Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krótki kurs nowomowy - ebook

Data wydania:
Maj 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,34

Krótki kurs nowomowy - ebook

„Krótki kurs nowomowy” jest kompletem felietonów legendarnej działaczki pierwszej „Solidarności”, Joanny Dudy­Gwiazdy, napisanych w latach 2001-2013 dla czasopisma społeczno­politycznego „Nowy Obywatel”. Zawartą w tomie publicystykę tak podsumował autor wstępu, prof. Zdzisław Krasnodębski: Lewicowość autorki łączy się z przywiązaniem do narodowej suwerenności i sceptycyzmem wobec brukselskiej biurokracji. Duda-Gwiazda odrzuca natomiast „lewicowość”, która oznaczałaby obronę komunistycznej przeszłości czy pochwałę dawnych donosicieli. Jest rzeczą charakterystyczną dla III RP, że na scenie politycznej nie znalazło się miejsce dla ludzi o podobnych poglądach.

Spis treści

  • Od wydawcy
  • Wstęp – Listy z arki Noego
  • Technoludki w epoce postindustrialnej
  • Wolny rynek
  • Prawo naturalne
  • Umowa z Unią
  • Chłop potęgą jest i basta
  • Opinia publiczna
  • Akcja charytatywna
  • Komputer zastąpi…
  • Bierni palacze żyją krócej
  • Azjaci na drzewo
  • Obywatel wyborca
  • Ukrzywdził nas wróg
  • Kult Cargo
  • Piaskownica
  • Inteligencja
  • Kuchnia polityczna
  • Życie jest piękne
  • Wariacje na temat końca świata
  • Strażnicy Pamięci
  • Krótki kurs historii nowomowy
  • Przebaczenie, dialog, tolerancja
  • W pogoni za użytecznością
  • Żaby w ciepłej wodzie
  • Jak przetrwać wybory?
  • Należy się
  • Mały manipulo
  • Ogniwo pośrednie
  • Murzynka-szabesgojka
  • Nauki ścisłe stosowane
  • Kreskówki a sprawa polska
  • Zdechłe ryby
  • Prywatny detektyw
  • Żona ma wpływ na męża
  • Pomógł mi prezydent Putin
  • Schody do nieba
  • Mąż stanu ma rację stanu
  • O czym nie mówią ekolodzy
  • Kryteria zmian
  • Prawo prawem, a sprawiedliwość musi być
  • Pożytki z lenistwa
  • Naprzód czy wstecz?
  • Terror tragizmu i patosu
  • Kosmopolici z pokolenia JP II
  • Obamomania
  • Złoty wiek ignorancji
  • Człowiek Roku
  • Diabeł sprawiedliwości
  • Nowa logika
  • Rozmyślania o pieniądzach
  • Miraże słodkiego życia na kominie
  • Podróże kształcą
  • Ewangelia według Judasza
  • Postępowe dogmaty
  • Oszustwa
  • Proste pytanie – dlaczego?
  • Silva rerum
  • Telewizja prawdę ci powie
  • Historia „magistra vitae”
  • Polska podzielona
  • Naród jak ten kloc z ołowiem
  • Po wyborach
  • O czym warto pomyśleć
  • Duperele i inne
  • Europeistyka
  • Antypody
  • Empatia
  • Vox populi, vox Dei
  • Wielki szort
  • Węgry naszym sojusznikiem
  • Teoria Darwina
  • Friedmanizm
  • Fasolka niepodległości
  • Bieg o puchar rotmistrza Witolda Pileckiego
  • Naród polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej
  • Utopie doktryny szoku
Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-8-3934-5301-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Listy z arki Noego

Ostatnio często słyszymy o „legendach »Solidarności«”. Słowo „legenda” oznacza w języku polskim opowiadanie nieprawdziwe, niepotwierdzone w źródłach historycznych, wytwór fantazji luźno odnoszący się do przeszłości zapominanej, nieutrwalonej w dokumentach. W tym sensie legendarny był Smok Wawelski, legendarni byli Lech, Czech i Rus oraz Wanda, która nie chciała Niemca. Joanna Duda-Gwiazda nie jest „legendą” demokratycznej opozycji, lecz bohaterką historyczną, jedną z czołowych postaci Wolnych Związków Zawodowych i „Solidarności”.

Gdy dziś patrzy się na niektóre ważne persony wywodzące się z tzw. obozu sierpniowego, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś były one działaczami „Solidarności” – ruchu, który miał przecież także charakter robotniczy, samorządowy, ludowy. Jak wspomina autorka w felietonie o elitach: warto pamiętać o polskich doświadczeniach ze szlachetnymi opozycjonistami, którzy cierpieli prześladowania za miliony, a potem okazało się, że chodziło nie o miliony bliźnich, lecz dolarów¹. Joanna Duda-Gwiazda i jej mąż Andrzej Gwiazda pozostali wierni tamtym czasom. Jeśli ktoś chce zrozumieć, na czym polegał kiedyś etos opozycji, etos „Solidarności”, może go studiować na ich żywym przykładzie. Również w publicystyce Joanny Dudy-Gwiazdy odnoszącej się do zupełnie innej, bo współczesnej epoki, znajdujemy klimat tamtych lat. W jej napisanych z humorem zaprawionym odrobiną goryczy felietonach znajdujemy celne opisy rzeczywistości, dla których punkt odniesienia ciągle stanowi „Solidarność” z początku lat 80. I choć tematyka tych artykułów bywa różna, to uwagę autorki zaprzątają głównie polityczne i gospodarcze mankamenty współczesności.

Jej zdaniem społeczeństwo polskie pozostało w swej strukturze i mentalności społeczeństwem feudalnym: Demokracja kojarzyła się obywatelom, podobnie jak dzisiaj, z nieustającymi kłótniami w parlamencie, którym wreszcie jakiś mądry wódz powinien położyć kres. Po II wojnie światowej „towarzystwo” decydujące kto jest, a kto nie jest elitą, zmieniło się diametralnie. Pozostała zasada, że jakaś zamknięta grupa decyduje kogo do elity dokooptować, a kogo nie. Co gorsze, część przedwojennej inteligencji i ziemiaństwa uwierzyła komunistycznej propagandzie i uznała, że to proletariat i fornale są klasą rządzącą w PRL. W ten sposób „władza ludu”, w praktyce elitarna, ale postrzegana jako władza „hołoty”, utrwaliła antydemokratyczne postawy znacznej części polskiej inteligencji². W pewnym momencie pojawiła się możliwość zerwania z tą antydemokratyczną mentalnością: Szansą na demokratyczną rewolucję w Polsce było powstanie „Solidarności”. „Solidarność” wyłoniła pierwszą demokratyczną elitę władzy³. Jednak zdaniem Joanny Dudy-Gwiazdy po 1989 r. związek skapitulował, jego liderzy go zdradzili, a ludzie pracy padli ofiarą peryferyjnego kapitalizmu: Trawestując powiedzenie Lenina – robotnicy sami upletli sznur, na którym kapitaliści ich powiesili (s. 125 niniejszej publikacji).

Rzeczywiście, dziś niechętnie wspomina się o tym, jak wielkie znaczenie przypisywano w latach 1980–1981 pojęciu pracy, jak wiele mówiono o wyzysku, rzekomo nieistniejącym w PRL. Nie przypadkiem to człowiekowi pracującemu poświęcona była jedna z pierwszych encyklik Jana Pawła II, Laborem exercens. Ks. Tischner w „Etyce solidarności”, książce, w której zapisana została teologia polityczna ruchu solidarnościowego, pisał nie tylko o pracy i wyzysku, ale nawet o socjalizmie, odróżniając socjalizm zamknięty i otwarty: Zniesienie prywatnej własności środków produkcji stwarza obiektywne warunki na zniesienie jedynie niektórych, najbardziej okrutnych form wyzysku pracy, ale nie wyklucza innych odmian wyzysku. Cóż robotnikowi z tego, że jest współwłaścicielem kopalni, jeśli nie może być właścicielem wiaderka węgla? ⁴ W tekstach Joanny Dudy-Gwiazdy termin „wyzysk” przewija się stale. Niemodne to słowo, bo przecież dzisiaj nikt nikogo nie wyzyskuje, lecz daje miejsce pracy, zatrudnia, wręcz utrzymuje, buduje nam autostrady, lotniska i stadiony. Oficjalnie obowiązująca filozofia to obecnie dogmatyczny marksizm à rebours. Zgodnie z dawną doktryną to kapitaliści wyzyskiwali proletariuszy, odbierali im wytworzoną przez nich wartość dodatkową, według nowej – proletariusze, zwani pracobiorcami, usiłują bezwzględnie wykorzystać kapitalistów, zwanych pracodawcami. W marksizmie twierdzono, że następuje bezwzględne ubożenie klasy robotniczej, w nowej doktrynie przyjmuje się, że istnieje stałe niebezpieczeństwo postępującej pauperyzacji przedsiębiorców z powodu dążenia do maksymalizacji zysku przez pracowników, którzy wykorzystują do tego państwo jako element swojego panowania klasowego. Niektórzy pracownicy chcą od przedsiębiorców pieniędzy nawet wtedy, gdy nie pracują, bo są za starzy lub chorzy. Niestety nie da się, co byłoby z punktu widzenia tej doktryny korzystne, całkowicie wyeliminować pracowników i zakazać działalności ich nastawionym na wyzysk organizacjom, takim jak związki zawodowe czy populistyczne partie polityczne. Joanna Duda-Gwiazda sądzi, że obie doktryny służą tylko do legitymizacji systemowej eksploatacji: Tak w komunie, jak i teraz musimy walczyć z wyzyskiem zorganizowanym przez system. Tylko w prostym, chciałoby się rzec „dobrodusznym”, kapitalizmie wyzysk był oczywisty. Wiadomo było, kto jest właścicielem i co się dzieje z zyskiem. I w komunie, i w globalizmie właściciel rozpłynął się. Tak za komuny, jak i teraz trudno jest system „złapać za rękę”. Są nawet tacy naiwni, którzy wierzą, że ręka jest niewidzialna (s. 85).

Krytyczny impet zamieszczonych w tym tomie tekstów zwraca się przeciw współczesnemu neoliberalizmowi i turbokapitalizmowi, który autorka nazywa friedmanizmem – od nazwiska Miltona Friedmana, głównego przedstawiciela chicagowskiej szkoły neoliberalnej: Teoria, która w praktyce oznacza podporządkowanie gospodarki bankom, ogranicza pole manewru reprezentacji państw wyłanianej w demokratycznych wyborach i wpływ związków zawodowych. Do lamusa teorii przegranych odłożono możliwość ingerencji państwa w sprawy gospodarcze, równowagę kapitału i pracy, a nawet równowagę popytu z podażą. Każde odstępstwo od monetarnej ortodoksji potępiane jest jako „keynesizm”. Opór społeczny przeciw systemowi zaczął się, gdy ludzie zauważyli, że zakaz interwencji państwa nie obejmuje dokapitalizowania banków i wielkich korporacji z pieniędzy publicznych (s. 240). Autorka nie odrzuca kapitalizmu jako takiego, lecz wskazuje, że przybiera on różne formy, w Polsce zaś wyjątkowo negatywną.

Obecnie paradygmat neoliberalny znalazł się w odwrocie, dlatego to, co na jego temat pisze autorka, łatwiej znajdzie zrozumienie w Polsce teraz niż w latach, gdy publikowała swoje teksty po raz pierwszy. Neoliberalizm wpłynął na nasze losy. Gdy Polska wkraczała w transformację ustrojową, dominował w świecie – upadek komunizmu jeszcze bardziej go wzmocnił. W dzisiejszym międzynarodowym kontekście politycznym, gospodarczym i intelektualnym transformacja przebiegłaby inaczej. Zwycięstwo neoliberalnej ideologii w Polsce było radykalnym odejściem od tego, co głosiła „Solidarność”, a nawet od ustaleń Okrągłego Stołu. Jak do tego doszło? Według Tadeusza Kowalika, jednego z nielicznych polskich ekonomistów, którzy i po 1989 r. pozostali socjalistami czy socjaldemokratami, zwrot dokonał się w krótkim okresie i nie spotkał z większym oporem: Manifestacyjne wejście na drogę powrotu do kapitalizmu (nazywanego wtedy gospodarką rynkową lub wolnym rynkiem) zaprzeczało na poły socjalistycznemu, czy syndykalistycznemu programowi „Samorządnej Rzeczypospolitej”, uchwalonemu w październiku 1981 roku przez I Zjazd Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Było zaprzeczeniem Porozumień Okrągłego Stołu zawartych w kwietniu 1989 roku i tylko parę tygodni późniejszej deklaracji, z którą szedł do wyborów Obywatelski Komitet Porozumiewawczy przy Lechu Wałęsie. Zwrot ten dokonał się praktycznie bez walki i zasadniczych sporów publicznych. Powstaje pytanie: co sprawiło, że „Solidarność” bez widocznego oporu zaakceptowała (przynajmniej milcząco) wolnorynkową orientację pierwszego niekomunistycznego rządu⁵.

Zadecydowało przekonanie, że nie było innej drogi, że nie ma alternatywy – co jest stałym argumentem w Polsce ostatnich dekad. Neoliberalizm wydawał się oczywistym odwróceniem tego, co uznawano za podstawowy błąd realnego socjalizmu – gospodarki planowej, oznaczającej dominację z istoty irracjonalnej polityki nad gospodarką, łamanie reguł racjonalności rynku, a także nadmierne zabezpieczenia socjalne oraz egalitaryzm. Jak twierdzi Kowalik, powołując się na obserwacje poczynione przez amerykańskiego politologa Irę Katznelsona oraz Andrzeja Walickiego, zwrot myślowy w środowiskach intelektualnych w Polsce dokonał się już wcześniej, w drugiej połowie lat 80. Wtedy to „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie” Poppera oraz „Droga do zniewolenia” Hayeka stały się – twierdził Katznelson – dla całego ruchu podstawowymi tekstami politycznymi ⁶. W III RP zatriumfowało przekonanie, że gospodarka powinna być autonomiczną sferą, rządzącą się własną racjonalnością, dla której zagrożenie stanowi wszelka interwencja – a nawet tylko regulacja – ze strony polityki. Im mniej takich interwencji, tym większa racjonalność i tym większy będzie w przyszłości dobrobyt całego społeczeństwa.

Neoliberalizm był również użyteczny politycznie. Pomógł połączyć elity pokomunistyczne i postsolidarnościowe wspólnym interesem, pozwolił przezwyciężyć podziały polityczne, scementować nowy układ. Pisze o tym Kowalik: Ku prywatnemu sektorowi zwróciła się nie tylko uwłaszczająca się stara, ale także nowa nomenklatura. W materialnej bazie gospodarczej powstały warunki dla wspólnych interesów obu, „ponad podziałami” czysto politycznymi⁷. Joanna Duda-Gwiazda wyjaśnia, dlaczego polska pokomunistyczna „lewica” tak łatwo przyjęła „friedmanizm”: Lewica to Miller, Kalisz, Kwaśniewski, liderzy partii wywodzącej się z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. PZPR nie była partią marksistowską, była partią władzy. Marksizm był jedynie przykrywką, dawał legitymację do zwalczania opozycji antysystemowej. Tak zdefiniowana lewica nie miała żadnego problemu z zaakceptowaniem friedmanizmu. Jedyną tradycją głęboko zakorzenioną w PZPR i przeniesioną do SLD jest internacjonalizm, wiodąca idea friedmanizmu (s. 241).

Elity komunistyczne chciały się uwłaszczyć, idea „dyktatury proletariatu”, deklarowany egalitaryzm oraz – przede wszystkim – gospodarka niedoborów, w której nie można było się cieszyć prawdziwie luksusowym życiem, stawały się dla nich kulą u nogi. A i większość liderów „Solidarności”, jak się wkrótce okazało, także miała dosyć biedowania i szykowała się do powetowania sobie lat wyrzeczeń. O tym, kto stał się członkiem nowej elity, decydowała przynależność do sieci. Przyznawał to również jeden z ojców założycieli III RP Jacek Kuroń: Polska klasa średnia wywodząca się z pierwszego rzutu postpeerelowskiego kapitalizmu nie zdobywała swojej pozycji na rynku. Dla wielkiej jej części – w każdym razie dla tych, którzy doszli do znaczących fortun – nie wolny rynek okazał się najważniejszy, ale kalendarzyki. Więc jeśli ta grupa czegoś rzeczywiście broni, to właśnie kalendarzyków – dojść, układów, kontyngentów, zamówień rządowych, limitów, barier celnych, monopoli, dzięki którym zyskała swoją obecną pozycję⁸. Istniał jednak jeszcze inny, niejawny wymiar polskiej transformacji – wymiar przemocy, dopiero od niedawna badany przez socjologów⁹.

Autorka zwraca uwagę na dogmatyzm i utopijność doktryny neoliberalnej – nie przypadkiem tak łatwo zaakceptowanej przez niegdysiejszych marksistów, przyzwyczajonych do myśli, że jest jedna, słuszna, wszystko wyjaśniająca teoria: Liberałowie bardziej niż diabeł święconej wody nie lubią posądzenia o utopijny charakter swojej doktryny. W ich propagandzie prawo do nieskrępowanego bogacenia się jednych i spychania w nędzę innych jest zgodne z naturą człowieka. Lud powinien jak w Ewangelię wierzyć w prawa ekonomii, wolnego rynku. Prawa te odkrywane są jak ruchy ciał niebieskich, istniały zawsze, gdyż opisują naturalne reakcje człowieka. Zasady liberalizmu podobne są zatem do praw fizyki Newtona (s. 31). W Polsce neoliberalizm był bardziej doktryną legitymizującą przekształcenia gospodarki niż opisem faktycznych procesów. W rzeczywistości polski kapitalizm żył ze związków z biurokracją państwową oraz polityką – i odwrotnie. Można też powątpiewać, czy rzeczywiście zwyciężył on także na Zachodzie. Niektórzy badacze wskazują na różnice między neoliberalizmem a stosowanym w praktyce monetaryzmem, który był przecież pewną formą makroekonomicznej polityki państwa. Również na Zachodzie, nawet w najbardziej liberalnych krajach, tak naprawdę nigdy nie nastąpiło całkowite oddzielenie rynku od państwa, które tworzy niezbędne ramy prawne dla jego działania. Wielkie przedsiębiorstwa nie podlegają mechanizmom rynkowym, tak jak opisywała to neoliberalna teoria i jak mniemali naiwni Polacy, którzy sądzili, że w Polsce możliwy jest grassroots capitalism i że mogą konkurować z silnymi firmami zagranicznymi.

Autorka zwraca uwagę, że pojęcie „społeczeństwa obywatelskiego” w tym sensie, w jakim je rozumiano po 1989 r., doskonale uzupełniało neoliberalnie interpretowaną gospodarkę: Rozwinięte społeczeństwo obywatelskie przedstawiane jest jako najwyższe stadium społecznego rozwoju, ponieważ ani władzy, ani systemowi neoliberalnemu organizacje pozarządowe nie zagrażają. Większość z nich nie jest niezależna. Wystarczy system finansowania i przydzielania lokali, aby promować grzecznych i eliminować krnąbrnych. Niektóre organizacje są wprost finansowane przez korporacje albo przez instytucje zewnętrzne. Podręczniki zalecają, aby organizacje pozarządowe nie zajmowały się polityką i nie molestowały rządu. Ich zadaniem jest regulowanie stosunków między obywatelami. Idealnie byłoby, gdyby całe społeczeństwo zorganizowało się w celach charytatywnych, ponieważ państwo mogłoby pozbyć się obowiązków uciążliwych i obciążających budżet. Wzorcowe organizacje walczą z homofobią, ksenofobią, szowinizmem, nietolerancją, rasizmem, nacjonalizmem, antysemityzmem, faszyzmem, antyfeminizmem (ss. 216–217). Idea wszechtolerancji, zaangażowanie na rzecz wykluczonych i filantropia harmonijnie łączą się z globalnym kapitalizmem w ideologii „nowych liberalnych komunistów”, takich jak Bill Gates i George Soros, trafnie i złośliwe opisanych przez Slavoja Žižka, który skądinąd jest jednym z głównych idoli konformistycznej lewicy establishmentowej w Polsce¹⁰.

Neoliberalizm wpływał także na rozumienie państwa i polityki. W sferę polityki przeniesiono kategorie myślenia ekonomicznego, co zmienia demokrację w postdemokrację, w której wprawdzie zachowane są procedury demokratyczne, lecz są one pozbawione substancji. Politologowie wskazują, że dziś bardziej trzeba obawiać się niekontrolowanej władzy prywatnej niż niekontrolowanej władzy państwowej¹¹. Nie tyle trzeba chronić gospodarkę przed polityką, co politykę przed gospodarką. Nawet Adam Smith, klasyk neoliberalizmu, ostrzegał, że nie tylko polityka może korumpować gospodarkę, lecz także gospodarka politykę, naruszając jej swoisty etos.

Dominację ekonomii nad polityką widać w takich zjawiskach jak stopienie się elit gospodarczych i politycznych, przekazywanie zadań państwa „firmom zewnętrznym”, zmiana charakteru wyborów, które stają się coraz bardziej sprawą marketingu i specjalistów od PR, pozbawienie rozstrzygnięć politycznych charakteru decyzji (polityka musi podejmować te działania, dla których „nie ma alternatywy”; wyborcy głosują tak, jak dyktują „prawa ekonomii” lub „prawa historii”), organizowanie państwa według modelu przedsiębiorstwa, zanik etosu urzędnika państwowego, podważanie jego kompetencji, marginalizacja parlamentu jako ciała niekompetentnego i w gruncie rzeczy zbytecznego, wreszcie polityka wizerunkowa wynikająca z faktu, że im więcej zadań państwa zostaje przekazanych prywatnym przedsiębiorstwom, tym bardziej rząd może skupić się na budowie swojej „marki” i na wizerunku, nie odpowiadając za jakość „produktów” rządzenia¹².

Do tego dochodzi jeszcze podważanie suwerenności państw narodowych przez procesy globalizacji i europeizacji. Dziś widzimy już wyraźnie, że proces integracji europejskiej sprawił, iż elity polityczne i gospodarcze coraz bardziej wymykają się demokratycznej kontroli. Kryzys demokracji i związany z tym uwiąd polityki prowadzi do zanikania demosu, pozbawienia go jego uprawnień. Postdemokracja jest formą demokracji, w której nie pełni on już żadnej roli. Polacy czasu „Solidarności” mieli, mimo komunizmu, poczucie, że są gospodarzami kraju. Dzisiaj nikomu by nie przyszło do głowy czuć się współwłaścicielem gospodarki – co więcej, coraz bardziej szerzy się również poczucie bezsilności politycznej, wywłaszczenia nie tylko gospodarczego, ale i politycznego, narodowego.

W Polsce praktycznie nie było zasadniczych dyskusji o obranej strategii; sprzeciw budził głównie proces prywatyzacyjny, ale i on był negatywnie opisywany przez autorów kontestujących zmianę ustrojową jako taką, często dawnych ortodoksyjnych marksistów¹³. Ekonomiści w zasadzie debaty nie prowadzili – przynajmniej takiej, która miałaby szerszy oddźwięk publiczny i prowadziła do jakichś istotnych konsekwencji politycznych. Joanna Duda-Gwiazda pisze: Za komuny podobały się nam stare idee wolnego handlu, swobodnej konkurencji, rachunku ekonomicznego. Po upadku komuny nie przyjrzeliśmy się, czy te idee są „w dobrym stanie technicznym”, czy pasują do nowej sytuacji. Swobodną konkurencję zrealizowaliśmy w ten sposób, że spółki projektantów, producentów telewizyjnych, lekarzy, a nawet spawaczy stoczniowych wygrywały z macierzystymi firmami, jak pasożyt niszcząc ich podstawy ekonomiczne. O wolnym rynku ręcznie sterowanym przez najsilniejszych – Putina, wielkie korporacje, WTO, Komisję Europejską – nie ma co pisać. Jak to wygląda, każdy widzi (s. 116).

Publicystyka Joanny Dudy-Gwiazdy jest niewątpliwe lewicowa, ale nie w tym znaczeniu, w jakim określenie to funkcjonuje obecnie w Polsce – lewica głównego nurtu jest uzupełnieniem systemu, jego domknięciem. Jak pisze autorka: Lewakami w Polsce nazywa się opozycję antyfriedmanowską. Ugrupowaniom i instytucjom, które prowadzą walkę z narodową tradycją, Kościołem i patriotyzmem, czyli zabezpieczają friedmanizm na polu kultury i tożsamości obywateli, przysługuje zaszczytne miano Nowej Lewicy (s. 241). Wojny kulturowe mają znaczenie tylko zastępcze. Prawica i lewica toczą wojnę kulturową, nie dotykając bazy, czyli własności środków produkcji, podziałów klasowych, wartości dodatkowej. Prawica w interesie klas uprzywilejowanych kieruje uwagę społeczeństwa na zmiany zachodzące w nadbudowie. Lewica unika marksistowskiej interpretacji, ponieważ musiałaby się przyznać, że nie ma żadnego programu dostosowanego do kapitalizmu korporacyjnego (s. 196). Credo autorki to filozofia wspólnoty, etos społecznikowski, ochrona środowiska, sprawiedliwość społeczna, prawa pracownicze, społeczeństwo prawdziwie obywatelskie – a więc nieograniczające się tylko do organizacji pozarządowych kompensujących słabości państwa i rynku. Ta lewicowość łączy się z przywiązaniem do narodowej suwerenności i sceptycyzmem wobec brukselskiej biurokracji. Autorka ma pozytywny stosunek do Orbána, ale także – przynajmniej z początku – do Obamy i Hollande’a. Opowiada się za państwem opiekuńczym – „dziełem demokratycznego kapitalizmu”. Lewica, którą reprezentuje Joanna Duda-Gwiazda, nie hołduje idei „pojednania”, zgody i konsensu, tego całego kiczu, który nam się serwuje: Sądzę, że najważniejszą przyczyną naszych niepowodzeń jest odpuszczanie zdrajcom. Niemoralny obyczaj użalania się nad zdrajcami i pogardy dla ofiar przedstawia się w słodkim sosie chrześcijańskiego miłosierdzia, chociaż każdy, kto miał przynajmniej trójkę z religii, wie, jakie są warunki przebaczenia. Podejrzewam, że za pozornie szlachetną rezygnacją z dochodzenia prawdy i sprawiedliwości kryje się uzasadniony strach, że ci, którzy wygrali, będą się mścić (s. 244). Autorka odrzuca „lewicowość”, która oznaczałaby obronę komunistycznej przeszłości, opór przeciw lustracji, pochwałę dawnych szpiclów i donosicieli: „Życie Warszawy” podało, że „przed gmachem IPN działacze związanej z SLD Federacji Młodych Socjaldemokratów będą palić teczki w proteście wobec lustracyjnej histerii”. Skąd u młodzieży gorąca miłość do donosicieli? Tego jeszcze w kulturze nie było. Może to wnuki szmalcowników wydających Żydów, a może agentów denuncjujących Polskę Walczącą na Gestapo i NKWD? Może młodzież lewicową wychowali TW leninowcy albo TW trockiści, a młodzież katolicką TW duszpasterze? Wobec tak głębokich zmian w kulturze – powszechnej aprobaty dla zdrajców – nie ma wartości, do których można by się odwołać (s. 110).

Lewica w rozumieniu Dudy-Gwiazdy nie musi być laicka ani tym bardziej antykatolicka. I może doceniać Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta, choć autorka jednocześnie wypowiada się przeciw jego mityzacji: Może tak jest, że naród kierujący się emocjami, zamiast prawdy, zasad i rozumu potrzebuje mitu. Zastąpimy zły mit dobrym i wszystko się odmieni. Obawiam się, że pod polewą z lukru zniknie pierwszy prezydent III RP, który odważył się bronić interesu Polski i zapłacił za to najwyższą cenę (s. 250).

Autorka jasno widzi, co jest istotą sporu w Polsce – że nie chodzi o sprawy personalne, o pyskówki, którymi usiłuje się odwrócić uwagę wyborców, lecz o kwestie fundamentalne, w tym przede wszystkim o wyrwanie się z gospodarczego uzależnienia, co jest warunkiem odzyskania podmiotowości politycznej: Wszystkie partie jednoczą się przeciw PiS-owi, ponieważ tylko PiS wypowiedział wojnę oligarchii, czyli dominacji globalnego biznesu i finansów nad polską gospodarką (ss. 195–196). Ta walka jest też walką z obecnym skorumpowanym establishmentem: Nienawiść do patriotów staje się zrozumiała, gdy wyobrazimy sobie taką scenę. Jesteśmy marszałkiem albo ministrem, zasłużonym, podziwianym, filmowanym. Poddani nam czapkują, redaktorzy tytułują, zagraniczni mężowie stanu obejmują i klepią po plecach, saloniki dla VIP-ów, salonki w samolocie, drogie hotele. Nasza chata na przedmieściu chędoga, choć nie rzuca się w oczy, fura z przyciemnionymi szybami w garażu. Nagle bez uprzedzenia o szóstej rano – puk, puk i zbiry w mundurach jak jakieś gestapo wywlekają nas z domu do aresztu, na przesłuchanie. Wypytują o starych i nowych partnerów w biznesie, przetargi, kontakty, adresy, mają jakieś papiery z podsłuchów, z NIK-u, z tajnych biurek urzędników państwowych (s. 222).

Autorka wskazuje na najbardziej uderzający rys partii rządzącej – jej bezideowość. PO nie ma żadnego oblicza ideowego czy światopoglądowego. W każdej sprawie, wzorem Lecha Wałęsy, może być za, a nawet przeciw. PO jest partią władzy w czystej postaci. Jej jedynym celem i programem jest zdobycie i utrzymanie władzy, jedyną ideologią – niewidzialna ręka rynku (s. 211). Opisuje rolę mediów w stabilizacji obecnego systemu władzy, dzisiaj już nawet nieskrywaną: W Polsce przeszło dwa miliony ludzi żyje w nędzy, ale nie buntują się, śledzą losy Palikota, Kalisza, dopalacze, in vitro i sukcesy Platformy w walce z PiS (s. 215). Wskazuje na polityczną instrumentalizację rytuałów pojednania w polityce zagranicznej, szczególnie wobec Rosji: W 2010 r., po porażającej katastrofie samolotu pod Smoleńskiem, władza ma nadzieję na pełne pojednanie Rosji i Polski, ponieważ pamięć o zbrodni katyńskiej podobno już łączy, a nie dzieli. Apele o pojednanie po każdej tragedii są jakąś obsesją narodową. W podniosłym nastroju uroczystości żałobnych nikt nie zaprzeczy Ewangelii, która każe miłować nieprzyjaciół (ss. 197–198).

Opis polskiej historii po 1989 r. jest tutaj ostry, jednoznacznie negatywny, ale też niezmiernie celny. Można oczywiście zastanawiać się, czy nie jest zbyt jednostronny, ostatecznie Polacy zaakceptowali przecież nowy ład. Mimo narzekań czują się w nim dobrze – przynajmniej większość z nich – i uważają, że dzieje im się znacznie lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Lęk przed utratą tego skromnego dobrobytu sprawia, że odpowiada im postpolityka Donalda Tuska. Jest rzeczą charakterystyczną dla III RP, że na scenie politycznej nie znalazło się miejsce dla ludzi o poglądach podobnych do tych, jakie głosi autorka. Już sam ten fakt nie najlepiej świadczy o polskiej demokracji i życiu intelektualnym.

Choć autorka zdaje sobie sprawę z potęgi opisywanego przez nią systemu, którego zasięg jest globalny, w jej felietonach można odczuć stałe oczekiwanie na przełom w naszym peryferyjnym kraju: kiedy ludzie wreszcie przejrzą na oczy? Niestety, nowy system okazał się niezwykle elastyczny, trwały i dobrze legitymizowany. Czy teraz, gdy zmienia się kontekst międzynarodowy – nadzieje związane z UE słabną, narastają protesty w Portugalii, Grecji, Hiszpanii, Włoszech czy na Cyprze – przełom jest bardziej prawdopodobny? Zobaczymy. Niewątpliwie wiele jest jednak racji w prognozie: prorokuję, że III RP doprowadzą do upadku nie PiS, antyglobaliści, ojciec Rydzyk, Lepper, „Obywatel”, „Gazeta Polska”, Gwiazdowie, jednym słowem nie cała arka Noego, której się III RP nie podoba, ale klasa rządząca, czyli bankierzy i agenci (s. 102).

Zdzisław Krasnodębski

Przypisy:

1 Joanna i Andrzej Gwiazda, Poza Układem. Publicystyka z lat 1988–2006, Łódź 2008, s. 204.

2 Tamże, s. 206.

3 Tamże, s. 207.

4 Józef Tischner, Etyka solidarności, Kraków 2000, s. 65.

5 Tadeusz Kowalik, www.PolskaTransformacja.pl, Warszawa 2009, s. 25.

6 Tamże, s. 30

7 Tamże, s. 32.

8 Jacek Kuroń, Jacek Żakowski, Siedmiolatka, czyli kto ukradł Polskę, Wrocław 1997, ss. 91–92, cytuję za T. Kowalikiem, op. cit., s. 41.

9 Zob. Radosław Sojak, Andrzej Zybertowicz (red.), Szara strefa przemocy – szara strefa transformacji? Przestrzenie przymusu, Toruń 2007; a także: Radosław Sojak, Andrzej Zybertowicz (red.), Transformacja podszyta przemocą, Toruń 2008.

10 Slavoj Žižek, On Violence, New York 2009, ss. 13–25.

11 Colin Crouch, Postdemokratie, Frankfurt am Main 2009, s. 135.

12 Tamże, ss. 130–131.

13 Por. np. Jacek Tittenbrun, Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji, Poznań 2007, T. 1–4.Technoludki w epoce postindustrialnej

Żyjemy ponoć w społeczeństwie postindustrialnym. Jest to wierutna bzdura dla każdego przy zdrowych zmysłach, a jednak nikt nie kwestionuje tego absurdu. Od narodzin aż po grób żyjemy coraz szczelniej otoczeni produktami przemysłu. Ginie rzemiosło, rękodzieło, drobna wytwórczość na potrzeby rodziny i sąsiadów. Zanikają wszystkie popularne niegdyś zawody związane z wytwarzaniem dóbr w małych ilościach na prywatne zamówienie – krawiec, szewc, masarz, stolarz, rymarz, kaletnik, bednarz, kowal, cieśla. Przedmiotów uszkodzonych już coraz częściej nie naprawia się, lecz wyrzuca. Powstały nowe gałęzie przemysłu obsługujące rozrywkę, sport, rekreację. Muzyka mechaniczna zastępuje granie i śpiewanie. Nikt już nie szyje z gałganków laleczek i misiów dla swoich dzieci, nie zbija z desek trumny dla dziadka, nie robi zabawek na choinkę i nie wycina leszczynowego kija na wędkę. Do sklepu nie idzie się z kanką na mleko, a sprzedawca niemal niczego nie waży i nie zawija w papier – wszystko jest maszynowo porcjowane i pakowane. Nawet na wsi nikt nie robi masła, nie wędzi kiełbas, nie przędzie wełny i nie dzierga swetrów. Niektóre umiejętności już zanikły, a proces ten w błyskawicznym tempie obejmuje coraz większe obszary naszego globu.

Dlaczego więc „epoka postindustrialna” nie schodzi z ust ekonomistów i intelektualistów? Przyczyny są dwie. Po pierwsze: pieniędzy już nie opłaca się inwestować w produkcję przemysłową – znacznie szybciej i pewniej „robią” się same. Bank stworzy je jednym podpisem. Rząd pożyczy w banku i przeznaczy na agencję lub fundację realizującą jakiś szczytny program, np. rozwijania demokracji wśród niepełnosprawnych, i już spokojnie mogą przepłynąć do prywatnych kieszeni konsultantów, ekspertów i doradców. Pieniądze mnożą się również same, gdzieś w światłowodach Internetu między jedną a drugą giełdą. Oblecą kulę ziemską kilka razy i już jest ich znacznie więcej. Trudno się dziwić, że nabożne traktowanie Internetu przybiera formę religijnego kultu.

Dobrym sposobem na pomnażanie pieniędzy jest też wspieranie rozwoju krajów biednych i zacofanych. Pożycza się biedakom jakąś sumę, zakazuje budowania szkół, szpitali, wodociągów, linii kolejowych, opłacania lekarzy, śmieciarzy i nauczycieli. Pożyczone pieniądze szybko wrócą jako honoraria dla konsultantów, zapłata za limuzyny dla najbogatszych i zupy Knorra rozdawane najbiedniejszym. Biedny kraj, chociaż niczego nie buduje, z trudem spłaca odsetki, a kiedy śmiertelność z głodu i chorób grozi rewolucją, pożycza się niedorajdom następną sumę. Kraj wyeksploatowany do końca pozostawia się własnemu losowi, używając go już tylko jako wysypisko śmieci.

Po drugie: żyjemy w epoce postindustrialnej, ponieważ klasa społeczna związana z produkcją przemysłową – robotnicy i inżynierowie – tracą znaczenie, ich liczebność spada, a siła ekonomiczna i polityczna jest bliska zera. Bezpośrednich wykonawców zastąpiły automaty i roboty sterowane komputerowo. Projektantów zastąpili informatycy, którzy na zlecenie handlowców kompilują w komputerze zapisane uprzednio rozwiązania systemów technicznych, obliczenia i fragmenty gotowych konstrukcji. Nazywa się to projektowaniem komputerowym. Czasem jakiś inżynier nadzoruje powstawanie nowego produktu, ale coraz częściej handlowcy dochodzą do wniosku, że jego pensja to zbędny wydatek. Tajna wiedza technoludków – dlaczego samolot lata, silnik się kręci, a telefon gada ludzkim głosem – jest już niemodna, zupełnie niepotrzebna, a w każdym razie nie daje pieniędzy. Modne i pożyteczne są inne zawody – obsługiwanie technologii produkowania pieniędzy w bankach, na giełdach, w komputerze oraz w globalnych instytucjach, przez które to samorodne bogactwo przepływa.

Czy świat bez technoludków przetrwa? Zdania uczonych są podzielone. Według chłopskich filozofów coś tam przetrwa, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. Pewien myśliciel z najwyższej półki tak się wzniósł nad horyzont historii, że widzi przed sobą już tylko świetlistą nirwanę demokratycznego neoliberalizmu. Konieczne będą tu i ówdzie drobne korekty, ale jest to bardzo proste, ponieważ świat zostanie zaludniony przez nowy, udoskonalony model ludków. Marks chichocze zza grobu, a jego spadkobiercy prorokują światową rewolucję, gdyż niedostosowane populacje poddane korektom mogą się zdenerwować. Czy jest to rozwiązanie pesymistyczne czy optymistyczne? To zależy od punktu widzenia, czyli – jak mówi lud – od miejsca siedzenia, a wyrażając się bardziej naukowo: byt określa świadomość, jak słusznie twierdził wspomniany Marks. Zasadniczo autor „Kapitału” pomylił się w innej kwestii, ważnej dla inżynierów społecznych wszystkich utopii: wierzył w nieustanny rozwój sił wytwórczych. Sądził, że cały problem polega tylko na tym, kto z rozwoju skorzysta. Efekty okazały się zaskakujące. Technoludki silnie motywowane – a to orderem Lenina, a to łagrem na Kołymie – wyprodukowały wprawdzie rakietę kosmiczną, ale siły wytwórcze nigdy nie wytworzyły dość papieru toaletowego dla całego proletariatu. Efekty utopii liberalnej mogą się okazać jeszcze bardziej zadziwiające, ponieważ istnienie technoludków w ogóle nie jest przewidziane w epoce postindustrialnej.

Technoludek w jakiejś tam formie przetrwa, gdyż jest to plemię samoodnawialne. Jeśli będzie to forma bezdomnego bezrobotnego, który leżąc pod jabłonką rozważa, dlaczego jabłko spada na dół, a rakieta leci do góry, to czekają nas ciekawe czasy. Historia może wrócić, a nawet się powtórzyć.

Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Obywatel” nr 4/2001.Wolny rynek

Biolodzy poszukujący genów determinujących cechy człowieka szybko nauczyli się ostrożności w wyciąganiu wniosków nawet przy wysokim stopniu korelacji. Np. cieszyli się z wykrycia genu odpowiedzialnego za talent jedzenia zielonego groszku pałeczkami, a okazało się, że determinuje on skośne oczy.

Uczeni starannie rozróżniają hipotezę i teorię naukową, przeprowadzają eksperymenty, obsiewają doświadczalne poletka, precyzyjnie określają warunki początkowe, brzegowe i wpływ zakłóceń. Jedynie neoliberalni ekonomiści wolni są od tych trosk i żmudnych badań, chociaż dysponują tylko statystyką z przeszłości, gdyż uzyskanie wiarygodnych danych wymaga czasu. Bez cienia wątpliwości głoszą teorie naukowe, które są co najwyżej fragmentami słabych hipotez. Kiedy politycy podlizują się wyborcom, ekonomiści przypominają twarde prawa ekonomii – „nie ma nic za darmo”, lub z zapałem godnym lepszej sprawy wbijają nam do tępych głów, że „przyczyną bezrobocia jest Kodeks pracy” albo „minimalna płaca zahamuje rozwój gospodarczy, gdyż wolny rynek nie toleruje regulacji”.

Nie wiadomo, co tu jeszcze można zahamować. Spadają nawet dochody budżetu ze sprzedaży polskich firm państwowych zagranicznym firmom państwowym. Brak już obiektów wolnego handlu uprawianego przez rząd prawicowej partii politycznej, czyli związek zawodowy. Poprawnie sformułowane zdania składają się z nonsensów i sprzeczności. Ludzie zastanawiają się, czy to język utracił zdolność opisywania świata, czy może świat stanął na głowie.

Wiarę w harmonię świata przywracają nam ekonomiści. Ich świat jest prosty jak drut. „Wolny rynek źródłem bogactwa narodów” – powtarzają swoją mantrę o szacownym rodowodzie z XVIII wieku. W przeszłości praojcowie ekonomii mówili też różne inne rzeczy, np. o równowadze popytu i podaży, ostrzegali przed bąblami spekulacyjnymi, ale ich punkt widzenia był ograniczony. Teraz granice znikły, wolny rynek ogarnął cały świat, hulaj dusza, piekła nie ma.

Najświętsze słowa – wolny rynek, wolny handel – mają obecnie tak uniwersalne zastosowanie, że nawet w jednym tekście można kota ogonem wywracać wielokrotnie.

W celach naukowo-badawczych przejrzałam pierwszy z brzegu numer „Rzeczpospolitej” – znalazłam kurczaki. Mięso nasze codzienne, którego nie jedzą chyba tylko ci, którzy oglądali przemysłową produkcję drobiu. Ale mowa była o wolnym handlu. Producenci domagali się od państwa wstrzymania importu drobiu, ponieważ ceny spadają i nie mogą już konkurować z krajami, w których dotuje się wytwarzanie żywności. Dowiedzieli się, że „import wynika ze zobowiązań państwa m.in. wobec ustaleń w obrębie WTO”. Nie jest on wielki, a wynegocjowane warunki są bardzo dogodne. Niewykorzystane przydziały nie przechodzą na następny kwartał. Eksperci twierdzą, że drobiarze „źle ocenili chłonność rynku”.

Gospodarka III RP nadal zależy od ręcznego sterowania, natomiast centralne planowanie jest zadaniem producentów drobiu. W PRL planowaniem zajmowali się eksperci i można ich było przynajmniej wezwać na dywanik. Teraz nikt nawet nie współczuje producentom. Byłby to tani populizm, gdyż nie potrafili dostosować się do twardych praw wolnego rynku dyktowanych przez WTO. Kim jest ten wolny rynek i w czyim imieniu zarządza światową gospodarką? Być może nasi negocjatorzy spisali się nie najgorzej, bo jak wiadomo na wolnym rynku silniejszy wygrywa. WTO musi też jakoś centralnie planować produkcję kurczaków, skoro przydziela limity w handlu. Niewiele o tym wiemy, ale jedno jest pewne: WTO powinno siedzieć w skansenie zwolenników gospodarki nakazowo-rozdzielczej razem z komunistami.

Dlaczego liberałowie nie darli szat z powodu dotacji z budżetu dla bankrutujących banków, również prywatnych, ani nie domagają się zniesienia dotacji do produkcji żywności w krajach Unii Europejskiej? Przeciwnie, zachwalają Unię, a naiwni ludzie sądzą, że to z dobrego serca, żeby Polakom też coś skapnęło. A niby za co? Za darmo? Za darmo to było w komunie. Teraz jest według rachunku ekonomicznego, czyli kto nie pracuje, ten nie je.

Można zwątpić, czy liberałowie w ogóle wiedzą, co to jest wolny rynek i czy szczerze wierzą, że to, co nim nazywają przyniesie wszystkim korzyści, czy tylko tak mówią na użytek gawiedzi. Ja nie wątpię w ich szczerość. Po prostu słusznie uważają, że korzyści najpierw osiągną ci, którzy na to zasługują, a potem oczywiście inni. Korzyści z komunistycznego hasła – każdemu według jego potrzeb – też nie mogły objąć od razu całego proletariatu. Chyba jest oczywiste, że najpierw realizowała to hasło awangarda klasy robotniczej.

Na początku pomysłów na wszystkie odmiany najlepszego globalnego ładu gospodarczego jest zawsze jakaś szlachetna idea – wolny rynek, demokracja, równość szans, sprawiedliwość społeczna. Wszystko jest w porządku, dopóki nie dorwą się do władzy doktrynerzy lub oszuści. Nawet powszechnie akceptowaną zasadę równości wobec prawa można doprowadzić do absurdu. Pracodawcy wykorzystywali ją do zwalczania pierwszych związków zawodowych. Najpierw powoływali się na równość praw dwóch wolnych obywateli zawierających umowę o pracę i nie chcieli rozmawiać z żadną reprezentacją czy grupą pracowników. Potem wzywali policję, która masakrowała bezbronnych. Historia nie zna przypadku spałowania przez policję pracodawców, którzy zmówili się przeciw pracownikom.

Co robić, skoro wszystkie szlachetne króliczki biegną w różne strony i trudno je dogonić? Dobrze byłoby odtworzyć język, którym można się porozumieć. Przy obecnej wieży Babel wkrótce chłopi zaczną kuć kosy na hasło „wolny rynek”. Wszak, jak uczy Ewangelia, na początku było słowo. Być wolnym to móc nie kłamać – pisał Albert Camus. Każdy może być tak wolny, jak tylko zechce, choć nie za darmo. Za ten towar płaci się zazwyczaj wysoką cenę. Oczywiście znajdą się prawdomówni, którzy każą płacić innym. W stanie wojennym w Gdańsku pewien działacz opowiedział bezpiece wszystko, co wiedział, a nawet to, czego się domyślał. Koledzy trafili za kratki, a on wypinał pierś po medale jako wierny wyznawca wartości chrześcijańskich.

No i tak doszliśmy do ściany. Ze wszystkiego można zrobić parodię, nie tylko z wolnego rynku.

Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Obywatel” nr 1(5)/2002.Prawo naturalne

Liberałowie bardziej niż diabeł święconej wody nie lubią posądzenia o utopijny charakter swojej doktryny. W ich propagandzie prawo do nieskrępowanego bogacenia się jednych i spychania w nędzę innych jest zgodne z naturą człowieka. Lud powinien jak w Ewangelię wierzyć w prawa ekonomii, wolnego rynku. Prawa te odkrywane są jak ruchy ciał niebieskich, istniały zawsze, gdyż opisują naturalne reakcje człowieka. Zasady liberalizmu podobne są zatem do praw fizyki Newtona.

Nic nowego pod słońcem. Wszystkie ideologie propagowane są w podobny sposób. Na przykład, dziadków współczesnej młodzieży wyrzucano ze studiów, jeśli wątpili w naukowe podstawy marksizmu. Komunizm był szczytowym osiągnięciem ludzkości, wynikiem działania praw historycznego rozwoju. Również feudalny podział społeczeństwa na klasy zgodny był podobno z prawami natury danymi przez Boga, który nawet człowieka ukształtował tak, aby każda jego część pełniła inną rolę. Katolicy, kiedy im wygodniej, powołują się na zgodność przykazań z prawem naturalnym, chociaż cała nauka Kościoła opiera się na prawdzie objawionej. Przykładem nonsensu może być „święte prawo własności”, choć trudno znaleźć ostrzejsze potępienie bogactw materialnych i bogaczy niż w Ewangeliach.

Powołując się na prawa natury, należałoby najpierw rozstrzygnąć, co jest naturalnym zachowaniem, a co nie. Nie jest to łatwe, gdyż wybór mamy niemal nieograniczony.

U trawożerców sposobem na przetrwanie gatunku jest duża rozrodczość i szybka ucieczka. Nikt nie ogląda się na maruderów. U małp owocożernych, którym nikt specjalnie nie zagraża, przywódca stada nie musi wyróżniać się szybkością, inteligencją czy czujnością. Wystarczy naga siła, aby mieć prawo do żerowania w miejscu najdogodniejszym i najbardziej bezpiecznym. Wódz musi pobić wszystkich samców i wtedy ma prawo przelecieć wszystkie samice. Akt kopulacji jest wyrazem dominacji, więc praktykowany jest też między samcami.

Prawa natury obserwowane u drapieżników dają nam zupełnie inne wzorce zachowań. Na przykład wilki są zwierzętami monogamicznymi. Zdobywają żywność indywidualnie, ale w ciężkich warunkach i na grubszą zwierzynę polują stadem. Słabsze jednostki są tolerowane, bo na polowaniu każdy się przyda. Przywódca biegnie na czele i pierwszy atakuje, nie siedzi na najwyższej gałęzi lub w otoczonej murem rezydencji, natomiast chronione są młode. Maruderzy, mniej narażeni na polowaniu, dopuszczani są do zdobyczy w ostatniej kolejności. Prawo do potomstwa ma zazwyczaj tylko pierwsza para w stadzie, tzw. para alfa. Pozostałym wilkom musi wystarczyć rola ciotek i wujków. A zatem nie jest nawet pewne, czy zgodne z naturą jest nieograniczone rozmnażanie się i regulowanie liczebności populacji przez selekcję naturalną, czyli – jak to się obecnie ładnie nazywa – twarde prawa ekonomii.

A może przyjrzyjmy się naturze wszystkożernych niedźwiedzi? Pozbawione instynktu zabijania traktują ofiarę jako pożywienie i zżerają ją żywcem. Konsumowanie przez samce własnego potomstwa też się zdarza.

Niedoścignionym ideałem liberałów jest jednak drapieżna ryba – rekin, który zwabiony zapachem krwi w ogóle nie rozróżnia, czy jest to śledź, zakrwawiona szmata, własny potomek czy noga człowieka.

Wobec takiego wyboru w prawach natury najbezpieczniejsze jest odwoływanie się do obyczajów wilków, gdyż drapieżniki wyróżniają się silnym instynktem hamowania agresji wewnątrzgatunkowej. Jest to konieczne do przetrwania gatunku, ponieważ są dobrze wyposażone przez naturę do roli zabójców. Ponadto ułatwia współpracę, staranne wychowanie potomstwa i prawidłowe ustalanie przywództwa.

Wszystkie elementy kodeksów honorowych, uważanych za zwycięstwo kultury nad dziką naturą, można odnaleźć w naturalnych zachowaniach wilków. Drapieżniki nie niszczą środowiska, od którego zależy ich przetrwanie. Oczywiste jest, że polują na osobniki słabsze, ale – co ciekawsze – czasami oszczędzają młode. Niedźwiedziom zdarza się zabijanie ponad potrzebę, wilkom tylko we wnioskach do władz o odszkodowanie. Zwierzęta w większości nie są agresywne w czasie klęsk żywiołowych.

Liberałowie powołując się na prawo naturalne, powinni zatem zaznaczyć, że nie chodzi im o wilki, lecz rekiny. „Silniejszy pożera słabszego”, „większa rybka pożera mniejszą rybkę”. Wszak ukoronowaniem liberalnej kariery jest zdobycie zaszczytnego tytułu – „rekin finansjery”. Moje gratulacje!

A teraz poważnie. Badaniami społecznej natury człowieka zajmuje się nauka. Potrzeby, preferencje i reakcje człowieka można nie tylko badać, ale również kształtować.

Współczesne badania opinii publicznej i marketing, przydatne w handlu towarami, politykami i rozrywką, mają swój drugi etap – tresurę. Wolny rynek i demokracja są coraz bardziej zakłócone, świadomie kształtowane, czego ludzie nie zauważają. Każdy jest przekonany, że krytycznie ogląda telewizję, czyta prasę i przygląda się politykom.

Równocześnie nie ustają wysiłki altruistów, którzy chcą „zjadaczy chleba w aniołów przerobić”. Pojawiają się artyści przypominający ludziom o mentalności psa łańcuchowego, że pochodzą od zwierząt wolnych.

Natura ludzka jest złożona, reakcje człowieka zależą od wielu czynników i zmieniają się w czasie. Np. obecnie uważa się za naturalne, że na widok łachmaniarza zjadającego jabłka w sadzie pojawi się właściciel z bronią w ręku. Wszak ktoś naruszył święte prawo własności. Jeszcze niedawno w Polsce byłoby zupełnie normalne, gdyby gospodarz wyszedł z kromką chleba.

Najbardziej prawdopodobne jest, że zgodne z naturą człowieka są zarówno działanie indywidualne, jak i zespołowe, egoistyczne i altruistyczne. Dążenie do osobistego szczęścia i sukcesu stanowi silną motywację, ale występuje też skłonność do działań dla wspólnego dobra, potrzeba zrzeszania się w różnego rodzaju organizacje, stowarzyszenia i związki, zaspakajające potrzeby tak materialne, jak i duchowe.

A zatem, dla przetrwania gatunku czasem należy polować indywidualnie, a czasem zespołowo. Jedno jest pewne: nazwa naszego gatunku – Homo sapiens – sugeruje zdolność do myślenia.

Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Obywatel” nr 2(6)/2002.Chłop potęgą jest i basta

Naczelny prosi o felieton związany z rolnictwem, a ja nie znam się na ekonomicznych warunkach produkcji zbóż i hodowli. Nie mogę też dopatrzyć się w polskiej wsi ostoi wszelkich cnót i polskości, aby efektownie załamywać ręce nad zagrożeniem tożsamości wiejskiego narodu.

Oczywiście nie przeszkadza mi to trzymać z chłopami przeciw Unii i cieszy mnie determinacja rodaków, którzy przynajmniej z tego ostatniego już sektora polskiej gospodarki chcą uczynić redutę Ordona. Po raz pierwszy władza mówi tym samym głosem co lud. Przyjemnie posłuchać, chociaż wiadomo, że jesienią nasi reprezentanci w pośpiechu podpiszą wszystko, bo muszą. Dlaczego muszą? Na to proste pytanie jest prosta odpowiedź. Władza broni swoich miejsc pracy. Jedyne zawody, przed którymi w unijnej Polsce otwiera się świetlana przyszłość to polityk, urzędnik oraz stróż dzienny i nocny porządku publicznego. Szczególnie nocny, czyli tajny wywiadowca lub zamaskowany antyterrorysta, lub raczej anty-antyglobalista.

Premier zauważył, że nie tylko rolnicy mieszkają w Polsce, co należy rozumieć jako przytyk do ich egoizmu. Wszyscy Polacy prą do Unii, a rolnicy grymaszą. Może chodzi o to, że rolnicy nie mogą przenieść się do Europy ze swoim kawałkiem ziemi, kaczkami, grabiami i krową?

Jednak jeśli odrzucimy absurdalny pomysł, że Polacy chcą Polskę opuścić, trudno znaleźć racjonalny powód powszechnej nadziei na lepszą przyszłość w Unii. Po zapaści lub sprzedaży w obce ręce przemysłu ciężkiego, lekkiego, hutnictwa, górnictwa, banków, handlu, rybołówstwa i żeglugi nie widzę takiej profesji, która po wejściu do Unii ma szansę rozwoju. Pytam sąsiadów i znajomych, czego spodziewają się osobiście po akcesji, i dostaję zawsze podobną odpowiedź – „Tu już nie ma nadziei. Jeśli nie wyjadę, to wyjadą moje dzieci. Bez pomocy Unii polska nauka (lub cokolwiek innego) padnie”.

Każdy ma świadomość, że jego drużyna przegrała, ale liczy na uratowanie się indywidualnie. Oczywiście, po katastrofie statku można uczepić się koła ratunkowego albo przynajmniej jakiejś deski. Elity obiecały to każdemu już w 1989 roku – „Z pucybuta milioner, ze studenta menadżer. Twoje przedsiębiorstwo przetrwa, jeśli padną inne. Nie stracisz pracy, jeśli zwolnimy twoich kolegów”. W gospodarce, która jest w regresie, płaskie egoistyczne hasła nabierają rangi mądrych, uniwersalnych maksym.

Kiedy polityka Balcerowicza sprowadziła na przemysł stoczniowy groźbę bankructwa, Stocznia Gdańska zawiesiła się na telefonie do prezydenta Wałęsy i nawet nie chciała słuchać o wspólnych działaniach ratunkowych. Potem oddłużono Stocznię Szczecińską kosztem całej branży, ale nikt nie podniósł alarmu. Kiedy padła Stocznia Gdańska, Szczecin i Gdynia prężyły muskuły – „nam się udało”. W lutym tego roku prezes Stoczni Gdynia, pan Szlanta, przestał płacić za pracę, pracownicy zastrajkowali, ale nikt ich nie poparł. Kiedy upadła Stocznia Szczecińska, na solidarnościową manifestację przed Urząd Wojewódzki w Gdańsku przybyło małżeństwo Gwiazdów, przedstawiciel związku policjantów, znajomy Gwiazdów pracujący w Urzędzie i przypadkowy przechodzień.

Ludzie nie chcą słuchać, że sami sobie winni, że brak solidarności to nie tylko rezygnacja z zasad, patriotyzmu i uczuć wyższych, ale przede wszystkim objaw za małego rozumku.

Jak już przyłożyłam wszystkim, wróćmy do rolników – świętej krowy polskiej gospodarki. Chłopi oparli się kolektywizacji, ateizacji, mają silne poczucie wspólnoty swoich interesów i potrafią je wyrazić, kiedy dzieje się im krzywda. Nie można tego nie doceniać, ale nikt nie ośmiela się zauważyć końskich okularów, które rolnicy wkładają walcząc o swoje. Uderzyło mnie to już w latach 70., kiedy organizowaliśmy opór przeciw komunie. Ludzie w mieście narzekali „komuna – to, komuna – tamto”. Ludzie na wsi mówili: „Miasto nam nie daje, miasto nie docenia naszej ciężkiej pracy”. „Jakie miasto?” – pytam – „Miasto to ja. Komuna wam nie daje”. „Nie komuna, dla nas zawsze będzie miasto i wieś”.

No i tak zostało. Rolnicy żądają dopłat do mleka, zboża i wszyscy im współczują, bo bez tych dopłat zbankrutują. Cała gospodarka bankrutuje, ale na dopłaty dla rolników pieniądze w budżecie muszą się znaleźć. Jest to poprawne politycznie, słuszne ekonomicznie, bo takie są obyczaje w klubie bogatych, do którego chcemy się dostać.

Rolnicy narzekają, że ceny żywności są zbyt niskie, ale ja pamiętam lato 1989 roku. Pływaliśmy łódką po Mazurach, szczęśliwi, że możemy zapomnieć o przykrym obowiązku Kasandry w obozie zwycięzców. Jednak ciekawość przeważyła i w jakiejś wiosce zapytaliśmy miejscowego, co słychać w polityce. „Dobrze będzie. Nie ma ograniczeń na ceny żywności. Ludzie ostatnią koszulę sprzedadzą, a chleb będą musieli kupić”. Po powrocie z urlopu spotkałam w sklepie sąsiadkę emerytkę. Prosiła o 15 dag twarożku i płakała licząc grosiki. Kupiła 10 dag.

Studiuję makroekonomię, śledzę globalne procesy, ale jest też skala mikro, która pozwala zweryfikować ogólne teorie. Może jakiś ekonomista powie mi, z której kieszeni ludzie w mieście mają wysupłać grosiki na dofinansowanie mleka?

Tekst pierwotnie ukazał się w czasopiśmie „Obywatel” nr 4(8)/2002.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: