Droga do Tarvisio - Grzegorz Kozera - ebook + książka

Droga do Tarvisio ebook

Grzegorz Kozera

4,5

Opis

 

Droga do Tarvisio to powieść drogi, tyle że nie w amerykańskim, ale w polskim stylu.

W życiu nie można być niczego pewnym – pokazuje przypadek bohatera Drogi do Tarvisio. To ironiczna, a zarazem gorzka opowieść o Polaku, który w kwietniu 2011 roku odbywa podróż do Pragi, Wiednia i Włoch. W czasie samotnej wyprawy bohater spotyka obcokrajowców i rodaków, choć nie zawsze są to sympatyczne spotkania i „przygody”. Przede wszystkim jednak zmaga się z własnymi kompleksami, fobiami, przesądami – politycznymi, narodowościowymi, religijnymi. Poza tym, na przekór wszystkiemu, liczy, że odzyska ukochaną kobietę, która została w kraju.

 

"Książka mocno niepoprawna politycznie, dobrze napisana, pełna humoru, zmusza do refleksji".

Piotr Adamczyk, publicysta

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Grzegorz Kozera

Copyright © by Wydawnictwo Dobra Literatura, 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja i korekta: Beata Łukiańczyk

Skład graficzny i projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie Autora:Rafał Sabat

ISBN: 978-83-935437-6-2

Wydawnictwo Dobra Literatura

[email protected]

www.dobraliteratura.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Raz po raz widzę po sobie, że kiedy do głębi ogarnia mnie ten nieubłagany nastrój, biorę ni mniej, ni więcej tylko wszystkich możliwych ludzi, po prostu jednego po drugim, i rozkładam ich w swojej głowie na czynniki pierwsze, wyrzynam w pień, wszystko w nich gruchoczę, by ocalić siebie, a ich pozbawić wszelkich pozytywnych cech i wreszcie znowu móc odetchnąć.

Thomas Bernhardt

KRAKÓW

Miało być inaczej.

To znaczy ja w swej naiwności wyobrażałem sobie, że wszystko będzie wyglądać inaczej. Jednak pierwsze symptomy pojawiły się mniej więcej przed miesiącem, więc to, co się stało, było do przewidzenia i gdybym tylko chciał, powinienem to przewidzieć. Kiedy przyszedłem do ciebie, powiedziałaś, zanim zdążyłem zdjąć kurtkę, że widzimy się po raz ostatni, choć oczywiście możemy pozostać przyjaciółmi, ale tak naprawdę to koniec. Nieodwołalnie, powtórzyłaś dobitnie kilka razy, żeby rozwiać wątpliwości, jakie pojawiły się na mej twarzy. Porozmawiajmy, zaproponowałem niepewnie po chwili, lecz nie chciałaś. Za późno, mój drogi, za późno, nie wykorzystałeś szansy, którą ci nieraz dawałam. Ten twój sarkazm, pomyślałem. Jaka szansa, do cholery? Oddałaś mi moje klucze, a ja niechętnie zwróciłem ci te do twojego mieszkania. Mogłem wprawdzie skłamać, że nie mam ich przy sobie, lecz przecież niewiele by to zmieniło. Fred, twój jamnik, pomachał mi ogonem, przekonany, że wkrótce wrócę, przyzwyczaił się, że wychodzę i następnego dnia wracam. I już. Gdybym przyglądał się temu z boku, pomyślałbym, że to scena z kiepskiego serialu, do którego zostałem zaangażowany wbrew sobie. Po schodach zszedłem, jakby ktoś przywiązał mi do pleców worek ziemniaków, a nogi naszprycował pavulonem.

Bolało, bardzo bolało. Nie tak miało być.

Kobiety! W moim życiu były zwykle powtarzającymi się epizodami, raz krótszymi, raz dłuższymi, i wyznawałem zasadę, żeby nie wiązać się z nimi emocjonalnie, od czasu małżeństwa z Gabrielą, które po półtora roku zakończyło się radosnym dla mnie i dla niej rozwodem. Ten związek był moją największą pomyłką życiową, którą najchętniej wyparłbym z pamięci i wymazał papierem ściernym z życiorysu. A przecież powinienem mówić o szczęściu, że skończył się tak szybko, uniknąłem losu wielu mężczyzn, którzy przez lata, zwykle do śmierci, tkwią w nieudanych, jałowych i beznadziejnych małżeństwach. Kolejnych kobiet nie zostawiałem, nie chcąc łamać im serc, to one mnie rzucały, tak było mi wygodniej, łagodziło to również moje wyrzuty sumienia, które znowu nie zdarzały się często. Uchodziłem za cynika, za którego absolutnie się nie uważałem, ale taką powierzchownością emanującą zimną złośliwością obdarzyła mnie natura, na co wpływu nie miałem. Dokładniej wyjaśniły mi to kolejne partnerki, moje spojrzenia, jak mówiły, były inteligentne, lecz zarazem chłodne, a na ustach błąkał się ironiczny półuśmiech, jakbym drwił z rozmówcy, a zwłaszcza z rozmówczyni, również wtedy, gdy mnie wydawało się, że uśmiecham się szczerze i z dobrocią, chociaż podobno przy bliższym poznaniu zyskiwałem. Ja prędzej bym powiedział o sobie, że jestem egocentrykiem, który za wszelką cenę stara się stłumić swoje egotyczne skłonności, nie ujawniać ich, co często kosztowało mnie wiele wysiłku, lecz chyba robiłem to z niezłym skutkiem, gdyż nikt nigdy nie zarzucił mi samolubstwa ani jego cech pochodnych. Nawet moja była małżonka, specjalistka od fochów z byle drobiazgu, która najchętniej obwiniłaby mnie o wszystkie grzechy świata, nawet ona mi tego nie wypominała, ale może dlatego, że nie znała takich pojęć, jak egotyzm czy egocentryzm i jedyne, na co potrafiła się zdobyć, to nazwać mnie egoistą. Na szczęście dla mnie, a i dla niej zapewne też, wkrótce po naszym rozwodzie znów wyszła za mąż, za swojego pierwszego chłopaka, z którym jako piętnastolatka straciła dziewictwo podczas szkolnej wycieczki, czym mi się pochwaliła niedługo po tym, jak się poznaliśmy. Już wówczas w mej mózgownicy powinna się zaświecić lampka ostrzegawcza, że nie jest to partia dla mnie, zresztą być może tak było, zaświeciła się, lecz natychmiast ją wyłączyłem, ponieważ dwudziestoletnia wówczas Gabrysia wydawała mi się najpiękniejszą dziewczyną na świecie, tylko dlatego że chętnie rozkładała przede mną swe długie nogi. Od siedmiu lat mieszkała ze swoją pierwszą miłością w Londynie, gdzie otworzyła salon fryzjerski, tak, moja eksżona była z zawodu fryzjerką, a przedstawiała się jako stylistka fryzur, gdyż dzisiaj nie ma już fryzjerek, krawców i komiwojażerów, więc nie utrzymywałem z nią żadnych kontaktów. Nie wiem zresztą, o czym mielibyśmy rozmawiać, nasze światy były krańcowo różne, co zauważyłem dopiero po ślubie, gdy pewnego dnia stwierdziła, że od książek można zgłupieć. Wcześniejsze erotyczne zaślepienie nie pozwoliło mi dostrzec dzielącej nas przepaści intelektualnej, tylko będąc młodym i głupim mogłem związać się z dziewczyną, która w miejscu mózgu miała pukle – złociste, blond albo czarne, w zależności od tego, jaki kolor jej się akurat podobał. Po latach wiedziałem, że jej jedyną zaletą były zarobki, już wówczas znacznie przewyższające moje wynagrodzenie.

Ty, Mat, oczywiście nie byłaś pierwszą, która postanowiła mnie zostawić, ale też nie rzucałaś mnie po raz pierwszy. Po dziesiątym naszym rozstaniu, a do wszystkich dochodziło z twojej inicjatywy, przestałem liczyć.

O ile jednak porzucenia przez inne kobiety przyjmowałem z obojętnością czy z trudno skrywanym zadowoleniem, rozstania z tobą, ku własnemu zdziwieniu, znosiłem dużo gorzej. Pierwszy raz w życiu walczyłem, a przynajmniej próbowałem walczyć o kobietę. Prośby, namowy, nawet błagania i zaklęcia, bo do tego się zniżałem, sprawiały, że wracałaś, za każdym następnym razem z coraz większymi oporami. Ale teraz, gdy zamknęłaś drzwi za moimi plecami, zrozumiałem, że to rzeczywiście koniec. Dla mnie – żałosny koniec. W twoich oczach pojawiła się zawziętość, jakiej dotychczas nie widziałem, było też rozczarowanie. Punkt krytyczny został przekroczony, znałem cię jak nikt inny, tak mi się przynajmniej w mej zarozumiałości wydawało.

Byłem w szoku, całkowity paraliż, no, prawie całkowity, bo w końcu ruszać się mogłem, bardziej chodziło o odrętwienie psychiczne, czyli mówiąc górnolotnie – paraliż duszy. Mimo to, a może właśnie dlatego, żeby odzyskać wewnętrzną równowagę i pozbierać się po zadanym przez ciebie ciosie, och, naprawdę nie było w tym określeniu przesady, to był dla mnie cios, postanowiłem, że jednak pojadę. Pojadę do Pragi i Wiednia, miast, o których śniłem od dawna, szczególnie o Pradze, do której do tej pory było mi nie po drodze, a przecież leżała całkiem niedaleko.

Mieliśmy tam jechać razem, żeby uczcić nasze pięciolecie. Wcześniej, jeśli gdzieś się wypuszczaliśmy we dwoje, to najwyżej na weekend do Zakopanego albo Kazimierza, byłaby więc to pierwsza nasza zagraniczna podróż. Wszystko starannie zaplanowałem. Dwa dni w Pradze, dwa w Wiedniu, przy czym do Wiednia dojeżdżalibyśmy z Pohorelic między Brnem a Mikulovem albo z samego Mikulova, gdyż obliczyłem, że tak będzie taniej. Jeżdżąc z Czech do Wiednia, zaoszczędzimy na może i wygodnych, lecz zarazem drogich austriackich hotelach. Wydębiłem od szefa tydzień urlopu, a nie było to łatwe. Zgodził się niechętnie, po wielu moich prośbach, nie uznawał urlopów i zwolnień lekarskich. Podwyżek też nie uznawał. Stosował sprawdzoną metodę, by uzasadnić nieprzyznanie podwyżki: dokładał roboty i czekał, ile się da, na pierwsze potknięcie, o co przy nadmiarze obowiązków nie było trudno. Kiedy więc do niego przyszedłem, powiedział, nerwowo sapiąc, wiesz przecież, że mamy dużo zleceń, a ty mi z urlopem wyskakujesz. Tydzień i ani dnia dłużej, wydusił wreszcie. Ani dnia! Tylko że ja od trzech lat nie miałem wolnego, bez podwyżki zapieprzałem od rana do wieczora, także w niedziele i święta, wymyślając hasła reklamowe, teksty na ulotki i do gazetek ofertowych, pisząc informacje na firmowe blogi i robiąc korektę cudzych wypocin. Przygotowywałem spoty zachęcające do kupienia flaków w rosole, choć sam puściłbym pawia, gdybym miał to świństwo wziąć do ust, flaki były dla mnie najgorszą potrawą świata. Dlatego urlop należał mi się jak psu spacer, należał moralnie, ponieważ prawo pracy mnie nie chroniło, nie byłem na etacie, tylko prowadziłem jednoosobową działalność gospodarczą, jak wszyscy w naszej agencji, poza stażystami przysłanymi przez urząd pracy.

Cieszyłem się na ten wspólny wyjazd. Że zobaczę Pragę, w której nigdy nie byłem. Że w Wiedniu pójdziemy do może najwspanialszego na świecie Muzeum Historii Sztuki, którego progu nigdy wcześniej nie przekroczyłem, choć byłem w Luwrze, Uffizi, Muzeum Watykańskim, a przez tydzień, chodząc w Londynie po National Gallery, British Museum i Tate Gallery, zdarłem buty. Ale Wiedeń to jeszcze co innego, jest tam najlepsza galeria siedemnasto – i osiemnastowiecznego malarstwa, ja przynajmniej tak uważałem, nawet jednego Vermeera mają. Cieszyłem się, że oderwę się od roboty, od której zaczynałem świrować. Nie trzeba jechać na koniec świata, na żadne Hawaje czy Karaiby, żeby zaznać przyjemności. Same plusy. Ty, Mat, też wyglądałaś na zadowoloną, twoje zainteresowania znacząco przewyższały horyzonty specjalistek od układania fryzur lub innych pieprzonych wizażystek i w dużej mierze pokrywały się z moimi. Jednak teraz pojawił się minus. Praga jest piękna, Wiedeń jest piękny, ale, kurwa, co to za piękno bez ciebie?! Jak się nim samemu delektować? Nie myśl o niej, spróbuj zapomnieć, powiedziałem sobie. Jedź, skoro masz jechać, nie zastanawiaj się, wyjazd dobrze ci zrobi, przekonywałem samego siebie, pozwiedzasz, wyłączysz się, odpoczniesz od niej, ona odpocznie od ciebie i kto wie, czy nie zmieni zdania. Chciałem, żeby tak się stało, a jednocześnie przecież w to nie wierzyłem.

Wieczorem zadzwoniłem do ciebie, nie odebrałaś, a potem, gdy znów próbowałem, wyłączyłaś telefon. Mimo to wysłałem SMS: Jedź ze mną. Odpowiedź przyszła po północy i brzmiała: NIE. Te trzy duże litery mówiły jeszcze: chciałeś samotności, to ją masz.

You can't always get what you want – jak śpiewają Rolling Stonesi. Ta piosenka często poprawiała mi humor, ale nie tym razem.

To było irracjonalne myślenie, lecz ciągle miałem nadzieję, że zmienisz zdanie.

W nocy wielokrotnie budziłem się i zasypiałem, wstałem więc niewyspany, a poranna kawa pomogła tylko i aż tyle, że mogłem ubrać się i zejść do samochodu. Wyruszyłem po ósmej trasą na Kraków, według moich wyliczeń na podstawie mapy Google'a powinienem być w Pradze mniej więcej za dziewięć godzin. Pożyczona nawigacja, którą miałem w aucie, wskazywała podobny czas przyjazdu. Nasłuchiwałem sygnału komórki, licząc, że się odezwiesz. Nadaremno.

Laptop został na stole w pokoju, nie zamierzałem w najbliższych dniach odbierać e-mali ani szukać czegokolwiek w sieci, odpoczynek od pracy był mi niezbędny. Wziąłem to, co było pod ręką, pamiętając przede wszystkim o papierosach i lekach. Kiedy jest się grubo po czterdziestce i dotychczas nie rzuciło palenia, dłuższa wyprawa bez odpowiedniego zapasu papierosów to ryzyko zawału, choć każdy lekarz by mnie za te słowa zrugał. Podobnie jest z lekarstwami, najlepiej mieć przy sobie całą aptekę na wszelkie możliwe do przewidzenia dolegliwości. Przedwcześnie osiągnąłem wiek, w którym jeśli człowieka nic nie boli, znaczy, że nie żyje. Zwykle dzieje się tak po pięćdziesiątce, mnie dopadło po czterdziestce, co w dużej mierze było efektem niesportowego trybu życia, jaki prowadziłem w młodości: imprezy, alkohol, dziewczynki i tak dalej. Wiedziałaś o tym wszystkim, Mat, nigdy nie ukrywałem tego przed tobą. Ostatnimi laty dla odmiany prowadziłem siedzący tryb życia, kilkanaście godzin dziennie spędzałem przed komputerem, weekendy przeznaczałem na odsypianie zaległości z tygodnia, a jeśli na co dzień gdzieś poruszałem się na własnych nogach, to nie dalej niż kilkadziesiąt metrów na parking po samochód. Żadnego sportu, z wyjątkiem seksu z tobą, Mat. Zabrałem środki przeciwbólowe na zęby i głowę, rozluźniające i przeciwzapalne na dyskopatię, lek na prostatę, do tego aspirynę na przeziębienie, magnez na łapiące mnie niespodziewanie skurcze nóg, krople żołądkowe, węgiel oraz maść na hemoroidy. To jedynie część lekarstw, które kupiłabyś z myślą o mnie, a gdybyśmy jechali razem, byłoby tego jeszcze więcej, tylko ty wiedziałaś, z jakimi dolegliwościami zmagam się na co dzień, tylko ty znałaś stan mojego uzębienia, mimo częstych wizyt u dentysty szybko zmieniającego się w ruinę. Gdybyśmy jechali razem, wszystkiego byłoby więcej, a najwięcej jedzenia, żebyśmy, broń Boże, nie odczuli głodu w trakcie podróży. Czasami troszczyłaś się o mnie jak o małe dziecko. Gdy wysuwał się mi dysk i nie mogłem się ruszać, zostawałaś u mnie na noc, pomagałaś dojść do łazienki, delikatnie smarowałaś moje lędźwie ketonalem albo voltarenem, kiedy te lecznicze żele jeszcze mi pomagały, byłaś moją siostrą miłosierdzia, wsparciem psychicznym i fizycznym. Kurowałaś mnie w czasie przeziębienia, umiałaś nawet postawić bańki, a gdy pod pachą urósł mi wrzód wielkości dorodnej śliwki, dwa razy dziennie zmieniałaś mi opatrunki, przemywałaś rivanolem i nie brzydziłaś się, gdy pękł i wyglądał wyjątkowo paskudnie. Żadna kobieta wcześniej nie okazała mi tyle troskliwości, co ty.

I właśnie cię straciłem, niech to jasny szlag trafi.

Mój jedyny prawdziwy przyjaciel nie żył od siedmiu lat, zmarł na raka trzustki, a uściślając, został poddany eutanazji. Przez kilkanaście dni żywiony był za pomocą kroplówek, ponieważ nie chciał jeść, aż lekarz w końcu zadecydował, że najlepiej skrócić mu męki. Axel był labradorem i gdy weterynarz robił mu ostatni zastrzyk, patrzył na mnie z ufnością swymi czarnymi ślepiami, z których uchodziło życie. Głaskałem go i płakałem. Kiedy zasnął, weterynarz, starszy już człowiek, powiedział, że zajmie się wszystkim. Dla niego było to normalne, ale przez chwilę poczułem do niego wdzięczność, że był gotów wyręczyć mnie w tym przykrym obowiązku. Zapłaciłem za wizytę, bo wszystko ma swoją cenę, psia śmierć z kremacją także, i wyszedłem. Mogłem skorzystać z usług grabarza zwierząt, był taki na moim osiedlu, za sto złotych wywoził uśpione lub padnięte psy i koty do lasu na obrzeżach miasta i zakopywał, lecz nie chciałem wszystkiego bardziej komplikować. Po raz pierwszy przekonałem się, że po stracie zwierzęcia można szlochać tak samo, albo bardziej, jak po odejściu bliskiego człowieka, co być może dowodziło mej płytkiej uczuciowości. Tak czy inaczej, żywi mają gorzej, ponieważ zostają ze swoim bólem. Ryczałem całą noc, przed nikim nie musiałem udawać twardziela, a rano wiedziałem już, że nigdy więcej nie zaopiekuję się psem ani kotem. Do ludzi tym bardziej mnie nie ciągnęło, tamtego dnia wybrałem całkowitą bezdomność egzystencjalną, która jest możliwa, gdy człowiek zrezygnuje z miłości.

I wytrwałem w tym wyborze, do czasu aż spotkałem ciebie, Mat, związek z tobą zachwiał stabilnym światem, który w sobie i wokół siebie stworzyłem, i stałem się jak sosna rozdarta, o której smęcił Żeromski.

W Krakowie ugrzęzłem w korku, samochody wlokły się niemiłosiernie i nie sposób było odgadnąć, czy z powodu remontu drogi, czy wypadku, chociaż powód spowolnienia ruchu nie miał większego znaczenia. W oczy kierowców rzucał się duży napis na ścianie czteropiętrowego bloku: WISŁA KURWA. Parę ulic dalej na jednej z kamienic inna kibicowska ręka wypisała czerwonym sprayem równie przyjazne i serdeczne CRACOVIA TY KURWO. Wypogodziło się, termometr w samochodzie wskazywał piętnaście stopni, po długiej zimie nareszcie przyszła wiosna. Jeszcze przed zjazdem na autostradę zatrzymałem się na stacji benzynowej, miałem nadzieję, że korek się wkrótce rozładuje. Zatankowałem do pełna. Oparty o peugeota popijałem kawę z tekturowego kubka, gdy zobaczyłem, że wzdłuż ulicy zaczynają się zbierać ludzie i z każdą sekundą jest ich więcej. Wyglądało to, jakby czekali na przejazd ważnej osoby, być może kardynała albo kolarskiego peletonu. Najpierw jednak przejechały dwa radiowozy z migającymi na niebiesko kogutami, po nich karetka i policjanci na motocyklach. Zaciekawiony podszedłem bliżej, lecz o dobre miejsce obserwacyjne było już trudno, musiałem się przepychać, żeby lepiej widzieć, ale niewiele zobaczyłem, poza ludźmi czekającymi po przeciwnej stronie diabli wiedzieli na kogo. Idą, idą, nagle przez tłum przebiegł szmer, w którym wyczuwało się napięcie. Kto idzie? zapytałem starszą kobietę stojącą po mojej lewej ręce. Spojrzała na mnie z wyrzutem, że tego nie wiem. Wojsko idzie, nasze polskie wojsko, powiedziała z przejęciem i ze smutkiem dodała, na śmierć chłopcy idą, na śmierć. Jej oczy się zaszkliły. Niczego nie zrozumiałem, na śmierć? teraz i tutaj? w Krakowie? To ich ostatnia droga, oni zginą w Katyniu, rocznica jest przecież, wyjaśniła starsza kobieta, dając mi do zrozumienia, żebym się wreszcie zamknął, gdyż chwila jest podniosła. Tłum się uciszył, wszyscy wpatrywali się w mężczyzn w długich zielonych płaszczach i w rogatywkach, w każdym szeregu szło ich po czterech, a szeregów było kilkanaście. Kolumnę po bokach pilnowali młodzi strażnicy, speszeni, że właśnie im taka niewdzięczna rola przypadła (możliwe, że wcześniej losowali, kto kim będzie), a po tych od razu widać było, że to Ruscy, byli uzbrojeni i mieli dziwne spiczaste czapki z czerwoną gwiazdą pośrodku. Nie wzbudzali sympatii u obserwujących przemarsz, niektórzy syczeli do nich, że są mordercami, bolszewikami, stalinowcami i najgorszą swołoczą, a to peszyło ich jeszcze bardziej. Za to na twarzach naszych polskich żołnierzy, teraz w niewoli, malowały się skupienie i powaga, duma się malowała, tak samo jak na obliczach widzów. Ktoś zaintonował polski hymn, reszta podchwyciła, w górę poszły biało-czerwone chorągiewki, w dłoniach stojących pojawiły się małe krzyże i zapalone znicze. Jeszcze Polska nie zginęła, śpiewali ludzie, póki my żyjemy, jakiś kilkuletni chłopczyk zaczął płakać, matka próbowała go uspokoić, ale nikt na nich nie zwracał uwagi, żołnierze szli może jeszcze ze sto metrów, aż doszli do skrzyżowania ze światłami i tam się zatrzymali, to zdaje się był ich Katyń. Ruscy strażnicy zapalili po papierosie, z ulgą, że mają marsz za sobą i nikt już na nich nie pluje i im nie złorzeczy, jeden z naszych wyciągnął z raportówki piwo w puszce, inni sięgnęli po kanapki. Proszę państwa, proszę się nie rozchodzić! oznajmił nieujawniający się dotychczas mocny głos z megafonu, za chwilę przejdą partyzanci z AK, a po nich powstańcy styczniowi i rycerze spod Grunwaldu w zbrojach i kolczugach, prosimy o pozostanie na miejscu do końca uroczystości. A potem wszyscy udamy się na Wawel złożyć wieńce! Pomyślałem, że pora na mnie, chromolić korki, trzeba uciekać przed rycerzami.

Nie wiedziałem, dlaczego pozwoliłem im wsiąść do samochodu, nigdy nie zabierałem przygodnych pasażerów, którzy stoją przy drodze i machają, żeby się zatrzymać. Może znudziła mi się samotna jazda? Złapałem się na tym, że prawą ręką dotykam pustego fotela, na którym ty zwykle siedziałaś, Mat, jakbym chciał dotknąć twojej dłoni, uda lub ramienia. I że za każdym razem, kiedy sobie coś pomyślałem, to jakbym mówił do ciebie. Może więc potrzebowałem do kogoś naprawdę się odezwać? A może moją uwagę przykuł smutek, który mieli wypisany na zmęczonych twarzach i zrobiło mi się ich żal, tak jak żal było mi samego siebie? Zobaczyłem ich na wysokości Czechowic-Dziedzic, które rzecz jasna mogły mi się kojarzyć przede wszystkim z przemysłem zapałczanym. Byli w trudnym do określenia wieku, on i ona, równie dobrze mogli być po trzydziestce, co przed pięćdziesiątką, ale raczej to drugie. Zapytali, a właściwie on zapytał, czy jadę przez Bielsko-Białą, chcieli się tam dostać. Usiedli z tyłu. Wyłączyłem radio, od rana na okrągło mówiono w nim o rocznicy, jakby na świecie nic innego się nie działo, a wolałem nie prowokować ich do rozmowy na polityczne tematy, nie miałem pojęcia, czyją stronę trzymali, raczej należeliśmy do różnych elektoratów, a ja nie miałem najmniejszej ochoty na dyskusje o polityce. Oni jednak w ogóle się nie odzywali, ani do siebie, ani do mnie i najwyraźniej nie byli zainteresowani jakąkolwiek rozmową, w lusterku widziałem, że patrzą przez szybę na mijane domy i drzewa, jakby wypatrywali czegoś lepszego dla siebie, i nic innego ich nie obchodzi. Podróżowali razem, lecz przecież osobno. Duży ruch na drodze, zagadnąłem, żeby cokolwiek powiedzieć, tutaj tak zawsze, z Katowic i do Katowic wszyscy jadą, odparł mężczyzna, kobieta nie zareagowała. Poczułem smród niepranych i przepoconych skarpet, pewnie od niego tak śmierdziało, przełączyłem wentylator z jedynki na dwójkę i przyspieszyłem, żeby jak najszybciej dotrzeć do Bielska. Piętnaście minut później, przed wjazdem do miasta, mężczyzna poprosił, żebym zatrzymał samochód. Z ulgą zjechałem na pobocze. Dał mi dziesięć złotych jako zapłatę za podwiezienie i wysiadł, a za nim kobieta, która przed opuszczeniem auta odezwała się po raz pierwszy i ostatni. Pan też ucieka? spytała, ale zaskoczony nie zdążyłem odpowiedzieć, i tak nie wiedziałem co, zresztą zapytała w taki sposób, jakby nie oczekiwała tego ode mnie. Odwróciłem głowę w jej stronę, lecz drzwi już trzasnęły, widziałem ich potem przez szybę, jeszcze bardziej szarych i zmęczonych, jak idą nie w kierunku miasta, lecz jednorodzinnych domów. Ruszyłem i od razu otworzyłem okno, żeby przegonić z samochodu przykry zapach.

FRÝDEK-MÍSTEK

Minęło pięć godzin, a ja nadal