Nie znany świat - Antoni Romanowicz - ebook

Nie znany świat ebook

Antoni Romanowicz

0,0
20,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Znakomita, debiutancka powieść jednego z pionierów polskiej literatury gejowskiej. "Nie znany świat" Antoniego Romanowicza, wydany po raz pierwszy na początku lat 90., powstał blisko dekadę wcześniej, lecz przed upadkiem socjalistycznego systemu, z przyczyn cenzuralnych, nie mógł liczyć na przychylność wydawców. Krótko po pierwszym swoim wydaniu zniknął z półek, zyskał status białego kruka i stał się tytułem niezwykle cennym dla polskiego czytelnika zainteresowanego rodzimą kulturą LGBT.

Zamierzeniem autora było sportretowanie społeczności gejowskiej, egzystującej na marginesie polskiej rzeczywistości, schowanej głęboko pod powierzchnią heteronormatywnej przestrzeni społecznej.

Głównym bohaterem powieści, a zarazem alter ego pisarza, jest młody mężczyzna, gej, który, mimo powszechnego braku akceptacji, ukrywając swoją orientację seksualną przed rodziną i bliskimi, usiłuje odnaleźć szczęście i uczuciowe spełnienie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 422

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ANTONIROMANOWICZ

NIE ZNANY ŚWIAT

Literatura LGBT PRL-u

Wolność to jest prawo robienia tego, co się chce, i przeszkadzania innym w robieniu tego, co chcą.

Henryk Sienkiewicz

PROLOG — ANDRZEJ

Od pierwszych chwil w Szczecinie rozpierało mnie uczucie radości, wprost zachłystywałem się swobodą. Nikt mnie tu nie zna, przed nikim nie muszę się ukrywać, po prostu mogę żyć — po swojemu i według własnych reguł. Czy naprawdę człowiek musi wynosić się aż na drugi koniec Polski, żeby poczuć się zupełnie wolnym i przestać bać się ludzi? Jeszcze wczoraj chwile wolności liczyłem na minuty wyrwane spod mikroskopu oczu setek sąsiadów, kolegów, bliższych i dalszych znajomych. Może to tylko specjalność drobnomieszczańskiego Krakowa, ale tam wszyscy patrzą ci na ręce, każdego interesuje, co robisz, z kim i o jakiej porze. Ciągle musisz być gładko ulizany, obgarniturowany, zakrawatowany — podobny do innych jak odbicie w lustrze. Dawne to czasy, gdy próbowałem żyć po swojemu. Koszty okazały się zbyt duże — wyzwiska, plotki, stracone przyjaźnie. Sporo wody upłynęło w Wiśle, zanim zmądrzałem i powiedziałem sobie: żadnej szczerości, żadnego odkrywania kart; zaufanie to wyrok. Teraz wielu mogłoby uczyć się ode mnie konspiracji. Ciężko zapracowałem sobie na opinię nijakiego, szarego obywatela. Nawet gdyby znowu pojawiły się jakieś plotki, nikt nie uwierzy. Jestem zupełnie taki sam jak inni — tak mówią moi znajomi, a oni przecież zawsze wszystko wiedzą najlepiej. I powinienem być z tego zadowolony, gdyby nie to ciążące coraz bardziej samopoczucie więźnia w wolnym świecie, takiej współczesnej „Żelaznej Maski”. Tyle tylko, że mury swojego więzienia zbudowałem ja sam, sam odgrodziłem i odgradzam się od ludzi, sam nie chcę i boję się rozpoznania.

Kiedy jednak dokucza to już zbyt mocno, potrzebny mi oddech — oderwanie się od codziennego udawania i strachu, od obawy, że coś może się stać coś, co zniweczy wysiłki tych wszystkich lat. Wtedy urywam się dokądkolwiek, byle daleko od ludzi, którzy mnie znają. Urlopy i kilkudniowe wypady w Polskę pozwalają mi nie tylko odpocząć od rajzbretu, ale i od ustawicznego kamuflażu. Wtedy mogę być wreszcie sobą, wtedy nie boję się bywać u ludzi, o których wiadomo, kim są, w miejscach, w których przyzwoity człowiek nie pokazałby się za nic w świecie. To fakt, że najłatwiej taki program realizować na Zachodzie, ale i w Polsce wcale nie jest to takie trudne. Proszę bardzo — tu, w Szczecinie, czuję się jak król. Od nikogo nie zależę, nikomu nie muszę się tłumaczyć, przypadkowe spotkania niczym mi nie grożą. Zresztą prawdopodobieństwo, że ktoś z krakowskich znajomych wyląduje akurat tu, akurat w tym samym czasie co ja, jest minimalne. I jak tu nie być wdzięcznym losowi za to, że podarował mi podpisem szefa ten jeden delegacyjny tydzień?

Darka poznałem niezupełnie przypadkiem. Wiadomo, że w „Bryzie” późnym wieczorem będą tylko tacy jak my. Inni wpadają tu rzadko, i to tylko ci, którzy po pierwsze potrafią tam się zachować tak, jak nam to odpowiada, po drugie ci, których stać na przyjęcie do wiadomości naszego stylu bycia i tolerowanie go. Pozostali albo uciekają sami, albo po prostu odchodzą przekonani przez nas delikatnie, że nie są tu mile widzianymi gośćmi. Wieczorem to jest nasz lokal i rzadko ktoś próbuje zakłócić jego atmosferę.

Szedłem tam nie tylko po to, żeby coś upolować. Chciałem — jak zwykle na wolności — pooddychać tą atmosferą, pobyć trochę wśród swoich. W Krakowie w naszym lokalu bywam rzadko, wchodzę niby przypadkiem, rozglądam się i uciekam, żeby nie zobaczył mnie ktoś ze znajomych. Bezpieczniejsze pod tym względem są wizyty w łaźni — zawsze można wytłumaczyć, że to głównie dla zdrowia. Ale na wyjeździe...

Rozsiadłem się za barem, zamówiłem drinka, potem drugiego, i popatrywałem sobie na towarzystwo. Jak zwykle była to wszelaka rozmaitość, życie towarzyskie kwitło. O barwności tej salki decydowały małolaty — krzykliwie odziani, krzykliwie eksponujący, jak towar na wschodnim bazarze, swoją młodość. Nieliczne o tej porze parki zajmowały się sobą, choć nie bez przyjemności obserwowały towarzyski jarmark przy sąsiednich stolikach. Najsmutniejsi byli starsi — kilku panów sporo po czterdziestce ubranych nobliwie, aczkolwiek nie bez pewnej kokieterii: błyskające bransolety i sygnety, barwne apaszki na szyjach. Mnie interesowali jednak młodsi — a przy tym podobnie jak ja samotni, wyczekujący, poszukujący wzrokiem interesującego punktu zaczepienia. Przy bocznym stoliku siedział właśnie ktoś, na kim warto było zatrzymać spojrzenie. Młody chłopak, ale już nie małolat. Mógł mieć 22, a może i 25 lat — w naszym środowisku wygląd zewnętrzny często decyduje o pozycji... A ten wyglądał bardzo świeżo. Kręcone blond włosy — chciało się sprawdzić, czy są aż tak miękkie, na jakie wyglądają; piękne, duże niebieskie oczy, ładny wykrój ust. Ubrany był z lekką nonszalancją — wytarte dżinsy, niebieska, pod kolor oczu, głęboko rozpięta koszula. Rozglądał się pozornie bez celu. Jak ja. Udało mi się upolować jego spojrzenie, ale uciekł, żeby po chwili dyskretnie zerknąć spod rzęs. I nagle uśmiech — otwarty, szczery, ciepły. Za takim uśmiechem można pójść na koniec świata. Odpowiedziałem mrugnięciem i już byłem gotów do akcji, kiedy nagle zasłoniły mi go czyjeś plecy i... było po sprawie. Tamten przysiadł się do mojego blondasa i nie był to żaden przypadek, byli chyba umówieni. Po co więc drażnił się ze mną? Byłem wściekły. Zamówiłem kolejnego drinka i demonstracyjnie odwróciłem się do nich plecami.

Przy barku było pusto, mogłem się gapić wyłącznie na barmankę, butelki na półkach i przycupniętego na stołku naprzeciw jakiegoś smutnego bruneta. Wyszedłem do toalety. Przy pisuarze stało „coś" konusowatego, dość wyłysiałego; człowieczek stał, kiedy wszedłem, stał, kiedy zbierałem się do wyjścia — jakby zamiast pęcherza miał co najmniej cysternę. Byłem już w drzwiach, kiedy piskliwym głosikiem zapytał:

— Pan sam?

O nie, konusie, w sraczu to nie ze mną, nie ta kategoria — pomyślałem i posłałem właścicielowi cysterny pogardliwe spojrzenie. Domykając drzwi, usłyszałem jeszcze piskliwe: „Ale ważniak!”.

Usiadłem przy barze i zapaliłem. Już chciałem zamówić kolejnego drinka, kiedy pani Zosia, jakby przywołana telepatycznie, podsunęła mi szklaneczkę. „To od pana Dariusza” — powiedziała, wskazując siedzącego naprzeciw bruneta. Czułem jego spojrzenie już wcześniej, ale po pierwsze tutaj to normalne, każdy ogląda każdego, po drugie... siedział mi jeszcze pod czaszką tamten blondas, a po trzecie... Miałem ochotę na coś młodszego i bardziej bezproblemowego, a ten brunet — nie dość, że trzydziestkę pożegnał już ze 2—3 lata temu, to na dodatek dość niebezpiecznie trącił intelektualistą. Ale cóż, taki widać już mój pech dzisiejszego wieczoru — pomyślałem — i bez większego przekonania uśmiechem podziękowałem za „fikołka”. W końcu i tak nie jest najgorzej, zawsze to lepiej i wygodniej jest być podrywanym, niż inwestować energię w podrywanie innych. Po kwadransie siedzieliśmy już razem.

— Zrobiłbym to już wczoraj, widziałem cię przy barze... Ale spieszyłem się, miałem do załatwienia drobny interes, a poza tym przypuszczałem, że na kogoś czekasz, i nie chciałem być nachalny — wyjaśnił, uśmiechając się dość sympatycznie.

— Zawsze się na kogoś czeka. Nawet jeśli nie jesteś umówiony, w gruncie rzeczy też czekasz, może nawet bardziej nerwowo.

Z reguły rozśmieszały mnie te wstępne podchody, próby wyjaśnienia wszystkiego od pierwszego momentu, oczekiwanie deklaracji, czy można liczyć na coś więcej niż tylko wspólne wypicie drinka.

— Chyba masz rację. Całe nasze życie to jedno wielkie oczekiwanie: od chwili gdy czekasz, żeby matka dała ci butelkę, aż po moment, kiedy jest już obojętne, kto zamknie ci oczy.

Zaintrygował mnie ten pesymizm, ale dopiero później zrozumiałem, że wtedy byłem dla Darka czymś w rodzaju tratwy ratunkowej na pełnym morzu; po odejściu Jacka był w straszliwym dołku psychicznym. O tym, kto to był Jacek, dowiedziałem się już pierwszego wieczoru: że był wspaniały, mądry, czuły, dobry, inteligentny. Miał tylko jeden feler — brak cierpliwości, żeby wytrwać przy tym jednym, podobno najwspanialszym, bo tak zawsze o Darku mówił. I odszedł, a ostateczne rozstanie, obrzydliwa scena w tragikomicznym stylu ciągle tkwiła w jego pamięci.

— Przez dwa tygodnie siedziałem w domu, zapijając w samotności robaka — mówił później, kiedy byliśmy już razem. — Prawdę mówiąc, bałem się sam siebie, bałem się, że coś sobie zrobię, to byłoby przecież takie proste i definitywne rozwiązanie. Dlatego uciekałem do „Bryzy”, po prostu chciałem być wśród ludzi.

W ciągu tego tygodnia spotykaliśmy się codziennie. Czasem u mnie w hotelu, częściej w mieszkaniu Darka. Było mi z nim nieźle, choć cały czas traktowałem to tylko jako sympatyczną przygodę. A Darek? Zaskoczony, że tak szybko zapomina przy mnie o Jacku, ciągle zastanawiał się, co zostanie z naszej znajomości po moim wyjeździe.

— Sześćset kilometrów, Andrzeju — mówił. — Wiesz, co to znaczy?

— To nic — przekonywałem go bez przekonania. — Przecież przyjadę jeszcze na urlop, potem ty wpadniesz do mnie. Poza tym jest przecież poczta...

Mówiłem to trochę wbrew sobie. Takie przyjaźnie na odległość — byłem pewny, że i on też to wie — nie mają szans. Trwają miesiąc, może dwa, może dłużej, ale zazwyczaj nie mają happy endu. Dlatego właśnie historię z Darkiem traktowałem początkowo jako krótkie wytchnienie, urlopową przygodę, którą miło będzie wspominać w samotne zimowe wieczory. Proste — zamiast samotnie popijać przy barze, siedziałem w towarzystwie, zamiast polować co wieczór na kogoś innego, miałem stałego kochasia — stałego na tydzień, tak przynajmniej myślałem na początku. A jednak... Darek nie był kimś na krótką metę. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że jest mi z nim dobrze, a na pewno dużo lepiej niż samemu. Darek miał coś, czego nie potrafiłem nazwać, coś, czego nie miał żaden z moich dotychczasowych przyjaciół. Może wynikało to z faktu, że był artystą, a ja dotychczas obracałem się raczej w kręgu ludzi konkretnych — techników, inżynierów, urzędników. Był taki ufny, aż za ufny jak na swój wiek i doświadczenia, które zbierał po drodze. Sprawiał wrażenie, że jestem mu niezbędny, że potrzebuje we mnie stałego oparcia. W czasach, kiedy jeszcze wierzyłem w realność stałych związków, kiedy rozpaczliwie próbowałem w nich wytrwać lub je utrzymać, było zupełnie inaczej — wtedy to ja potrzebowałem innych, a ci inni dominowali nade mną. Zawsze w takich układach byłem tym słabszym, tym, który obawia się każdego następnego dnia, bo może przynieść rozstanie. Ta moja postawa mimozy wydawała mi się wtedy naturalna i uzasadniona. Odwrotnie było w pracy — szybki awans, konieczność bezustannego podejmowania decyzji, często zmuszania pracowników do posłuszeństwa. Za to w życiu prywatnym oddawałem się zupełnie w ręce osób, które akceptowałem, które wybrałem i wyróżniłem. I choć było mi z tym dobrze, jednak odczuwałem jakiś niepokój. Może był to po prostu podświadomy bunt, może tak naprawdę nie akceptowałem tej swojej uległości? Może w tamtych układach grałem rolę, którą mi narzucono, i błędnie przyjmowałem ją za swoje własne oblicze? Wydawało mi się wtedy, że jeśli rządzę i „zdobywam” w pracy — w domu pragnę ciszy, spokoju, poczucia bezpieczeństwa wynikającego także i z tego, że ktoś inny podejmuje decyzje, bierze na siebie odpowiedzialność prawie za wszystko. Kiedy byłem naprawdę sobą? Nie wiem, pierwszy raz zacząłem o tym myśleć dopiero teraz — kiedy nagle poczułem, jak to wspaniale być oparciem dla kogoś drugiego, być dla niego wyrocznią we wszystkich codziennych sprawach, po prostu czuć się potrzebnym. Byłem dla Darka ekspertem w zakresie gotowania, mody, nawet jego ukochanej dziedziny — sztuki. Ja, dla którego sztuka zaczynała się i kończyła na szkolnych schematach, wypowiadałem się na temat jego rzeźb i choć zastrzegałem się, że nie znam się na tym, byłem uważnie wysłuchiwany.

— Bo ty masz wyczucie, którego często brakuje nawet najlepiej przygotowanym krytykom — mówił Darek.

I choć w to nie wierzyłem, słuchałem go z dużą przyjemnością.

Było mi więc z nim dobrze. Czy może to dziwić? Po kilku wpadkach założyłem świadomie, że liczy się tylko czas trwania kolejnej przygody, że jesteśmy dla siebie tylko pogotowiem seksualnym lub okazją do zabawy i odwentylowania się od różnych stresów życia codziennego. Zawsze liczył się tylko dzień dzisiejszy, jutra nie było i w naszych warunkach być nie mogło...

Tydzień minął jak z bicza strzelił. Wyjechałem, Darek rozżalony żegnał mnie na peronie. Potem przez miesiąc krążyły między nami coraz bardziej nerwowe listy. Darek czekał, nalegał i żądał. Ja... Sam nie wiem, dlaczego czułem się coraz bardziej niespokojny i podniecony. Chyba chciałem, żeby to trwało. Może nie dlatego, żebym aż tak za Darkiem tęsknił, żeby nasz związek stał się dla mnie zupełnie oczywisty. Ktoś jednak na mnie czekał, miałem jakąś perspektywę. Może nie tylko ciekawego urlopu w dość oryginalnym towarzystwie. Czy to mało? Dawno przestałem oczekiwać nawet tego. A tu wszystko zapowiadało się wspaniale. I Darek, i nawet ja chcieliśmy mieć nadzieję, że wreszcie wygraliśmy swój los.

W końcu naczelny puścił mnie na urlop. Nawet nie zastanawiałem się, co robić z wolnym czasem; wiedziałem, że w Szczecinie czeka na mnie ktoś prawie bliski. Wczesnym rankiem Darek odebrał mnie z dworca. Był malutki bukiecik fiołków wręczony ukradkiem na peronie, był uroczysty obiad, był wreszcie wypożyczony specjalnie na tę okoliczność samochód kolegi. „Wiesz, powiedziałem, że to dla mojego chłopaka i od razu wyjął kluczyki”. A potem była triumfalna runda ulicami miasta i wspaniała godzina zadomowiania się u Darka. Żeby uczcić ponowne spotkanie, wieczorem wylądowaliśmy w „Bryzie”. A potem ruszyła towarzyska karuzela. Przyjaciele Darka od razu mnie zaakceptowali. Znam doskonale ten rodzaj spontanicznej akceptacji — sam też próbowałem jak najszybciej zaprzyjaźnić się z co przystojniejszymi znajomymi moich przyjaciół. Jednak tym razem sprawiło mi to przyjemność. Wydawało się, że Darek naprawdę chce ich przekonać, że znam się na rzeźbie, i chce, żeby uwierzyli, że jestem zupełnie wyjątkowy. Starałem się więc nie psuć mu samopoczucia i dopasować się do konwencji, którą przyjął.

W lecie przez Szczecin przewalały się tłumy „koleżanek” i czasem miało się wrażenie, że Darek zna tu wszystkich — i tutejszych, i przyjezdnych. Ciągle ktoś wpadał do jego mieszkania, żeby pogadać, poplotkować o znajomych z Warszawy, Gdańska, Przemyśla. Mimo wszystko było to sympatyczne. Stwierdziłem, że przez moją krakowską ascezę dużo jednak traciłem. Od ludzi uciekaliśmy na plażę w Świnoujściu, choć i tam po pewnym czasie robiło się tłoczno; od razu rozkładali się obok nas Darkowi kumple i zaprzyjaźnieni urlopowicze. Kończyło się to zwykle ochlajem w pobliskiej knajpce i odsypianiem kaca następnego dnia. Taki urlop mi odpowiadał — wesoło, ciekawie... bez strachu, że następnego wieczoru trzeba będzie uciekać w ramiona kogoś dopiero co poznanego... na przykład w „Bryzie”. Tutaj był Darek — opiekuńczy i troskliwy. Były jednak chwile, kiedy chciałem się buntować, kiedy męczył mnie po prostu swoją uległością, oddaniem, ciepłem. Jakby chciał mnie zagłaskać na śmierć. Był jak młodziutka, dopiero co poślubiona żona wobec uwielbianego małżonka — odgadywał moje myśli, podawał wszystko jak na tacy, żebym tylko zechciał to wziąć — siebie również. Czasem mnie to męczyło, czasem warknąłem... Zamykał się wtedy w sobie, przeżywał, dopóki go nie przeprosiłem i nie ukoiłem jego bólu. To rzeczywiście może zmęczyć. I ta zupełnie idiotyczna w jego wieku ufność... Toteż lepiej czułem się wśród ludzi, gdzie nie mógł obnosić się ze swoimi maślanymi oczami, z wypisanym na twarzy „katuj, tratuj”... On naprawdę wierzył we mnie, w naszą wspólną przyszłość. To śmieszne, ale były chwile, gdy i mnie udzielała się ta jego wiara. Bo przecież też potrzebowałem tego, co mi tak szczodrze dawał. Dlatego wciąż byłem niekonsekwentny — chciałem być z nim, a były momenty, że chciałem uciekać, chciałem, żeby mnie akceptował tak bezkrytycznie i do końca, i chciałem również, żeby wreszcie na moje warknięcie odpowiedział huknięciem. Tymczasem on na okrągło odmieniał „kocham” i robił mi sceny zazdrości o każde spojrzenie czy — nie daj Bóg — uśmiech.

Do Sebastiana wybraliśmy się po kolejnej kłótni. Choć to, co stało się między nami po powrocie z plaży, trudno właściwie nazwać kłótnią. Kiedy prawie płacząc, wykrzyczał mi, że na wydmie kokietowałem jakiegoś małolata, nawrzeszczałem na niego i przez godzinę siedzieliśmy w przeciwległych kątach pokoju, bocząc się na siebie. To znaczy ja się boczyłem, a Darek milczał, bojąc się mojego kolejnego wybuchu. Wreszcie łaskawie przypomniałem, że zapraszano nas dziś na jakąś wieczorną imprezkę.

— Sebastian to niezły chłop — mówił po drodze Darek, uszczęśliwiony, że znowu panuje zgoda. — Przenosi się do warszawskiego teatru i obiecuje, że będzie nas zapraszał na ciekawsze spektakle. — Nagle stanął, poczekał, aż i ja się zatrzymam i powiedział z wahaniem: — Przecież moglibyśmy spotykać się u niego w Warszawie, to prawie równa droga od ciebie i ode mnie, prawda? Powiedz, że moglibyśmy...

Westchnąłem. Kto wie, co będzie jutro, za tydzień, a ten już martwi się o to, co będzie za miesiąc. Przytaknąłem jednak, żeby nie ryzykować nowej sceny. Darkowi to wystarczyło i do mieszkania Sebastiana wkroczył w doskonałym nastroju.

— Witaj, bohaterze! — Uścisnął w drzwiach przystojnego, potężnie zbudowanego mężczyznę. — Nie spóźniliśmy się chyba? To jest Andrzej, poznajcie się, opowiadałem mu, jaką wspaniałą robisz karierę.

— Bardzo chciałem cię poznać — przerwał mu Sebastian. — Darek nie mógł doczekać się twojego przyjazdu, dobrze, że nie schował cię tylko dla siebie. — Miał mocny, męski uścisk dłoni, budził zaufanie, był jakiś taki... solidny. Kawał chłopa, pomyślałem, wypisz wymaluj Wokulski na urlopie. — Pchajcie się dalej — mówił, odbierając od nas butelkę — poznajcie się z ludźmi. Ja pędzę do kuchni, bo przypali mi się bigos.

W pokoju było dość pełno. Goście zajmowali wszystko, co nadawało się do siedzenia, także parapety i podłogę. Kilku tańczyło w kącie w takt południowych rytmów. Witaliśmy się z jakimiś ludźmi, czasem przedstawiał mi ich Darek, czasem przedstawiali się sami. Takich jak ja, będących w tym domu po raz pierwszy jako „personne accompagne”, było bowiem więcej. Część oficjalną zakończył gospodarz, wciskając nam w ręce szklanki z drinkiem.

— Macie tu karniaka i na razie bawcie się sami, bo ja nie dam rady zajmować się wszystkimi. Czuj się jak u siebie, Andrzejku — dorzucił już Z przedpokoju i zniknął w kuchni.

Darkowski udało się znaleźć wolny fotel, ja przysiadłem na jego oparciu. Rozglądałem się, bezskutecznie usiłując dopasować do poszczególnych osób dopiero co usłyszane imiona. Zresztą jakie to ma znaczenie? Spotkaliśmy się dziś, może spotkamy się jeszcze kiedyś, ale nie sądzę, żebyśmy byli w stanie zapamiętać siebie nawzajem. Najważniejsze, że wieczór zapowiada się nieźle — jest alkohol i zakąski, niezła aparatura i dobre nagrania. Darek był szczęśliwy, czując moją bliskość. Wywrzeszczałem mu kiedyś, że nie lubię, kiedy się mnie obmacuje w miejscach publicznych, i że nie życzę sobie, żeby mnie ciągle dotykał. Teraz robił to rzadziej, ale najlepiej się czuł, mając mnie na odległość ręki. Tak więc spoczywaliśmy we wspaniałej symbiozie, kiedy nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Znalazłem: na parapecie siedział chłopak-marzenie. Brunet o śniadej cerze, typ południowca, wysoki i szczupły o dużych czarnych oczach i harmonijnych rysach twarzy. Książę z bajki, pomyślałem. Sączył drinka i nawet jak na tutejsze stosunki przyglądał mi się zbyt bezczelnie — byłem przecież z Darkiem, siedziałem prawie na jego kolanach. Ale nie mogłem udawać, że nie chcę zauważyć jego zainteresowania. Nie sposób było nie odpowiedzieć na jego sympatyczny uśmiech, przy którym pokazywał śnieżnobiałe zęby. Patrząc na jego zgrabne, wąskie, zakończone fantastycznie długimi palcami dłonie, pomyślałem, że za takie ręce ginekolog, pianista czy złodziej oddaliby połowę życia. Chłopak był wręcz nieprzyzwoicie ładny. Jak to się stało, że nie zauważyłem go wcześniej... Zawsze byłem uczulony na takich przystojniaczków. Od razu czułem się w ich towarzystwie niepewnie, wzbudzali we mnie zazdrość, poczucie niższości, a równocześnie wywoływali niepokój i jakąś dziwną agresję. Przy nich odżywał kompleks brzydkiego kaczątka, który prześladował mnie od najmłodszych lat. Wiele wysiłku kosztowało mnie nauczenie się najpierw ukrywania go, a potem życia z nim. Zmuszałem się do traktowania ich obojętnie, nieco z góry. Równocześnie za wszelką cenę starałem się odkryć w nich jakiś feler. Nieraz już przekonałem się, że tacy superprzystojni chłopcy — z pozoru niedostępni i zarozumiali — są w gruncie rzeczy zagubionymi, niepewnymi siebie istotami, tęskniącymi za silną ręką i męską dominacją, że kryją w sobie wiele kompleksów i niedoskonałości. Odkrycie którejś z nich pozwalało mi uwolnić się spod ich wpływu, przywracało mi wewnętrzny spokój, umożliwiało przebywanie w ich towarzystwie bez obezwładniającego mnie wbrew mojej woli poczucia niższości. Tak więc również i ten przystojniaczek był tutaj moim wrogiem, stanowił bliżej niesprecyzowane zagrożenie, nieokreśloną konkurencję. Mimo woli ogarnął mnie podły nastrój. Nie chciałem na niego patrzeć i nie potrafiłem się od tego powstrzymać. Brakowało tylko, żeby zauważył to Darek, i nieszczęście gotowe. A jednak... Kiedy zerkałem na niego, widziałem, wprost czułem bezczelne zaproszenie. O nie, ślicznotko, nic z tego! Sądzisz, że znowu dostaniesz to, na co masz ochotę; myślisz, że potraktuję to jak dar losu, bo wiesz, jaką masz wartość. Tylko spróbuj mnie zaczepić, a dostaniesz odprawę. Specjalnie dla niego przytuliłem się do Darka, specjalnie dla niego poszedłem z nim tańczyć i co kilka minut sprawdzałem, czy to widzi. Widział! Chyba cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku. To jest cholernie niemiłe uczucie. Niemiłe? A może jednak pochlebiało mi jego zainteresowanie? Wybrał mnie spośród wszystkich. Z kim tu przyszedł? Kto pozwala takiemu lalusiowi siedzieć samotnie tyle czasu? Kto to właściwie jest? Chyba mi go nie przedstawiono, musiało nie być go w pokoju, kiedy poznawałem się z tutejszym towarzystwem, bo ktoś taki w największym tłumie umknąć mi nie powinien — zauważyłbym go natychmiast.

Wracałem z toalety. Stał w przedpokoju i dałbym głowę, że czekał na mnie. Zza przymkniętych drzwi słychać było gwar rozmów i smętną muzykę.

— O, w końcu wolny — uśmiechnął się. — Zwiałeś mu na dłużej, czy też z własnej woli dał ci minutę wolności? Byłem pewny, że jak zwykle upiększa rzeczywistość, a tu patrz — trafił mu się całkiem fajny chłop.

— No i co? — Byłem zły na siebie, że jego komplement sprawił mi jednak przyjemność. Za wszelką cenę chciałem to ukryć i byłem gotów bronić Darka nawet wbrew sobie. — Obejrzałeś mnie już dokładnie? Darkowi tak często zdarza się mijać z prawdą, czy to tylko ty nigdy nie wierzysz w to, co mówią znajomi?

— Złościsz się? To dobrze, nie lubię ludzi obojętnych... — Przysunął się do mnie, zrobiło mi się nagle gorąco. — Darek to fajny chłop, ale on nie umie mocno żyć, nie pasujesz do niego — szepnął, pochylając się do mnie.

— Daj mi spokój! — Odsunąłem się od niego zdecydowanie, ale jednak nie wchodziłem do pokoju. — Myślisz, że...

— Nie, nie myślę, że wszystko mi wolno — dokończył za mnie z prowokującym uśmieszkiem. — Ale sądzę, że potrzebujesz czegoś więcej niż może ci dać Darek.

— Chyba za dużo wypiłeś, odwal się — powiedziałem spokojnie, choć w środku prawie już wrzałem.

Cały wieczór prześladował mnie jak zmora, cały wieczór musiałem czuć go o parę kroków, widzieć jego pewność siebie, jego zadowolenie. I przez cały wieczór musiałem wmawiać sobie, że jest mi to zupełnie obojętne. Wściekły bardziej na siebie niż na niego, ruszyłem do drzwi. Nie odsunął się i otarliśmy się o siebie. Poczułem jak przeleciał po mnie dreszcz.

Po chwili wszedł do pokoju. Pochyliłem się do Darka i niby obojętnie spytałem:

— Kto to jest? Chyba przedstawiałeś mi go, ale nie pamiętam.

— A, ten... — Darek skrzywił się. — Rzadko tu bywa, warszawiak.

— A poza tym kto? — nie ustępowałem, mimo że wyczułem już jego niechęć.

— Krzysiek. Pracuje w jakimś impresariacie czy czymś w tym stylu. Podejrzewam, że więcej czasu zajmuje mu puszczanie się z artystami niż przygotowywanie im tras koncertowych. Zdaje się, że trochę przyczynił się do kariery Sebastiana. Nie wiem, jak to zrobił, ale domyślam się. Mając taką buźkę i taki charakterek można w tym środowisku niejedno załatwić.

Dość dziwnie brzmiało to w ustach Darka. On raczej wybaczał ludziom ich słabostki, a tu zachowywał się jak prokurator. Nie trzeba było słów, z samej intonacji można było wyczuć, że Krzysztofa raczej nie lubi. Tym bardziej interesował mnie ten śliczny demonek, tym bardziej miałem ochotę dać mu jakąś nauczkę. Choć jeśli jest taki zły, jak twierdzi Darek, nic nie jest w stanie sprawić mu przykrości. Odepchnięty przy następnym „podejściu”, uzna, że robię tak, bo boję się Darka — czy o Darka, to obojętne. Dobrze wie, że nikt nie jest w stanie z niego zrezygnować, wie, bo na pewno nikt mu dotychczas nie odmówił. Taki chłopak... Odszukałem go wzrokiem; siedział jak przedtem na parapecie, machał nogami i patrzył spod wywiniętych, nieprzyzwoicie długich rzęs — oczywiście na mnie. I te jego czarne oczy! Tylko to widziałem wtedy w przedpokoju, tylko to i ten zniewalający uśmiech, który mówił więcej niż słowa.

Powoli się wyludniało, a Krzysztof ciągle siedział i patrzył. Czyżby to jego gapienie się zaczynało mi sprawiać przyjemność? Chyba nie, choć czułbym się zawiedziony, gdybym nie widział już tych jego wlepionych we mnie ślepiów.

W końcu trzeba było się zbierać. Darek już był zupełnie ugotowany, w kącie katowały się tańcem jakieś dwie ostatnie pary, a gospodarz prawie drzemał, wtulony w fotel obok nas.

W łazience przyczesałem włosy, umyłem ręce. W zasadzie byłem już gotowy do wyjścia. Pomyślałem z niechęcią, że czeka mnie jeszcze taszczenie do taksówki pijaniuteńkiego Darka. W tym momencie wszedł Krzysztof. Oparł się plecami o drzwi i sięgając na oślep do tyłu przekręcił w nich klucz. Milczałem. Myślałem, że coś powie, że przynajmniej zapyta, sam zresztą nie wiem, na co czekałem. A on milcząc, podszedł, objął mnie i zaczął całować. Byłem oszołomiony, byłem wściekły na niego za jego bezczelność i na siebie, że nie chciałem już mu się opierać, że nie protestowałem, gdy zaczął rozpinać mi spodnie.

Brałem go gwałtownie, prawie ze złością. Chciałem sprawić mu ból za to, że jest taki ładniutki, taki pewny siebie, za to, że kolejny raz potwierdził sobie, że będzie z każdym, kto mu się spodoba, za to wreszcie, że wbrew sobie robię teraz właśnie to, na co to on miał ochotę. Stał przede mną na lekko ugiętych nogach, a ja mocno zaciskałem palce na jego biodrach, to przyciągając, to odpychając go od siebie. Poddawał się biernie narzuconemu przez mnie rytmowi i przy każdym ruchu wydawał cichy jęk. Nie było w tym bólu, a raczej dalekie echo zadowolenia. Czułem, że lubi właśnie taki rodzaj seksu, że lubi czuć za sobą lub na sobie ostrego chłopa. No to idziemy na całość — pomyślałem — i wymierzyłem w wypięte na mnie pośladki kilka klapsów. Nie zaprotestował, znieruchomiał, jakby zwiotczał, opuścił niżej głowę, czekając pokornie, co będzie dalej. Wiedziałem, że teraz już zrobi wszystko, co mu każę. Lubiłem ten moment, gdy przekonywałem się, że taka laleczka, taki gładki przystojniaczek bez reszty poddaje się mojej woli, że od tej chwili to właśnie ja nad nim góruję. Odtąd jego uroda przestawała chronić go przede mną, przeciwnie, ujarzmiona, stawała się w moim ręku atutem potwierdzającym moją przewagę. Ale po to, żeby on mógł ją odczuć, a ja potwierdzić, potrzebne było właśnie to, co działo się w tej chwili. Do tego momentu każdy z nas, niepewny do końca swoich oczekiwań, musiał polegać na tym, co na co dzień stanowiło jego siłę, atut, a może tylko ochronną maskę. Chwilę trwaliśmy w bezruchu, jakby nabierając sił do drugiego etapu, etapu, który dla nas obu miał być już tylko czystą przyjemnością, nieskażoną koniecznością przekonywania siebie o czymkolwiek.

Stałem wyprężony, nieruchomy, a on oparłszy ręce o brzeg wanny, zaczął powoli to przybliżać, to oddalać się ode mnie. Robił to delikatnie, z wyczuciem i dużą wprawą.

— Szybciej — szepnąłem przez zaciśnięte zęby.

Przyspieszył, jego ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze. Rzucał się do przodu, by natychmiast z powrotem naprzeć na mnie swoimi biodrami. Gdy poczułem, że zbliża się ostatni moment, silnym uściskiem nakazałem mu bezruch, a sam kilka razy mocno naparłem na niego. Jeden po drugim przebiegły przez moje ciało dreszcze rozkoszy — czułem się, jakbym odpływał unoszony jakąś siłą. Krzyś wyprostował się. Przerzuciłem ramię na jego brzuch i przycisnąłem mocno do siebie. Wystarczyło kilka ruchów i zdławiony jęk, wilgotne ciepło między moimi palcami i delikatne skurcze próbujące wypchnąć mnie z niego upewniły mnie, że teraz jego udziałem jest to, co ja przeżywałem przed paroma chwilami. Uwolniony ode mnie i też za spokojny, odwrócił się, objął mnie i położył głowę na moim ramieniu. Teraz był zupełnie inny, jakiś... bardziej ludzki. Miałem nawet wrażenie, że potrzebował nie tyle tej rżniętki przed chwilą, ile właśnie tego krótkiego momentu, w którym próbowaliśmy dać sobie trochę ludzkiego ciepła.

— Musimy stąd zwiewać — powiedziałem po chwili. — To i tak cud, że do tej pory nikt się tutaj nie dobijał. Uciekaj pierwszy.

— Szkoda, ale trudno. — Uśmiechnął się do mnie i zaczął szukać swoich spodni.

To też lubiłem. Lubiłem patrzeć, jak chłopak naciąga spodnie, które zdjął po to, aby mi się oddać. Chciałem i teraz to zobaczyć. Gdy już wyszedł, zacząłem szybko doprowadzać się do porządku. Obejrzałem w lustrze swoją lekko zaczerwienioną twarz i pomyślałem, że każdy, a zwłaszcza Darek, odczyta z niej jak z książki całą prawdę. Darek... Spał, kiedy wychodziłem do łazienki, śpi chyba dalej, w przeciwnym przypadku już dawno zacząłby mnie szukać. Mam nadzieję, myślałem prawie ze strachem, że nikt nic nie zauważył, a Krzyś nie okaże się pleciugą. Nie chciałem, żeby Darek dowiedział się o tym. Nie, to nie był strach — czego w końcu mogłem obawiać się w wolnym kraju i w wolnym związku. Chodziło mi już tylko o Darka, z pewnością nie zasługiwał na to, żeby w tak bezczelny sposób robić z niego balona. Taka łazienkowa scena nie zdarzała mi się pierwszy raz, zdarzały mi się już bardzo różne rzeczy, nawet zmiana partnera w trakcie imprezy. Dzisiaj miałem jednak jakieś dziwne wyrzuty sumienia i nie chciałem sprawiać Darkowi przykrości. I bez tego ma ze mną krzyż pański, ciągle go przestawiam i ustawiam. Choć on to chyba lubi — inaczej dlaczego znosiłby moje towarzystwo? Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że od momentu, gdy Krzyś pojawił się w drzwiach łazienki, dopiero teraz pomyślałem o Darku — a w zasadzie tylko o konsekwencjach, jakie z tej przygody mogłyby wyniknąć.

Wszedłem do pokoju. Darek na szczęście spał, obok na fotelu drzemał nasz gospodarz. W kącie całowała się jakaś para, a na parapecie Krzysztof majtał nogami i bezczelnie puścił do mnie perskie oczko. Nie odpowiedziałem. Z trudem obudziłem Darka i poczłapaliśmy na postój taksówek. W domu położyłem go do łóżka — usnął natychmiast. I dobrze, pomyślałem, nie miałem ochoty ani na rozmowy, ani tym bardziej na nieszczere czułości. Nie miałem też ochoty spać.

Przez następne kilka dni z niepokojem oczekiwałem, czy Darek nie zacznie rozmowy na temat Krzysia. Byłem przygotowany do przedstawienia absolutnie przekonującej bajeczki, z której wynikało, że Krzysio łże, Sebastian ma zwidy, a inni goście mszczą się za moją oziębłość w stosunku do nich. Za cenę spokoju i ciszy w domu, za cenę jego spokoju, byłem gotów skłócić Darka z całym światem. Ale nic się nie działo. Darek był lepki jak lep na muchy, słodki jak przesłodzona herbata. I było spokojnie. Do dnia, kiedy pod nieobecność Darka do domu wmeldował się „na minutkę” Krzyś. Nie wiem, który z nas okazał się wtedy większą dziwką, dość, że bez jakichkolwiek wstępów rzuciliśmy się na siebie. Nie myślałem wtedy o niczym — nawet o tym, że to mieszkanie Darka i że za chwilę gospodarz może przecież wrócić do domu. Zdarzali mi się różni faceci, zdarzało mi się, że ciągnęło mnie do kogoś wbrew wszystkim i wszystkiemu, ale nie zdarzyło mi się dotąd takie szaleństwo. I to dla kogo? Przecież stu takich Krzyśków nie było wartych jednego Darka! A jednak chciałem, musiałem go mieć.

Po pół godzinie siedzieliśmy już kulturalnie w fotelach i popijali kawkę. Jeszcze przygładziłem mu rozwichrzone włosy i już moglibyśmy witać Darka informacją, że Krzysztof jest tu od minuty.

— Kiedy wracasz do domu? — spytałem niby obojętnie.

— Nie wiem dokładnie. Muszę wyskoczyć na kilka dni do znajomych, wrócę może za tydzień... Na wszelki wypadek przyszedłem się pożegnać.

— Szkoda — westchnąłem. I, niestety, mój żal był autentyczny.

— No pewnie, że szkoda, moglibyśmy jeszcze nie raz przyprawić rogi temu twojemu kochasiowi.

— Dlaczego jesteś złośliwy? — zaprotestowałem. — To, co robiliśmy, nie ma z nim nic wspólnego. Właściwie dlaczego wy się nie lubicie?

— Darek mówił, że mnie nie lubi? — zaśmiał się jakoś dziwnie.

— Nie, ale nie sądzę, żeby za tobą przepadał.

— I wzajemnie. Ale nic ci nie powiem, niech on ci wszystko wyjaśni, najlepiej w łóżku, to jest całkiem dobra scenografia do tamtej historii. Ja nic nie opowiadam, ale co mi szkodzi trochę zatruć mu życie.

— Nie rozumiem... — urwałem. Niemożliwe! Czyżby Krzysztof był aż taką świnią? Czyżby robił to ze mną tylko dlatego, że...

— Masz dość głupią minę — zaśmiał się. — Nie dorabiaj do tej przygody żadnych teorii. Po prostu podobasz mi się i... doskonale to robisz. Liczę na powtórkę, pamiętaj.

Poklepał mnie po ramieniu, cmoknął — i już go nie było. Rzuciłem się do sprzątania mieszkania. W poczuciu winy? Chcąc zatrzeć ślady? Może i dlatego, żeby nie myśleć, nie szukać odpowiedzi na to jedno pytanie, którego nikomu nie mogłem zadać. Dobrze, że Darek nie wie o niczym. Został nam jeszcze tylko tydzień. Żadnych Krzyśków, żadnych skoków w bok — postanowiłem. I byłem pewny, że w tym postanowieniu wytrwam. Chciałem w spokoju i bez żadnych wstrząsów doczekać końca urlopu.

Następnego dnia wybraliśmy się z Darkiem do Świnoujścia. Sezon się kończył, towarzystwo rozjeżdżało się już do domów i mieliśmy szansę pobyć trochę sami. Rozłożyliśmy się w grajdole, słońce prażyło, lekko zawiewał wiaterek. Nawet Darek wyjątkowo przestał być namolny i landrynkowaty — rozleniwiło go ciepło, rozmarzyły białe żagle na horyzoncie.

— Zobacz, jaki piękny jacht.

— Aha, rzeczywiście wspaniały — popatrzyłem w kierunku, który wskazywał. — Zazdroszczę im. Wszystko zależy tylko od nich, każdy dzień jest inny, każda chwila przynosi coś nowego, niepowtarzalnego. To jest dopiero wspaniałe życie... — Mówiłem to bardziej do siebie niż do Darka. Kiedyś takie żagle śniły mi się co noc; pływało się wtedy po jeziorach mazurskich, a marzyło o szerokich przestrzeniach mórz i oceanów.

— Ja też lubię podróże, ale wolę ziemię, tu czuję się bezpieczniej.

— Czy ja wiem... Na tej bezpiecznej ziemi też zdarzają się rzeczy dziwne i nieoczekiwane.

— Jednak co ziemia, to ziemia. Dużo jeździłem po świecie, ale prawie zawsze pociągiem lub samochodem. Byłeś na Zachodzie? No właśnie, sam widziałeś, że tam bez samochodu nie ma życia. Włóczyliśmy się od miasta do miasta, od klubu do klubu. Najczęściej pilotowali mnie gospodarze, a jeśli byłem sam, to przewodnik „Spartakusa” zupełnie mi wystarczał, przynajmniej na początek.

— Dlaczego nie ma w tym przewodniku naszej „Bryzy”?

— Chyba żartujesz — wzruszył ramionami — o nas tam prawie nic nie ma. Napisali tyle, ile mogli, że dworce, że hotele, to wszystko. Dzięki temu niezorientowane przyjezdne koleżanki mogą trafić wyłącznie na dziwki z pikiet. Wszystko przez ten nasz obskurantyzm i zakłamanie. Na Zachodzie podchodzi się do tego zupełnie inaczej... U nas stale trzeba się ukrywać — sam wiesz, jacy potrafią być ludzie. Zaszczucie jednego odmieńca to dla tak zwanej opinii publicznej pestka. Nie liczy się, co ten ktoś myśli, co czuje, jakim jest człowiekiem — liczy się tylko to, że jest inny, że chce żyć po swojemu. Kiedyś już z tego powodu zmieniałem pracę.

— Ale i tak jesteś w lepszej sytuacji ode mnie. Ja w Krakowie trzymam się raczej z dala od naszych. W tym mieście wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, muszę być kogoś zupełnie pewny, żeby mu zaufać. A ty masz tu nie tylko wśród swoich, ale i wśród innych przyjaciół, kumpli, którzy akceptują cię takiego, jakim jesteś.

— Właściwie nie wiem, jak to z nimi jest. — Zamyślił się chwilę. — Są wspaniali, tolerancyjni, nie muszę przed nimi niczego kryć, niczego udawać. Czasami mogę nawet pogadać na te tematy... Ale niekiedy wydaje mi się, że w ich stosunku do mnie więcej jest filantropii niż autentycznego zrozumienia i akceptacji. Choć w naszych warunkach — westchnął — to i tak bardzo dużo. A tam — machnął ręką w nieokreślonym kierunku — tam te rzeczy wyglądają zupełnie inaczej. Nikogo nie interesuje, jak żyjesz, to, co robisz z własną dupą, jest twoją prywatną sprawą i nikomu nic do tego.

— Może bierze się to stąd, że tam w ogóle mało kto interesuje się drugim człowiekiem. Każdy myśli tylko o własnym domu, własnych interesach, własnych kłopotach. To, co dotyczy innych, liczy się o tyle, o ile ma wpływ na ciebie. No cóż, inny model życia ukształtowany w innych warunkach.

— Nie sądzisz, że to lepsze od tego naszego wiecznego zakłamania? Ciągle mówimy o drugim człowieku — to ponoć on jest najważniejszy i to wokół niego wszystko się obraca. I co z tego? Ano kończy się wszystko, gdy ten tak zwany drugi człowiek uzyskuje nazwisko, imię, charakter i, nie daj Bóg, jakąś inność. Dla takiego konkretnego drugiego człowieka jest tylko jedno miejsce — getto dla nieprzystosowanych. Dla nas też. Ale dość o tym, bo wpadnę w chandrę. Chodź — zaczął zbierać rozrzucone na piasku ciuchy — idziemy na piwko.

Szliśmy przez wydmy, a on mówił dalej:

— W przyszłym roku pojedziemy do Paryża. Mam tam wspaniałych przyjaciół: stewarda z „Air France” i dziennikarza. Są razem od kilku lat; aż dusza rośnie, kiedy widzi się to ich stadło. A u nas? Owszem, zdarzają się takie małżeństwa, ale są to prawdziwe wyjątki. I tylko jeden Bóg i oczywiście oni sami wiedzą, ile ich to kosztuje i ilu wymaga wyrzeczeń.

Większość plażowiczów zaczynała popołudniowe ochlaje właśnie w „Mimozie”. Mały pawilon z kilkoma stolikami osłoniętymi od słońca kolorowymi parasolami był po prostu przedłużeniem plaży. Wpadało się tu na jednego czy drugiego, czasem zostawało do późnego popołudnia. Jedzenie było tu kiepskie, za to wybór alkoholi całkiem niezły. Dawniej panował tu tłok przez cały dzień, teraz sezon już się kończył, powoli wszystko zaczynało się wyludniać. Bez problemu znaleźliśmy wolny stolik, a kelnerka wyjątkowo szybko przyjęła od nas zamówienie.

— Dziwię ci się, Darku — nawiązałem do naszej dyskusji z plaży — że jeszcze podniecają cię te sprawy. W twoim wieku? — Uśmiechnąłem się lekko, widząc, że poczuł się urażony. — Ja o tym już nie myślę. Trzeba żyć w takich warunkach, jakie są, trzeba umieć się do nich przystosować. Na cholerę mi dodatkowe frustracje? Czy nie wystarczy, że mam problemy ze sobą, czy naprawdę muszę jeszcze cierpieć za miliony, za miliony anonimów na dodatek?

— Andrzej, byku!

Nagłe klepnięcie w plecy wprasowało mnie w krzesło. Obejrzałem się.

— Marek?! Ty tutaj? Nieprawdopodobne, własnym oczom nie wierzę! — Uścisnąłem go serdecznie. — Minęło tyle czasu, a ty nic się nie zmieniłeś.

— No popatrz, mieszkamy od siebie o osiemdziesiąt kilometrów, a spotykamy się po czterech latach na drugim końcu Polski, co za traf! Cholernie się cieszę, stęskniłem się trochę za twoim wrednym pyskiem. Dlaczego przestałeś pisać?

— Zdaje mi się, że to ty nie odpowiedziałeś na mój list... — Spojrzałem na Darka. Tak, to nie jest zbyt dobry układ, ale może Marek nie wyczuje, co jest grane.

— Poznajcie się — powiedziałem swobodnie. — To jest Marek, kumpel ze studiów, a to Dariusz, mój szczeciński przyjaciel i opiekun.

— Miło mi pana poznać — wyciągnął rękę Darek. — Myślę, że zechce pan przysiąść się do nas, zapraszam w swoim i Jędrka imieniu.

— Nie bądź taki oficjalny! — klepnąłem go w ramię. — Marek to mój najlepszy kumpel ze studiów, niejedno razem przeżyliśmy w latach trudnych, lecz wspaniałych. Żyliśmy jak bracia, a matką naszą sławetna AGH — uśmiechnąłem się do Marka.

— Jeżeli tak, to bracie mojego przyjaciela, musimy wypić brudzia.

I rozgadaliśmy się z Markiem o dawnych sprawach i wspólnych znajomych. Darek z konieczności był tylko kibicem, ale wcale nie czuł się z tym źle. Udzieliło mu się po trosze moje ożywienie i radość. Siedzielibyśmy tak do późnej nocy, gdyby nie Marek.

— Kochani! — zreflektował się nagle. — Muszę lecieć, zaraz kolacja.

— Kichaj to stołówkowe żarcie, chodź z nami, wybieramy się z Darkiem do knajpy na obiadokolację — zaproponowałem, szukając wzrokiem zgody Darka.

— Poszedłbym chętnie, ale dziś nie mogę. Mógłbym być do waszej dyspozycji po kolacji.

— Skoro Marek musi teraz wrócić do siebie, to moglibyśmy umówić się — spojrzał na zegarek — powiedzmy o siódmej przy przystani wodolotów. Zapraszam do mnie na małą wódeczkę z zagrychą. No co, jest zgoda?

— Ja akceptuję. A ty, Marku?

— Z największą ochotą.

— Tylko pamiętaj — przypomniał mu Darek przy rozstaniu — że Szczecin jest dość daleko. Na wszelki wypadek uprzedź, że nie wrócisz na noc. Jakieś łoże zawsze się znajdzie...

Dopiero w knajpie przy kolacji zacząłem analizować wydarzenia. To prawda, że spotkanie z Markiem było miłą niespodzianką. Zawsze go lubiłem, spędzaliśmy mnóstwo czasu razem — na rajdach, imprezach klubowych, nie mówiąc o dwóch wspólnych latach w akademiku. Nic się nie zmienił. Sympatyczny jak dawniej, wesoły. Przystojny. W tamtych latach ciągle latały za nim baby. Czarny, wysoki, barczysty — i te jego śmiejące się oczy, ta falowana czupryna — to wszystko przyciągało dziewczyny. Choć on raczej ich unikał. Sam zabrałbym się za niego, gdyby nie to, że bałem się — bałem się dekonspiracji, bałem się, że stracę jego przyjaźń, kiedy dowie się, kim jestem. Tym bardziej że on odrzucając awanse dziewcząt, tłumaczył to tym, że na studiach nie ma co zasłaniać sobie świata pieluchami, że swoją panią znajdzie wtedy, gdy przyjdzie na to czas. Prawdziwy chłopski syn — konsekwentny w dążeniu do celu. A może tylko uparty... Wyjechał do tych swoich Katowic i kontakt urwał się po kilku listach. O jego dalszych losach dowiadywałem się od wspólnych znajomych, którzy go czasem spotykali. I oto tu, na krańcu Polski, nagle on sam. Czyż nie powinienem się cieszyć? Toteż cieszę się. A jednak... W gruncie rzeczy to jest jednak komplikacja. Trzeba było nie zgadzać się na wspólne spotkanie, można było się z niego jakoś wyłgać. Teraz już na to za późno.

— O czym myślisz? Prawie nic nie jesz... — Darek był w znakomitym nastroju. — Może boisz się, że twój przyjaciel może opowiedziać mi coś ciekawego o tobie? A może o was, co? — uśmiechał się. — Dobrze, że nie jestem zazdrosny o przeszłość. Choć to wasze spotkanie na drugim końcu Polski jest dość podejrzane. Tak między nami, to całkiem ładny z niego chłopiec. Od razu widać, że to jeden z naszych, ja w tych sprawach mam dobro oko.

— Zwariowałeś! — Poczułem na sobie spojrzenia kilku ciekawskich. — Masz chyba nierówno pod sufitem! — ciągnąłem już ciszej. Marek nie jest taki, o niczym nie wie i mam nadzieję, że od ciebie się nie dowie. Obiecaj mi, Darku — prosiłem. — Błagam cię, żadnych aluzji, żadnych żartów, żadnych gestów.

Marek czekał na nas na przystani i popłynęliśmy razem. Byłem trochę spięty, ale Darek grał fair, nie mogłem mu nic zarzucić. Czy mogłem się czegoś obawiać? Chyba za dużo łączyło nas z Markiem w przeszłości, żeby nawet takie odkrycie mogło spowodować zerwanie znajomości. Jednak wolałem nie ryzykować. Nieraz już przekonałem się, jak mało znamy innych ludzi, jak bardzo nie potrafimy przewidywać ich reakcji. Przecież znam Marka, kiedyś przynajmniej znałem go dobrze. A teraz nie wiem: przyjąłby to obojętnie, czy może byłby zszokowany, okazałby niechęć, wstręt czy współczucie? Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, a sprawdzać nie miałem ochoty.

— Wchodźcie do środka — Darek otworzył drzwi i zapraszał szerokim gestem. — Mam trochę bałaganu, ale chyba nie będzie wam to przeszkadzać. Zresztą jak z każdym faktem obiektywnym, trzeba się z tym po prostu pogodzić.

Rozsiedliśmy się. Darek przygotowywał w kuchni napoje i jedzenie, a Marek opowiadał o swoim życiu w Katowicach.

— Od kilku lat nic się nie zmienia — kończył swoją opowieść. — Dalej pracuję na dole w kopalni. Tylko dzięki temu mam szansę zdobyć szybko mieszkanie. Na razie korzystam z dość kosztownej uprzejmości kolegi, którego oddelegowano na kilka lat do NRD. Siedzę sobie w jego mieszkaniu jak u Pana Boga za piecem i czekam na własne. Jakoś się żyje. Praca trudna, ale ciekawa. Na urlop miałem iść za miesiąc, ale u nas o wszystkim decyduje produkcja; wypchnęli mnie teraz, bo unieruchomili mój oddział. Wybierałem się na włóczęgę w Bieszczady, tymczasem ktoś zwrócił w ostatniej chwili skierowanie do Świnoujścia i... Wiesz, że nam, kawalerom, łatwo podjąć decyzję. Wylądowałem tutaj.

— Kto ląduje? — zapytał Darek, wchodząc z tacą zastawioną półmiskami i szklankami. — Zróbcie miejsce, żebym mógł to porozkładać. Kto co pije? My z Jędrkiem gin, a ty?

— Od kiedy pijesz to świństwo? — skrzywił się Marek. — Jeśli jest wybór, to wolałbym czystą.

— Jest „żyto”, przynoszę butelki i do roboty, koniec tête-à-tête.

Rozsiadł się obok mnie w fotelu. Milczał. Słuchał naszych wspomnień, zaczynających się sakramentalnym „a pamiętasz...”. Początkowo co rusz zaczepiałem o niego wzrokiem, zastanawiając się dość nerwowo, na ile można by poznać z wyglądu i zachowania Darka, że jest ciotą. A na ile z mojego? I cóż on, na miły Bóg, może widzieć ciotowskiego w Marku?! Jednak wkrótce przestałem o tym myśleć. Humor poprawiał mi się proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu.

— W Świnoujściu wydawało mi się, że jesteś jakiś taki sztywny, taki drętwak — włączył się do rozmowy Darek. — Okazuje się, że pierwsze wrażenie może być bardzo mylące. Cieszę się, że odnaleźliście się z Andrzejem i że spotykamy się u mnie.

— Ja też się cieszę, że cię poznałem. Nigdy dotąd — z uszanowaniem schylił głowę Marek — nie stykałem się z ludźmi sztuki.

— No to proponuję zdrowie gospodarza — powiedziałem, myśląc równocześnie: oj, Marku, z „takim” też jeszcze się nie stykałeś.

Wszystko szło dobrze. Żeby tylko Darek nie zaczął po kilku drinkach swoich stałych numerów — maślane oczy i teksty w stylu „miłość, tęsknota, samotność”. On to tak lubi. Diabli nadali Marka w tym cholernym Świnoujściu! Trzeba było siedzieć na tyłku w Szczecinie, od początku nie miałem ochoty na ten wypad. A swoją drogą prędzej mógłbym spodziewać się śmierci niż takiego spotkania. Co za cholerne zbiegi okoliczności... Choć gdyby nie Darek i nie ten układ — myślałem z żalem — naprawdę cieszyłbym się z kilku godzin z nim spędzonych.

— Kiedy wracasz do domu? — zapytał nieświadomy niczego Marek. — Może pojedziemy razem?

— Nic z tego. Tutaj siedzę jeszcze tydzień, ale później wybieram się w rundkę po Polsce. Raz na rok wypada odwiedzić rodzinę.

— Ja zostanę dłużej. Co prawda wczasy trwają jeszcze tydzień, ale urlop mam do końca miesiąca i już wynająłem pokój na dalszy pobyt, W takim fajnym domku z mansardą tuż obok „Hutnika”. Widok na morze i w dodatku całkiem przyzwoita cena...

Przerwał mu dzwonek do. drzwi.

— Ki diabeł?! — Darek wydawał się zaskoczony. — Nikogo nie zapraszałem. Chociaż moi koledzy to straszne chamidła, potrafią obudzić i w nocy, kiedy chce im się wódki — mówił, kierując się do drzwi.

— Któż mógł się przywlec? — myślałem zaniepokojony. Z przedpokoju dobiegały tylko niewyraźne dźwięki. Wreszcie drzwi otworzyły się i prawie wtoczył się przez nie Sebastian, w ręce trzymał butelkę żytniej. Za nim z wyrazem rezygnacji na twarzy wszedł Darek. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. No tak, pomyślałem, tylko jego tu brakowało!

— Wybacz, Andrzeju! Darka już przeprosiłem... — zachwiał się lekko. — Nie powinienem tu przychodzić, teraz, kiedy ma takiego gościa... Jestem świnią — wiem. Ale mam taką chandrę, że nie mogłem już sobie sam dać rady. Przytulcie — wyciągnął błagalnie ręce — pomóżcie człowiekowi w ciężkiej chwili... Służę tym samym w każdym momencie, kiedy tylko was przyciśnie.

— Masz jak w banku — wzruszył ramionami Darek — że kiedyś odpłacę ci pięknym za nadobne. A teraz siadaj już i nie marudź. A prawda, wy się nie znacie: to jest Marek, kolega Andrzeja z czasów studiów. Właśnie przerwałeś im barwne studenckie wspominki... A to jest, Marku, Sebastian — od pierwszego września chluba warszawskich teatrów.

— A pewnie, pokażę im, gdzie raki zimują — powiedział Sebastian, osuwając się w fotel. — Jesteście kochani, że nie wykopujecie mnie na głód, chłód i poniewierkę...

— Gorąco bije ci na mózg — jęknąłem. — Przecież jest co najmniej 25 stopni ciepła.

— Mówię o chłodzie i głodzie uczuć, na co temperatura powietrza nie ma żadnego wpływu. Natomiast ma wpływ atmosfera międzyludzka. Za atmosferę, moi drodzy! — Wypił, nie czekając na nas, a widząc, że Darek nakłada mu na talerz jedzenie, zaprotestował — Nie wysilaj się, teraz nie pomoże mi już żaden podkład, piję od rana.

— To niezbyt zdrowo — uśmiechnął się Marek. — Podobno nie należy zaczynać z rana, chyba że jest to ciąg dalszy poprzedniego wieczoru.

— Kontynuuję od przedwczoraj — westchnął Sebastian. — Pobalowaliście i poszliście sobie, a mnie na karku został, niestety, Piotrek. Wszystko przez to, że ta „jego” przyssała się do lalusia, z którym przyszedł Tadek, i cały układ się pokopał. Tadek najpierw strzelił w pysk swojego. Poszły dwa kryształy i, przykro mi, Darku — twoja rzeźba... Potem strzelił drzwiami i o mało nie rozwalił futryny, bo to przecież kawał chłopa. Piotrek został, jeszcze miał nadzieję, tym bardziej że Tadziowa po praniu zupełnie nie nadawała się do użytku. Ale tamci pocieszyli się wzajemnie i biedaczek został na lodzie. Skoro świt zaczął znowu chlać. Po południu wpadliliśmy do „Bryzy”. Szukał go, chciał jeszcze raz spróbować... Skończyło się tym, że przywlókł jakiegoś szczeniaka do mnie. Matka Piotra to cudowna kobieta, ale te jego ciągle nowe „wynalazki” wychodzą jej już bokiem. Zresztą od ostatniej kradzieży on sam boi się sprowadzać do domu dopiero co poznanych małolatów. No więc piliśmy dalej... — urwał, żeby po chwili wybuchnąć — Cholera jasna! Nie ma imprezy, żeby nie kończyła się skandalem! Czy oni naprawdę nie mogą powstrzymać tej swojej chcicy? Dla nich każda impreza to okazja do wymiany krwi, jakby nie mogli wytrzymać tych kilku godzin przy jednym... Zresztą ostrzegałem Piotrka, żeby nie brał się za tę szmatę, która zmieniała chłopaków jak modelka stroje. A ten naiwny mówił: „Tak było kiedyś, ale teraz potrzebuje kogoś na stałe, potrzebuje właśnie mnie, sam mi to powiedział”. Potrzebował — całe dwa tygodnie, dopóki nie spotkał kogoś nowego, kto dał się zerwać.

Sebastian gadał jak nakręcony. Darek, pomny naszej umowy, próbował mu początkowo przeszkodzić, powstrzymać go przed powiedzeniem czegoś, co mogłoby wywołać jakieś skojarzenia Marka, jednak nie był w stanie opanować pijackiego słowotoku. W dodatku Sebastian czuł się dziś gwiazdą wieczoru, i to przy zupełnie nowej publiczności. Zazwyczaj bawiły mnie takie opowieści — przecież to nie ja dostałem po pysku i nie moje mieszkanie demolowano, widz najlepiej bawi się na cudzy rachunek. Opowieść Sebastiana była jak lawina schodząca zboczem góry, niszczyła wszystko. Z napięciem obserwowałem Marka. Nigdy nie umiał ukrywać swoich odczuć, dawniej zawsze czytałem z niego jak z książki. Może wyczuł napięcie wiszące w powietrzu, bo słuchał nie odrywając oczu od Sebastiana. Nagle drgnął... Właśnie padły słowa „przywlókł... szczeniaka...” — spojrzał na mnie, szukając jakiegoś wyjaśnienia, i szybko uciekł wzrokiem z powrotem do Sebastiana. W jego oczach był popłoch, a może wstręt? Nie wiem, byłem spanikowany prawie tak jak on. Wszystko toczyło się bez mojego udziału, wszystko nagle się wyjaśniło i każde następne zdanie musiało tylko potwierdzać ten jedyny możliwy wniosek. Marek szybko się opanował; ktoś obcy w ogóle nie zauważyłby jego zdenerwowania, ale ja dobrze znałem ten skupiony wyraz twarzy... Chciałem go oszukać, jakoś dać mu znać, że to tylko takie żarty, taki kabaret, w którym żaden z nas tak naprawdę nie bierze udziału. Ale on już na nic nie czekał, on już wiedział. Cała ta historia byłaby może dla niego zabawna, gdyby nie to, że to ja gram w niej jedną z ról. Diabli nadali tego Sebastiana! I w ogóle diabli nadali spotkanie z Markiem, zaproszenie Darka, to jego mieszkanie traktowane przez wszystkich jak hotel, a przez wielu jak konfesjonał. Jakże potwornie musi czuć się Marek, odkrywając we mnie tak „oryginalną” cechę... Wszystko przez tę moją mimikrę, wszystko przez to, że tak bardzo nie chciałem wtedy, w Krakowie, stracić w nim przyjaciela, wiedziałem przecież, że jego solidne, chłopskie poczucie przyzwoitości nie pozwoli mu zaakceptować tej mojej odmienności. Nie ośmieliłem się dać mu odczuć, że interesowałby mnie nie tylko jako kumpel, w ogóle nie dałem niczego po sobie poznać... Było to moje jedyne oszustwo w stosunku do niego, popełnione w jego i moim interesie. Czyżby ta okupiona ogromny m wysiłkiem przyjaźń miała się teraz skończyć? Bo przecież od dziś każda rozmowa musiałaby omijać wspomnienie tego spotkania, każde imię męskie wywoływałoby pytające spojrzenie:

— On też?!

A to się narobiło! W zasadzie nie ma już co ratować, stało się coś strasznego. Te cholerne zbiegi okoliczności...

— Andrzejku... — Drgnąłem, wyrwany z zamyślenia dotknięciem dłoni Darka. Odruchowo cofnąłem rękę, sięgnąłem po papierosa. — Śpisz czy myślisz? Sebastian szuka u nas odprężenia po swoich ostatnich przeżyciach z Tadziem, twój przyjaciel wyraźnie się nudzi, a ty... Gdzie byłeś? W Krakowie? W Katowicach? Chciałbym być z tobą.

Jasne, Darek ma rację, nie ma sensu już nic ukrywać. Nawet teraz, a może zwłaszcza teraz Marek konsekwentnie unikał mojego wzorku. A przecież Darek tym gestem i tymi słowami postawił kropkę nad „i”. Kości zostały rzucone, pomyślałem wisielczo, mogę tylko liczyć na dyskrecję Marka, nie mam się już dokąd wycofać — wie wszystko. Wszystko? To znaczy co? Że jestem homoseksualistą? Że oni dwaj też są tacy? Że trafiło mu się dziwne towarzystwo? Ależ na litość boską — znam dziwniejsze! Przecież to też jest dla ludzi, a pedalstwo nie oznacza, że ludźmi nie jesteśmy. Początkowo było mi Marka żal; miał pecha, trafiając na całe to przedstawienie, lepiej byłoby, gdyby żył sobie dalej w głębokiej niewiedzy i świętej naiwności. Jednak teraz tylko mnie złości. Niech nie próbuje nas tu sądzić, niech nie robi takiej miny, jakby on jeden był tu sprawiedliwy i niewinny. Zresztą mógł wyjść, kiedy zorientował że towarzystwo mu nie odpowiada, może wyjść w każdej chwili. Niech go diabli, idę na całość.

— Przepraszam was bardzo — powiedziałem spokojnie — ale właśnie zastanawiałem się nad tym, co decyduje, że człowiek jest dobry lub zły, że rani drugich, choć wcale nie ma na to ochoty. To historyjka Sebastiana nastroiła mnie filozoficznie... Jak to się dzieje, że nie potrafimy ze sobą wytrwać nawet wtedy, kiedy jest nam ze sobą dobrze?

Pomyślałem o Krzysztofie, o tym, że przecież ja też się z nim zeszmaciłem, choć wcale się za szmatę nie uważam. Gdyby nas wtedy złapano, poszedłby może jeszcze niejeden kryształ... Sebastian mówił o „wymianie krwi” — może to wcale nie jest tak, może w ogóle trudno tu szukać czyjejś winy...

— Jest taki gruziński toast — mówiłem bardziej do Marka niż do nich — jeśli chcesz być szczęśliwy jeden dzień — napij się wina, jeśli chcesz być szczęśliwy jeden rok — ożeń się, jeśli chcesz być szczęśliwy całe życie — szukaj przyjaciół. Mówiąc wielkie słowa o miłości, nie potrafimy się ze sobą zaprzyjaźnić, to jest chyba źródło naszych klęsk. No to, chłopcy, za przyjaźń — podniosłem kieliszek — i za nasze szczęście. Niech będzie krótkie, jeśli tak zdarzy los, ale piękne. I niech w ogóle będzie.

— Pięknie to powiedziałeś. — Darek znowu pogładził moją dłoń.

Tym razem już jej nie wyrywałem i nie patrzyłem na Marka. Jeśli nie stać go na ludzkie podejście do przyjaciela, nawet do byłego przyjaciela, to nie jest nic wart. Nie wiem, jak zachowałbym się na jego miejscu, ale chyba próbowałbym jakoś zrozumieć, nie przekreślałbym tego, co było. Mógłby powiedzieć cokolwiek, coś zupełnie obojętnego, po prostu dać znać, że nie potępia, że się nie brzydzi, że może przyjaźnić się ze mną dalej — mimo wszystko. A on robił, co mógł, żeby na mnie, na nas nie patrzeć. Całą swoją uwagę skupił na tym, który mu został, na Sebastianie, który chętnie zagarniał go pod swoją opiekę. Chciałem krzyknąć: Popatrz na mnie! Czy po tym, co tu zaszło, zmieniłem się choć trochę? Jestem przecież taki sam, taki, jakiego lubiłeś, z jakim chciałeś mieszkać, uczyć się i pracować. Kiedyś akceptowałeś mnie bez reszty, kiedyś tak bardzo nie chciałeś się ze mną rozstać, że na wszelkie sposoby usiłowałeś załatwić sobie pracę w Krakowie. A dziś, z powodu jednego wieczoru, z powodu tego jednego odkrycia chcesz wszystko przekreślić? Dlaczego? Czyżby to rzeczywiście znaczyło aż tak wiele? Widziałem go kątem oka, jego wymuszone zainteresowanie kolejnymi opowieściami Sebastiana, jego skrępowanie, jego wstyd. Darek też wyczuł jego niechęć i moje napięcie. Zapalił świece, puścił nastrojową muzyczkę i przysiadł bliżej mnie.

— Chciałbym, żebyś się dobrze czuł — szeptał mi do ucha, a ja miałem wrażenie, że Marek to słyszy, że musi to słyszeć. — Chciałbym, żebyś zapomniał o troskach, o głupocie ludzi, żebyś myślał tylko o tym, że bardzo cię...

— Cicho! — przerwałem mu. — Nie budź licha. Niech będzie jak jest. Tylko dzisiaj nie wymagaj ode mnie zbyt wiele, to wszystko dzieje się tak szybko.

— Wiem, za szybko — rzucił spojrzenie na Marka. — Wiem, że głupio się czujesz, też miewałem podobne przygody i po każdej zostawał kac. Szkoda, bo myślałem, że on to zrozumie, myślałem, że on to zna...

— Nie gadaj głupot! — przerwałem, nadal chciałem chronić Marka, nadal sądziłem, że taka ochrona jest mu potrzebna. — Zagadaj do Sebastiana, zaczyna mi się nie podobać to, co robi.

— O co ci chodzi? Przecież wiesz, że jeśli ten twój mały nie zechce, to Sebastian da mu spokój. Niech sam się broni, jest dorosły, chcesz się denerwować jeszcze za niego?

Miał rację. Dlaczego mam Markowi ułatwiać życie i podejmować za niego decyzje? Udawałem, że wsłuchuję się w muzykę, przymknąłem oczy i obserwowałem ich przez rzęsy. Oto ironia losu — bawiłbym się tą scenką doskonale, gdyby to nie był Marek. Sebastian nacierał całym ciałem, przechylając się przez poręcz fotela, Marek zaś równie mocno odchylał się do tyłu, usiłując cały czas zachować spokój. Cicho rozmawiali. Choć trudno nazwać rozmową monolog Sebastiana przerywany od czasu do czasu krótkimi odpowiedziami Marka. Zrzucił z kolana dłoń Sebastiana, zmusił go do cofnięcia ręki z oparcia fotela — wszystko z przylepionym do ust uprzejmym uśmiechem. Zastanawiałem się właśnie, jak długo zamierza to jeszcze ciągnąć, kiedy, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem, zwrócił się do Darka:

— Wiesz, będę już musiał iść, za pół godziny mam pociąg do Świnoujścia.

— Zostań jeszcze — bez przekonania poprosił Darek. — Mógłbyś spać tutaj, jest wolne łóżko.

— Nie, naprawdę muszę już iść.

— Szkoda. — Darek wstał i zwrócił się do mnie: — Może odprowadzimy go na postój? O tej porze nie powinno być kłopotu z taksówkami...

— Nie — Marek stanowczo odmówił. — Nie chcę wam psuć wieczoru, dam sobie radę.

— To ja go odprowadzę. — Sebastian sięgnął po saszetkę. — Dobrze mi się u was siedzi, ale też już powinienem wracać do domu.

— Nie! — Po raz trzeci z wyczuwalną paniką w głosie zaprotestował Marek. — Ja naprawdę trafię, a wy bawcie się dalej.

— Mam już dość, bawię się od dwóch dni. Ktoś wreszcie musi posprzątać moją chałupę, a nie widzę innych chętnych poza mną. No, zbieraj się, idziemy. Zresztą możemy jeszcze wpaść na jednego w jakimś normalnym lokalu, bo ci dwaj tak zajmują się sobą, że goście czują się osamotnieni.

— Nie zauważyłem, żebyś kiedykolwiek czuł się osamotniony — powiedziałem spokojnie, myśląc z goryczą, że tym jednym zdaniem Sebastian wydał na mnie ostateczny wyrok.

— Dziękuję bardzo za gościnę. — Marek już był przy drzwiach, wyraźnie miał ochotę uciec. Nie miał natomiast ochoty uścisnąć mojej dłoni. — Muszę już lecieć, wybaczcie, ale chciałbym zdążyć na ten pociąg. Cześć. — Wyszedł, energicznie zatrzaskując za sobą drzwi.

— No to ja też lecę — Sebastian uśmiechnął się lekko. — Zdaje się, że on jeszcze nie wie, że naprawdę potrzebuje mojej opieki. Masz bardzo sympatycznego przyjaciela, Andrzejku — dodał, już wychodząc.

Zostaliśmy sami. Darek wreszcie mógł się do mnie przytulić, nacieszyć się mną bez udziału wścibskich oczu. A ja byłem tym wszystkim potwornie zmęczony. Gdyby nie ten cholerny Sebastian, wszystko potoczyłoby się inaczej, zgodnie z planem. Marek nie czułby się oszukany, a ja nie czułbym się tak... tak bardzo inny.

— O czym myślisz? — Oddech Darka łaskotał mnie w ucho. — O Marku, prawda? Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, jeszcze będzie ci wdzięczny... Sebastian lubi dziewice i potrafi z nimi postępować.

— Przecież tłumaczę ci od początku, że Marek nie jest taki. — Nie miałem już sił, żeby protestować ostrzej. — Tylko dlatego nigdy się do niego nie dobierałem, tylko dlatego prosiłem cię o dyskrecję na dzisiejszy wieczór i tylko dlatego tak mnie zdenerwował ten twój zbzikowany kumpel.

— W porządku, nie złość się — przytulił się do mnie. — Przecież grałem fair, nie możesz mieć do mnie pretensji, prawda? A to, że Sebastian tak łatwo go nie puści, to pewne. On wyczuł to, co ja, Marek jest, przepraszam, mógłby być nasz. I spróbuje to wykorzystać, nie na darmo tak się palił, żeby go odprowadzić.

Nie chciałem się już spierać, w ogóle nie chciałem myśleć o Marku. Sam nie wiem, co odpowiadałoby mi bardziej — czy to, że Marek traktowałby mnie jak wredną ciotę, czy to, żeby sam był taki. Byłby to nawet niezły numer, gdyby okazało się, że ukrywaliśmy przed sobą to samo. Ale to niemożliwe, świadczy o tym jego dzisiejsza reakcja. Gdyby coś takiego przytrafiło się mnie, gdybym to ja, będąc ciotą, odkrył to samo u starego przyjaciela, powiedziałbym: Zobacz, straciliśmy tyle czasu, mogło być jeszcze piękniej, niż było. Bo przecież mogło być piękniej — właśnie z Markiem, właśnie wtedy, w naszej akademikowej dziupli. Może teraz nie byłbym taki cyniczny, może ominęłoby mnie wiele przykrych doświadczeń, jakich od tamtych czasów nie szczędziło mi życie. Ale nie mogło tak być, bo — Marek taki nie był i nie jest!

Następnego dnia przyszedł telegram, który nieco zmodyfikował nasze plany — Darek musiał natychmiast wyjechać na dwa dni. Był zrozpaczony.

— No muszę, Jędruś, muszę! Mama chora, nie mogę jej zostawić samej, muszę się pokazać choć na chwilę. Potrzebuje mnie, rozumiesz? A na razie nie mogę cię do niej zabrać... Na pewno chciałaby cię poznać, tyle jej już o tobie mówiłem... Ale kiedy jest chora, nie mogę sprawić jej kłopotu dodatkowym gościem, wybacz.

Spakował się w pół godziny, przekazując równocześnie dziesiątki zakazów, próśb oraz żądań, i... wyjechał. Poszedłem więc do „Bryzy” — tylko po to, żeby być może spotkać Sebastiana, żeby dowiedzieć się... Sam już nie wiedziałem czego. Jak zwykle rozsiadłem się na barowym stołku, po chwili już miałem towarzystwo Darkowych przyjaciół i każdemu musiałem tłumaczyć, dlaczego jestem dziś sam. „Nie na długo wypuścił cię spod kurateli — śmiał się jeden z nich — masz dla siebie tylko jedną noc. Ja nie dałbym ci nawet tyle wolnego”. Sebastiana nie było. O dziesiątej nieco rozczarowany wróciłem do domu, o jedenastej położyłem się do łóżka, o dwunastej do drzwi zadzwonił Krzysztof.

— Dowiedziałem się właśnie, że jesteś wolny, i postanowiłem sprawdzić, czy mnie jeszcze pamiętasz — uśmiechnął się od drzwi.

— Ale... — zająknąłem się. Nie, pomyślałem, nie powinniśmy tego robić. Darka nie ma, ale może się jakoś dowiedzieć. Nie chcę, żeby się dowiedział! Nie wolno mi tego robić. I zupełnie wbrew sobie powiedziałem — Cieszę się, że cię widzę. Mówiłeś przecież, że wyjeżdżasz na kilka dni, nie spodziewałem się ciebie...

— Ja