już kilka pozycji i rozpraw historycznych, ja jednak opisuje je tak, jak widziałem i oceniałem oczyma chłopca, który po wybuchu wojny nie miał jeszcze dziesięciu lat. A jeżeli o czymś, co wiąże się z opisywanymi faktami, dowiedziałem się więcej dopiero po wojnie, z książek lub innych źródeł, starałem się to wszędzie zaznaczyć. Mam nadzieję, że taka forma tych zapisów lepiej trafi do mentalności dzisiejszej młodzieży. A może, skorzysta z nich w przyszłości także jakiś historyk? Ktoś już kiedyś powiedział, że człowiek żyje tak długo dopóki żyje o nim pamięć. Chciałbym więc, dzięki tym zapiskom, żyć jak najdłużej.

Przed wrześniem 1939

Pole na którym, jak pamiętam, ojciec zaczął uprawiać buraki cukrowe, kończyło się płotem, a za nim było już szkolne boisko. I gdy tylko matka pozwalała mi samemu wychodzić dalej, poza podwórze naszego małego gospodarstwa z czereśniowym sadem (dziś ul. Żytnia 26), patrzyłem jak starsze ode mnie dzieci bawiły się piłką. Zazdrościłem też starszym chłopcom, którzy w zielonych koszulkach i kolorowych chustach na szyjach, chodzili dookoła placu śpiewając wesołe piosenki. Za boiskiem stał wielki dom, do którego po raz pierwszy wstąpiłem wiosną 1936 roku. Zaprowadził mnie tam ojciec na sprawdzian z czytania i pisania, bowiem tego nauczył mnie w domu. Czekała tam już ładna dziewczynka, Hanka Grabczyk i nieco wyż-

Za polem było boisko a za nim stał wielki dom.

szy ode mnie chłopiec, Staś Wesołowski. Całą trójkę przyjęto do klasy drugiej, w której spotkaliśmy się na początku września. Najpierw uczyła nas pani Regina Małżewska, a począwszy od klasy trzeciej „naszym panem” i wychowawcą był Bonifacy Łukowski, komendant hufca harcerzy powiatu rypińskiego. Podziwialiśmy go, gdy w niedzielne poranki i święta państwowe cała szkoła zbierała się na boisku. Wtedy to „nasz pan” w mundurze ze srebrnym sznurem wydawał komendy harcerzom i pozostałym uczniom ustawionym w dwuszeregu. Padało głośne baaaczność! Gwarne boisko zamierało w uroczystej ciszy, a w drzwiach wejściowych szkoły ukazywał się poczet ze sztandarem drużyny harcerzy. Po chwili, śpiewając maszerowaliśmy ulicą Mławską i przez Plac Sienkiewicza do kościoła na niedzielną mszę. Na czele harcerze w mundurach.

Pamiętam, że w takich chwilach bardzo chciałem być chociażby Zuchem, ale trzeba było mieć mundur. Uprosiłem o to matkę. Wreszcie, wędrując po kilku sklepach, wybrała za umiarkowaną cenę materiał i mundurek uszyła mi nasza sąsiadka dorabiająca w domu krawiectwem. Z powodu tego munduru nie wszyscy chłopcy mogli należeć do Zuchów. Po prostu nie każdego rodzica stać było wówczas na sprawienie dziecku nawet tak skromnego stroju. A zróżnicowanie majątkowe naszych rodziców było bardzo duże. Tak jak wśród całej społeczności miasteczka. I dziś niemało w nim biedy, ale to jednak nie tamta, straszna bieda. Pamiętam, już z pierwszych dni pobytu w szkole, że gdy jadłem na dużej przerwie Chleb, rzadziej bułkę, to chodziły za mną i wpatrywały się uporczywie te same gorzej ubrane dzieci. Któryś z nieco starszych kolegów (zaczął już rok temu pierwszą klasę) wytłumaczył mi, że dzieci te pilnują, ażebym nie zjadł wszystkiego i czekają, aż dam któremuś resztę, bo one jeszcze dzisiaj nic nie jadły. I prawie wszyscy, którym rodzice wkładali coś do tornistra, dzielili się wówczas z tzw. biednymi dziećmi.

Pamiętam też, jak pewnego dnia rodzinę jednej z naszych koleżanek w klasie wyrzucono z mieszkania na bruk. Była to tzw. eksmisja z asystą policji, przeprowadzona przez ludzi, których wynajął właściciel kamienicy na ulicy Mławskiej. Rodzina ta gnieździła się w ciasnej izbie oficyny czy też suteryny, ale i tak zalegała z czynszem. Przechodziłem akurat Mławską, na której zgromadził się tłum, w pobliżu dzisiejszego ronda. Tłum wygrażał pięściami policjantom i złorzeczył bezrobotnym, którzy zgodzili się wykonać dla kilku groszy tę niewdzięczną robotę. Któryś z chłopców przyglądających się wydarzeniu powiedział mi, że właśnie wyrzucają rodziców koleżanki Z. z naszej klasy. Była to zapewne jedna z ostatnich podobnych eksmisji, która mocno poruszyła miejscowe społeczeństwo. Wkrótce weszła w życie ustawa o ochronie lokatorów zabraniająca podobnych, bezwzględnych praktyk. Ale właśnie tę eksmisję, bodajże w jesieni 1938 roku, dobrze zapamiętałem. Zapamiętałem ten dzień i następne, gdy koleżanka Z. po kilku dniach zjawiła się na lekcjach. Niektóre dzieci odsuwały się od niej. Inne zostawiały od tego dnia większe niż dotychczas części ze swych drugich śniadań dla kolegów dotkniętych podobnymi nieszczęściami.

Po ukończeniu klasy czwartej (wtedy nazywano je „oddziałami”), w lipcu 1939 roku zdążyłem jeszcze być na pierwszym w życiu obozie harcerskim w Szczutowie. Jego komendantem był nasz

... zdążyłem jeszcze być na pierwszym w życiu obozie harcerskim.

hufcowy i wychowawca mojej klasy phm. Bonifacy Łukowski. Do dziesięciu lat brakowało mi jeszcze kilku miesięcy. Pierwsze noclegi pod namiotem, zbiórki, nauka patriotycznych piosenek, kąpiele w jeziorze. I wspólne posiłki przy harcerskim stole. A był to rów wykopany w lesie, na planie koła, głęboki do kolan. Wchodziliśmy do tego rowu, siadaliśmy na jego boku, stawiając menażki i manierki, przed sobą na oczyszczonej z mchu ziemi wysypanej bielutkim piaskiem. Pomysłowy, prosty stół, dziś nazwano by go zapewne ekologicznym. To wszystko sprawiało, że posiłkom naszym towarzyszyła puszczańska i koleżeńska atmosfera. Pamiętam jednak nie tylko tę leśną ciszę i nastrój przy posiłkach poprzedzanych zawsze krótką modlitwą. Pod koniec każdego posiłku, już od śniadania, w pobliżu naszej kuchni polowej gromadziły się grupki dzieci z okolicznych wiosek. Niektóre przychodziły trzymając na postronkach chudawe krówki, które pasły od świtu. Nasza kucharka przygotowała dla tych dzieci resztki z kotła. A i nam nie wolno było wyrzucić ani kawałka niedojedzonego Chleba, zawsze czymś posmarowanego. Zanosiliśmy te resztki do kuchni. Po chwili maszerując do jeziora, gdzie zmywaliśmy naczynia, patrzyliśmy jak łapczywie jadły wiejskie dzieci. Te strony naszego powiatu, w jego ówczesnych granicach, były szczególnie biedne.

Koniec lipca. Zbliżał się kres mojej obozowej przygody. A przy ognisku gawędy harcerskie w coraz poważniejszym nastroju. Pieśni o „rycerstwie spod kresowych stanic i obrońcach naszych polskich granic”. I że być może już wkrótce przyjdzie ich nam znów bronić.

Któregoś dnia starszym harcerzom pełniącym nocne warty zwykle z długimi drewnianymi laskami, wydano nawet prawdziwe karabiny przywiezione z komendy rypińskiego „Strzelca”. Nie wydano do nich tylko amunicji, ale nasi starsi koledzy i tak wyglądali z nimi bardzo bojowo. Nawet zazdrościliśmy im tej prawdziwej broni. To wszystko zapowiadało jakąś wojnę, którą jednak nie wyobrażaliśmy sobie dramatycznie. I przyznam, że nie baliśmy się jej tak, jak nasi rodzice. Coś niecoś wiedzieliśmy. Bowiem już w maju tego roku, zebrano nas w szkolnej świetlicy, gdzie z radiowego głośnika wysłuchaliśmy, w obecności naszych wychowawców i kierownika szkoły pana Wacława Malanowskiego, wystąpienia sejmowego ministra Becka, że „…Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da!”.

Obóz w Szczutowie zwinęliśmy, ale przed tym druh hufcowy zapowiedział Zuchom, że przyrzeczenie harcerskie złożymy 11 Listopada w Święto Niepodległości. Nikt sobie nie wyobrażał, że we wrześniu nie wrócimy już do szkoły. I zaraz po obozie w Szczutowie, bodajże w pierwszą niedziele po moim powrocie, ojciec zabrał mnie do Golubia na Zjazd Pomorskich Chórów i Towarzystw Śpiewaczych, o ile dobrze pamiętam nazwę tej imprezy. Najpierw była msza św. na golubskim rynku. Następnie ruszył pochód chórów do góry, na zamek. Z dumą niosłem na czele rypińskiej grupy wyciętą z dykty lirę z napisem informującym wszystkich, że to rypiński chór Lutnia. Potem na dziedzińcu zamku popisywały się chóry. Nie przypominam sobie jaką notę uzyskał nasz. Natomiast pamiętam, że zarówno zamek, jak i muzeum w kilku wyremontowanych izbach, zrobiły na mnie duże wrażenie. Pierwszy raz widziałem takie obiekty. I stąd być może moje zamiłowanie do historii i podziwiania zabytków. A do golubskiego zamku mam zawsze duży sentyment. Gdy nie był jeszcze taki znany pomagałem jego kasztelanowi pełniąc społeczną funkcję rzecznika prasowego

I jeszcze w lipcu 39-tego, z okazji imienin ojca przyszedł do nas chór Lutnia. Była piękna, słoneczna niedziela. Śpiewano wesołe piosenki ale i pytano z powagą jak to się wszystko skończy. Bo radio i gazety codziennie przynosiły coraz groźniejsze wieści.

Lipiec 1939 rok. Chór Lutnia w naszym sadzie. Zapewne jedno z ostatnich spotkań towarzyskich jeszcze w czasach pokoju

Przy okazji fotograf zrobił zdjęcie naszej trójki z mamą.

W sierpniu ojciec, ze względu na swój wiek, nie podlegający już obowiązkowi poboru, został powołany do pomocniczej służby policyjnej z przydziałem do posterunku gminnego w Rogowie. Pamiętam jego wyjazd. Płakaliśmy, matka martwiła się jak też da sobie radę z całym gospodarstwem, bo wprawdzie było już po żniwach, ale na co dzień zajmowała się tylko domem, dziećmi i stadkiem drobiu w podwórzu. Ja miałem wtedy dziewięć, siostra Hanna, sześć, Janusz cztery lata. Któregoś dnia matka zabrała mnie do składu z materiałami budowlanymi pana Kaczora, (niedaleko od nas przy ul. Piłsudskiego), gdzie ojciec często coś kupował. Matka zatelefonowała stąd do posterunku w Rogowie i radziła się ojca, co dalej robić w gospodarce. Dano mi do ręki dodatkową słuchawkę i tym sposobem, przejęty bardzo, też słuchałem ojca. Był to przecież mój pierwszy kontakt z telefonem, wówczas jeszcze takim „na korbkę”.

Którejś niedzieli ojciec przyjechał w zielonym mundurze i granatowej czapce, jakie nosili policjanci. Miał też karabin ze składanym bagnetem, który natychmiast wzbudził moje zainteresowanie, bowiem był to mój pierwszy kontakt z bronią. Ojciec, chyba już wtedy pożegnał się z nami mówiąc, iż w razie wojny policja będzie się ewakuować z wojskiem do Warszawy.

Wojna!!!

Rankiem, pierwszego września 1939 r. bawiłem się z kolegami na podwórku. Przyszły sąsiadki, których mężowie przed paroma dniami zostali powołani. Kobiety płakały, usłyszeliśmy, że rozpoczęła się wojna. Przyjaźniłem się wtedy z Jankiem Krauze i Jurkiem Dąbrowskim, którzy mieszkali na naszej ulicy. W pierwsza niedzielę wojny nasza trójka, zaplanowała jakąś wycieczkę za miasto. Szliśmy od dworca wzdłuż torów kolejowych. Gdy byliśmy już na skrzyżowaniu z szosa skrwileńską usłyszeliśmy warkot samolotów krążących nad miastem i zaraz jakieś potężne grzmoty. Szybko zawróciliśmy do swych domów, gdzie nasze matki zaczęły się już o nas martwić. Po kilku dniach na Rypin spadły znów bomby, zniszczyły kilka domów, wznieciły pożary. Były też pierwsze ofiary, wśród nich ojciec mojego kolegi Wacka Żentarskiego. Po tych nalotach matka spakowała na furmankę pościel i coś z najpotrzebniejszych rzeczy, uznając, że bezpieczniej będzie na wsi. I tak przyjechaliśmy sierpecką szosą na Prątnie, gospodarstwa rodzinnego matki, na którym została jej starsza siostra. Duży dom, zabudowania inwentarskie i młyn wodny. Tutaj zawsze bardzo lubiłem przyjeżdżać, najpierw z rodzicami a gdy byłem już starszy przychodziłem tu sam, by spędzić kilka dni w czasie wakacji. Pod nadzorem cioci pływałem z jej córką łódką po malowniczym, pełnym ryb stawie, spacerowaliśmy w urokliwej parowie wzdłuż rzeczki Rypienicy. Dziś nie ma tam żadnych ścieżek, bo ludzie, młodzież nie praktykują takich spacerów. Nie ma wydeptanych ścieżek, wszystkie dawne przejścia zarosły. Niedawno chciałem wejść na Góry Starorypińskie. Musiałbym jednak mieć jakąś maczetę i wycinać przed sobą zarośla, jak w dżungli. Zrezygnowałem.

Ale wracam do tamtego września. Na podwórzu, koło młyna pełno już było furmanek uciekinierów, przeważnie całe rodziny z Pomorza. Niektórzy nawet na rowerach uciekali przed zbliżającym się frontem. Wszyscy wystraszeni opowiadali o swych przeżyciach podczas nalotów lotniczych na drogi zatłoczone pojazdami uciekinierów. Wujek polecił, ażeby furmanki z podwórza skryły się pod drzewami, bo i tu, takie skupisko ludzi i wozów może zwrócić uwagę niemieckich lotników. Po kilku spokojnych, ciepłych dniach, nocowaliśmy na podłogach, część pojazdów ruszyła z Prątni dalej, sierpecką szosą. Gdy dotarły wiadomości, że naloty w Rypinie już się nie powtarzają, matka postanowiła wracać do domu.

I bodajże nazajutrz, 7 września byłem akurat u Jurka i Bogdana Szczerkowskich (zwanych przez kolegów „szczerkami”), lub u cioci Czesi Szerszeniewskiej z Mławskiej. Obserwowaliśmy moment, gdy na dzisiejsze rondo przy Placu Sienkiewicza, od strony Piłsudskiego, wjechał niemiecki patrol na motocyklach. Ludzie schodzili z ulic do bram, a chłopcy tacy jak my, gapili się na te wspaniałe maszyny i motocyklistów w groźnych hełmach i okularach. Po jakimś czasie wyszli w miejsce, gdzie stała studnia, chyba trzej mieszkańcy z białą flagą. Poznałem jednego z nich, właściciela masarni i sklepu na Warszawskiej. Rozmawiali, pewnie z jakimś oficerem. O czym? Tego dziś już nikt nie wie. W każdym razie, gdy później komentowano ten fakt z przyganą, niektórzy twierdzili, iż takie obyczaje pozostały z I Wojny, kiedy np. w 1914 r. po ucieczce Rosjan wkraczali Niemcy, również od brodnickiej szosy. No tak, ale tamci, to byli jednak, jak się wkrótce okazało, inni Niemcy.

Gdy wróciłem do domu, w sadzie pełno już było żołnierzy i koni. Przyszła też sąsiadka, Niemka, która z nimi rozmawiała i tłumaczyła. Wydawali się grzeczni, częstowali nas cukierkami. Mama jednak spojrzała na mnie ostrzegawczo. Bo tuż przed wojna mówiono żeby w razie wojny nie podnosić z ziemi czy ulicy jakichś smakołyków, bo mogą to być zatrute, podstępnie zrzucane przez wroga z samolotów. Ale teraz, widząc jak panowie w eleganckich mundurach, wskazywali nam na opakowania, z których sami jedli, dałem się skusić.

Nazajutrz o świcie oddział konnicy opuścił nasz sad. Mama załamała ręce, bo okazało się, że konie na noc poprzywiązywano do młodych drzewek owocowych. Wszystkie zostały poobdzierane z kory, wiele połamanych. - Co za strata! - wzdychała matka, nie przewidując jeszcze, jakie straty i ofiary przyniesie Polakom najbliższa przyszłość. Po śniadaniu poleciałem drogą na dół, po drodze dołączył też Janek Krauze i Jurek Dąbrowski. Od brodnickiej szosy toczyła się już lawina różnych oddziałów wojska niemieckiego. Niezliczone tabory, ciągnione przez dorodne zaprzęgi końskie. Od czasu do czasu wozy ciężarowe, jakieś armaty. Wypatrywałem też tanków, czyli czołgów, bo przed paroma miesiącami od stryjostwa z Warszawy, którzy zatrzymali się u nas w drodze na Hel, dostałem w prezencie zabawkę, nakręcany tank z gumowymi gąsienicami. Lubiłem się nim bawić, ustawiałem mu na drodze różne przeszkody, które dzielnie pokonywał. Jednocześnie miotał z działa groźne iskry. Ciekaw więc byłem jak wygląda prawdziwy czołg. Ale w ciągu tego kilkudniowego przemarszu żadnego tanku nie zobaczyłem. Ten przemarsz obserwowali, zamieszkali w sąsiedztwie Niemcy: Gramzowie, Barowie i inni. Wyrażali głośno swój zachwyt, krzycząc coś do siedzących na pojazdach żołnierzy.

Mijały dni, tygodnie, wciąż czekaliśmy na jakąś wiadomość od ojca. Nie mieliśmy żadnej od czasu jego wyjazdu. Codziennie przychodziły wieści, że ktoś tam zginął na froncie, inny dostał się do niewoli. Martwiliśmy się o niego. W tych dniach ukazało się ogłoszenie, że Polacy posiadający odbiorniki radiowe muszą je zdać do biura na Warszawską. Nie wiedzieliśmy co tam się wkrótce będzie działo. Pomagałem mamie zanieść tam mały odbiornik lampowy marki „premier” z akumulatorem. Rodzice kupili go, bodajże na niecały rok przed wojną, w sklepie na Rynku, oczywiście na raty. Przed tym było u nas „radio na słuchawki”, ale wciąż marzyliśmy o „głośnikowym”. Byłem świadkiem tego zakupu. Był to dla nas wydatek, na który rodzice zdobyli się odsuwając na później inne potrzeby. Po wyjściu z „biura na Warszawskiej” dostrzegłem łzy na policzkach mamy. Żal jej było radia, które umilało nam codzienne dni. Nie mogliśmy jeszcze wiedzieć, że to żadna strata w porównaniu z tym, co spotka tu niedługo wielu Polaków z rypińskiego powiatu.

I nagle, gdzieś w połowie października, późnym wieczorem zaszczekał pies na podwórzu i w drzwiach pojawił się ojciec. Zaczął opowiadać, że uciekł z pociągu, który wiózł ich do obozu jenieckiego. Towarzyszył mu inny uciekinier, żołnierz z rypińskiego. Przedzierali się od strony Brodnicy, wzdłuż torów kolejowych, uważając na niemieckie patrole.

Ojciec opowiadał nam przez kilka wieczorów, jak po ewakuacji posterunku policji w Rogowie szedł z różnymi oddziałami wojska po drugiej stronie Wisły do Warszawy. Tam też był podczas oblężenia miasta, a ostatni tydzień przed kapitulacją siedział w podziemiach Teatru Wielkiego. I dopiero gdy wyszedł na Plac Teatralny, zobaczył, że gmach teatru w tym czasie spłonął doszczętnie. Tych opowieści z oblężenia Warszawy, pełnych grozy, słuchaliśmy jeszcze całą zimę.

W Rypinie wisiały już ogłoszenia, że wszyscy żołnierze (nie zawodowi), którzy wrócili z wojny, muszą się meldować codziennie w Komendzie Miasta, zakwaterowanej w naszej szkole powszechnej. Po pewnym czasie obowiązek ten został zniesiony. Ta, wojskowa komendantura (Wehrmachtu), o ile wiem, nikogo nie aresztowała. Za to na ulicy Warszawskiej, w budynku gdzie przed wojną była Policja Państwowa i mieszkanie jej Komendanta Powiatowego, usadowili się Niemcy w czarnych mundurach. Wśród nich wielu znanych nam, miejscowych. Między nimi i nasi sąsiedzi z ulicy, ojciec i syn Gramzowie. Na budynku wywiesili czarną flagę z dwoma białymi piorunami. Gdy zapytałem ojca, co to za flaga, zamiast wyjaśnień, usłyszałem, żebym nie ważył się tam przechodzić, bo jakiś „czarny” może mnie pobić. I wkrótce słuchaliśmy już, jak dorośli, przestraszeni opowiadali, co się tam dzieje. Dowiedzieliśmy się, że zamordowano tam naszego kierownika szkoły pana Wacława Malanowskiego i wielu nauczycieli, księży i innych Polaków.

W naszej szkole, do której chodziła już młodzież niemiecka, uruchomiono dla dzieci polskich specjalne oddziały. Uczono nas niemieckiego i rachunków. Co z tego okresu pamiętam? Że wszystko zależało wtedy od „wychowawcy”, jakiego dostała dana klasa. Naszym opiekunem był pan Sommer, nauczyciel znany nam jeszcze sprzed wojny. Gorzej mieli koledzy z innych klas, którzy dostali się pod opiekę, a raczej rękę, Niemców z Reichu, co to z różnych przyczyn nie poszli do wojska. Oni to, przy lada nadarzającej się okazji, bili kolegów po twarzy i trzciną po dłoniach i tyłku. My, „od pana Sommera”, musieliśmy bardzo uważać, by nie dostać od tamtych Niemców, gdzieś na korytarzu i boisku. W ten sposób przez kilka miesięcy nauczyłem się czytać i pisać literami gotyckimi. To mi się rzeczywiście później przydało. Polakom zabroniono tu uprawiania sportu. Niemieccy funkcjonariusze, przez cały czas wojny rozpędzali napotykane grupki polskich dzieci grające w nogę lub siatkówkę czy palanta, a piłki konfiskowali.

Smutne były też te pierwsze wojenne święta Bożego Narodzenia. Jeszcze nie minął strach po tym, co zrobiono z naszymi księżmi i nauczycielami w piwnicach przy Warszawskiej. Zamiast drzewka, którego nie można było nigdzie dostać, wyciąłem kilka gałęzi świerku z ogródka i wsadziłem je do dużego garnka z ziemią. Zaczęliśmy stroić te wojenne drzewko - jak nazwała je zaraz mama. Ze wzruszeniem otwieraliśmy pudełka z zabawkami. Wyciągnęliśmy kartkę włożoną tam w styczniu, podczas rozbierania zeszłorocznej choinki. Było w niej kilka informacji o minionej zimie i nadziejach na przyszłość i nasza prośba-modlitwa, by nie było wojny. Utrzymując ten zwyczaj z kartkami, tę ostatnią, przedwojenną zachowałem aż do lat pięćdziesiątych, później gdzieś się zapodziała.

Zima 1939/1940 była ciężka. Duże mrozy, wszędzie panoszący się Niemcy. Dni się dłużyły. Ojciec często powtarzał, że dwie plagi spadły na nas: zima i Niemcy.

Zamiast szkoły przymusowa praca

Wreszcie zrobiło się cieplej, nadeszła wiosna. W szkole któregoś dnia powiedziano nam, że po wielkanocnej przerwie nie będziemy już się uczyć i mamy czekać na dalsze zarządzenia.

I najprawdopodobniej w tym czasie, dokładnej daty nie pamiętam, którejś pogodnej niedzieli ojciec zabrał mnie z sobą w drogę do Sierpca. Chciał odwiedzić swoich bliskich i rodzinną wioskę Kuski w gminie Rościszewo, gdzie ostatni raz był jeszcze przed wojną. Od tego czasu nie miał stamtąd żadnych wiadomości. Taka wyprawa nie była całkiem bezpieczna, ale bilety na pociąg do Sierpca można było jeszcze kupić bez koniecznych wkrótce przepustek. W każdym razie akurat te dni w Rypinie wydawały się jakby spokojniejsze. W Sierpcu rodzina przywitała nas płaczem i smutnymi wiadomościami. Ojciec opowiadał, ilu u nas zamordowano nauczycieli, księży, ziemian... A Sierpczanie mówili o egzekucjach i że po nich wielu mężczyzn uciekało w Warszawskie. Po krótkim odpoczynku poszliśmy pieszo do Kusek. Ojciec mówił, że dlatego przyjechaliśmy w niedzielę, bo wszędzie na tych drogach wyglądamy, jakbyśmy byli miejscowymi i szli do kościoła. Po drodze odwiedziliśmy w Dąbrówkach Wacława Nagielskiego, siostrzeńca ojca z którego synem, Tadeuszem, przyjaźniłem się aż do jego śmierci w latach osiemdziesiątych. A i obecnie z jego córkami i ich rodzinami. Po godzinie drogi wkroczyliśmy wreszcie do wsi o której ojciec tyle mi już naopowiadał. Lubił opowiadać, a ja słuchać. Również babcia Józefa, matka ojca opowiadała mi często o życiu w Kuskach, tamtejszych zwyczajach i obrzędach. I nawet o tym, jak posyłano ją do lasu, gdzie nosiła żywność dla „partii powstańców”. Tylko tyle zapamiętała z Powstania Styczniowego.

Teraz, po raz pierwszy patrzyłem na tę wieś, zwykłą ulicówkę bez kościoła, szkoły i jakiegoś większego budynku. To wszystko było w oddalonym o ok. trzy kilometry Rościszewie. W Kuskach moi dziadkowie mieli gospodarstwo, jedno z większych, czy bodajże największe w tej wiosce. Babcia liczyła ziemię na włóki, ojciec mi tłumaczył, że miało około 16 hektarów.