Cyber - Maciej Janusz Różalski - ebook

Opis

Wielka korporacja, śledztwo w sprawie śmierci jednego z jej pracowników, cyberpunk, gangi, wojna w globalnej sieci, tajny program badawczy stojący u źródła wszystkiego to tło dla wojny o przetrwanie na szczytach korporacyjnej władzy, problemów nietypowego śledczego, cyfraka uciekającego przed gangiem i polującą na niego korporacją. Kilka pozornie nie związanych ze sobą wątków prowadzi do jednego końca. Powieść łącząca w sobie cyberpunk, kryminał i thriller w świecie niedalekiej przyszłości, niejasnych powiązań, nacisków, gdzie sojusznik może być wrogiem a wróg sojusznikiem, ale na pewno każdy gra wyłącznie na siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




©2013 Copyright by Maciej Janusz Różalski

Projekt okładki Maciej Janusz Różalski

ISBN 978-83-935921-8-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Kornelii

za to, że jest wśród nas

Rozdział pierwszy

Wirtualne wyobrażenie Thomasa Jakielskiego unosiło się w cybernetycznej wizualizacji sieci. Patrzył na wirtualną reprezentację miejskich systemów. Układ Hersta-Bosha przekładał dane z sieci na zrozumiałe dla mózgu Thomasa bodźce. Każdy, nawet najmniejszy system jawił się jako zawieszona w nicości gwiazda, tym większa i jaśniejsza, im większy i silniejszy był z niej i do niej transfer danych. Gigantycznych gwiazd, jawiących się niczym supernowe, było tylko kilka i każda z nich reprezentowała korporację, systemy rządowe, lub wojsko. Reszta to drobnica indywidualnych użytkowników i pomniejszych systemów niewielkich firm. Tu i ówdzie jawiły się nieco większe reprezentujące serwisy informacyjne, uczelnie, inne, których nie potrafił nazwać, pomiędzy którymi przemykali podobni jemu cyfracy, punkty światła odwiedzające, niczym komety, większe gwiazdy.

Lubił tak wisieć nad projekcją sieci przed rozpoczęciem pracy. Czuł się dzięki temu niczym superman, albo anioł. Wydawało mu się, że widząc cały, lokalny segment sieci, ma nad nim władzę i pełną kontrolę. Potrzebował tego, by uderzyć i wykonać zadanie. To był jego sposób na pewność siebie i naładowanie baterii. Patrzył na uniwersum systemów układających się w gwiazdozbiory, te w grupy, te z kolei w galaktykę składającą się na informatyczny, wirtualny obraz Gdańska, jawiącego się niczym zdjęcie z teleskopu Hubble'a.

Wywołał diagnostykę. Przed jego oczami przewinęła się lista załadowanych sterowników i programów defensywnych. Wszystko grało, pełna gotowość. Rzucił jeszcze okiem na stan przygotowania jego partnera, operatora Piotrka Danilewicza. Bywają cyfracy, którzy próbują działać samemu, bez operatora, ale zwykle szybko giną. Inni za operatorów biorą konstrukty, czy wręcz kosztowne SI, ale nie biorą pod uwagę jednego aspektu sprawy. Ani konstrukt, przynajmniej w swojej klasycznej postaci, ani SI nie wyciągną wtyczki z neuroprocesora odcinając cyfraka od sieci. Ratując mu w ten sposób życie, bo programy obronne potrafią nieźle nabałaganić w głowie surfera sieci, albo prozaicznie doprowadzić do przedawkowania neurostymulantów. W obu przypadkach cyfrak kończy jako warzywo. Wyciągnięcie wtyczki może nawet spowodować czasowy paraliż, niemniej to lepsze niźli pielucha i rurki w nosie do końca życia.

Powtórnie wywołał sterownik neurostymu. Sprawdził ustawienie dawek i poziom każdego ze specyfików. Bez nich nie ma szans w walce w sieci. Z nimi ma szansę za jakiś czas stać się warzywem. Zbyt częste i zbyt długie zażywanie powoduje degradację centralnego ośrodka nerwowego. Dlatego rozsądny cyfrak po kilku latach przechodzi na emeryturę zwykle zostając operatorem i menadżerem innego, młodszego cyfraka. Podobnie było z Piotrkiem. To on wynalazł Thomasa i opłacił instalację neuroprocka, zakup modemu i reszty sprzętu. Teraz szuka mu zadań, negocjuje wynagrodzenie i, po sukcesie, dzielą się kasą pół na pół.

Thomas jeszcze raz ustawił właściwe proporcje specyfików na obrazie konsoli neurostymu. Westchnął głęboko i aktywował programy defensywne. Wokół niego rozwinęły się przejrzyste bariery chroniące przed atakiem innych cyfraków i oprogramowania ofensywnego. Te zadanie miało być proste. Ot, zwykłe wyciągnięcie korporacyjnych rozliczeń z domowego komputera jakiegoś analoga. Było to o tyle ciekawe, że analog miał pracować w NeuroTec, jednej z wiodących megakorporacji w dziedzinie cybernetyki i neurocybernetyki. Wydawało się, że służby bezpieczeństwa NeuroTec będą potrafiły dopilnować, by ważne dla firmy dane nie trafiały na kiepsko zabezpieczone prywatne komputery pracowników. Ale zawsze musi się trafić jakaś szczelina, niekompetencja, lub choćby niedopatrzenie w postaci nadgorliwego pracownika zabierającego pracę do domu. Zwłaszcza dzięki tym ostatnim miał trochę łatwiejszą robotę.

Nie wiedział skąd Piotr wziął klienta, ani skąd ten miał informacje, że te dane są na tym konkretnym komputerze. Na tym polegał zwykle układ. Obie strony nie zadawały za dużo pytań, bo obie działały na szarej granicy prawa. W najlepszym razie, bo często pracowali w ciemnym mroku bezprawia, w którym zbytnia ciekawość sprowadzała kłopoty. Rzucił jeszcze okiem na monitor funkcji życiowych. Słyszało się o programach zabijających cyfraków. Miały ingerować w rytm serca, ciśnienie krwi i inne takie doprowadzając ich do śmierci. Sam się nie zetknął i uważał to raczej za mit krążący w sieci, niemniej Piotrek nalegał na zakup i instalację aparatury medycznej. Nie powodowało to dodatkowego obciążenia modemu, więc, dla świętego spokoju, zgodził się. Nie zgodził się tylko na zdalne odłączanie od sieci, jeśli skoczy mu ciśnienie, czy coś innego. Neurostymulanty powodują podobne objawy, więc wiązałoby się to ze zbyt dużym ryzykiem przypadkowego odłączenia.

Westchnął i uruchomił zapisane dla modemu procedury. Przez chwilę miał wrażenie spadania, gdy neurostym wcisnął mu w tętnice stymulanty w zadanych co do mikrolitra dawkach. Wrażenie po chwili ustało, zamiast tego miał poczucie, że czas zwolnił a obraz wyostrzył się i nabrał kontrastu. Tak reagował na specyfiki, które miały poprawić mu postrzeganie i przyspieszyć reakcje.

Ruszył standardowo odwiedzając kilka złotych systemów, gwiazd ze złotą poświatą. Złotych, bo powstających samoistnie, jako tablice ogłoszeń na których cyfracy wymieniali się informacjami, ostrzeżeniami, plotkami. Najgorsze były systemy z czerwoną poświatą, bo oznaczały kłopoty i agresywną obronę. Kilka razy miał okazję się do takich włamywać. Nie było to proste i tylko dzięki Piotrowi dał radę. W serwisach szukał czegoś o aktywności NeuroTec i ich służb. Nie znalazł niczego, co budziłoby jego zaciekawienie, czy wątpliwości. Odetchnął koncentrując się przed przejściem do wykonania zadania. Jeszcze raz przejrzał listę wstępnych procedur. Wszystko po kolei, od przeskoku, do uruchomienia poszczególnych programów ofensywnych. Krótki włam, złamanie hasła, skopiowanie plików i ucieczka. Może uda mu się jeszcze rzucić okiem na inne pliki i zarobić bonus. Miał na tę okazję przygotowanych kilka specjalnych procedur.

Skoczył w adres komputera korpa, ogarnęło go wrażenie pędu zakończone poczuciem gwałtownego hamowania. Przed nim jarzyła się emitująca czerwonawą poświatę biała gwiazda docelowego systemu komputera domowego. Bez jego ingerencji modem wykonał kolejne linijki kodu przygotowanej procedury. Zbadał oprogramowanie defensywne, nic imponującego, standardowe programy dostępne na wolnym rynku, blokujące i tropiące. Między nimi czaiło się coś, co po dłuższej chwili jego modem zinterpretował jako program ofensywny, czekający na ingerencję z zewnątrz, by rzucić się na system intruza i go zablokować, wytropić pochodzenie sygnału. Musiał go dostać w NeuroTec w ramach standardowej procedury bezpieczeństwa.

Thomas biernie obserwował rozlewające się wokół niego fraktale oprogramowania ofensywnego wchodzące, jak nóż w masło, w kod programów defensywnych atakowanego systemu. Zlewały się z nimi, przekształcały i unieruchamiały budując przejście dla cyfraka i następnego zestawu procedur, tym razem mających znaleźć poszukiwany plik, skopiować go i wycofać się. Przy prostej  konstrukcji komercyjnego systemu cyfrak był w zasadzie niepotrzebny. Wystarczyło kilka plików z zapisanym kodem procedur. Wszystko działo się automatycznie i nie wymagało jego szczególnej uwagi. Co innego, gdy system był podrasowany, lub wręcz tworzony na zamówienie. W takich sytuacjach procedury powstawały na bieżąco, w umyśle cyfraka, rzadziej podrzucał je operator, jeśli cyfrak był zajęty.

Wszedł. Programy defensywne systemu zostały zablokowane, program ofensywny trwał w uśpieniu. Thomas spokojnie przyglądał się przewijającym się liniom kodu katalogującego i identyfikującego zasoby złamanego systemu, chmury białawych cyfr i liter kolejno zmieniały się w sterowniki peryferiów i bloki zapisanych danych. Kilka chwil zajęło znalezienie szukanego pliku. Zajrzał do środka, tak, to szukane dane. Kopia pliku trafiła do bufora modemu. Rozejrzał się, a widząc, że nadal pozostał nie wykryty, postanowił nieco poszperać. Zauważył, że sterownik kamery jest aktywny, czyli kamera pracuje i zapisuje dane. Sprawdził, czy ma w buforze odpowiedni sterownik, miał. Szybko stworzył procedurę przejęcia kamery i wykonania podglądu. Ze zwykłej, małpiej ciekawości. Może uda mu się zobaczyć czyj system właśnie udało mu się złamać. W gotowości trzymał plik z procedurami wycofania się.

Wszedł w sterownik kamery i przejął jego funkcję nie zakłócając zapisu obrazu. Kamera musiała stać krzywo, bo siedzący w półmroku przed komputerem analog wydawał się odchylony od pionu. Nie, kamera nie była przekrzywiona, to właściciel systemu siedział krzywo, najwyraźniej zasnął przy pracy. Uruchomił podczerwień kamery i przyjrzał się mu. Coś było nie tak, bo korp miał otwarte oczy a niemal na środku czoła jakąś plamkę. Thomas wytężył uwagę starając się dojść co widzi. Może to stop klatka? Nie, raczej nie, bo coś się rusza w tle. W polu widzenia kamery przechodziła jakaś postać, ledwo widoczna, bo z jakiegoś powodu nawet kamera na podczerwień nie poprawiała jej obrazu. Wydawała się ciemną i bezkształtną plamą na tle umeblowania i ściany. Naraz obróciła się w stronę kamery, miejsce, gdzie powinna mieć oczy, jarzyło się na czerwono. Thomasowi, za sprawą stymulantów, wydawało się, że wolno podeszła do monitora i zrzuciła siedzącego korpa. Ten przez chwilę leciał, jak szmaciana lalka, nim zniknął z pola widzenia kamery. Thomas zdał sobie sprawę, że korp był martwy a plamka na czole była śladem po postrzale. Postać nachyliła się nad kamerą i musiała ją uszkodzić, bo obraz zaczął śnieżyć a sterownik zasygnalizował błąd. Thomas szybko wyrecytował procedurę skopiowania pliku z ostatnim filmem. Zauważył, że dotychczas uśpiony program zaczyna atakować jego system rozwijając, niczym skrzydła, swoje fraktale kodu. Skończyło się kopiowanie, więc uruchomił plik z procedurami ucieczki. Znowu poczucie lotu zakończone hamowaniem. Uruchomił programy śledzące. Chyba udało mu się uciec nim program NeuroTecu zdążył namierzyć jego lokalizację. Zamknął system i sięgnął do wtyczki neuroprocesora. Miał poczucie jakby w coś uderzył. Niewidzialną ścianę. Poczuł nudności, odczekał chwilę aż mu przejdzie i spojrzał na siedzącego przy swojej konsoli Piotra, jeszcze obserwującego parametry pobrane z modemu. W milczeniu popatrzyli na siebie. To ewidentnie nie tak miało wyglądać.

***

Dominik siedział przy swoim biurku. Spoglądał na stanowisko jeszcze wczoraj zajmowane przez Tomka. Dziś było puste a w kantynie mówiło się, że Tomek poszedł na urlop. Znał go dobrze, więc jakoś nie wierzył takim plotkom. Tomek zawsze zostawiał po sobie porządek, teraz na jego biurku, w najlepszym razie dało się powiedzieć, że był bałagan. Jak siedzieli na przeciwko siebie od prawie pięciu lat, tak zawsze, na zakończenie pracy, stanowisko Tomasza świeciło przykładem porządku. Dziś zalegały na nim papiery i porozrzucane długopisy. I ten niespodziewany urlop. Dominik sprawdził, wedle rozpiski działu Tomasz miał iść na urlop dopiero w przyszłym miesiącu.

Zastanawiał się, czy nie przyczynił się do jego nieobecności. Nie to, że miał mieć jakiegoś rodzaju wyrzuty sumienia, bo nie czuł się odpowiedzialny za cokolwiek. Ale wczoraj zgłosił przełożonemu informację, że Tomek może wynosić dane z firmy. Ich dział nie należał do szczególnie strategicznych, zajmowali się wyłącznie obrabianiem i księgowaniem faktur za usługi zewnętrzne, ale nawet takie dane, jeśli trafią w niepowołane ręce, mogą narobić firmie szkody. Poza tym, jeśli się chciało awansować, to należało ciągnąć bryczkę w tym samym kierunku co wszyscy. Awans w NeuroTec to coś rzadkiego.

Przy biurku Tomka stanęło dwóch ochroniarzy. Sortowali zawartość blatu i szuflad do dwóch pudełek. Do jednego papiery, do drugiego rzeczy osobiste. Metodycznie przekładali przedmioty, każdy uważnie oglądając. W ciemnych garniturach i wizorach na twarzach wyglądali identycznie, niemal jak bliźniacy. Podobnie się poruszali, co stwierdził, gdy w końcu skończyli sprzątanie biurka Dominika i poszli w stronę wind, każdy niosąc jedno z równie identycznych pudełek. W kuchni czasem słyszał żarty, że to klony. Gdy tak patrzył za nimi dochodził do wniosku, że coś w tym mogło być.

Wstał od swojego biurka i, starając się nie patrzeć na przed chwilą opróżnione, poszedł do kuchni. Zastał w niej kilka zajętych biurowymi plotkami osób. Przywitali go normalnie, więc nie wytrzymał, musiał spytać.

- Gdzie Janicki? Wiecie, co z nim?

- Słyszałem szefa! Przenieśli go! - Kamil był wyraźnie podekscytowany. - Dostał przeniesienie pod Londyn!

To było coś. Centrala firmy była pod samym Londynem, przeniesienie tam na dowolne stanowisko w perspektywie zwykle oznaczało szybki awans i kolejne przenosiny do jednego z wielu oddziałów na świecie. Ale przecież wczoraj powtórzył krótką rozmowę, jaką odbył z Tomkiem, szefowi działu. Janicki przyznał się, że wynosi dane z firmy. Faktury i rozliczenia dotyczące jakiegoś programu L4. Uważał, że to wyciek funduszy z firmy, niegospodarność. Któryś prezes buduje sobie po cichu rezydencję. Albo funduje mapowanie, tudzież coś równie drogiego.

- Londyn? On do Londynu? Żartujecie chyba... - Piotr Nowak, jak zwykle, miał za złe, że to nie on. - Za co niby miał dostać awans?

- Nie spóźniał się i zostawał po godzinach - zza jego pleców doszedł ich głos Heleny. Nie lubili się z Nowakiem od czasu, gdy dostała awans na starszego kontrolera. Oznaczało to, że była jednym z pięciu kandydatów na następców obecnego kierownictwa, jak te pójdzie wyżej. "Jak", nie "jeśli".

Firma działała jak rój. Nie pszczół, czy mrówek, ale było to najbliższe prawdzie skojarzenie. Jedyna właściwie różnica polegała na tym, że pszczoła nie mogła awansować, tylko całe swoje życie pracowała w z góry określonym miejscu w roju. W ich ludzkim roju każdy miał przypisaną sobie pozycję, ale nieustannie ze sobą konkurowali w wyścigu szczurów, dzięki czemu mogli podnieść swoją pozycję i zwiększyć wpływy. Jednym ze sposobów było donoszenie na współpracowników, bo firma nade wszystko ceniła lojalność wobec siebie. Zwykły pracownik był traktowany jak peryferium komputera. Po przekroczeniu pewnego poziomu pracownik zaczynał decydować o losie innych pracowników, zostawał włączony w system akcji pracowniczych, stawał się niemal niezwalnialny, a jego mózg, w praktyce, stawał się własnością firmy. Od tego momentu nie mógł zmienić firmy, przynajmniej oficjalnie, a firma zapewniała mu wszystko. Od żywności w lodówce, mieszkanie, po rozrywkę, edukację dzieci, służbę medyczną. Mieszkał na zamkniętym osiedlu, niemalże eksterytorialnym. Status takich enklaw określają umowy porównywalne z międzynarodowymi, zawierane między firmą a państwem. Dokument zwykle określał status mieszkańców i możliwość ingerencji państwa w lokalne sprawy enklawy. Miały wszystko, były samowystarczalne, nawet wewnętrzną Policję zajmująca się ściganiem przestępstw.

- Andrzej cię szuka - Helena zwróciła się do Dominika.

- Czego chce? - Andrzej Kleber, naczelny kontroler, czyli szef ich działu. Jeśli rozmawiał z pracownikiem osobiście, to zwykle zwiastowało to albo wielkie problemy, albo równie wielki bonus. Od drobniejszych spraw miał zastępców i starszych kontrolerów.

- Nie wiem - odparła Helena krzywiąc usta i przyglądając mu się ze złością. Czyżby coś wiedziała?

Dominik zorientował się, że jest w centrum uwagi. Poczuł się wyobcowany, wszyscy patrzyli na niego, w najlepszym razie, obojętnie, Helena i Piotr wrogo widząc w nim konkurenta do stanowisk. Poczuł krople zimnego potu spływające po łopatkach. Na pewno dotyczy to wczorajszej rozmowy i Janickiego. Nie ma innego wyjścia. Odwrócił się do ekspresu do kawy, nalewając kubek zauważył, że trzęsie się mu ręka. Z kubkiem w dłoni wyszedł z kuchni i ruszył do swojego biurka. Z daleka zauważył, że stoi przy nim dwóch ochroniarzy, identycznych, jak ci, którzy wcześniej opróżniali biurko Janickiego. Może nawet to byli ci sami. Teraz robili dokładnie to samo, metodycznie wkładali jego rzeczy i dokumenty do oddzielnych pudełek. Naraz, idealnie zgrani, podnieśli głowy patrząc w jego stronę. Zaskoczony stracił na chwilę oddech, ale szedł dalej.

- Jest pan wzywany do przełożonego - z bliska jednak się różnili. Ten, który mówił, miał drobnego pieprzyka na brodzie. Ten drugi miał bardzo ciemne włosy, do tego stopnia, że wyglądał na niedogolonego. Pół twarzy zasłaniały im wizory z systemem łączności i wizyjnym. Mając na uwadze panującą wszędzie miniaturyzację taki zabieg musiał być celowy. Sprawiały one, że byli nierozpoznawalni.

- Wiem, już idę - Dominik postanowił nie drążyć tematu pakowania. Wszystkiego dowie się od Andrzeja.

Ściskając kubek z kawą przeszedł korytarzem do gabinetu Klebera. Na plecach czuł palące punkty spojrzeń reszty załogi z działu. Najpierw spakowali Janickiego, teraz jego. Dominik zdawał sobie sprawę, że w tej chwili jest pewnie głównym tematem wewnętrznej korespondencji. Wcale mu to nie pomagało. Stanął przed drzwiami i w panice rozejrzał się za miejscem, gdzie może postawić kubek. Nie było na czym, więc zostawił go na podłodze. Odetchnął głęboko kilka razy, obciągnął marynarkę, poprawił krawat i zapukał.

To znaczy chciał zapukać, bo drzwi uchyliły się, jakby uciekając przed jego dłonią. Przybladł, bo zrozumiał, że Kleber cały czas go obserwował. Poczekał, aż drzwi otworzą się do końca, i wszedł. Minął sekretarkę, nie pamiętał, jak miała na imię, nigdy nie brała udziału w imprezach firmowych. Ta, milcząc odprowadziła Dominika wzrokiem. Wszedł przez otwarte, kolejne drzwi prowadzące bezpośrednio do gabinetu Andrzeja.

- Pan mnie wzywał... - zaczął i przerwał ujrzawszy szefa za biurkiem, a za jego plecami kogoś z ochrony. Z szefostwa ochrony, bo zamiast standardowego wizora ochrony miał inny, dalece mniejszy i dyskretniejszy. Cała reszta była identyczna, jak u tych dwóch od pakowania.

- A, witaj Dominiku! Siadaj... Może przejdźmy tam - wskazał mały stolik kawowy obstawiony z czterech stron głębokimi fotelami.

Zajęli trzy fotele, sekretarka bezszelestnie wniosła dzbanek i filiżanki.

- Nasz drogi Dominiku... - zaczął Kleber napełniając filiżanki. - Pozwól, że przejdę od razu do rzeczy. NeuroTec jest ci wdzięczny za lojalność i postanowił ją docenić. Zostajesz przeniesiony - to nie była oferta, to było stwierdzenie faktu. Dominik poczuł ukłucie w żołądku. - Przybył po ciebie... - Andrzej zawiesił głos spoglądając na towarzyszącego im ochroniarza. - Przedstawiam ci Johna Browna, krakowskiego szefa ochrony. Jedziesz do ośrodka szkoleniowego w Krakowie - on tylko opowiedział o krótkiej rozmowie. Co się kryje za L4, że jego lojalność narobiła tyle zamieszania? - Oczywiście szkoda, że tracimy tak dobrego pracownika - obojętny uśmiech, krótkie spojrzenie na Browna, ten wolno się uniósł. Czyli koniec przesłuchania.

Kleber powstał, z obojętnym uśmiechem uścisnął Dominikowi rękę. Spojrzeniem uciekał w stronę biurka, kolejnych, równie pilnych i ważnych spraw. Wychodząc Dominik obejrzał się, Andrzej już siedział i rozmawiał z kimś, nie zwracał uwagi na wychodzących. Na stole zostały parujące filiżanki i dzbanek. W drzwiach minęła ich sekretarka, w sekretariacie czekało dwóch, anonimowych jak zwykle, ochroniarzy.

Brown obejrzał się na Dominika. Nie był pewien, szef ochrony chyba się uśmiechnął. Wymaszerowali z biura Klebera i ruszyli korytarzami w stronę wind. Dominik szedł potulnie za szefem krakowskiej ochrony. Za sobą słyszał kroki dwóch ochroniarzy, lokalnych. Nie zdążył się przyjrzeć, czy to oni czyścili jego biurko. Czuł się jak wyspa, gdziekolwiek przechodzili rozmowy przed nimi cichły, oczy wszystkich wpatrywały się w niego, gdy oddalał się na kilka metrów narastał szum niezrozumiałych słów, wypowiadanych donośnym szeptem. Zbyt szeptem, by je zrozumieć, zbyt donośnym, by je zignorować.

Nie wiedzieć czemu, ale pomimo spodziewanego awansu czuł się jak skazaniec. Powinien się cieszyć, ale jakoś nie było mu do śmiechu. Realnie rzecz ujmując stawał się własnością NeuroTec. Czekał go kilku tygodniowy proces szkolenia, w praktyce miało to być kilka operacji, rehabilitacja i przystosowanie się do nowych możliwości organizmu. Wszczepią mu w głowę firmowy hardware, zainstalują oprogramowanie. Gdziekolwiek wejdzie do sieci będzie śledzony. Stanie się jednym z wielu trybików w maszynie. Trybikiem, który o nic nie musi się martwić, a który będzie zarządzał innymi trybikami. Takimi, jakim był do dzisiaj.

Weszli do windy. Ku zdziwieniu Dominika ta ruszyła na dach. Czemu na dach? Między nim a drzwiami windy stali ochroniarze. Nie wiedział, czy przyglądają mu się. Równie dobrze mogli spać na stojąco. Sam skorzystał z okazji i przyjrzał się im. Chyba ich nie znał, bo nie zauważył żadnych, wypatrzonych wcześniej, znaków szczególnych. Winda zatrzymała się z cichym zgrzytem. Drzwi rozsunęły się. Ochroniarze wyszli i stanęli po ich obu stronach. Nieco dalej, na lądowisku, stał wektorowiec, pojazd o napędzie wektorowym. Dominik poczuł, że ma sucho w ustach. Wyszedł na dach i bezwolnie pomaszerował w jego stronę. Wiatr szarpał mu nogawki. Na tej wysokości zawsze mocno wiało. Za sobą słyszał pojedyncze kroki Browna. Ochrona została przy windzie.

Klapa wejściowa uchyliła się, nie widział czy pojazd rozpoznał właściciela, czy ten użył pilota. Weszli do środka. Zajął wskazane mu miejsce, obok stało pudełko. Jedno, bez oznaczeń. Jego rzeczy osobiste? Co z tymi z domu? Zapomniał spytać. Brown zajął miejsce pilota i podłączył neuroprocesor. Dominik zasłuchał się w narastającym mruczeniu pojazdu, niezrozumiałych komunikatach kontroli lotu i odpowiedziach pilota. Czekało ich około sześćdziesięciu minut lotu.

***

Dostał wezwanie. Standardowe "zagrożenie bezpieczeństwa sieci". Nietypowe było tylko to, że miał prowadzić śledztwo również poza siecią. O ile posiadane przez niego dane były precyzyjne miał to być precedens. Nigdy dotąd konstrukt nie prowadził śledztwa w rzeczywistym świecie. Jeśli przestępstwo w sieci miało związek z wydarzeniem spoza niej konstrukt podlegał ludzkiemu inspektorowi. W tym przypadku miało być odwrotnie. Nie wiedział jeszcze kogo mu przydzielą, nie miał pojęcia kto i dlaczego uznał, że w tym przypadku wymagana jest tak nietypowa konstrukcja zespołu śledczego. Uznał, że nie pora się nad tym zastanawiać. Był konstruktem o najdłuższym stażu pracy w wydziale kryminalnym, jego banki danych zawierały najwięcej informacji o przestępstwach z rejonu Pomorza. Prawdopodobnie to musiała być przyczyna.

Pobrał dane. Ofiarą był niejaki Tomasz Janicki, pracownik średniego szczebla NeuroTec, departament finansowy, zespół kontrolingu, księgowy. Innymi słowy ma pierwszy problem, bo korporacja nie odpuści śmierci swojego pracownika i będzie we wszystko się wtrącać. Zapewne przydzieli oficera łącznikowego, kogoś z ochrony, do tej pory tak było zawsze. Zagłębił się w dane. Janicki został zabity w swoim domu, przed komputerem osobistym, sprawców było prawdopodobnie trzech, zamaskowanych, odnotowały ich lokalne systemy dozoru, ale bez identyfikacji. Po zabójstwie spalili komputer, opuścili mieszkanie i odjechali wanem. Kradzionym, starym, pozbawionym standardowych obecnie systemów lokalizacyjnych. Nie miał nawet wejścia neuroprocesora. Policja odnalazła spalony wrak daleko poza miastem. Nie udało się pozyskać danych w jaki sposób sprawcy odjechali z tamtego miejsca, więc albo to był podobny, wiekowy wehikuł, albo jakiś cyfrak namieszał w plikach dozoru pojazdów, bo nie było śladu pobytu w tym czasie i w tym miejscu żadnego środka transportu.

Szybko przejrzał zapis z miejsca zbrodni, nic szczególnego, zewidencjonowano wszystkie dowody, przynajmniej nie zauważył, by cokolwiek pominięto. Ale ludzie zwykle nie byli zbyt dokładni. Czasem umykało im nawet to, co oczywiste. Trzeba będzie się udać na miejsce i jeszcze raz wszystko obejrzeć, osobiście. Przez chwilę zastanawiał się dlaczego sprawa dostała status "zagrożenie bezpieczeństwa sieci", ale znalazł powód. W tym samym czasie ktoś dokonał intruzji systemu komputera Janickiego i skopiował dane. Dane nieznanego przeznaczenia. Dziwna sprawa. Zabito właściciela komputera, dokonano intruzji, zniszczono urządzenie. Po co intruzja, skoro zabójcy mogli zabrać cały sprzęt, a przynajmniej dyski? Po co niszczyć urządzenie, skoro dane zostały pobrane przez sieć? Po co zabójstwo, skoro sprzęt zniszczono? Dla zatarcia dowodów? Jakich, skoro w sieci i tak pozostały ślady intruzji? Zniszczyć oryginały pobranych danych? Wyjaśnienie tej kwestii może być kluczowe dla całego śledztwa.

Teraz czas wybrać się na miejsce zdarzenia.

Wystąpił o patrol wyposażony w drony. Czekał kilkanaście minut na spełnienie prośby. W tym czasie sprawdził, kto prowadził do tej pory śledztwo. Jacek Grodziak, inspektor wydziału kryminalnego, nowy. W służbie od pół roku, wcześniej w służbie patrolowej. Wystąpił o obecność Grodziaka w czasie inspekcji miejsca przestępstwa i przydzielenie go do zespołu śledczego. Wyszedł z założenia, że skoro ma prowadzić śledztwo, to jako dowódca zespołu śledczego, tak jak to miało miejsce dotychczas w przypadku tradycyjnie prowadzonych postępowań.

Wróciły do niego zwrotki z wystąpień. Zgoda na Jacka Grodziaka, brak zgody na patrol. Po chwili do zwrotek dołączyło wezwanie do gabinetu komendanta. Zawisł w bezruchu, tak przynajmniej by to wyglądało dla obserwatora z zewnątrz. Komendant Śliwiński chyba nie zrozumiał, że Feliks Grzegorz to tylko kryptonim nadany mu podczas aktywacji po zmapowaniu. Jak ma się pojawić w jego gabinecie, skoro istnieje tylko w sieci?

Rozdział drugi

Uzyskanie środków technicznych pozwalających na poruszanie się poza siecią zajęło Feliksowi prawie trzy godziny. Najpierw funkcjonariusze z działu zaopatrzenia technicznego nie byli w stanie ustalić kim jest Feliks Grzegorz. Gdy uzyskali informację, iż jest szefem nowo powołanego zespołu śledczego pojawił się kolejny problem. Tym razem nie byli w stanie pojąć po co mu na odprawie mały dron sterowany z sieci. W dodatku wyposażony w mikrofony i głośniki. Feliks nie spodziewał się, że zapewnienie mu urządzenia o tak, wydawałoby się, prozaicznych peryferiach sprawi tyle kłopotu. Na swój sposób było to interesujące.

W końcu odpowiedni dron został znaleziony. Pojawił się za to kolejny kłopot. Dział zapatrzenia technicznego zapakował go w pudło i wysłał stażystę z pokwitowaniem. Ten oczywiście szukał gabinetu Feliksa kompletnie nieświadomy, że ten jest, można by powiedzieć, równie wirtualny, co sam Feliks. Jak należało się spodziewać stażysta stwierdził brak gabinetu, jak również nikt nie był mu w stanie wskazać wymienionego na pokwitowaniu Feliksa Grzegorza. W konsekwencji stażysta wrócił do działu z niczym.

W końcu Feliks otrzymał ponaglenie od komendanta. Odpowiedział, że ma problemy z uzyskaniem odpowiednich środków, by się pojawić na odprawie, w związku z czym ma prośbę, by komendant Śliwiński pokwitował odbiór drona i przydzielił go zespołowi śledczemu. Biuro komendanta kilkanaście minut trawiło prośbę, po czym pośród sterowników peryferiów do których Feliks miał dostęp pojawił się nowy. Niezwłocznie uruchomił drona i zastygł siedząc w kompletnej ciemności. Oczywiście ten był nadal zapakowany w szczelnie zamknięte pudło. Na szczęście tekturowe, więc szybko się z niego wydostał prowokując zamieszanie pośród pracujących w pobliżu funkcjonariuszy.

Popędził korytarzem do biura komendanta wywołując tym również niemałą sensację. Dobrze, że dron miał policyjne oznaczenia, bo kilku mijanych funkcjonariuszy sprawiało wrażenie, że gotowi są sięgnąć po broń. Zapisał reakcje mijanych ludzi do późniejszej analizy, były one niezwykle interesujące, zwłaszcza z nowej perspektywy. Zatrzymał się przed drzwiami. Wcześniejsze otwierały się dzięki detektorom ruchu, te były wyposażone w klasyczną klamkę. Feliks uznał, że dron jednak nie był najlepszym pomysłem. Android albo pancerz wspomagany wyposażone w odpowiednie sterowniki byłyby lepsze, bo posiadałyby dłonie. Odczuwając coś, co można by określić rozbawieniem, wysłał prośbę o otwarcie drzwi. Te po chwili uchyliły się, zza nich wychyliła się zaciekawiona twarz sekretarki komendanta. Pisnęła, gdy chropowatym głosem drona podziękował jej i wleciał wolno do sekretariatu. Chwilkę poczekał aż sekretarka otworzy kolejne drzwi, tym razem prowadzące do gabinetu komendanta.

Zatrzymał się zaraz za drzwiami i zidentyfikował czekające na niego osoby. Za stylizowanym na mebel gdański biurkiem siedział komendant, Waldemar Śliwiński. Siwiejący, z nadwagą, w przyciasnym garniturze nijakiego koloru. Wedle danych z dossier zaczynał jako zwykły "krawężnik" na ulicy, potem wydział gospodarczy, następnie kryminalny, potem Trójmiejska Grupa Sztabowa i, ostatecznie, komendant trójmiejskiej Policji. Sądząc po wyglądzie nigdy nie udało mu się zgłębić tajników mody. Kolejny to Jacek Grodziak. Jak już wcześniej Feliks sprawdził, od niedawna w Wydziale Kryminalnym, inspektor. Jako pierwszy prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa Janickiego. Do tej pory niczym się nie wyróżnił. Kolejnych dwóch to mundurowi, Stefan Banach i Roman Ziętek, w prewencji, patrole mobilne. Zapewne mają być jego oczami i uszami. Ostatni to chyba cywil. Pierwszy raz go widział i nie posiadał na jego temat żadnych danych. Drogi garnitur, wizor na pół twarzy, ewidentnie pracownik korporacji, zapewne NeuroTec. Najprawdopodobniej łącznik między Policją a korporacją, w której była zatrudniona ofiara. Standardowa procedura.

Śledzony wzrokiem przez wszystkich Feliks wleciał głębiej. Zakręcił się szukając miejsca na którym mógłby posadzić drona, ale dostrzegł tylko jedno dodatkowe wolne krzesło i żadnego miejsca z którego mógłby widzieć rozmówców. Usłyszał chrząknięcie.

- ...Feliks Grzegorz, jak mniemam? - odezwał się komendant.

- Tak. Stawiam się na wezwanie i przepraszam za spóźnienie. Miałem problem z dotarciem - znowu chropawy, mechaniczny głos drona.

- Rozumiem... Może na przyszłość skorzysta... pan z peryferiów w moim komputerze?

Feliks obejrzał urządzenie. Nadałoby się. Nie pomyślał o takiej alternatywie. Zwrócił uwagę, iż komendant zawahał się przy słowie "pan". Do tej pory zawsze był nazywany Feliksem, czasem Grzegorzem, nawet jeśli brał udział w śledztwach. Intrygująca zmiana. Czy to na pokaz wobec obcego, czy efekt przyznania mu roli dowódcy zespołu? A może jednego i drugiego po trosze? Wynikałoby z tego, że decyzja o jego dowodzeniu zapadła gdzie indziej. Gdzie?

- Panie komendancie, czy mogę skorzystać ze stolika na rzutnik?

Nic nie rozumiejące spojrzenie Śliwińskiego.

- Stolika na rzutnik?...

- Tak. Z tego poziomu będę wszystkich widział. Krzesło jest trochę za niskie.

Po chwili asystentka wtoczyła stolik i ustawiła go pod dyktando Feliksa. Ten osiadł delikatnie.

- Tak... - zaczął komendant. - Przedstawię naszego gościa... Pan John Brown, delegowany pracownik ochrony NeuroTec... Będzie reprezentował interesy korporacji w śledztwie... Zespół śledczy jest w komplecie, szefem jest pan Feliks Grzegorz, pozostali członkowie już się znają... - na twarzy Śliwińskiego było wyraźnie widoczne zakłopotanie. Czyżby miał aż taki problem z wirtualnym członkiem zespołu? Zgodnie z konwencją z dwa tysiące trzydziestego, dającej wszelkie prawa sztucznym inteligencjom i konstruktom, Feliks był obywatelem Unii Europejskiej. Miał pełnię praw wynikających z konwencji, niemalże równych zwykłemu, analogowemu człowiekowi. Konwencja była naturalnym następstwem powstania bytów o inteligencji porównywalnej z ludzką. Przy okazji rodziło to dość ciekawe konsekwencje, bo konstrukt był obywatelem, ale sprzęt na którym był zapisany należał do firmy, w przypadku Feliksa do Policji. To tak, jakby być panem swych myśli, ale już nie mózgu.

- Akta sprawy znacie - powiedział Śliwiński zwracając się do zespołu. - Pan Brown przedstawi oczekiwania NeuroTec.

- Dziękuję. Nasza firma oczekuje znalezienia sprawców i ustalenia jakiego rodzaju dokumenty elektroniczne zostały skradzione. NeuroTec prowadzi wewnętrzne śledztwo wobec pana Janickiego. Jest podejrzewany... Był podejrzewany o nieuprawnione wynoszenie dokumentów elektronicznych z siedziby firmy. Przypuszczamy, że zabójstwo mogło mieć na celu ukrycie tego faktu a faktycznym celem były te dokumenty. Liczymy na potwierdzenie tej tezy, ze swej strony wyrażamy wolę współpracy. Zastrzegamy poufność materiałów, jakie wasz zespół może odzyskać w trakcie śledztwa. Pragniemy uzyskać dostęp do resztek komputera pana Janickiego, nasz lab może mieć większe możliwości techniczne służące odzyskaniu zawartości dysków. Pragniemy też ustalenia, kto dokonał intruzji komputera Janickiego. W naszej ocenie był to mózg całej operacji a operacja w "realu" służyła głównie zatarciu śladów i skierowaniu śledztwa na fałszywe tropy.

- Pozwoli pan, że wejdę w słowo... - zachrypiał Feliks. - Jakiego rodzaju dokumenty zniknęły?

- Nie mamy jeszcze pewności... I nie zniknęły a zostały wyniesione kopie. Janicki zajmował się szeregiem spraw. Był pracownikiem odpowiedzialnym za wprowadzanie i analizę danych finansowych szeregu operacji prowadzonych przez NeuroTec.

- Wprowadzanie? - nawet dla Feliksa jego własny głos był nieprzyjemny.

- Akceptowanie danych przesyłanych przez komórki w których powstały. W których powstawały koszty, bo analizą takich danych zajmował się Janicki - wyjaśnił Brown.

- Dziękujemy panu za przybycie i wyjaśnienia - wtrącił się Śliwiński. - Jeśli pan pozwoli, to zapraszam na chwilę do sekretariatu.

Gość w milczeniu wyszedł z gabinetu. Feliks uważnie go obserwował do zamknięcia drzwi. Za sprawą przesłaniającego mu pół twarzy wizora nie sposób było ocenić w jakim był nastroju.

- Panie komendancie - wykorzystał chwilę milczenia i fakt, że działał znacznie szybciej niż człowiek pozbawiony wpływu neurostymulatorów. - Zgodnie z przyjętym protokołem nie mamy obowiązku przekazywania NeuroTec danych, jeśli to może zaszkodzić śledztwu. Zgodnie z przyjętym orzecznictwem wymaga to zgody prokuratury...

- Znam przepisy - warknął komendant. - To nie był mój pomysł, by ci powierzyć dowodzenie śledztwem - czyli Wersal się skończył, do tej pory była pokazówka na użytek gościa. - Niemniej nie mam wyboru... Będziesz prowadził śledztwo, ale masz mnie o wszystkim informować. Jeśli nawalisz...

- Rozumiem - przerwał mu Feliks. Ale, tak na prawdę, nie rozumiał w jakim celu komendant to wszystko mówił. To przecież oczywiste, że będąc dowódcą grupy śledczej miał obowiązek przekazywać sprawozdania bezpośrednio jemu. Po co mówić o takich oczywistościach? Tak stanowiły procedury i, jako konstrukt, nie miał możliwości ich obejścia. Jego celem było prowadzenie śledztwa.

- Komendancie, czy ja dobrze rozumiem? Mamy podlegać pod... - Banach wskazał palcem na leżącego nieruchomo drona.

- Tak.

- I co? Mam gadać do tej miski?

- To nie był mój pomysł - zniecierpliwił się Śliwiński. - Twój patrol zostaje przydzielony na wyłączność Feliksowi. Nie chcę słyszeć już ani słowa na ten temat. Przejdźmy do sprawy - przerwał na chwilę. - Znacie jej akta, a jeśli jeszcze nie, to macie je do jutra znać na pamięć. Zamordowano korpa w dość niejasnych... skomplikowanych okolicznościach. I to w czasie intruzji do jego systemu. Wiele rzeczy się tu kupy nie trzyma. Wszelkie zapytania do NeuroTec mają przechodzić przez moje biurko. Ich odpowiedzi też. Przydzielam wam pokój na parterze... Tam trafią wszystkie materiały. Koniec odprawy - burknął na koniec ignorując uniesioną rękę Grodziaka. Ten, widząc to, skrzywił się z niesmakiem pochylając się nad trzymanym tabletem.

- No? Na co czekacie?! Zmykać! - komendant klasnął w dłonie przeganiając ich, jak kurczaki.

Feliks uniósł się delikatnie, by się oddalić za swoimi ludźmi. Myśląc o nich "swoi ludzie" poczuł się dziwnie. Coś jakby rozbawienie? Leciał przez środek gabinetu, niemniej po chwili zawisł nieruchomo w powietrzu i obrócił się w stronę Śliwińskiego.

- Panie komendancie, mam jeszcze prośbę... Czy mogę dostać inne... ciało? Te jest mało funkcjonalne...

Gdzieś z tyłu dobiegł go tłumiony śmiech, chyba Banacha. Komendant zamarł w bezruchu z okrągłymi ze zdziwienia oczami i otwartymi głupkowato ustami. Do tego przyśpieszony puls, zaczerwienienie policzków. Feliks widział podobne, ale znacznie intensywniejsze objawy u niektórych ludzi po przedawkowaniu niektórych neurostymulantów. Komendant chyba ich nie zażywał, a już na pewno nie w tym momencie. Nie rozumiał dlaczego prosta prośba sprowokowała takie symptomy.

- Chcesz inne... ciało?!

- Tak. Zastanawiałem się nad robotem saperskim. Ma potrzebne mi manipulatory.

- Zobaczę co da się zrobić... - Śliwiński zakończył temat westchnieniem z niedowierzaniem kręcąc głową.

Na co tu patrzeć? Przecież to oczywiste, że dzięki takiemu robotowi będzie lepiej funkcjonował poza siecią.

Feliks poleciał za resztą zespołu nim zdążyły zamknąć się za nimi drzwi. W sekretariacie minął wstającego na zaproszenie komendanta Browna. Interesujący człowiek.

***

- Co to było? - pierwszy odezwał się Piotr spoglądając to na Thomasa, to na swoją wygaszoną konsolę.

- Pojęcia nie mam. Ty mi powiedz. Ty mi załatwiłeś tę robotę! - Jakielski był mocno zdenerwowany.

Nie wiedział co robić. Pierwszy raz znalazł się w sytuacji, która go przerastała. W sieci był panem, poza nią tylko analogiem, zdanym na innych kawałkiem mięsa. Na takich jak Piotr Danilewicz, który mu załatwiał robotę, sprzęt i resztę zaopatrzenia. Nawet miejsce w hotelu, jeśli robota wymagała wyjazdu. A to miała być prościzna. Ściągnięcie kilku plików, po cichu, ze słabo bronionego systemu. Którego użytkownikiem, w dodatku, był zwykły analog, czyli człowiek korzystający z niego za pomocą znanych już w dwudziestym wieku peryferiów.

Piotr siedział nieruchomo dłuższą chwilę wpatrzony w pokrytą piachem i śmieciami podłogę. W końcu odezwał się podnosząc głowę w stronę Thomasa.

- Powinniśmy się zbierać. Chyba cię nie namierzyli, ale na pewno zostawiłeś ślady intruzji. Zbieramy bambetle - chwycił netfon i trzymając go przy uchu barkiem zaczął wypinać przewody łączące konsolę z modemem, zasilaniem, monitorem medycznym, zestawem neurostymu i jeszcze paroma innymi gratami.

Thomas wstał powoli. Mimo sytuacji wolał zachowywać się standardowo. Gwałtowniejsze ruchy mogły wywołać zawroty głowy, wymioty, wstrząs dla organizmu. A wtedy byłby równie mobilny i przydatny co wypełniona skrzynia na sprzęt. Jednym uchem słuchał ględzenia Piotra usiłującego kogoś przekonać do przyjazdu furgonem i zabrania ich razem z całym cyrkiem. Równie donośne, co dosadne przekleństwa świadczyły, że ktoś nie miał chęci, albo czasu. Netfon wylądował na stole, w uchu słuchawka bezprzewodowa, kolejna rozmowa z bieganiem wokół zastawionych sprzętem stołów.

Thomas stanął niepewnie na nogach, ale czując, że neurostymulatory powoli odpuszczają, włączył się w porządkowanie i chowanie sprzętu do pudeł transportowych. Wolno zwijał kable i układał je na stole, wolał się jeszcze nie schylać.

- Ha! Mamy transport! Będzie za niecałe dziesięć minut! - z tryumfem w głosie obwieścił Piotrek.

- Może wreszcie byś zakupił jakąś brykę na nasze potrzeby - zgasił go Thomas. - Skąd pewność, że nas nie namierzyli?

Danilewicz tylko łypnął na cyfraka. Wiedział, że ten miał rację, ale nigdy dotąd nie musieli się tak pośpiesznie ewakuować. Zastanawiał się, jak się skontaktować z klientem. Ten albo nie wiedział o całej aferze, albo, co bardziej prawdopodobne, nie powiedział im wszystkiego. Naskoczyć na klienta i wydębić dodatkową kasę, czy udawać, że nic się nie stało? Zaczął nosić pudła w pobliże drzwi. W sumie wszystko było lekkie i mieściło się w pięć pudełek wielkości plecaka, ale we dwóch nie mieli jak się z tym zabrać. Trzeba będzie jednak kupić ten samochód.

Odezwał się netfon i domofon jednocześnie. Chwila konsternacji za co łapać i wreszcie Danilewicz w kilku słowach ustalił, że przybył transport. Otworzył drzwi i cały czas gadając do słuchawki wynosił za nie zamknięte pudła. Weszło dwóch obdartych osobników o mocno zmęczonym wyglądzie. Thomas uznał, że jego operator musiał dobrze ich znać, bo przywitali się mocno familiarnie. Przyjezdni wyglądali, jak bracia bliźniacy.

- Zbieraj się! Furgon nie ma lokalizatora, ale ktoś może go zapamiętać!

Cyfrak szedł ostatni mocno trzymając się poręczy schodów i brodząc stopami pośród zalegających śmieci. Ściany nie widziały farby od początku wieku, niektóre mieszkania nie miały drzwi, z ich środka wyzierała równa nędza. Nie wiedział skąd Piotrek bierze takie miejsca. Intruzji zawsze dokonywali z ruder, których jedynym atrybutem było przyzwoite łącze sieci. Musiał też przyznać, że zawsze były położone poza głównymi strefami dozoru kamer.

Wyszli przed budynek niemal bezpośrednio na tył furgonu. Jeden z kumpli Piotra z dumą pokazał kluczyki i otworzył drzwi. Wrzucili pudła i zapakowali się do bryki. Thomas wylądował z przodu, obok kierowcy. Zachodził w głowę do czego te wszystkie dźwignie i guziki. Dotknął takiej jednej, szczególnie dużej, ulokowanej między nim a kierowcą. Ten, prezentując w uśmiechu niepełne uzębienie, oświadczył z wyraźną dumą:

- Manualna skrzynia! - i uruchomił ze zgrzytem krztuszący się silnik.

Jaka skrzynia i gdzie? Przecież to dźwignia, a nie skrzynia. Thomas nie widział nigdzie standardowych dzisiaj wejść neurozłącza, żadnych monitorów, GPS. Ale przynajmniej pojazd nie posiadał lokalizatora, tak przynajmniej twierdził Piotrek. W duchu go podziwiał za zaradność w tym prymitywnym świecie. Sam jeszcze dwa lata temu mieszkał w strefie korporacyjnej i miał przed sobą świetlaną przyszłość pracownika korporacji. Mimo, że wyrwał się z niej kawałek czasu temu nadal miał problem z dostosowaniem się do znacznie prymitywniejszego sposobu życia.

Jechali ciemnymi, pełnymi ludzi, zaułkami. Nigdy nie był w tej części Warszawy, to była jakaś stara i zaniedbana dzielnica. Wąskie uliczki zastawione wrakami starych samochodów i kontenerami śmietników, płonące beczki wypełniające smrodliwym dymem każdą pozostałą wolną przestrzeń. Pomiędzy tym wszystkim snuły się cienie mieszkających tu ludzi. O ile możliwe było tu mieszkać.

Wehikuł zatrzymał się przed kolejną ruderą. Resztki neonu sugerowały, że kiedyś mógł to być hotel. Mógł też być nim nadal, ale raczej nieoficjalnie. Obaj obdartusi złapali pudła i stanęli wyczekująco patrząc na Thomasa. Ten obejrzał się na Piotra nie rozumiejąc czego od niego chcą.

- Zostajesz z nimi. Ja jadę poszperać o naszym kliencie.

Słysząc to Thomas wzruszył ramionami. Nieciekawe miejsce, ale co miał zrobić? Miał nadzieję, że kumple Piotra zapewnią mu chociaż podstawowe wygody.

***

John wracał do Krakowa rejsowym samolotem. Wyglądał przez iluminator oglądając podświetlone zachodzącym słońcem chmury. Samolot płynął nad nimi majestatycznie. Wydawało się, że ledwo się porusza unosząc nad bajkowym krajobrazem pastelowych barw, zaokrąglonych kształtów, miękkich fal i kłębów chmur. Otrząsnął się z rozmyślań. Czas wrócić do pracy. Firma nie opłaciła mu biletu, by podziwiał chmury.

Przedział premium dawał pewne prawa, przede wszystkim pełną prywatność. Miał pojedynczy boks oddzielony od innych materią działającą na zasadzie weneckiego lustra. Sam widział wszystkich, którzy przechodzili obok jego miejsca, a sam przy tym był niewidoczny.

Zamyślił się nad