Wielki Widzew - Marek Wawrzynowski - ebook + książka

Wielki Widzew ebook

Marek Wawrzynowski

4,8

Opis

Wielki Widzew” to historia najlepszej drużyny w historii polskiej piłki klubowej. Opowieść rozpoczyna się w 1969 roku gdy dwóch działaczy: Ludwik Sobolewski i Stefan Wroński, oraz dwóch trenerów: Leszek Jezierski i Stanisław Stachura, rozpoczynają od podstaw budowę klubu w robotniczej dzielnicy Łodzi. Po latach zespół osiąga status największej potęgi w naszej piłce i z powodzeniem rywalizuje w europejskich pucharach. Wygrywa starcia z największymi europejskimi gigantami – Manchesterem City, Manchesterem United, Juventusem Turyn i Liverpoolem.
Książka przedstawia kulisy powstawania i budowy zespołu, jej szczyt i powolny zmierzch w drugiej połowie lat 80-tych.

Książka przypomina najważniejsze zdarzenia oraz odkrywa historie, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego, a w które zamieszani są najwięksi polscy piłkarze, jak choćby Zbigniew Boniek, obecny prezes PZPN.

Autor przeprowadził wywiady, często wielogodzinne, z ponad setką uczestników i świadków zdarzeń, piłkarzami, trenerami, sędziami, działaczami oraz rywalami. Wśród rozmówców zagranicznych są m.in. Ian Rush, Mark Lawrenson, Ronnie Whelan (Liverpool) Marco Tardelli, Liam Brady (Juventus), Jan Van Beveren (PSV)

Wielki Widzew wygrał plebiscyt „Sportowa Książka Roku” w 2013 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (29 ocen)
23
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
urbanmagda

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka ,pamietam nasz Wielki Widzew z boiska u siebie i na wyjazdach .Już włos posiwiał a ja cały czas jestem Widzewiakiem i moi synowie też.Dziękuje za tę książkę.
00

Popularność




Czyta się znakomicie, aż żal, że to już koniec

Paweł Zarzeczny

Pasjonująca opowieść o czasach świetności i upadku Widzewa.

Bez cenzury pokazuje wszystkich bohaterów tamtej drużyny.

Żałujemy, że dziś takich piłkarzy już nie ma.

Robert Błoński, Gazeta Wyborcza

Każdy, komu bliski jest Widzew i kto interesuje się historią polskiego futbolu powinien mieć ją na półce.

Marek Kondraciuk, Dziennik Łódzki

Ta książka może aspirować do miana najlepszej książki sportowej roku. Ba, może i wielu lat.

Radosław Nawrot, Gazeta Wyborcza

Pasjonująca opowieść o spełnianiu marzeń

Przemysław Rudzki, Fakt, Przegląd Sportowy

Wielki Widzew to efekt ciężkiej pracy. Głównie w gromadzeniu wiadomosći, bo układanie myśli w zdania autorowi przychodzi bez trudu.

Michał Kołodziejczyk, Rzeczpospolita

Pozycja obowiązkowa dla fanów polskiej piłki. Super styl.

Tomasz Ćwiąkała, Weszlo.com

...jak na razie w 2013 roku najlepszy piłkarski tytuł na rynku wydawniczym w Polsce. Niezwykle trudno będzie go pobić.

Przemysław Michalak, 2x45.com.pl

To nie tylko gratka dla kibiców „polskiego Manchesteru”, ale przede wszystkim kawał historii polskiej piłki w jej najlepszym wydaniu.

Piotr Dobrowolski, Super Express

To lektura obowiązkowa każdego sympatyka łódzkiego zespołu.

Bogusław Kukuć, Widzewiak.pl

Copyright © Marek Wawrzynowski 2013
Wydanie II
Redakcja: PIOTR ŻELAZNY, ŁUKASZ OLKOWICZ, ROMAN BRZOZOWSKI
Korekta: ANDRZEJ CZAJKA
Projekt okładki: TOMASZ ROSŁON
Skład: TOMASZ ROSŁON, MAGDALENA WAWRZYNOWSKA
Zdjęcie na okładce: PAP/Andrzej Zbraniecki
ISBN 978-83-937251-4-4
Wydawnictwo Kopalnia ul. Czecha 1b/1 05-402 Otwockwww.wydawnictwokopalnia.plwww.facebook.com/wydawnictwokopalnia
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Ani i Piotrka

WSTĘP

Rzucił torbę na pierwszym wolnym miejscu i zaczął się przebierać. Któryś z kolegów się oburzył: „To jest miejsce Heńka Dawida”. Młody odparł: „Pierdolę, nie interesuje mnie to, przyszedłem tu grać”.

Transfer Zbigniewa Bońka do łódzkiego Widzewa spowodował narodziny dwóch wielkich gwiazd – zarówno gwiazdy samego Bońka, jak i gwiazdy Wielkiego Widzewa. Wątpliwe, by jedna mogła rozbłysnąć bez drugiej. Właśnie Boniek był tym, który dał drużynie nową moc. Stał się jej nowym silnikiem, wprowadził ją na wyższe obroty.

Jest to więc w pewnym sensie opowieść o Bońku, jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym piłkarzu w historii polskiej piłki. Widzew, jeszcze przed jego przyjściem, był sensacją w kraju. Drużyna przejęta przez grupę działaczy i trenerów: Ludwika Sobolewskiego, Stefana Wrońskiego i Leszka Jezierskiego wspomaganego w początkowej fazie przez Stanisława Stachurę, parła z ligi okręgowej do pierwszej. Bez Bońka pewnie nie byłoby jednak tych wszystkich sukcesów w piłce europejskiej. Oczywiście nie był sam. Może nie byłoby tego Widzewa, gdyby w tym samym czasie nie ściągnięto kilku innych kluczowych zawodników: choćby Stanisława Burzyńskiego czy Zdzisława Rozborskiego. Z czasem zaczęto jednak mówić, że Widzew to Boniek.

***

Boniek bierze kolejnego papierosa. W ciągu godzinnego wywiadu nie wypalił ich wiele, ale wszystkie, które były w paczce. Nie ma swoich. Rzadko miewał. Nie znaczy to, że był skąpy. Po prostu brał od innych, żeby się nie uzależnić. Gdy z czwartego już papierosa spada popiół przy samym filtrze, Zibi przypomina sobie, jak kiedyś młody zawodnik wszedł do szatni i zapytał: „Panowie, wy tu tyle palicie?”. Boniek odpowiedział: „Jak ty chcesz w piłkę grać, skoro boisz się dymu?”. Młody zakaszlał, zacisnął zęby i usiadł. Dziś taka drużyna nie miałaby prawa istnieć. Wiesław Wraga oburzył się wręcz na dzisiejszy zespół Widzewa: „Oni ich uczą, jak się przy stole zachowywać”.

Stary Widzew, Wielki Widzew, był drużyną złych chłopców. Odpadów z innych klubów. Temu pochodzeniu zawdzięczał swoje sukcesy. Mirosław Tłokiński uważa, że Widzew najlepiej zrozumie ten, kto oglądał i polubił film „Parszywa dwunastka”.

***

Tak jak dystyngowany i inteligentny Lubański był symbolem Górnika, a genialny dyrygent Deyna Legii, tak niekonwencjonalny Boniek, jeden z najbardziej kontrowersyjnych polskich piłkarzy wszech czasów, stał się symbolem RTS–u. Ale nie tylko dlatego, że był najlepszy. Również ze względu na swą osobowość.

Gdy rozmawiamy o jego odejściu z Zawiszy Bydgoszcz, przedstawia swoją wersję. Właściwie jedną z kilku swoich wersji. Świadkowie zdarzenia przedstawiają je jeszcze inaczej. To jest właśnie Zibi. Wszyscy znają jego legendarną niekonsekwencję. A może raczej luźne podejście do rzeczy, które innym wydają się ważne. Gdy zaczyna zdanie, ma się wrażenie, że wie, co będzie na końcu, ale potem potrafi sam sobie zaprzeczyć. I to wszystko mimo niebagatelnej inteligencji. Kiedyś zresztą, już po dwóch latach pobytu we Włoszech, negocjował przejście do Tottenhamu Hotspur Londyn. Wracający z kolacji z Zibim Irving Scholar, właściciel klubu, był oczarowany. Przez cały wieczór rozmawiali o futbolu, podróżach, polityce. Na pokładzie prywatnego samolotu lecącego z Turynu do Anglii, Scholar powiedział do Jerzego Bergiera, polskiego przewodnika i tłumacza: „Słuchaj, nigdy w życiu nie spotkałem tak inteligentnego piłkarza”.

Właśnie inteligencja i to rozchwianie myśli, co tak wielu irytuje, było chyba kluczem do jego wielkich sukcesów jako zawodnika, jak i kompletnej klęski jako trenera. Błyskawicznie analizował sytuację i szybko podejmował decyzję. Potrafił zaskoczyć samego siebie, a więc tym bardziej przeciwnika. Prowadziła go intuicja. Podświadomie czuł, jakie jest najlepsze rozwiązanie.

***

Gdyby dziś wymieniać największe polskie drużyny klubowe w powojennej historii, to tą, która mogłaby dorównać Widzewowi, był Górnik Zabrze lat 60. Ten, który jako jedyny z polskich zespołów zagrał w finale europejskiego pucharu. Choć był to zaledwie Puchar Zdobywców Pucharów, najmniej prestiżowe spośród wszystkich trzech trofeów Starego Kontynentu, to jednak jest to wynik historyczny. Górnik grywał w swojej epoce triumfów fantastyczne mecze z Dynamem Kijów i, mimo porażki, z Manchesterem United George’a Besta, Denisa Lawa i Bobby’ego Charltona. Boje z demonizowaną włoską Romą Helenio Herrery są najdramatyczniejszymi w dziejach naszego futbolu. Kibice Legii chcieliby na pierwszym miejscu widzieć swój zespół z przełomu lat 60. i 70. Możliwe, że to właśnie ta drużyna miała w składzie największe indywidualności, z Deyną, Gadochą i podstarzałym już, ale fenomenalnym Brychczym. Porównywanie Legii do tych dwóch zespołów, Górnika i Widzewa, jest jednak nie na miejscu. Legia nigdy nie zagrała meczu, do którego kibice wracaliby przy piwnych pogawędkach w barze. Bo który miałby to być? Z Galatasaray, któremu było daleko do dzisiejszej klasy, czy St. Etienne, które dopiero wchodziło w swoją wielką erę? A przecież to właśnie wielkie mecze definiują wielkie drużyny. Mecze, które przeszły do legendy. W przeciwieństwie do Legii, Widzew miał kilka fantastycznych starć, które zawsze będą pamiętane jako największe spotkania w historii polskiej piłki. Gdy RTS eliminował z europejskich pucharów Juventus Turyn i FC Liverpool, były to najwybitniejsze zespoły kontynentu. Dziś można porównać je do Barcelony z Leo Messim i Realu z Cristiano Ronaldo. Liverpool był już trzykrotnym triumfatorem Pucharu Mistrzów. Samo nawiązanie walki z tym zespołem było czymś nierealnym, zaś pokonanie go w uczciwej i równej walce leżało daleko poza horyzontem marzeń. I właśnie Widzew tego dokonał. I nie był to żaden cud, żadna fartowna wygrana rzutem na taśmę. Z kolei Juventus był na początku drogi prowadzącej na europejski szczyt i właśnie za sprawą Widzewa został sprowadzony na ziemię. Dopiero, gdy do drużyny klanu Agnellich dołączyli Platini i Boniek, drużyna stała się największą potęgą świata.

***

W czasach postępującej degradacji polskiego futbolu wspomnienie łódzkiej drużyny wydaje się jakże odległe i nierealne. A przecież były jeszcze zwycięskie dwumecze z angielskimi potentatami, Manchesterem City i United, ale też z Rapidem Wiedeń, w którym grali Hans Krankl i Antonin Panenka, a który wówczas aspirował do europejskiej ekstraklasy i wkrótce awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów. Można do tego dodać Borussię Moenchengladbach, która była co prawda u schyłku swojej potęgi, ale wciąż straszyła w Bundeslidze.

Widzew miał więc pecha i jednocześnie wielkie szczęście w losowaniach. O ile polska liga nigdy nie była do końca wymierna, głównie ze względu na to, że zbyt wiele spraw załatwiali między sobą działacze, to jednak mecze w europejskich pucharach uzmysławiają klasę zespołu zbudowanego w robotniczej dzielnicy. Przejętego w okręgówce przez kilku obrotnych ludzi i doprowadzonego na szczyt. To właśnie okoliczności zbudowały legendę tej drużyny.

– Tamten Widzew był w stanie ugrać znacznie więcej, ale zabrakło nam tej świadomości, którą mają dzisiejsi piłkarze. Mogliśmy sięgać po europejskie puchary. Zawsze graliśmy na równym poziomie z potęgami. Dziś za polskim piłkarzem jadącym na mecze w pucharach ciągnie masa dziennikarzy, buduje się otoczka, piłkarz czuje się kimś ważnym. Wtedy zaś wszystko było inne. Jeden dziennikarz czy dwóch za nami jeździło, nie było tej wyjątkowości. Nie było tych wszystkich gazet, które relacjonują mecze na kilka stron. Dziś polski zespół jedzie do Europy jak do siebie do domu. Widzi te wszystkie najlepsze stadiony w telewizji, zna je, każdy zespół oglądał pewnie 150 razy. Pamiętam, jak pojechaliśmy na mecze z Manchesterem City, oglądaliśmy stadion, zobaczyliśmy światła, każdy pewnie pomyślał: „Rany, ale fajny”. Wtedy wydawało się nam, że robimy coś historycznego, że gramy z jakąś niesamowitą drużyną. A przecież od wicemistrzów Anglii byliśmy zwyczajnie lepsi – zapala się Boniek.

Agresywny i ofensywny styl Widzewa pozwolił mu zdobyć fanów w całej Polsce. Na mecz z Liverpoolem bilety chciało kupić 200 tysięcy osób, wystarczyło dla 40 tysięcy, w tym aż 600 dla kibiców z odległego Stargardu Szczecińskiego, którzy przyjechali oglądać swojego lokalnego idola Wiesława Wragę.

– Ciężko jednoznacznie określić, co było siłą Widzewa. Był tam pewien klimat do gry. Jeśli trening był o 10, to już godzinę wcześniej wszyscy byli na kawce na dole u pani Basi. Było coś takiego ulotnego, że chciało się być w tym klubie, zostać tam. Ci, którzy decydowali o sile drużyny, byli zakochani w treningu, lubili być na stadionie. Podobało się nam na tym stadionie. Czuliśmy się współodpowiedzialni za los drużyny. Żyliśmy nią – mówi Zibi.

Klimat stworzyli wielcy myśliciele futbolu. Kluczem był pomysł, wysokie kwalifikacje i sposób zarządzania Ludwika Sobolewskiego. Porównując twórców sukcesów w naszym futbolu, warto pamiętać, że Sobolewski nie miał za sobą niemal wszechmocnej machiny wojskowej czy wsparcia i znajomości w potężnym resorcie górnictwa. Miał intelekt, talent i własne pomysły.

Dlatego historia Wielkiego Widzewa musi być też opowieścią właśnie o Sobolewskim. Jak również o jego cieniu Stefanie Wrońskim i do pewnego momentu o Leszku Jezierskim. Każdy z nich był wysokiej klasy specjalistą, znał się na swojej robocie, myślał niestandardowo. Sobolewski, który stworzył kapitalistyczną oazę w komunistycznym systemie, Wroński, który był wykonawcą wszystkich misji nierealnych, i trener, który zadecydował o obliczu zespołu, wymyślił drużynę agresywną, grającą na granicy dopuszczalnych norm, wyłamującą się z nudnych stereotypów.

Być może kluczem do sukcesu były środowe gierki treningowe, które wprowadził Jezierski. Tworzyły poczucie wyjątkowości, legendę, ale i były czymś nowym w piłce.

– Zakładaliśmy się o pieniądze, które na dzisiejsze czasy odpowiadałyby 15 złotym. Każdy wrzucał do czapki, a zwycięzcy zabierali wszystko. Do tego jeszcze było 5 złotych od osoby od każdej bramki różnicy – mówi Boniek.

Choć brzmi to dość niewinnie, to właśnie ten zwyczaj powodował, że zawodnicy zabijali się niemal na środowej gierce. Być może nie zdawali nawet sobie sprawy z tego, że trenerom chodzi o symulowanie warunków meczowych. Właśnie dzięki tym treningom, potem w lidze, piłkarze byli w stanie zawsze grać na pograniczu faulu. A w połączeniu z poczuciem odrzucenia, które towarzyszyło im przez wiele lat, była to zabójcza mieszanka. Tak tworzył się widzewski charakter.

– Nie można powiedzieć, że przyszli Boniek, Rozborski i Burzyński i stworzono drużynę. Drużyna już była. To ci starzy zawodnicy, Chodakowski, Kostrzewiński, Pyrdoł, tworzyli drużynę z charakterem. My doszliśmy i uzupełniliśmy tę ekipę, wynieśliśmy ją na wyższy poziom – mówi Rozborski, zawodnik, którego działacze Górnika Zabrze oddali z pocałowaniem ręki jako piłkarza, który przestał się rozwijać i nie ma perspektyw. I to wykorzystał Widzew.

Może więc kluczem do sukcesu był właśnie dobór zawodników, dziś zwany skautingiem. Przecież szperacze ze stadionu przy Armii Czerwonej potrafili nie tylko przywrócić blask przyblakłemu talentowi, ale też wynaleźć niezbyt rokującego gracza w niższej lidze i uczynić z niego czołowego piłkarza ekstraklasy, przygotowanego do walki w Europie. Tak właśnie narodził się ten twór, z odpadów. Głównie z Łódzkiego Klubu Sportowego.

Dlatego tej sprawdzonej praktyki nigdy nie zarzucono. Ludzie, którzy nie wzbudzali niczyjego entuzjazmu, nagle wchodzili do Widzewa ku zaskoczeniu środowiska. Działo się tak jeszcze w czasach, gdy był to już najlepszy klub w Polsce i mógł pozwolić sobie na ściągnięcie dowolnego reprezentanta kraju. A jednak Sobolewski wierzył, że talent leży na ziemi, trzeba się tylko po niego schylić. Tak w Bełchatowie Widzew znalazł Jerzego Leszczyka, w Kaliszu Piotra Romke, w Żyrardowie Krzysztofa Kamińskiego a na ławce rezerwowych trzecioligowej warszawskiej Polonii Marka Filipczaka. Konkurenci zastanawiali się, gdzie popełnili błąd, a przecież wyjaśnienie było banalne. Sobolewski do pracy w klubie wciągał ludzi kompetentnych, takich jak on fachowców.

Może w końcu kluczem była długoterminowa wizja budowy drużyny? Może właśnie myślenie o przyszłości, nie o teraźniejszości, powodowało, że Widzew wyprzedzał swoją epokę? To myślenie na zasadzie „Porwij się z motyką na słońce, a na pewno po drodze ustrzelisz coś wartego uwagi” przyświecało im od początku do końca.

Nie wszystko udało się zrealizować. Sobolewski chciał stworzyć klub, który przez lata będzie liczył się w Europie. Zostanie w niej na stałe, stanie się potęgą wschodniej części kontynentu, może prześcignie Dynamo Kijów. Nic z tego nie przetrwało. Nie powstał też stadion marzeń, nowoczesny, na 40 tysięcy, z zapleczem na poziomie dorównującym klubom mocnej zachodniej ligi. Taki, o którym w zaufanym gronie mógł rozmawiać godzinami, opisywać go ze szczegółami. Nie udało się też wprowadzić do końca nowatorskiej idei akademii młodzieżowej. Sobolewski ściągał młodych piłkarzy, umieszczał ich w domach łódzkich rodzin, chciał w przyszłości bazować głównie na wychowankach. Była to wizja, którą od czasu do czasu wprowadzały na Zachodzie pojedyncze kluby, ale na masową skalę odbywa się to dopiero dziś.

– Ludwik mówił o tym, jak powinien wyglądać wielki klub, jak sobie to wyobraża. A potem jechaliśmy do Manchesteru City i widzieliśmy, że w Anglii wszystko wygląda tak jak w jego opowieściach. A przecież był to jego pierwszy zagraniczny wyjazd. On nie mógł wcześniej tego widzieć, po prostu jego wyobraźnia sięgała dalej niż nasza, niż kogokolwiek w polskim futbolu – mówi Krzysztof Kirpsza, wówczas wiceprezes klubu.

Wielki Widzew nie przetrwał, mimo że plan wydawał się perfekcyjny. Prezes został zmuszony do odejścia, a gdy wrócił na początku lat 90., była to już inna wizja, innych ludzi. I choć kolejny Widzew, ten Grajewskiego, Pawelca i Smudy, stał się ostatnią polską drużyną w Lidze Mistrzów, to jednak Wielki Widzew był tylko jeden. Był to Widzew Sobolewskiego.

I

AWANS

Piotruś zmarł trzy dni po urodzeniu. Miał poważną wadę serca i lekarze od początku nie dawali mu szans. Wiesław Chodakowski, jego ojciec, znajdował się wtedy na obozie przygotowawczym Włókniarza Łódź. O śmierci syna dowiedział się w rozmowie telefonicznej z teściową. Zebrał myśli i zapukał do pokoju Józefa Walczaka.

– Trenerze, potrzebuję wyjechać na kilka dni. Muszę załatwić formalności pogrzebowe, pochować syna – zagadnął szkoleniowca.

– A po co ty tam pojedziesz, nic już nie pomożesz – odpowiedział lekceważącym tonem Walczak.

Chodakowski, niezwykle spokojny człowiek, nie odpowiedział. Ten niski i barczysty mężczyzna w uderzenie drzwiami włożył wszystkie siły, które zdołał zebrać, jakby chciał tym wykrzyczeć swój ból. Spakował tylko to, co niezbędne na drogę i po kilku minutach wyszedł z hotelu. Po pogrzebie wrócił i normalnie trenował. Do tamtej rozmowy już nigdy nie wrócili, ale też żaden z nich nie zapomniał o tym, co zdarzyło się w Kudowie-Zdroju.

Teraz Walczak, trener Bałtyku Gdynia, spojrzał na wychodzącego na murawę Chodakowskiego, uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Jakby chciał, żeby ta historia sprzed 5 lat nigdy się nie wydarzyła.

Obrońca Widzewa przeszedł obok, nie odwracał nawet specjalnie głowy. Po prostu udał, że Walczak nie istnieje. Podobnie zrobili inni piłkarze, którzy mieli z nim rachunki do wyrównania. Choćby Zdzisław Kostrzewiński. 25–latek, któremu Walczak powiedział, że jest za stary. I jeszcze Wiesław Surlit, którego zwyczaje trenera irytowały. W końcu Janusz Haren, który wpadł w konflikt z apodyktycznym szkoleniowcem i został na jakiś czas odsunięty od drużyny. Mijali go po kolei. Wielu patrząc przed siebie albo w drugą stronę. Wykluczeni, poniżeni. Mieli możliwość do rewanżu.

W Widzewie zebrała się grupa ludzi z urażoną ambicją i właśnie ta ambicja, wręcz chorobliwa, była od początku podstawą budowy drużyny.

Dla Widzewa wygrana z Bałtykiem w ostatnim meczu sezonu 1974/75 oznaczała awans do I ligi. Zespół Jezierskiego był faworytem, ale piłkarze dobrze pamiętali, że w rundzie jesiennej w Gdyni bronili się dość rozpaczliwie i przegrali. To nakręcało ich dodatkowo. I jeszcze ten Walczak. Prywatnie przyjaciel Jezierskiego, z którym zdobywali dla ŁKS mistrzostwo Polski w 1958 r. Dla piłkarzy zamknięty w sobie zgorzkniały dyktator. Zupełne zaprzeczenie ich trenera. Nienawidzili go. Gdy jeszcze byli w ŁKS–ie, zabrał na obóz córkę, a ta wzięła ze sobą świnkę morską. Świnka zdechła, dziecko płakało, a piłkarze mieli używanie. „Pieprzona świnka pieprzonego Walczaka”. Nienawiść przybierała formy irracjonalne. Teraz mogli załatwić wszystko za jednym razem. Pokonać Walczaka i awansować.

Wyszli na boisko po ciężkiej nocy. To podniecenie, poczucie wielkiej szansy, spełnienia marzenia, ale i poczucie niezwykłej odpowiedzialności wielu z nich przypłaciło bezsennością.

Rano Chodakowski, Kostrzewiński i Możejko udali się jeszcze do kościoła, gdzie szukali wyciszenia. Po drodze zobaczyli człowieka w czerwonym dresie, który przemykał się między drzewami. To był Jezierski. Wszyscy potrzebowali tej chwili koncentracji. Kilka godzin później przywitał ich krzyk dziesięciu tysięcy fanów upchniętych niczym w mrowisku. Widok na tym małym stadioniku był imponujący.

– Czuliśmy tych ludzi, którzy nie mieszczą się na stadionie, jak tłoczą się, niemal wysypują na nas z trybun – ożywia się Chodakowski.

Jedynie trener obserwował mecz z olimpijskim spokojem. Od początku był przekonany, że za 90 minut Widzew będzie świętował awans.

***

Jezierski był jednym z trzech twórców Wielkiego Widzewa. To właśnie on był pierwszym z odrzuconych. Karierę kończył w łódzkim Starcie, ale najważniejszym klubem w jego życiu był ŁKS, w którego barwach wystąpił oficjalnie 379 razy, a sam mówił o ponad 500 meczach. Miał żal do ludzi z zarządu, bo gdy odchodził do Startu, nie dostał nawet pamiątkowej statuetki. Potraktowano go jak przypadkowego gapia z tłumu. Było to najmniejsze ze wszystkich rozczarowań, jakich miał doświadczyć od klubu, który pokochał. Pochodzący z Lublina dynamiczny prawoskrzydłowy był znany z dużej szybkości, świetnego balansu i niezłej techniki. Otarł się nawet o kadrę narodową, sześciokrotnie wystąpił w biało–czerwonych barwach. Po zakończeniu kariery chciał swoje życie związać z Łodzią, konkretnie z ŁKS. Studiował stomatologię na Akademii Medycznej w Łodzi, ale studia rzucił w połowie drugiego semestru. W 1965 roku ukończył za to kurs trenerski w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Katowicach i objął zespół Hali Sportowej. Był to łódzki eksperyment – ściągano tam najlepszych trampkarzy i juniorów z okręgu.

Zespół prowadzony przez Jezierskiego zdobył mistrzostwo Polski juniorów i chwilę potem obiecujący szkoleniowiec dostał pracę z młodymi piłkarzami w ŁKS.

W 1968 roku ŁKS spadł do drugiej ligi, a potem radził sobie wyjątkowo marnie. Zebrała się więc grupa działaczy partyjnych i sportowych, różnych funkcjonariuszy miejskich, zaś z Warszawy przyjechali emisariusze PZPN: Ryszard Koncewicz i Kazimierz Górski. Postanowiono, że należy zmienić trenera. Zresztą Wacław Pegza i tak nie miał głowy do prowadzenia drużyny. Jego wracający z imprezy sylwestrowej syn zginął w wypadku samochodowym. Jezierski, początkujący 39–letni szkoleniowiec, doprowadził drużynę do 5. miejsca w II lidze i spokojnie przygotował zespół do kolejnego sezonu. Zaczął go od dwóch wygranych, z Uranią Ruda Śląska i Zawiszą Bydgoszcz, po czym został wezwany na posiedzenie zarządu, gdzie oznajmiono mu, że na jego miejsce sprowadzony został specjalista z Węgier, niejaki Laszlo Hari. Jezierskiemu zaproponowano posadę asystenta. Ten odpowiedział krótko: „Nie jestem zainteresowany”. Po raz pierwszy zamknął na lata drzwi klubu hołubionego przez łódzki establishment, by zamienić go na niepewną tułaczkę po niższych ligach. Niemal natychmiast zgłosił się bowiem do niego niewiele znaczący w Łodzi Widzew. Umowę Jezierski podpisał już w październiku, ale przez pierwsze dwa miesiące miał jedynie obserwować zespół, a pracę rozpocząć od stycznia 1970.

– Zwolnienie z ŁKS było dla niego ogromnym rozczarowaniem. Któregoś dnia przyszedł do domu i oświadczył, że teraz będzie trenerem Widzewa Łódź. Był to mały klubik, podobnie jak dotychczasowy pracodawca, związany z przemysłem włókienniczym. I to miało chyba coś wspólnego z tą nominacją – wspomina syn szkoleniowca Leszek Jezierski junior.

Gdy nowy trener po raz pierwszy minął drewnianą trybunę i wszedł na boisko, zobaczył gospodarza obiektu wypuszczającego na murawę owce. Od kosiarki były tańsze, ale i skuteczniejsze. Starzy widzewiacy uważają, że właśnie dzięki nim klub miał najlepszą trawę w okolicy. Boisko otaczała żużlowa bieżnia. Obok, od strony ulicy Armii Czerwonej, stała wielka drewniana hala, w której trenowali zawodnicy innych sekcji. Na prawo od trybuny dla kilkuset kibiców stała niewielka szopa, która służyła jako magazyn na sprzęt, zaś naprzeciwko były jeszcze betonowe podesty dla publiczności. Za nimi znajdowały się ogródki działkowe.

Widzew dawno miał za sobą lata, czy raczej rok, świetności. W 1948 roku grał w I lidze, jednak od razu spadł, zresztą w wyjątkowo marnym stylu, zdobywając ledwie 13 punktów w 23 meczach.

Jezierski mówił, że miał kilka ofert pracy, ale objął Widzew ze względu na sytuację rodzinną – właśnie urządził mieszkanie, żona pracowała w Łodzi, a syn chodził tu do szkoły.

Zastał przeciętny zespół okręgówki, co dziś odpowiadałoby IV lidze. Drużyna po rundzie jesiennej zajmowała siódme miejsce.

Jezierski junior wspomina, że w tym czasie na mecze zespołu przychodziło po 50, może 100 entuzjastów futbolu z okolicznych domów. Jego ojciec załatwił u Wacława Zatke, przewodniczącego Łódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, powiększenie boiska do norm europejskich.

Wkrótce prasę obiegła plotka, że następca Jezierskiego w ŁKS i domniemany zbawca łódzkiego futbolu jest trenerem piłki, a jakże, tyle że ręcznej. Przez lata taka legenda krążyła po Łodzi.

W rzeczywistości Węgier był trenerem piłkarskim, a w latach świetności węgierskiej piłki zawodnikiem Kinizsi, znanym później jako Ferencvaros. Mirosław Bulzacki mówi, że znał się na fachu, miał ciekawe treningi, tyle że nie potrafił porozumieć się z zawodnikami. Powiedzenie, że język futbolu jest uniwersalny, w tym przypadku nie znalazło zastosowania. ŁKS musiał w związku z tym płacić podwójną pensję – jedną trenerowi i drugą tłumaczowi, który według Bulzackiego nie radził sobie z kolei z językiem piłki, co wywoływało wiele nieporozumień.

Dla Jezierskiego sam fakt zatrudnienia nowego szkoleniowca był jednak wyraźnym sygnałem, że w ŁKS–ie nie jest dostatecznie szanowany, zaś władze klubu są nieprzewidywalne.

Tymczasem w Widzewie ukształtował się Jezierski jako trener, również dzięki temu, że dostał czas, by wcielać w życie swoje idee. Jezierski, któremu później publicyści nie będą szczędzić komplementów, nazywać go często nawet największym polskim trenerem klubowym. Zresztą trenerem, którego przyjaźń potem cenić sobie będzie sam Kazimierz Górski.

Futbol zaproponowany przez tego młodego szkoleniowca od początku różnił się obowiązujących trendów. Nie chciał być jednym z dziesiątek kolejnych trenerów powielających te same schematy taktyczne. Jego Widzew wychodził w ustawieniu 4–4–2, ale po kilku minutach granice między atakiem a pomocą zacierały się. Każdy miał być nieprzewidywalny. Zespół uwielbiał grać szybkim atakiem. W tym czasie było to zupełnie nowatorskie spojrzenie na piłkę.

Przede wszystkim był jednak wyznawcą szkoły mówiącej, iż podstawą sukcesu jest przygotowanie fizyczne. Jego treningi po latach można nazwać ekstremalnymi. Zdarzały się zgrupowania, na których piłkarze codziennie pokonywali łącznie 25 kilometrów biegiem.

Znany z tytanicznej pracy bramkarz Stanisław Burzyński podczas zgrupowań nigdy nie jadł śniadania, bo wiedział, że wkrótce zwróci je gdzieś na przydrożnej górskiej ścieżce.

– U „Jeziery” treningi były fizyczne, bez piłek. Gumy, bieganie po schodach z człowiekiem na plecach, serie biegów 30 razy po 300 metrów i 20 razy 400 albo 3 razy po 45 minut ciągłego biegu z przerwą pięciominutową. Znaliśmy wszystkie ścieżki w lasach Spały. A w hali robiliśmy po 70 trzydziestometrowych sprintów – opisuje Paweł Janas.

Czołgający się w błocie, snujący z wycieńczenia młodzi ludzie w mokrych i śmierdzących dresach stali się wizytówką klubu.

– Zimą wyjeżdżaliśmy na zgrupowanie i mieliśmy po dwa, trzy treningi dziennie. Biegaliśmy po lesie, w śniegu po kolanach. A potem umieraliśmy. Nie mogliśmy chodzić i nie widzieliśmy w tym żadnego sensu. Aż do wiosny, gdy rywale nie wiedzieli o co chodzi, bo nie byli w stanie kondycyjnie nam dorównać. Ta drużyna zawsze grała do końca, to Leszek Jezierski stworzył ten Widzew z charakterem – wspomina Janusz Haren, wówczas jeden z najważniejszych zawodników.

***

Do dziś trudno ustalić, kto był wcześniej w Widzewie – Jezierski czy Stefan Wroński. Szkoleniowiec utrzymywał, że to on ściągnął do klubu Wrońskiego, kierownika sekcji piłki nożnej i lokalnego działacza PZPR, a ten z kolei swojego znajomego i jednocześnie przełożonego z łódzkiego Startu, Ludwika Sobolewskiego. Faktem jest, że dopiero gdy połączyli siły, powstały podwaliny pod dzieło o nazwie Wielki Widzew. Była to symbioza doskonała.

Początkowo w tej grupie był jeszcze Stanisław Stachura, który razem z Jezierskim odpowiadał za treningi, ale po jakimś czasie wspólnie uznali, że nie ma miejsca dla dwóch trenerów w jednym zespole. Stachura ustąpił starszemu i bardziej charyzmatycznemu koledze. Najpierw został dyrektorem w klubie, a potem wyjechał z Łodzi. Skorzystał z oferty Górnika Wałbrzych grającego w tym czasie w lidze okręgowej.

Sobolewski wcześniej próbował stworzyć wielki futbol w Starcie Łódź, jednak poróżnił się z zarządem między innymi o to, która z sekcji ma być dominującą – piłkarska czy siatkarska. Bój przegrał. W Widzewie, gdzie przyjął początkowo stanowisko kierownika sekcji piłki nożnej, miało być inaczej. Wroński wspominał: „Na początku nie chciał o tym słyszeć, był zniechęcony do futbolu. Gdy zobaczył przegrany mecz w III lidze, zapytał: „Do czego ty mnie namawiasz? Co to za drużyna?”. W końcu wyraził zgodę. Szefem drużyny był już wtedy Leszek Jezierski. W trójkę zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób zbudować jedenastkę z prawdziwego zdarzenia”.

W 1972 roku, po zaledwie dwóch i pół roku działalności, zespół po dwóch awansach był już w II lidze. A więc Sobolewski i Wroński doszli już do punktu, w którym wcześniej byli ze Startem. Decydujący o awansie mecz Widzew wygrał 2:0 na wyjeździe z Lublinianką, zespołem, którego Jezierski był wychowankiem.

W kilku publikacjach pojawiły się też hipotezy, że działaczy, Sobolewskiego i Wrońskiego, skierowano do Widzewa decyzją władz partyjnych, a klub został wytypowany przez PZPR do odgrywania ważnej roli w futbolu.

Bez względu na to, jak było w przeczywistości, wytworzył się w Widzewie niezwykły trójkąt. Sobolewski, jak się potem okazało, był największym wizjonerem futbolu swoich czasów, Jezierski jednym z najwybitniejszych polskich szkoleniowców, zaś całość uzupełniał Wroński, człowiek od czarnej roboty, który nie znał pojęcia porażki.

Sobolewski myślał, Wroński robił. Sobolewski, niski 45–latek, zawsze elegancko ubrany, samym wyglądem i zachowaniem zdradzał pozycję człowieka z wyższej półki. Unikał niekontrolowanych wybuchów, starannie dobierał słowa, trudne decyzje odkładał na następny dzień, mówiąc: „Muszę się z tym przespać”. Wroński był jakby jego przeciwieństwem. Nie przywiązywał wagi do ubioru. Mówił szybko i działał szybko. Sprawiał wrażenie, jakby cały czas był w pracy. Widywano go zazwyczaj z kanapką w ręku czy przeżuwającego ostatni kęs obiadu. Piłkarze, widząc go, żartowali, że „nadchodzi Stefan I Głodny”. Jako że wcześniej pracował w lokalnych strukturach PZPR, był dość aktywny w młodzieżówkach ogólnopolskich, miał kontakty w każdym zakątku kraju, zaś w Łodzi był w stanie załatwić wszystko. Piłkarze z każdą drobnostką przychodzili do niego. Żłobek dla dziecka – nie ma sprawy, odroczenie od wojska – już się robi. Był przy tym człowiekiem z gatunku tych, którzy wyrzuceni przez drzwi wracają oknem, a w ostateczności kominem. Według Wiesława Chodakowskiego, jeszcze jako działacz łódzkiego Startu Wroński jeździł po niejakiego Teofila Nahorskiego do Elbląga 17 razy, aż w końcu go przekonał i Nahorski wylądował w klubie z Łodzi.

Trójka z Widzewa szybko zasłynęła z tego, że potrafiła wyszperać perspektywicznego gracza gdzieś w podrzędnej drużynie, w treningu nadrobić zaległości, często takie najbardziej podstawowe, jak umiejętność poprawnego ustawiania nogi przy strzale czy nawet przyjęcie piłki. Ludzie skreśleni z poważnej piłki, nagle pojawiali się na pierwszoligowych boiskach i wchodzili do elity. A przecież mówimy o czasach, gdy polska piłka była gdzieś w pobliżu szczytów świata.

Takim piłkarzem wynalezionym w piłkarskim niebycie był Andrzej „Johnny” Możejko, który przyszedł z Floty Gdynia. Drużyny grały ze sobą sparing w Jeleniej Górze, a po spotkaniu Jezierski i Wroński po raz pierwszy nawiązali z nim kontakt.

Właściwie bardziej zainteresowani byli kolegą Możejki z drużyny, Andrzejem Głownią, ale ten powiedział, że dla niego jedyną opcją jest Lechia Gdańsk, jego ukochany klub. Możejko tymczasem dogadał się z Wisłą Tczew, podpisał już nawet wstępną umowę. Podobała mu się perspektywa zamieszkania na tyle blisko morza, by wyskoczyć tam w wolnej chwili. Tyle że gdy zakończył służbę wojskową, pod bramą jednostki w Gdyni, zamiast samochodu z ludźmi z Tczewa, czekało na niego widzewskie trio.

– Mam już wszystko załatwione w Tczewie, mieszkanie... – zaczął Możejko.

– Ale jakie tam załatwione, co ty w ogóle mówisz – wtrącił szybko Wroński. Chwycił osłupiałego piłkarza za ubranie i władował niemal siłą do samochodu.

Pojechali do Łodzi. Możejko wrócił w rodzinne strony.

Przyjęło się, że pochodzi z Bałut. Co prawda urodził się w Słupsku, ale wkrótce potem rodzice wyprowadzili się w okolice Łodzi. Możejko mówi, że jego ojciec Aleksander prawdopodobnie należał do Armii Krajowej i miał z tym różne problemy, musiał się ukrywać. Dlatego trochę nimi rzucało. Andrzejów, Chojny i w końcu Bałuty. Ojciec zmarł, gdy Andrzej miał 16 lat. O istnieniu takiego klubu jak Widzew ten chłopak nie zdawał sobie wtedy nawet sprawy. Jest wychowankiem ŁKS–u. Zaczynał grać jako 13–latek, ale zrezygnował po trzech latach treningów. Gdy jego koledze trenerzy powiedzieli, że jest za słaby do klubu, Andrzej uniósł się honorem i również odszedł. Jemu i innemu utalentowanemu juniorowi Ryszardowi Kowenickiemu zaproponowano grę w nowo tworzonej drużynie Hala Sportowa, która miała skupiać tych piłkarzy z okolic Łodzi, którzy mieli wystarczająco talentu, by grać w piłkę, ale nie wystarczająco, by robić to w ŁKS–ie. Kowenicki poszedł, „Johnny” machnął ręką. Matka dodatkowo powtarzała mu, że z piłki nie wyżyje. Uczył się wtedy w technikum budowlanym, a po godzinach wystawał w jednej z dziesiątek bram na Limanowskiego.

– Staliśmy, pociągaliśmy z butelki i rozmawialiśmy o świecie – mówi. Spędzał więc czas, jak tysiące młodych ludzi w jego wieku, ludzi bez perspektyw.

Możejko jest jednym z symboli Widzewa. Wiecznie niedoceniany, który u szczytu swojej kariery będzie nawet ocierał się o kadrę narodową, by ostatecznie nigdy w niej nie zagościć. Takich jak on było przynajmniej kilku. W najważniejszej chwili potrafił wznieść się na wyżyny, pobić rywali sprytem, inteligencją, zaangażowaniem. Do tego zły chłopiec, który lubi się zabawić, a czasem i kogoś poturbować, mający chwilowe kłopoty z prawem. Razem z kolegami pobili chłopaka wracającego z randki z dziewczyną z Bałut. Możejko zapewnia, że nie było to nic poważnego, i choć trafił do aresztu, to z braku dowodów szybko go wypuszczono. Jako 19–latek rzucił szkołę i wstąpił do Marynarki Wojennej.

Najpierw stacjonował w okolicach Szczecina, potem na Helu i w końcu w różnych jednostkach w okolicach Gdyni, m.in. w wysuniętej w morze, później znanej jako Formoza, czy w załodze kutrów torpedowych. Wpisali mu w papiery, że jest problemowy. Nie słuchał przełożonych, miał na koncie nawet bójkę z oficerem, który zarządził bieganie w pełnym rynsztunku. W końcu jeden z dowódców w Gdyni wypatrzył, że ma on jeden talent: znakomicie grał w piłkę. Był wtedy napastnikiem. Na turnieju pierwszomajowym strzelił bramkę decydującą o zwycięstwie reprezentacji Marynarki Wojennej.

Gdy trafił w końcu do Widzewa, Jezierski wpajał mu to wszystko, co w przyzwoitych klubach miał opanowane pierwszy z brzegu junior. Nie musiał go uczyć jedynie szybkości, bo tę miał wrodzoną. Dziś „Johnny” mówi, że miał trzech trenerów: Jezierskiego, Pawła Kowalskiego i Jacka Machcińskiego.

A trzeba przyznać, że Jezierski już wtedy wybiegał w przyszłość. Przerobił Możejkę z napastnika na lewego obrońcę, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Boczni obrońcy często spełniali u niego funkcje piłkarzy wspomagających pomocników grających po tej samej stronie.

– Było powiedziane, że to boczni obrońcy mają wyprowadzać akcje. Jezierski mówił prosto: „Macie pole do popisu, bo nie jesteście pilnowani tak jak pomocnicy. Macie zapierdalać, żeby zrobić przewagę” – opowiada „Johnny”. Poza tym jako piłkarz o ponadprzeciętnej szybkości znakomicie krył skrzydłowych.

– Wieczorami siadałem w domu i płakałem z wycieńczenia. Ale wiedziałem, że to moja szansa, żeby pójść wyżej, wyrwać się ze złego środowiska – mówi Możejko. Szansę wykorzystał. Na lata stał się podstawowym zawodnikiem Widzewa i jednym z ulubieńców fanów. Wiele osób deklarowało, że przychodzi na Widzew właśnie dla Możejki. Ludzie uwielbiali oglądać jego pajacowanie. Stawał na piłce w trakcie gry, czym doprowadzał do irytacji rywali i sędziów. Swoją niewinność okazywał wywracaniem gałek ocznych.

Jednym z liderów drużyny, szybko został Zdzisław Kostrzewiński, który nie utrzymał się w ŁKS–ie. Trener Walczak ściągnął do zespołu Grzegorza Ostalczyka, i Kostrzewiński, który do tej pory był pewnym punktem, musiał ustąpić. Zresztą już po sezonie, przy podziale pieniędzy, pojawił się konflikt. Kostrzewiński dostał znacznie mniej od innych, choć nie zagrał tylko kilku spotkań z powodu kontuzji. Potem w sparingach grał coraz mniej.

– Zapytałem, o co chodzi, a trener powiedział, że on za 5 lat nie chce mieć 30–latka w drużynie. Byłem młody, miałem chęci do gry. Argument był głupi, więc doszło do gwałtownej wymiany zdań. Zareagowałem ostro i chyba było po sprawie. Na letnim obozie przygotowawczym w towarzyskich grach cały czas mnie zmieniał. Potem kilka razy w ogóle nie wyszedłem na boisko, więc czułem, że coś jest nie tak. Zadzwonił Leszek Jezierski, z którym się znałem, i umówiliśmy się na spotkanie. Razem ze Stasiem Stachurą namówili mnie na Widzew. Wiedziałem, że idę z I ligi do III, zrobiłem to z pełną świadomością – opowiada Kostrzewiński.

Rok po nim, w 1973, dołączył Wiesław Surlit, a kilka miesięcy później jego brat Krzysztof, który stał się potem jednym z symboli Wielkiego Widzewa, człowiekiem na trudne chwile, niespotykanie ambitnym zawodnikiem, który pojedynczym zrywem wyciąga zespół z kryzysu.

***

W Zelowie przy śmietniku pod ich blokiem stał murek z cegieł. Dziś go nie ma. Wiesiek stawał przed murkiem, a Krzysiek strzelał. Po latach ściana po prostu nie wytrzymała uderzeń młodszego z braci i się zawaliła.

Surlitowie pochodzą z oddalonego o 50 kilometrów od Łodzi Zelowa, choć Wiesław urodził się w Osowie pod Słupskiem. Po wojnie ich rodzice Antoni i Zofia przeprowadzili się w pobliże morza do rodziców ojca, żeby zająć się rolnictwem. Spod Łodzi podróżowali przez wiele dni furmanką. Po ojcu dzieci odziedziczyły niespotykaną siłę fizyczną. Opowiadano potem legendy o tym, że siostra Surlitów na wiejskiej dyskotece odganiała miejscowych, kręcąc trzymaną w dłoniach ławką, zaś piłkarze Widzewa utrzymują, że widzieli na własne oczy, jak Wiesław i Krzysztof zginają ręcznie metalowe pręty czy nawet wykręcają korki z butów, gdy zawodziły kombinerki.

Na początku lat 50. rodzice Surlitów wrócili do Zelowa. Ojciec dostał pracę w miejscowej cegielni, zaś matka w zakładach bawełnianych. Krzysztof urodził się więc już w tym małym podłódzkim miasteczku, 6 lat po Wiesławie, jako najmłodszy z piątki rodzeństwa. Między nimi przyszli jeszcze na świat Andrzej, który też próbował kariery, ale bez powodzenia, oraz dwie siostry. Trzecia zmarła tydzień po porodzie.

Do legendy Widzewa przeszedł przede wszystkim Krzysztof, ale to jego starszy brat przetarł szlaki.

Wiesław był jednym z tych piłkarzy niechcianych przez ŁKS, który odegrał kluczową rolę w awansie Widzewa do elity, po czym został potraktowany bezwzględnie.

– Widzew plątał się wówczas w dolnych rejonach tabeli, ja byłem w ŁKS. Moim trenerem był Walczak. Wszystko mu przeszkadzało, a to że kąpałem się w letniej wodzie a nie w gorącej, a to że nie chwytam bezpośrednio piłki, tylko asekuruję i klepię o ziemię. Albo gdy wychodziłem sam na sam, miał pretensje, że bronię nogami – opowiada Surlit o konflikcie, który doprowadził do transferu do Orła Łódź, a stamtąd w 1972 roku do warszawskiej Legii.

– W Legii byłem pół roku, zagrałem dwa mecze i mogłem zostać. Jedynym bramkarzem był wtedy Piotrek Mowlik. Janek Tomaszewski odszedł chwilę wcześniej do ŁKS. Generał Zieleniewski mnie wezwał, żebym został na zawodowego żołnierza. Ale nie dostałem zbyt dobrych warunków. W Łodzi miałem mieszkanie... – opowiada Surlit.

– Na razie zamieszkasz w hoteliku na kortach, a po roku dostaniesz kawalerkę – zaproponował Zieleniewski.

– A na zakwaterowanie? – sondował Surlit.

– Dostaniesz 1500 złotych – stwierdził generał, co dla młodego piłkarza było marną ofertą.

Nie mógł jednak wprost odmówić, więc wziął generała na przeczekanie: – Powiedziałem mu wtedy, że się zastanowię, pogadam z żoną i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Przedłużałem negocjacje. Bałem się, że jeśli powiem „nie”, to wyśle mnie na dodatkowy rok po złości do marynarki – wspomina zawodnik.

A marynarka w tym czasie służyła wojskowym klubom do zmiękczania tych najbardziej opornych charakterów. Tam bowiem służono trzy lata, zamiast dwóch, co oznaczało przerwę w karierze wyjątkowo trudną do nadrobienia. Surlit zakończył służbę i wrócił do ŁKS. Trenerem był wówczas Paweł Kowalski. Pojechał jeszcze na sparing do NRD i chwilę potem Widzew poprosił sąsiadów o przysługę. Kowalski się zgodził.

„Przegląd Sportowy” napisał wówczas:

„Po kilku treningach w swej dawnej drużynie Surlit wyraził chęć występowania w barwach Widzewa, ponieważ ŁKS dysponuje odpowiednią ilością dobrych bramkarzy, a Widzew ciągle odczuwał brak dobrze wyszkolonego zawodnika na tej pozycji. W imię dobrosąsiedzkich stosunków i kontynuowanej współpracy między bratnimi zrzeszeniowymi klubami nadano sprawie przyspieszony tok”.

W kolejnym sezonie śladem Wiesława przywędrował Krzysztof.

– Ojciec był przeciwny mojej karierze. Po kryjomu chodziłem do klubu. Ale brata tata już wyganiał na boisko, wypytywał go nawet: „Kiedy masz trening? Idź, bo się spóźnisz”. Myślę, że to dlatego, że o mnie pisali w gazetach. Sąsiedzi przychodzili, mówili: „Patrz, Antek, piszą o twoim synu” i ojciec rósł... – opowiada starszy z braci.

Z kolei po Pawła Janasa widzewskie trio przyjechało do Pabianic. 20–latek pochodził ze średnio sytuowanej rodziny, choć usportowionej. Starsi bracia, Wiesław i Sławomir, grywali w lokalnych klubach, Włókniarzu i PTC. Ojciec kiedyś strzelał z karabinka sportowego. Potem pracował na dworcu Łódź Fabryczna, matka zajmowała się domem. „Ułan”, jak nazywali Janasa miejscowi ze względu na zabawny sposób biegania, był lokalną gwiazdą i jego gol zapewnił nawet drużynie w 1971 roku awans do II ligi. W kolejnym sezonie jego bramka samobójcza w meczu ze Śląskiem Wrocław zadecydowała o spadku. Nie miało to wpływu na zainteresowanie piłkarzem. Oczywiście pierwszy w kolejce był ŁKS.

– Jeśli zdecydujesz się na nich, to proponuję, żebyś od razu wykupił sobie abonament na ławkę – powiedział piłkarzowi Jezierski.

Janasa przekonały te słowa, pewnie nie mniej niż postawa Sobolewskiego, który rozmawiał z piłkarzem bardzo uczciwie, konkretnie i na wysokim poziomie. Zawsze robił ogromne wrażenie na swoich rozmówcach. Był wręcz mistrzem pierwszego kontaktu i miał wyjątkowy dar przekonywania. Patrzył w oczy, był szczery i konkretny. Hipnotyzował swoim wyważonym tonem.

Zresztą ŁKS o Janasa specjalnie nie zabiegał, jedynie przeprowadził wstępne rozmowy. Dla nich wciąż był to zaledwie obiecujący zawodnik, jeden z wielu w okolicy. Tymczasem dla Widzewa był piłkarzem kluczowym. Widzewiacy obserwowali go od dłuższego czasu i wiedzieli, że jest wyjątkowy. Od tej pory przez jakiś czas pokonywał stałą trasę. Kilka kilometrów na piechotę na stację kolejową w Pabianicach, potem przesiadka na Kaliskiej przy stadionie ŁKS i autobusem linii F przez całą Łódź na Widzew.

Pomocnika Tadeusza Błachnę Jezierski wyciągnął z rezerw Legii. Potrzebował wojownika na środek pola. Oddał za niego Władysława Dąbrowskiego, co działacze Legii uznali za świetny interes. Zresztą słusznie, bo Błachno nie był im potrzebny, a Dąbrowski, zanim do Widzewa wrócił, był jednym z ulubieńców publiczności na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej. W ciągu 4 sezonów strzelił dla Legii 50 goli. W Widzewie się kisił. Nie lubił łódzkiego klimatu. Pochodził z Grodziska Mazowieckiego i znacznie bliżej było mu do stolicy, czuł się warszawiakiem. Dla niego Łódź oznaczała niewiele więcej ponad spacery po ulicy Piotrkowskiej. Do tego był typem samotnika, po treningu pakował rzeczy i szedł do domu. To uczucie towarzyszyło w późniejszych latach kilku innym warszawskim piłkarzom.

Poza tym Jezierski potrzebował raczej gladiatora, a więc właśnie kogoś takiego jak Błachno, bo był to zawodnik unikalny, nie dający przeciwnikowi wytchnienia. Taki, który, jak zwykło się mówić, nie odczuwa zmęczenia i mógłby zagrać dwa mecze z rzędu. Porównywali go do Alfreda Olka z Górnika Zabrze, co było wielkim zaszczytem. Błachno był szczególnie przydatny w trudnych momentach, gdy drużyna nie potrafi się podnieść.

Pochodzący z podkrakowskiej Skały piłkarz w Legii nie miał przyszłości.

– Kiedyś wszedłem do szatni, na fotelu siedział Deyna i powiedział: „A ty, młody, gdzie się pakujesz. Won na korytarz!”. Musiałem nosić rzeczy. Byłem rozczarowany, bo czułem się lepszy od wielu osób, ale nie dostałem szansy. Któregoś dnia działacze się dogadali, przyjechała czarna wołga i mnie zapakowali. Jak tato Jezierski mnie wziął, to w sparingu od razu strzeliłem dwie bramki – mówi Błachno, wkrótce jeden z najważniejszych ludzi w zespole, płuca Widzewa.

Gdy przyjechał do Łodzi ogolony na łyso, wzbudzał wyglądem szacunek nawet wśród miejscowej łobuzerki.

– Jak wszedłem do Grand Hotelu, to poprosiłem o pół kurczaka. Baba spojrzała na mnie, jakbym chciał zjeść i nie zapłacić. Obok pracowali więźniowie przy torach tramwajowych, myślała, że jestem jednym z nich – opowiada.

Kolejnym zawodnikiem był Andrzej Grębosz, który kluczową postacią stał się kilka lat później, już za czasów Bronisława Waligóry, gdy został przekwalifikowany na środkowego obrońcę.

Grębosz do Widzewa przyszedł z ŁKS. Pochodził z dawnego województwa wałbrzyskiego. Karierę zaczynał w małym klubiku Unia Złoty Stok, skąd trafił do Unii Tarnów, ale tam przez trzy sezony czas spędzał głównie w lekarskich gabinetach. Te nieliczne minuty na boisku wystarczyły jednak, aby dojrzał go Walczak i ściągnął do ŁKS. Grał w nim cztery lata jako napastnik. Nie był zbyt błyskotliwy pod bramką rywala. To raczej typowy piłkarz w dawnym stylu angielskim. Jego głównym zadaniem było wyskoczyć wyżej od obrońców do dośrodkowania, rozepchnąć się łokciami i uderzyć głową z całej siły. A że kilka razy się udało, poczuł się mocny. Zaczął lekceważyć treningi, jak sam przyznał, stracił motywację. I dlatego ŁKS pozbył się go bez żalu. Odżył po latach w Widzewie. Był kolejnym przypadkiem potwierdzającym zasadę, że sprzęt z odzysku można używać przez wiele lat i często bywa lepszy niż nowy.

Jezierski skompletował drużynę wystarczająco dobrą do gry o awans. W okresie III i II ligi przez klub przewinęło się niemal 100 zawodników. Szkoleniowiec od początku szukał ludzi twardych, żeby nie powiedzieć bezwzględnych. Potem przez lata w drużynie dominować będą piłkarze o pewnym określonym profilu psychologicznym.

– Przepadło wielu utalentowanych chłopaków. Wielu z nich wydawało się lepszych, ale odpadali w treningu. Padali z wycieńczenia – mówi Możejko.

Zawodnicy Widzewa mieli przede wszystkim biegać i walczyć, przebijać rywali kondycją, siłą i agresją. Dziennikarze przez lata poszukiwali początków widzewskiego charakteru. Wskazują między innymi na środowe gierki treningowe, które były prowadzone na ostrzu noża, bo nikt nie chciał stracić banknotów wrzuconych do kapelusza. Można spotkać się też z tezą, że charakter drużynie nadał transfer Zbigniewa Bońka, ale bliżej prawdy byłoby chyba stwierdzenie, że to Jezierski stworzył ten charakter właśnie poprzez dobór zawodników. Boniek, choć absolutnie kluczowy, był tylko jednym z nich, zaś środowe gierki, które obrosły legendą, miały po prostu wywołać dodatkową agresję, przygotować piłkarzy do tempa meczowego. Były więc raczej narzędziem potrzebnym Jezierskiemu, a nie kluczem do sukcesu. Tworzyła się grupa zawodników, którzy w najważniejszej próbie nie wywieszą białej flagi.

Piłkarze opowiadają historię Chodakowskiego, który ostatnie 15 minut meczu ligowego grał z wybitym barkiem, a padł dopiero w szpitalu po interwencji lekarza, który załatwił sprawę „ręcznie”.

Klasyką stał się krótki dialog Jezierskiego z jednym z piłkarzy.

– Trenerze, boli mnie noga, chyba nie dam rady trenować – skarżył się zawodnik.

– A mnie stara nie chce dać, ale nie płaczę. Wracaj na boisko – ripostował Jezierski z uśmiechem sadysty.

Nie był jednak pozbawionym cech ludzkich autokratą. Wręcz przeciwnie. Był zabawnym facetem, który uważał swoich zawodników za partnerów do rozmowy, co w tych czasach również nie było powszechne. Zupełnie naturalne było dla niego, że pytał o to, jak chcieliby zagrać, konsultował się w sprawie taktyki i ustawienia. Oczywiście była to tylko psychologiczna gra, bo i tak wiedział swoje. Przed meczem piłkarze wpisywali na kartkach skład, a Jezierski porównywał ze swoim i rozpoczynał dyskusję. Cieszyło go, że pod koniec jego pracy doszli do takiej wprawy, że na niemal wszystkich kartkach ze składami były te same nazwiska. Zaznaczał jednak, że „tak postępować można tylko z zespołem, w którym jest doskonała atmosfera, gdzie zawodnicy spędzają ze sobą sporo czasu i mają do siebie pełne zaufanie”. Dlatego stawiał na spokojną i powolną budowę, gdyż, jak mówił, „taki zespół nie powstanie przy nieustannych zmianach, przetasowaniach”. Do tego potrzebował jednak stuprocentowego poparcia przełożonego, a więc Sobolewskiego. I tu znowu okazało się, że ten wyprzedza swoją epokę, uznając, że tylko taka długoterminowa polityka z jednym szkoleniowcem gwarantuje rezultaty, przynajmniej na tym etapie rozwoju klubu. Zresztą obaj doskonale wiedzieli, że tworzą wspólne dzieło. Nawet kiedy Sobolewski został szefem Jezierskiego, to przecież w rzeczywistości obaj musieli mieć w pamięci spotkanie z 1970 roku w słynącej z doskonałego jedzenia restauracji Myśliwskiej w centrum Łodzi. Lubili się tu spotkać, pogadać i popatrzeć na przemykające za oknem postaci. Czasem rozpoznawali twarze. Prawie naprzeciwko znajdowała się kawiarnia Honoratka, gdzie schodzili się filmowcy i różnej maści inni artyści. Właśnie w Myśliwskiej oni dwaj razem z Wrońskim i Stachurą postanowili, że są równoprawnymi partnerami w interesie.

Szkoleniowiec wkrótce po awansie mówił w wywiadzie dla „Piłki Nożnej”: „Takich klubów jak RTS Widzew, gdzie zawierzono trenerowi, gdzie się z nim współpracuje, nie ma wiele w kraju. A bez takiej współpracy nie ma ani strategii, ani taktyki. Jest nerwowa szarpanina – od meczu do meczu. Jak tu w takich warunkach myśleć perspektywicznie, kształtować przyszłość drużyny?” Jak prowadzić politykę kadrową, myśleć o przyszłości poszczególnych zawodników? Budować rezerwę dla pierwszej drużyny? Przecież nie każdy trener ma gwarancję, że będzie z tą drużyną pracował dwa, trzy, cztery lata. To co on będzie się martwił o przyszłość? Niech się martwi ten, kto po nim przyjdzie”.

Trener złożył zespół, który wiosną 1975 roku był gotowy do walki o awans. Ważnym zawodnikiem okazał się Andrzej Pyrdoł, który z powodu kontuzji skończył karierę w ŁKS i został asystentem Jezierskiego. Okazało się, że na treningach radzi sobie świetnie, kontuzja się zagoiła, więc wskoczył do składu. Do tego doszli doświadczeni Chodakowski, Haren i Tadeusz Gapiński – byli zawodnicy ŁKS oraz wychowanek Widzewa Janusz Kubicki, który został w klubie jeszcze przez kilka miesięcy.

***

Po dwóch sezonach spędzonych w II lidze Sobolewski, Wroński i Jezierski doszli do wniosku, że jest szansa zaistnieć w wielkiej piłce.

Janusz Haren, jeden z liderów drużyny w tamtym czasie: – Na początku lat 70. Widzew był klubem dzielnicowym, ale sporo mówiło się o budowaniu przyszłej potęgi. Prezesi Wroński i Sobolewski mówili wtedy: „Musimy wejść do I ligi w ciągu czterech lat”. Wszystko było zaplanowane.

Wiesław Chodakowski wspomina: – Sobolewski chciał stworzyć z dzielnicowego klubu taki, który przerośnie ŁKS. O tym oficjalnie się nie mówiło, może po to, żeby się nie ośmieszać. Ale na bankiecie po sezonie czy w szatni snuliśmy takie plany.

Na imprezę sylwestrową 31 grudnia 1974 zawodnicy przynieśli przygotowane przez siebie afisze meczowe. Był więc „Widzew – Górnik”, był oczywiście też taki: „Wielkie derby Widzew – ŁKS”.

– Jeden z chłopaków napisał na swoim afiszu „Widzew – Ajax”. Wtedy to było śmieszne, ale już coś nam świtało, wiedzieliśmy, czego chcemy – mówi Chodakowski. A świtało im, że wielki futbol jest osiągalny.

Dla Chodakowskiego był to niezapomniany sylwester, bo 10 minut przed północą zorientował się, że jego żona zniknęła razem z Andrzejem Gręboszem...

– Wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy ich. Klęczeli w śniegu po kolana, wystawili ręce do nieba i modlili się o awans – mówi.

Wtedy Widzew był już faworytem II ligi, mimo fatalnego początku sezonu. Jeszcze przed startem rozgrywek do Stanów Zjednoczonych wyjechał najskuteczniejszy piłkarz poprzedniego sezonu Stanisław Kaczmarek. Siła ognia łódzkiego klubu została nadwyrężona. O wyjeździe piłkarza Jezierski i Sobolewski dowiedzieli się, gdy ten nie przyszedł na pierwszy trening po wakacjach. Kaczmarek wtajemniczył w plan jedynie swojego najlepszego przyjaciela Zdzisława Kostrzewińskiego. Jako chłopcy wspólnie zaczynali grę w piłkę w Widzewie i niemal cały czas wolny spędzali razem. Wcześniej na wycieczkę do Anglii wyjechała żona napastnika z jego ośmioletnią córką. Do kraju już nie wróciły. Kiedy Kaczmarek dostał od znajomego ofertę wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, nie wahał się nawet chwili. Myślał, że łatwiej będzie mu odzyskać córkę. Z żoną nie żył dobrze. Zresztą to z jej powodu przeszedł do Widzewa. Pracowała w sekretariacie ŁKS i piłkarz oskarżał ją o romans z jednym z pracowników. Uciekł od kłopotów rodzinnych do małego dzielnicowego klubu. Teraz żona uciekła od niego. Problem polegał na tym, że zabrała dziecko, do którego piłkarz był bardzo przywiązany. Beatka była, jak się mówi, „oczkiem w głowie tatusia”.

– Spakowałem się z dnia na dzień, wsiadłem na pokład „Stefana Batorego” i popłynąłem do Nowego Jorku. Miałem pozwolenie na miesięczny turystyczny pobyt w Stanach Zjednoczonych. Zostałem dłużej. Już prawie 40 lat będzie. Bilet powrotny mam do tej pory w szufladzie – mówi. W USA został grającym trenerem klubu z Milwaukee, poza tym pracował w fabryce kosiarek, gdzie zarabiał 2 tysiące dolarów tygodniowo, co nawet dla Amerykanów było stawką imponującą. Przez jakiś czas wysyłał pieniądze rodzinie. Potem żona zerwała kontakt. Córki już nigdy nie zobaczył. Nie wie, jak potoczyły się jej losy. Ożenił się raz jeszcze. Druga żona rzuciła go po roku i wyczyściła jego konta bankowe.

Bliski odejścia z klubu był inny piłkarz, będący już kawałkiem historii Widzewa Wiesław Chodakowski. Stoper i jeden z liderów drużyny nie widział swojej przyszłości w Łodzi i wystąpił o przeniesienie do Motoru Lublin. Był w tym czasie zawieszony za uderzenie przeciwnika w twarz. Pojechał nawet do Lublina, ale wrócił, bo Motor w przeciwieństwie do Widzewa nie był w stanie załatwić skrócenia kary.

Pierwsze spotkanie sezonu 1974/75, ze Stoczniowcem Gdańsk, widzewiacy przegrali 0:1. Potem zaczęli marsz w górę, choć z problemami. Na koniec rundy jesiennej przegrali z Bałtykiem Gdynia i na wspomnianego sylwestra udawali się z 19 punktami. W walce o awans liczyło się kilka drużyn, oprócz Widzewa jeszcze przede wszystkim Motor, Stoczniowiec Gdańsk, Zawisza Bydgoszcz i Bałtyk Gdynia, choć i trzeci od końca podwarszawski wówczas Ursus miał ledwie 6 punktów straty do lidera.

Na stadion przy ulicy Armii Czerwonej przychodziło coraz więcej ludzi. Na pierwszym meczu na własnym boisku, wygranym 3:0 ze szczecińską Arkonią, zjawiło się zaledwie 2 tysiące widzów, na pierwsze wiosenne spotkanie z Wartą Poznań już 5 tysięcy. Potem 8 tysięcy z Gwardią Koszalin, 10 tysięcy z Motorem Lublin i w końcu na meczu z Zawiszą, rozgrywanym na stadionie ŁKS w środku tygodnia, pojawiło się 25 tysięcy kibiców.

W Łodzi robiła się moda na Widzew. Nie było to jedynie podyktowane wynikami. Oczywiście zespół walczył o awans, był to też najlepszy czas polskiego futbolu. Po mistrzostwach świata w 1974 roku, na których Polska zajęła trzecie miejsce, młodzi ludzie zapełniali boiska i osiedlowe place, żeby naśladować Tomaszewskiego, Deynę i Latę. A przy okazji rozrastała się też Łódź. Do miasta w poszukiwaniu marnie płatnej pracy w przemyśle włókienniczym napływały masy z całego kraju, liczba mieszkańców już wkrótce miała przekroczyć 800 tysięcy. Wielu z nich nie czuło związku z ŁKS, a nowy klub przyciągał ofensywnym stylem gry, błyskotliwością, wiecznym, czasem straceńczym, ciągiem na bramkę, który przez lata będzie charakteryzował ten zespół i sprawiał, że stanie się on klubem uwielbianym w całym kraju, klubem zwykłych ludzi. Wiosną 1975, w ciągu ostatniego pół roku w II lidze, trenerzy i piłkarze postawili wszystko na jedną kartę.

– Wcześniej zbierała się rada drużyny, prezes, trener i kierownik i rozmawialiśmy, kogo wziąć. Ale możliwości były ograniczone – wspomina Chodakowski. – Płacono nam według tak zwanej karty piłkarza. Za remis dostawaliśmy 225 złotych, a za wygraną 450 złotych. Mieliśmy znacznie gorsze warunki niż w innych klubach. Dopiero w trzecim sezonie znalazło się nieco grosza, a my podporządkowaliśmy wszystko jednemu celowi, wejściu do I ligi. Od początku rundy wiosennej do meczu z Bałtykiem przed każdym spotkaniem jeździliśmy do Spały. W sobotę po meczu szliśmy do domu, w niedzielę był lekki rozruch, w poniedziałek na trening przychodziliśmy już ze szczoteczką do zębów i piżamą, a potem cały tydzień siedzieliśmy na zgrupowaniu – opowiada Chodakowski.

To było według niego konieczne, bo wielu zawodników przychodziło w poniedziałek w okularach przeciwsłonecznych, żeby zamaskować niedzielne pijaństwo. Wspólne wyjazdy były sposobem na przymusową motywację. Piłkarze wspominają, że „były złe momenty, czasem kłótnie wywoływało nawet to, że ktoś źle postawił szklankę, ale brudy prano w drużynie”. Zespół wygrywał, motywacja wzrastała.

W pierwszych 6 kolejkach rundy wiosennej Widzew zdobył 11 punktów. W najważniejszym, wydawało się, meczu sezonu wygrał w Łodzi 3:0 z Motorem i odskoczył najgroźniejszemu rywalowi na dwa punkty. Mecz pokazał, że niesprawiedliwością by było, gdyby kto inny niż właśnie Widzew awansował do I ligi. Piłkarze Jezierskiego wręcz zgnietli rywala.

Potem przyszło nagłe tąpnięcie i porażka z Zagłębiem Wałbrzych. Widzewowi wyrósł nowy rywal, znacznie silniejszy niż Motor – gdańska Lechia ze Zdzisławem Puszkarzem, jednym z najlepszych techników, jacy urodzili się w Trójmieście. W następnej kolejce Widzew jechał do Gdańska, dlatego Jezierski skupił się przede wszystkim na wyeliminowaniu z gry lidera gdańszczan. Miał się tym zająć Tadeusz Błachno.

– Stadion był pełen, 40 tysięcy ludzi. Mówię więc do Jezierskiego: „Tato, nie wygląda to za wesoło”. Ale skoro kazał kryć, to kryłem. I Puszkarz sztycha nie zrobił. Co piłka do niego, to go wyprzedzałem – mówi zawodnik. Relacje prasowe potwierdzają, że piłkarz Widzewa całkowicie zneutralizował gwiazdę Lechii. Gapiński na 5 minut przed końcem zdobył prowadzenie i wydawało się, że przybliżająca do awansu wygrana jest pewna, ale wyrównał strzałem rozpaczy na chwilę przed końcem Krzysztof Matuszewski.

Lechia Wojciecha Łazarka wciąż zostawała w grze, podobnie jak Motor. Powoli przestawał się liczyć bydgoski Zawisza prowadzony przez Bronisława Waligórę. W Zawiszy grali wówczas dwaj znakomici młodzi piłkarze, którym przepowiadano karierę – Henryk Miłoszewicz i Zbigniew Boniek. Zespół z Bydgoszczy odpadł z wyścigu pod koniec sezonu. Najpierw, bez Bońka, przegrał 0:2 z Widzewem, a potem już z zawodnikiem w składzie, z Lechią 0:1. Ten drugi mecz był szczególny dla Widzewa. To właśnie wtedy Boniek nie strzelił karnego w końcówce spotkania i w konsekwencji nie zagrał do końca sezonu, zaś potem trafił do Łodzi.

Widzew w tej samej kolejce przegrał w Olsztynie ze Stomilem 0:2, zaś Jezierski podjął decyzję: od przyszłego sezonu ktoś musi przyjść w miejsce Wiesława Surlita. Trener wściekł się na starszego z braci, który w drodze powrotnej podśpiewywał sobie na końcu autobusu piosenkę „Podmiejska zabawa” Piotra Szczepanika i sprawiał wrażenie, jakby nie przejmował się porażką. Trzy kolejki przed końcem pozycję lidera odebrała Widzewowi Lechia.

Oba zespoły miały równą liczbę punktów i gdyby taka sytuacja utrzymała się do końca sezonu, o awansie miały decydować baraże. W następnej kolejce Widzew rozgromił Ursus, zaś Lechia bez problemów pokonała Stomil. W końcu, w przedostatniej kolejce, Widzew pokonał na wyjeździe Avię 2:0, chociaż próbował w tym przeszkodzić świetny tego dnia Jerzy Mikulicz. Bramkarz zespołu ze Świdnika miał coś do udowodnienia. W końcu to właśnie jego wygryzł ze składu łódzkiego zespołu Wiesław Surlit. W tym czasie Lechia zaledwie zremisowała na wyjeździe z Ursusem.

Na ten mecz Sobolewski wysłał kierownika drużyny Wiesława Kaczmarka, który zaoferował Ursusowi spore pieniądze za to, że wyrwie jakieś punkty rywalowi. Obiecał zresztą znacznie więcej niż miał przy sobie, bo nie przypuszczał, że miejscowi mogą sprawić niespodziankę. Po spotkaniu, gdy piłkarze gospodarzy zwrócili się do niego po „premię”, Kaczmarek rozłożył ręce w geście bezradności i doszło do poważnej awantury. Kierownik Widzewa musiał uciekać ze stadionu tego podwarszawskiego wtedy klubu. Z czasem dług został uregulowany.

W ostatnim meczu Widzew przy pełnych trybunach wygrał 3:1 z Bałtykiem. Potem pojawiły się wokół tego meczu kontrowersje, bo zaraz po sezonie do drużyny dołączył Henryk Dawid z gdyńskiego zespołu, za którego zapłacono sumę znacznie większą niż wynosiła jego realna wartość.

W tym momencie nikt jednak nie zadawał pytań. Szczególnie w Łodzi. Widzew ewoluował. Oprócz Dawida przyszedł bramkarz Arki Gdynia Stanisław Burzyński. Był już dogadany z Górnikiem Zabrze, ale w ostatniej chwili zmienił decyzję. Jezierski uparł się na Burzyńskiego, bo odmówił mu Andrzej Turek z Lecha Poznań. Wkrótce dołączyli Zbigniew Boniek i Zdzisław Rozborski. Wszyscy trzej stali się kluczowymi postaciami zespołu. Odszedł za to Janusz Haren, łodzianin z Polesia, jeden z filarów zespołu.

– Z zawodnikami drugiego garnituru ŁKS zrobiliśmy I ligę. Ale potem przyszedł czas pożegnań i wzmocnień. Ja byłem chyba wypalony. Ten ostatni sezon w pewnym sensie mnie wykończył. Właściwie przez jedną trzecią czasu byliśmy poza domem. W ostatniej rundzie rzadko widziałem żonę i 5–letniego syna. Myślałem nawet o zakończeniu kariery. Dostałem jednak dwie oferty. Jedną z Utrechtu z Holandii. Ale wybrałem drugą, z Danii. Tam mieszkali moi rodzice. I od tej pory tu żyję – mówi Haren. Pograł jeszcze chwilę w miejscowych klubach, potem podjął pracę w zakładzie wulkanizacyjnym, gdzie zresztą pracuje do dziś.

Wkrótce po awansie miejsce w drużynie stracił też Zbigniew Benkes. W Łodzi uważano, że mógł być zawodnikiem klasy światowej, ale nie przebił się, bo zamiast koncentrować się na futbolu, okupował sklepiki przy ulicy Nowotki w centrum Łodzi, gdzie mieszkał.

– Benkes to był zawodnik o niewiarygodnym talencie. Problemem było środowisko, w którym się obracał. Gdy jechaliśmy na zgrupowania, grał tak, że byłem przekonany, iż to najlepszy polski piłkarz. Gdy tylko wracaliśmy do Łodzi, mijał tydzień i przestawał grać, nie miał siły biegać i kopać – mówi Możejko.

Benkes był więc zaledwie kolejnym zawodnikiem, który nie pasował do drużyny Jezierskiego. Trener nigdy nie bał się stawiać na złych chłopców, ale też nie pozwalał przekraczać pewnej granicy, która mogłaby doprowadzić do rozpadu zespołu.

Jezierski: „Bywałem swego czasu nawet w izbie wytrzeźwień, by zabierać stamtąd swoich pupilków. Ale szybko z tym skończyłem. Kilku usunąłem z drużyny, kilku ukarałem. Potrafię być wtedy nieprzyjemny. Albo ktoś chce grać w piłkę, albo proszę bardzo, drzwi otwarte”.

***