Boccor - Marek Tarnowicz - ebook

Boccor ebook

Marek Tarnowicz

4,6

Opis

Wykradzione przed tysiącami lat z istniejącego w równoległym do naszego świecie Imperium Morgii, magiczne artefakty Heka i Nechacha, na przestrzeni tysiącleci trafiają w ręce wampirów. Ukryte w miejscu, które znają tylko one i strzeżone przez ich potomków, są niedostępne dla prawowitych właścicieli oraz królowej Asses, sprawcy kradzieży. Kapłani z Morgii oraz Asses, nie rezygnują z odzyskania Heka i Nechacha. Kolejne starcie ich wysłanników ma miejsce w naszych czasach, między innymi w Polsce. Zostają w nie wmieszane również agentki ABW, Karolina i Marta.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Avzurump

Nie polecam

przy próbie synchronizacji z czytnikiem Kindle wyświetliło mi status w przygotowaniu, ale książkę z puli dostępnej odjęło
10

Popularność




Marek Tarnowicz

Boccor

BRAMA FANTAZJI

Redakcja: Paulina Nowaczyk

Skład DTP: Joanna Bianga

Okładka wg projektu autora: Robert Zajączkowski

Copyright © 2018 by Marek Tarnowicz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki jest możliwe tylko na podstawie pisemnej zgody autora.

WydanieI

ISBN 978-83-939211-8-8

Konwersja

Dziękuję Panu Bogu za wytrwałość

 

 

 

 

 

Dedykuję mojej córce Magdalenie

Piach. Piach, a do tego palący bez chwili przerwy żar stojącego w zenicie słońca. Przez powstałą kilkanaście tysięcy lat wcześniej pustynię niemalże już na oślep i ostatkiem sił podążała dwunożna istota. Długi, rozdwojony język wyskakiwał od czasu do czasu spomiędzy łuskowatych warg, jakby badał otoczenie. Stworzenie zostawiało za sobą ślady; nie miało już siły ich zacierać. Szło, czekając na zmierzch. Kiedy zniknęły ostatnie promienie słońca, poczuło się odrobinę lepiej. Oczy trochę odzyskały swoje zdolności. Stwór zaczął widzieć lepiej i dalej. Po jakiejś godzinie wrócił spokojniejszy oddech. Oblizał suche na wiór wargi. Wiedział podświadomie, że kolejnego takiego dnia nie przeżyje. Do najbliższej studniz wodą było za daleko. Mimo to wykorzystał ciemność i z uporem szedł dalej. W połowie zimnej nocy przystanął na dłuższą chwilę. Potem znowu ruszył przed siebie. Tuż nad ranem położył się jak zawsze na długie minutyi usiłował wchłonąć odrobinę skroplonej pary wodnej, aby zasilić swój organizm. O świcie ruszył przed siebie. Kolejny taki sam dzień zaczął chylić się ku zachodowi. Upał odrobinę osłabł. Stwór zwolnił zaniepokojony, słysząc przed sobą dziwne odgłosy. Nie przypominały co prawda dźwięków pogoni, ale na pewno ktoś nachodził. W końcu przystanął z wahaniem. Było już jednak za późno. Zza wydmy wychodzić zaczęli ludzie i objuczone zwierzęta. Wysocy, ciemnoskórzy mężczyźni nagle zatrzymali się wmiejscu zdumieni niesamowitym widokiem. Kilkanaście metrów przed sobą zauważyli dziwne stworzenie, stojące na dwóch nogach. Budową ciała przypominało człowieka, jednak łeb miało węża.

– Co to takiego? – padło pytanie z ust jednego z nich.

Na czoło grupy wyszedł barczysty właściciel karawany. Przez moment również patrzył ze zdumieniem. Jednak jego myśli pominęły pytanie i podążyły dalej. Przed sobą widział szansę na niezły zarobek. To prawda, że nikt mu nie uwierzy, że gad był ubrany w krótką tunikę i nabijaną ćwiekami skórzaną spódnicę, lecz to nie było ważne w tej chwili. W jednym momencie podjął decyzję.

– Łapać go! – krzyknął, chwytając za włócznię wiszącą u boku konia.

Stworzenie od razu zrozumiało jego zamiary. Walcząc ze słabością, rzuciło się doucieczki. Biegło jednak ciężko, a w końcu padło wycieńczone. Pierwszy dopadł je rosły handlarz.

– Nie zabijaj mnie – usłyszał w głowie jakiś głos.

Przystanął zaskoczony.

– Słyszeliście? – zapytał dobiegających do niego kompanów.

– Co? – odpowiedział pytaniem jeden z nich.

– Prosi, żeby go nie zabijać. Nie słyszeliście? Przecież mówi ludzkim językiem. Jest wart fortunę. A jak go sprzedam na arenę, to…

– Nie sprzedawaj mnie. Uczynię ciękrólem – obiecał w głowie głos.

– Słyszeliście… – przerwał, bowiem pozostali patrzyli na niego nieco dziwnie. – No co? Nic nie… Przecież znów przemówił. Co chcesz zrobić? – Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie usłyszanej myśli.

– Będziesz królem potężnego państwa, tylko mnieoszczędź – poprosił ponownie stwór.

– Tak. A potem przyjdzie inny i zetnie mi głowę. Wolę na tobie zarobić. A skoro znasz takie sztuczki, to może kupią cię kapłani ze świątyni – myślał głośno. – Bierzemy go. – Chwycił stworzenie za jedną z rąk pokrytych szorstką i twardą skórą.

Dostrzegł u jego czterech palców groźnie wyglądające pazury. Stwór nie miał innego wyjścia, poddał się jego woli. Mógł co prawda spróbować ich zabić, ale nie miał na to siły. Został przez nich zawleczony do karawany, a tam padł na piach, nie dając rady iść dalej.

– Harak, daj mu wody – wydał polecenie jednemu ze swoich ludzi rosły handlarz.

Sam sięgnął do juków i wyciągnął solidnej grubości rzemień. Spróbował go zerwać, lecz nie dał rady. Tymczasem równie dobrze zbudowany Murzyn odpiął bukłak z wodą. Spojrzał na gadai po chwili wahania zdjął skórzane naczynie, którym poją konie. Nalał do niego trochę ciepławej wody i położył jena piach.

– Pij. Do miasta daleko – powiedział bez przekonania, że ten go zrozumie.

Stwór, zamiast sięgnąć i wziąć pojemnikdo rąk, zanurzył w nim jedną z kończyn.

– Amar, patrzna cudaka! – zawołał zaskoczony mężczyzna, patrząc na to, co robi stworzenie.

Tymczasem wody zaczęło wolno ubywać. Płynęła cienkimi jak włos rurkami, zasilając organizm. Jego łuskowate ciało pokryte szarozieloną skórą zmieniło odrobinę kolor. Z niespodziewanie otwartej paszczy wyskoczył nagle rozdwojony na końcu czarny język. Harak odskoczył odruchowo w tył.

– Pieprzona gadzina – uspokoił się, puszczając rękojeść krótkiego miecza, którą pochwycił.

Po chwili podszedł do nich właściciel karawany.

– Jak się napiłeś, to dawaj łapy. – Amar trzymał przed sobą pętlę z rzemienia.

– Nie wiąż mnie. Pójdę dobrowolnie – przekazał mu myśl stwór.

– Mowy nie ma. Harak, wyciągnij może jednak ten miecz – wydał polecenie.

Mężczyzna sięgnął do broni.

– Nie trzeba. – Gad wyciągnął przed siebie ręce. – Ruszajcie już – poprosił.

– Co ci tak spieszno?! Co?!

– Idzie za mną pogoń. Jeżeli chcecie ujść z życiem…

– Czyli nie jesteś wybrykiem natury. Jest was więcej. – Kiwnął głową do swoich myśli. – Skąd uciekłeś?

– W środku pustyni są żyzne tereny. Zamieszkujemy je z dziećmi Horusa.

– A tamci? Co to za cudaki? – Handlarz przywiązał koniec rzemienia do jednego z juków.

– Są podobni do was, lecz unikają słonecznego światła.

– Na razie wystarczy. Resztę opowiesz nam na postojach. Ruszamy – rzucił w tył. – Jak cię zwą?

– Ulss.

Ciemnoskóry mężczyzna pociągnął za uzdę konia. Karawana kontynuowała powolny marsz. Z początku Amar kilkakrotnie spojrzał w tył na stwora, jakby nie wierzył, że idzie za nimi. W końcu skupił uwagę na drodze. Na dobre nadszedł zmierzch, a tu, na pustyni, ciemno robiło się w kilka minut. Przystanęli na moment.

– Dojdziemy do oazy? – zapytał Harak.

– Pewnie. Jest już blisko. Dajcie tylko pić koniom – polecił właściciel.

Postój trwał krótko.

– Ulss, chcesz pić?

– Nie. Ruszajmy, proszę. Czuję, że oni są niedaleko.

– Twoi…

– Nie. Synowie Horusa.

– Przecież nie lubią słońca. Tak mówiłeś?

– Ale słońca już nie ma, a zaraz będzie ciemno.

– Wiem, że będzie ciemno. Gwiazdy nam wskażą drogę.

– Ale nie uchronią przed nimi. Tylko ogień.

– Ruszajmy. Popędzić konie! – rzucił w tył Amar.

Dojście na miejsce trochę zajęło, lecz konie, czując wodę, na ostatnim odcinku same przyspieszyły. Na terenie oazy była już jedna karawana. Ci ludzie podążali w przeciwną stronę.

– Dobrze cię widzieć, Aman – przywitał starego przyjaciela Amar.

– Ciebie też. Jak droga?

– Nie było najgorzej. Co w mieście?

– Zbiory były dobre. Król ma dużo złota. Szuka broni i ludzi zaprawionych w wojaczce. Coś w sam raz dla ciebie.

– Nie, dziękuję. Handel jest lepszy. Chyba że łupy będą w złocie – uśmiechnął się.

– Tego nie wiedzą nawet szpiedzy w mieście. Ha, ha, ha.

– Co racja, to racja. Rozbijemy obóz, to przyjdę i pogadamy. – Klepnął go w ramię.

– Tak. Przyjdź do mnie – zaprosił Aman.

– Przyjdę, przyjdę i coś ci pokażę – obiecał.

Przygotowanie obozowiska nie trwało długo. Rozpalone wcześniej ogniska zapłonęły, oświetlając teren dookoła. Ludzie krzątali się przy przygotowaniu wieczerzy, więc Amar wziął ze sobą bukłak z winem i gada.

– Źle robisz – utyskiwało stworzenie, idąc za nim. – Raczej powinniście przygotować się do obrony.

– Nie jęcz.

– Niedługo się przekonasz.

– Milcz albo sprzedam cię Amanowi – zagroził. – A on wraca przez pustynię na wschodnie wybrzeże.

– Jeszcze tej nocy może to nie mieć znaczenia.

– Co ty, Amar, sam ze sobą gadasz? – zaczepił go nagle jeden z ludzi Amana, wychodząc z mroku.

– Nie twoja sprawa…

– A co to za dziwadło? – Mężczyzna stanął zaskoczony.

Ci jednak minęli go bez słowa i po chwili weszli w zasięg światła następnego ogniska. Siedzący przy nim ludzie nagle przerwali rozmowę.

– Nie piję już więcej – rzucił głośno jeden z nich. – Mam zwidy.

– To nie zwidy. To Ulss – wypowiedział imię stwora z tajemniczym uśmiechem Amar.

– Co to jest Ulss? – Aman wstał i podszedł bliżej.

Zaczął oglądać go ze wszystkich stron i dotykać zafascynowany.

– Ale z tym ubraniem przesadziłeś – zaśmiał się.

– Jest jego własnością. On jest myślący i mówi do mnie… tylko inaczej. Słyszę jego słowa w swojej głowie – wyjaśnił. – Weź. – Podał bukłak.

– Nie wierzę. Chcesz pewnie jedynie podbić cenę, spryciarzu. – Kiwnął na niego palcem.

– Byłem pewien, że mi nie uwierzysz. Ale co tam. Ulss, usiądź z tyłu. – Zaczepił sobie rzemień do pasa.

Stwór zrobił to, co mu nakazano. Jednak z jakiegoś powodu patrzył niespokojnie na boki i do góry. W tym czasie Amar otrzymał spory skórzany kubek pełen wina.

– Lepiej nie pij. Zaraz coś się wydarzy – uprzedził go głos w głowie.

– Aleś uparty. Co tu…

– Popatrz na płomienie. Przygasają. To stara sztuczka dzieci Horusa. Będą mogli podejść bliżej.

– Zdaje ci… Chociaż… – urwał, patrząc na pełgające słabo płomyki.

Poślinił palec i wyciągnął rękę do góry. Wiatr ledwie powiewał, a płomienie zaczęły znikać. Mężczyzna wyłowił też słuchem dziwne odgłosy. W tym momencie konie zaczęły rżeć cicho zaniepokojone. W powietrzu wisiało coś nieuchwytnego, groźnego. Pozostali też najwyraźniej zauważyli nagłe zmiany, bo przestali rozmawiać i nasłuchiwali. Na terenie oazy zaczął królować mrok. Amar pośpiesznie odłożył kubek.

– Harak, przynieś włócznię! – krzyknął głośno. – Coś się dzieje!

W słabym świetle dogasającego ogniska dostrzegł zaskoczoną twarz przyjaciela. Momentalnie wstał i szybkim ruchem sięgnął do pasa po miecz. Zanim zdążył go dobyć, jakiś kształt wyskoczył z ciemności, prosto na kark Amana. Dokładnie w tym samym momencie gdzieś zza pleców Amara trysnął strumień ognia. Dotarł do dogasających drew i ognisko buchnęło wysokimi płomieniami. Wszyscy poczuli na twarzach żar ognia. Aman nie próżnował. Zaprawiony w licznych starciach dzięki czasom, kiedy jeszcze służył w armii, pochwycił atakującego za jedno z ramion i energicznie pociągnął przed siebie. Intruz, oślepiony nagłym światłem, zamknął oczy i osłonił twarz drugim ramieniem. Stracił przy tym równowagę, a pociągnięty przeleciał nad głową mężczyzny, wpadając ostatecznie w ognisko. Ulss w tym czasie podobnym sposobem zdążył podsycić ogień w sąsiednim ognisku, rozjaśniając tym samym ciemności silnym światłem. Amar odskoczył przed wyciągniętymi szponami, dobywając w końcu miecz. Napastnik nie ustąpił, toteż ciął go w szyję, przecinając tchawicę i ścięgna. Kopnięciem odrzucił od siebie umierającego i rozejrzał się dookoła. Wokół niego wrzała walka. Ulss, mimo skutych rąk, zrobił unik przed rozwartymi szczękami z długimi zębami. Handlarz skoczył mu na ratunek. Uniesiony miecz opuścił błyskawicznie na kark napastnika. Siła, z jaką to uczynił, sprawiła, że odciął głowę od tułowia. Mocne szarpnięcie zachwiało nim. Odruchowo machnął na boki rękami, aby ustać na nogach. Tuż za jego głową przemknęła para rąk uzbrojonych w mordercze szpony. Jednym ruchem odwiązał od pasa rzemień. W niewygodnej pozycji zrobił obrót wokół własnej osi i ciął ostrzem na wysokości brzucha. Zaskoczony stwór przypominający człowieka padł na piach z wypadającymi wnętrznościami.

– Przetnij mi rzemienie – usłyszał w głowie myśl.

Popatrzył na gada. Podjęcie decyzji trwało jedynie ułamek sekundy. Machnął uzbrojoną ręką, trafiając ostrzem pomiędzy kończyny tamtego. Zrobił to w ostatnim momencie. Z ciemności spadł na Ulssa równie ciemny kształt. Tym razem nie mógł nic zrobić, bowiem musiał zadbać o siebie. Potworny ból na wysokości lewego barku rozdarł mu jaźń. Mimo tego z zaciśniętymi zębami uderzył łokciem w tył. Nie trafił. Potężny cios w szczękę powalił go na kolana. Wygięty w tył, wypuścił z ręki miecz. Jakaś głowa była tuż nad jego gardłem. Kątem oka zdążył zarejestrować jedynie krótki błysk grotu włóczni ciśniętej przez kogoś w nadal buchających wysoko w górę płomieniach ogniska. Widok głowy zniknął mu sprzed oczu. Teraz widział jedynie drzewce. Złapał za nie i wcisnął głębiej w ciało stwora. Grot przebił go na wylot i utkwił w piasku. Amar potrząsnął głową. Pomimo potwornego rwania w ramieniu zaczął podciągać się do góry na włóczni. Zanim jednak stanął pewnie na nogach, porażający umysł ryk z czyjegoś gardła omal na powrót nie przygniótł go do ziemi. Nie miał pojęcia, co to było. Po chwili okazało się, że to Ulss zabił w ten sposób dwóch kolejnych przeciwników. Zabójczy wrzask uderzył z niesamowitą i niewytłumaczalną energią w te istoty. Ich ciała eksplodowały na wszystkie strony. Wszyscy zamarli na moment w przerażeniu. Walka była w zasadzie skończona. Aman skoczył z pomocą jednemu ze swoich ludzi. Długim ostrzem sztyletu poderżnął napastnikowi gardło, a dla pewności rozpłatał mu jeszcze brzuch. Nagle nastała cisza. Ogień dobrze oświetlał pole bitwy. Wokół leżało kilkadziesiąt trupów. Niestety polegli także ludzie z obu karawan. Jeszcze przez chwilę każdy z ocalałych rozglądał się wokół siebie. Szukając przeciwników, próbowali przeniknąć wzrokiem ciemności pustyni. Nic. Nadal panowała cisza i spokój. Wolno zaczęli odzyskiwać oddech i równowagę.

– Krwawisz, Amar – usłyszał myśl Ulssa handlarz.

Zignorował to i sięgnął po swój miecz. Obok leżał jeden z ludzi. Amar odniósł wrażenie, że jeszcze oddycha. Rana i obolałe ciało dawały o sobie znać, jednak postanowił do niego podejść. Mężczyzna oddychał płytko. Na ustach miał spienioną, czerwoną ślinę; gardło było w bardzo kiepskim stanie. Wiedział, że nie może dla niego nic zrobić. Zresztą nawet by nie zdążył. Zanim zakończył oględziny, ciężko ranny zmarł, rzężąc. Amar wstał na nogi.

– Idę zobaczyć, co z moimi ludźmi – rzucił krótko.

Aman kiwnął głową. Sam też musiał sprawdzić, ilu z nich przeżyło. Krążyli między leżącymi dłuższy czas. Lżej ranni zostali natychmiast opatrzeni. Ponownie usiedli dopiero wtedy, gdy wszystko zostało sprawdzone, a martwi leżeli ułożeni jeden obok drugiego.

– Źle to wygląda. Straciłem pięć osób – mruknął Aman.

– Ja czterech, ale dwóch jest w takim stanie, że chyba nie dożyją do świtu – powiedział cicho Amar. – Co zrobisz? Jedziesz dalej?

– Chyba wrócę do miasta. Muszę nająć następnych. Widziałeś te stworzenia? To byli ludzie – dodał po chwili.

– I tak, i nie. Ulss, chodź tu! – zawołał gada.

Stwór przyszedł.

– Kto to był? Bardzo są podobni do ludzi.

– To byli Wampiree. Słudzy mojego władcy. SynowieHorusa – usłyszał w głowie odpowiedź.

Powtórzył przyjacielowi to, co usłyszał.

– Zwróciłeś na pewno uwagę, że byli nieuzbrojeni – stwierdził Aman.

– Właśnie. Ciekawe, dlaczego…

– Bo nikt im nie daje broni. Są wyjątkowo niebezpieczni.

– Wasz władca się ich boi – odparł domyślnie.

– Tak. Dawno temu musiał zniszczyć połowę miasta, aby ich poskromić. Od tamtej pory każdy z nich za posiadanie broni zostaje spalony żywcem.

– A właśnie… Co to za sztuczka z tym ogniem? Uratowałeś nam życie.

– To jeden z darów. Drugi…

– Czyli… To ty tak ryknąłeś – przypomniał sobie ostatnie sekundy walki.

– Tak. Potrafimy…

– Dobrze, dobrze. Wiesz co… – zamilkł na chwilę. – Jesteś wolny – powiedział z namysłem. – Chociaż omal nie straciliśmy przez ciebie życia… to jednak ja sam nas w to wpakowałem – przyznał szczerze. – Nie sprzedam cię nikomu. Możesz iść, dokąd chcesz.

– Dziękuję. A mogę iść z wami? Dla mnie nie ma powrotu.

– Jasne. Ktoś musi nam pomóc.

– Dziękuję jeszcze raz. Moja propozycja jest nadal aktualna – przekazał kolejną myśl.

– Propozycja? – nie miał pojęcia, o co mu chodzi.

– Mogę uczynić cię królem.

– Znów to samo. Mowy nie ma. Jeszcze mi życie miłe – zaprotestował.

– Jestem twoim dłużnikiem i postaram się wypłacić.

– Nie ma takiej potrzeby… Nie ma – powtórzył z namysłem. – Postawię wartę, Aman. Musimy odpocząć. Jutro… jutro trzeba ich wywlec na pustynię. – Amar wstał od ogniska.

Rano zaczepili do każdego wierzchowca po dwa ciała i powlekli za sobą na pustynię. Po drodze po prostu je porzucili. Nie było sensu robić nic innego. Piach miał się nimi sam zaopiekować. Taki był wśród nich obyczaj.

Do samego miasta na wybrzeżu nie zaszło nic niespodziewanego. Ulss, po przejściu przez bramy w przebraniu, poszedł prosto do świątyni. Jej olbrzymie wrota były zatrzaśnięte na głucho. Przykucnął przy nich z naciągniętym na gadzi łeb kapturem i skoncentrował zmysły. Zaczął szukać wewnątrz kogoś, kto mu się przyda do realizacji jego planów. Szybko odnalazł takiego kapłana, który miał najbardziej obiecujące zdolności.

– Wyjdź przed świątynię, a znajdziesz tam kogoś, kto sprawi, że będziesz najpotężniejszym kapłanem – przemówił do niego w jego umyśle. – Udziel mu jedynie schronienia i o nic nie pytaj.

Czas mijał i dopiero w ciemnościach nocy skrzypnęły wielkie wrota. Kapłan stanął w nich z płonącym łuczywem. Dostrzegł w migoczących płomieniach skuloną postać.

– Wejdź – powiedział do niej cicho.

Ulss wstał. Powolnym krokiem wszedł do wnętrza. Został zaprowadzony do sekretnego miejsca, daleko od pozostałych ludzi.

– Teraz zostaw go tutaj. Rano przynieś mu dwie żywe kuropatwy i dzbanwody – polecił mu w głowie ten sam głos.

Nazajutrz kapłan uczynił tak, jak usłyszał w swoim umyśle. W południe zabrał dzban z piórami i kosteczkami w środku. Przez kilka następnych dni nosił jedynie wodę. Czekał cierpliwie na dalsze polecenia. W końcu głos kazał mu wykonywać pewne ćwiczenia, jedynie w wyobraźni. Trwało to całymi cyklami księżyca. Wreszcie adept był gotowy. Ulss w tym czasie całkowicie odzyskał poważnie nadwyrężone siły. Tej samej nocy gad wyczuł w mieście intruza. Pojawił się pierwszy Wampiree. Zignorował to. Nauczył adepta generowania mocą swojego umysłu ognia. Przygotowywany od dłuższego czasu, szybko opanował tę sztukę.

– Naucz tego pozostałe sługi świątyni – polecił następnie głos.

Mijał jeden cykl księżyca za drugim, aż w końcu ci najzdolniejsi poznali tę samą naukę. Proces został zapoczątkowany. Teraz przyszła pora na otwarcie przejścia. Zanim jednak Ulss to uczynił, przekazał adeptowi pewne polecenia.

– Idź do króla i powiedz mu: „Panie, twoi pokorni słudzy mają dla ciebie wiadomość uzyskaną od bogów. Z królestwa w środku pustyni ma wyruszyć przeciwko tobie armia. Zgromadź wielką rzeszę wojowników do następnego wylewu Nilu i zaraz potem zaatakuj sam. Zdobędziesz wówczas władzę nad wszelkim stworzeniem od jednego krańca ziemi do drugiego. Twoi wierni kapłani będą ci towarzyszyć i wygrają dla ciebie tę wojnę”. Pokaż mu również, co potrafisz zrobić swoją mocą – powiedział.

– Tak uczynię – potwierdził adept.

Następnego dnia król, będąc pod wrażeniem pokazu pojawiających się znikąd płomieni, rozkazał rozesłać na wszystkie strony świata ludzi, aby zgromadzili potrzebne wojsko. Również tego dnia Ulss zebrał swoich uczniów w centrum świątyni i tam wprowadził wszystkich w trans. Trzymał ich kilka dni w tym stanie, ale w końcu udało mu się otworzyć portal. Wyszły z niego pierwsze drapieżne stworzenia o ludzkich kształtach, ale wilczych łbach i łapach, przewyższający ludzi wzrostem. Były to wilkołaki. Gad spętał ich umysły swoją mocą. Minęło kilka kolejnych dni, podczas których zebrał ich setki. Samic i samców. Zadowolony zamknął portal i wyprowadził kapłanów z transu, a ci padli wycieńczeni na kamienną posadzkę. Zaraz potem do świątyni weszli pozostali słudzy i zajęli się nimi. W tym czasie Ulss zebrał swoją małą, ale doborową armię na dziedzińcu, gdzie rozpoczął szkolenie tych dzikich stworzeń w walce. To miała być jego przyboczna gwardia, a jednocześnie ochrona świątyni, która w razie potrzeby oddałaby życie dla realizacji celów, do jakich ich szkolił.

 

Minęło osiem pełnych cykli księżyca. Tysiące zbrojnych na rydwanach i pieszych wyruszyło w długą drogę ku centrum pustyni, gdzie kwitło życie. Wśród tych tysięcy był oddział zakapturzonych wilkołaków. Wyszkolone na bezlitosne maszyny do zabijania, miały między innymi ochraniać całą armię na nocnych postojach. Ulss potrzebował ich umysłów do czegoś jeszcze, lecz o tym wiedział jedynie on.

Po kilku tygodniach męczącej wędrówki od jednej oazy do drugiej stanęli dwa dni drogi od rozległego miasta. Gad zebrał wszystkich kapłanów na uboczu. Otoczył ich potrójnym pierścieniem wilkołaków i zaintonował mantrę, która wprowadziła ich wszystkich w trans. Użył umysłów tych Strażników Świątynnych, by zrealizować swoje cele. W tym przypadku otwarcie niematerialnej drogi do pałacu królewskiego w mieście, przed którym stali, nie trwało długo. Było o wiele łatwiejsze i szybsze dzięki temu, że znajdowali się w tym samym czasie i na identycznym poziomie energetycznym. W jednej chwili, nim ktokolwiek ze sług zauważył ich ingerencję, Ulss przeszedł z dziesięcioma kapłanami. Pochwycili tę, która jeszcze niedawno była królową tego miasta, a Ulss zabrał ze sobą leżące w zabezpieczonej szkatule magiczne insygnia władzy. Kiedy podczas powstałej z tego powodu burzy stanęli na powrót w centrum kręgu, Ulss wysłał przez portal do pałacu gigantyczną rzekę nieugaszonego ognia. Zaraz potem odwrócił z pomocą wyjętych przedmiotów kierunek niematerialnej drogi. Kapłani na jego polecenie wrzucili w powstający wir podobnego Ulssowi stwora. Zadanie zostało wykonane. O tym, czego można dokonać za pomocą Heka i Nechacha, wiedział jedynie on. Przekazał królewskie insygnia nowo ustanowionemu najwyższemu kapłanowi, po czym wsunął się w krąg pozostałych.

– Idź i przekaż pasterskie symbole władzy swojemukrólowi – odebrał w umyśle kapłan. – Przekaż mu też, żeteraz może wejść i podbić miasto, a łupy zabrać ze sobą.

Nazajutrz rano olbrzymia armia wyruszyła w dalszą drogę. Ulss wiedział, że po zniszczeniu pałacu i uprowadzeniu władcy Wampiree zabili wszystkich swoich ciemiężców. Potem przyszła kolej na nich. Pora ataku na miasto również nie była przypadkowa. Było południe. Słońce wisiało wysoko na niebie i mocno przygrzewało. Nieodpowiednia dla obrońców, dała możliwość wejścia prawie bez strat. Regularne oddziały opanowywały główne ulice zaraz po sforsowaniu ledwie bronionych murów i bram. Niemal wszyscy siedzieli w swoich domach nieposiadających okien. Tymczasem kapłani i armia wilkołaków prowadzeni przez Ulssa dotarli w pobliże kompleksu przypominającego umocnione koszary. Tu również nie było nikogo, a brama zamknięta na głucho. Przed potrójny szereg wilkołaków z łukami przygotowanymi do strzału znów wyszedł Ulss. Stanął naprzeciw zbitych z grubych belek wrót. Skoncentrował swój umysł na tym, co miał zrobić, nabrał do płuc powietrza i wydał z siebie nieludzki ryk. Wszystkie stworzenia w okolicy – w tym jego skromna armia – niemalże przysiadły zdumione i przestraszone pod naporem potężnego, powalającego dźwięku, przewyższającego setki razy uderzenie gromu. Przez moment nic się nie działo, lecz po krótkiej, powstałej nagle ciszy wszyscy usłyszeli trzaski pękającego drewna i kamieni. Przeszkoda stopniowo zaczęła się rozpadać na mniejsze i większe fragmenty. Kiedy po wszystkim opadł pył i kurz, ujrzeli zrobiony wyłom. Niektórych kapłanów dopadł strach, lecz Ulss zdążył się wtopić w grupę pozostałych. Już mieli ruszyć w głąb kompleksu, gdy nieoczekiwanie na murach zaroiło się od zakapturzonych jak oni postaci. Wiele z nich trzymało w rękach łuki. W ułamku sekundy w kierunku atakujących poleciała chmara strzał. Żadna z nich jednak nie doleciała do celu. Byli za daleko. Teraz przyszła kolej na wilkołaki. Te ujęły swoje długie łuki i nałożyły równie długie strzały. Pierwszy szereg naciągnął cięciwy i wystrzelili niemalże jednocześnie. Pociski pomknęły szybciej niż wiatr. Mgnienie oka później dziesiątki obrońców spadło na ziemię lub zawisło na blankach muru. Przed pierwszy szereg wystąpił drugi. Miejsce drugiego zajął trzeci. Ci z przodu naciągnęli swoje łuki i wystrzelili. Strzały znów pomknęły, zmniejszając liczbę obrońców. Będący na murze odpowiedzieli, lecz dystans był zbyt duży, by mogli trafić. Po trzeciej salwie oddanej ze strony wilkołaków pozostali na murach odpuścili sobie. Wszyscy jak jeden mąż zaczęli rejterować z zajmowanych pozycji. Bez rozkazu pierwszy szereg atakujących, drapieżnych istot przełożył łuki przez plecy, a drugi wyjął przypięte pod długimi pelerynami okrągłe tarcze. Prawymi łapami sięgnęli po krótkie miecze. Tworząc w drodze kolumnę złożoną z czterech wojowników w każdym rzędzie, szli do bramy. Tuż za nią nie czekał nikt, kto mógłby jej bronić. Bez jakiegokolwiek oporu poszli dalej. Zaraz za nimi dokładnie to samo uczynił drugi szereg. Również nie niepokojeni przeszli przez bramę. Ostatni rząd łuczników podzielony na dziesięcioosobowe, stojące co kilkadziesiąt kroków drużyny otoczył mury kordonem. Ze strzałami na cięciwach czekali na efekt działań tych, którzy weszli do środka. Kapłani nie stali bezczynnie. Dwie trzecie z nich również podążyło do środka koszar. Za murami trwała eksterminacja gatunku Wampiree. Budynki bez okien stały się pułapkami bez wyjścia. Wilkołaki przechodziły z piętra na piętro. Pokonując opór obrońców, zabijały każdego, kto trafił pod ich miecz. Na zewnątrz nieliczni pozostali na dachach strzelali do atakujących, lecz mało która strzała docierała do celu, raniąc. Tarcze osłaniały zakapturzone łby, a niewidoczne spod długich peleryn półpancerze osłaniały umięśnione torsy. Zabarykadowane pomieszczenia palili ogniem kapłani. W ostatnim pozostałym do spenetrowania budynku spotkało ich zaskoczenie. Z otworu wejściowego wypadły bezgłowe zwłoki kilkunastu Wampiree. Zaraz potem wilkołaki z mieczami w rękach wbiegły szybko do środka. Sekundę później buchnęły stamtąd płomienie, a po nich wyleciały dymiące i płonące trupy. Kapłani powstrzymali atak. Z tyłu nadszedł Ulss. Przystanął.

– Spalcie ich – poinformował najwyższego kapłana.

Ten po krótkim zastanowieniu kazał się wszystkim cofnąć. Gestem określającym użycie ognia przez pozostałych wskazał budynek. Tamci skupili swoje zmysły. Z początku nic nie było widać, lecz po chwili z wejścia i zabitych deskami otworów okiennych wypełzły płomienie. Chwilę później deski w oknach eksplodowały na zewnątrz, rozsiewając we wszystkich kierunkach płonące szczapy i gejzery iskier. Nagle niektóre z wilkołaków również stanęły w ogniu. Najwyższy kapłan nakazał wycofanie. Podsycany przez atakujących ogień buzował coraz bardziej. Jego języki sięgały coraz dalej. Żar zaczynał topić kamień we wszystkich otworach. Cała dwukondygnacyjna budowla zadrżała raz i drugi. Jej ściany zaczęły pękać. Teraz było wiadome; ci, którzy byli wewnątrz, woleli z jakichś powodów zginąć. Ostatecznie budynek runął z hukiem. Teraz została już tylko pacyfikacja miasta, ale to należało do regularnej armii. Kapłani swoje zrobili. Po opuszczeniu koszar wilkołaki zostały wypuszczone w miasto, gdzie przez kilka dni tropiły niedobitki. Wampiree, którym udało się uciec na pustynię, a nie zostały odnalezione i zabite, przetrwały. A wzajemna nienawiść i wrogość wraz z nimi. Wraz ze zwycięstwem ludzi kolebka cywilizacji, odmienna od homo sapiens, licząca kilka milionów lat przestała istnieć. Nastała barbarzyńska era ludzkości.

Na terenie starej, zniszczonej i zdawałoby się opuszczonej fabryki na obrzeżach miasta panowała cisza. Nad lasem czarne, nocne niebo zaczęło wolno zmieniać kolor. Powoli odzywały się przebudzone ptaki. Nagle i niespodziewanie zamilkły. Spomiędzy drzew wyszły ledwie widoczne postacie. Pośpiesznie przemierzyły drogę dzielącą je od resztek muru do pierwszej zrujnowanej hali. Obserwujący wszystko starszy mężczyzna wytężył wzrok, aby coś jeszcze dostrzec. Nagle do jego ucha wpadł ledwie dosłyszalny dźwięk. Wolnym ruchem wysunął z pochwy ostrze katany.

– To ja – dotarł do niego głos tuż na granicy słyszalności.

Mężczyzna wolno wypuścił z ust powietrze i oderwał od pnia drzewa swoje plecy.

– Założyłaś, Iwona? – zapytał równie cicho, kiedy podeszła do niego trochę niższa od niego postać.

– Dokładnie tam, gdzie planowaliśmy.

Obie sylwetki przykucnęły koło pnia tego samego drzewa.

– Odpalam – uprzedził mężczyzna.

– Może zaczekaj jeszcze chwilkę. Tunel jest długi. Więcej ich zginie pod gruzem.

– No dobrze – powiedział z ociąganiem. – Ale tylko chwilę.

Odczekali kilkanaście sekund i włączył bezgłośnie nadajnik do zdalnego odpalania ładunków. Dioda błysnęła na czerwono. Następnie mężczyzna nacisnął jeden z przycisków. Potężna eksplozja niemalże ich ogłuszyła. Mur ściany szczytowej zbudowany z cegły zaczął się walić do środka hali. Zaraz potem, po naciśnięciu kolejnych przycisków, eksplodowały następne ładunki. Tym razem detonacje były przyciszone i gorzej słyszalne, bo dochodziły spod ziemi. Kiedy ucichło echo ostatniej detonacji, na placu przed halą nie było nikogo, a jej mury stały się jedynie stertą gruzu.

– Zrobione – powiedział z satysfakcją mężczyzna, jakby właśnie zabił kilka robali.

– No to do roboty. – Niższa postać wyciągnęła swoją katanę.

Metalową pochwę wsunęła sobie za pas na plecach. Mężczyzna i kobieta poszli pomiędzy drzewami, równolegle do ogrodzenia. Nasłuchując odgłosów, postępowali wolno krok za krokiem z ogromną pewnością siebie. Nagły trzask pękającej gałązki zabrzmiał niczym wystrzał w tej otaczającej ich ciszy. Nawet na siebie nie spojrzeli. Błyskawicznie skoczyli w przeciwne strony, kryjąc się za pnie najbliższych drzew. Nasłuchiwali w bezruchu. Ktoś ostrożnie przedarł się przez krzewy i wszedł między drzewa. Tymczasem postać znajdująca się za pniem z lewej strony płynnym ruchem przykucnęła i cięła ostrzem nisko, gdzieś na wysokości ud. Potworny ryk z bólu rozdarł ciszę. Ten ktoś upadł na kolana, a jego krzyk został gwałtownie przerwany. Na leśną ściółkę spadła ścięta głowa. Krew z przeciętych tętnic trysnęła krótko, chlapiąc na wszystko w promieniu dwóch metrów. Obie postacie bez zbędnych słów skręciły w głąb lasu. Szły szczególnie czujnie, cały czas nasłuchując. Bez jednego wypowiedzianego zdania przemknęły przed siebie. Niespodziewanie przebiegł pomiędzy nimi lis. Ludzie błyskawicznie przywarły plecami do pni drzew. Wróg był w pobliżu. Niczego podejrzanego jednak nie widzieli ani nie słyszeli. Mimo to nadal cierpliwie czekali. Jak się okazało, była to dobra decyzja. Od jednego z pni bowiem, kilka metrów przed nimi, oderwał się zakapturzony kształt. Ruchy miał przyśpieszone, co skutkować mogło nieuwagą i błędem. Jednak ten ktoś nie miał czasu. Świt był coraz bliżej. Ciemności niebezpiecznie się rozjaśniały. Kształt ruszył biegiem przed siebie. Przebiegł około metra od pnia, przy którym stał mężczyzna. Stojący zrobił rękami dzierżącymi miecz jeden jedyny ruch na zewnątrz. Ostrze błysnęło krótko niczym błyskawica. Biegnąca postać z rozpędu zrobiła jeszcze trzy kroki i padła na ziemię. Od tułowia oddzieliła się głowa i wpadła w krzewy. Krew zalała rosnące rośliny. Po dłuższej chwili w konarach drzew zapadła cisza. Ptaki z powrotem usiadły na gałęziach. Zaczynało świtać.

– Koniec – spod kaptura dotarł głos młodej kobiety.

– Zaczekajmy jeszcze chwilę – szepnął mężczyzna.

Kaptur kobiety skłonił się do przodu w geście potwierdzenia. Trwali w bezruchu z opuszczonymi mieczami. Czas upływał wolno. Pomiędzy liśćmi przedarł się pierwszy promyk słońca. Cienka smuga światła padła na twarz odciętej głowy. Skóra na niej zaczęła szarzeć. Po kilkudziesięciu sekundach pękła, parując. W następnych sekundach sczerniała i zwinęła się w malutkie ruloniki, odpadając od mięśni. Oboje patrzyli na to zjawisko bez zdziwienia. Szybko oderwali wzrok od tego widoku, bowiem gdzieś w niedużej odległości od nich spłoszone ptaki podniosły rejwach. Czujnie spenetrowali wzrokiem otoczenie, jednak nie dostrzegli żadnego zagrożenia. Co wcale nie znaczyło, że go nie ma. Mężczyzna i młoda czarnowłosa kobieta rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenie. Najpierw on ostrożnie, tuż przy pniu, ale tak, aby się o niego nie ocierać, przeszedł na drugą stronę. Nic. Ptaki ucichły. Szybkimi krokami pokonał dystans do następnego pnia, przy którym stanął nieruchomo. Sekundę później w jego ślady poszła kobieta. Nadal nic nie uległo zmianie. Było cicho i spokojnie. Tym samym sposobem pokonali następne kilkanaście metrów. Promienie słońca zaczęły przygrzewać mocniej, bo niebo było bezchmurne. Dookoła nadal panowała cisza.

– To chyba już koniec – szepnęła ledwie dosłyszalnie Iwona.

– Raczej jeszcze nie.

Mimo słów mężczyzny nic nie wskazywało na to, aby coś im groziło. Czujne spojrzenia ubranej na czarno pary bez chwili przerwy sondowały przestrzeń, usiłując przeniknąć przez gęsto rosnące krzewy. W pewnej chwili kiwnęli do siebie nieznacznie głowami. Mężczyzna ponownie przebiegł błyskawicznie do kolejnego pnia. Ona ruszyła chwilę potem i nagle zamarła w połowie kroku. Instynkt i lekkie mrowienie na karku uprzedziły ją o nieoczekiwanym zagrożeniu. Pospiesznie zrobiła obrót wokół swojej osi z mieczem uniesionym tuż nad ziemią. Kątem oka dostrzegła błysk słonecznego promienia odbitego od stali. Podczas obrotu w tamtym kierunku uniosła swoją katanę i odtrąciła rzucony w nią sztylet. Broń wirowała w powietrzu i ostatecznie wbiła się w pień drzewa. Spomiędzy krzewów, z których wyleciała broń, wyskoczył okutany w pelerynę z kapturem na głowie kształt. Po wysokości skoku kobieta wiedziała, że nie jest to człowiek. Ponieważ dzieliło ich niespełna pięć metrów, dziewczyna zrobiła nagły unik w bok, aby przeciwnik nie spadł prosto na jej głowę. Kiedy tamten był jeszcze w powietrzu, ze swojego miejsca z pomocą ruszył jej mężczyzna. Z nimi razem nie miał żadnych szans. Walka trwała zaledwie kilkanaście sekund. Dziewczyna odcięła przeciwnikowi dłoń trzymającą drugi sztylet, a jej kompan ciął ostrzem miecza po ścięgnach pod kolanami. A gdy ten, spadając na nogi, nie mógł na nich ustać, wyprowadzone z wprawą cięcie ostrą jak brzytwa klingą dekapitowało jego głowę wraz z kapturem. Krew trysnęła na nich oboje, brudząc odzież. Spłoszone ptaki z hałasem zerwały się nad ich głowami. W powietrzu czuć było metaliczny smak krwi. Sekundę później stanęli plecami do siebie i wzrokiem spenetrowali otoczenie. Nic. Łopot skrzydeł wkrótce ustał. Zapadła cisza. Czarnowłosa poprawiła na głowie kaptur. Mimo wszystko nadal czuła narastające napięcie. Coś nie dawało jej spokoju. Spojrzała najdalej jak tylko można było w tym gąszczu. Nic.

– Chodźmy już stąd – powiedziała końcu ledwo dosłyszalnie.

– To nie był ostatni – szepnął mężczyzna.

– Później ich dopadniemy, Karl.

– Czy ja…

Nie skończył zdania. Za ich plecami zaszeleściły liście. Dziewczyna poczuła na karku czające się niebezpieczeństwo. Coś aż w niej krzyczało, aby uciekać.

– Nie podoba mi się tu. – Spojrzała w przeciwną stronę.

– Poradzimy sobie. Jak zawsze – dodał on.

Jednak ona zaczęła czuć na karku już nie tylko mrowienie, ale wręcz pieczenie.

– Szlag! Jest ich tu zbyt wielu – powiedziała nagle. – Karl, ucie…

Tym razem nie było jej dane dokończyć. Ze wszystkich stron słychać już było nie tyle subtelne szelesty, lecz brutalne przedzieranie się przez krzewy. Oboje zacisnęli ręce na rękojeściach katan. Stojąc do siebie plecami, czekali na przeciwników. Dziewięć postaci w długich pelerynach z kapturami na głowach otoczyło ich ze wszystkich stron.

– Nie jest źle – mruknął mężczyzna.

 

Napastnicy ruszyli jednocześnie. Każdy z nich trzymał w rękach jakąś broń. Szable, miecze lub sztylety. Mężczyzna z kobietą wzrokiem wybrali najgroźniejszych przeciwników. Były nimi trzy wampiry. Wysokie, milczące draby. Pozostali dyszeli nie tylko z powodu ludzi, ale i ze względu na mocno grzejące słońce. Widocznie materiał peleryn nie był aż tak idealny. Mniej doświadczone wampiry rzuciły się nagle na nich. Mężczyzna i kobieta, nie spuszczając oczu z pozostałych, też ruszyli naprzeciw niebezpieczeństwu. Dwa szybkie niczym błyskawica cięcia i jeden z napastników zginął, a drugi stracił niemal całe przedramię. Głośny krzyk z bólu rozdarł powietrze. Iwona nagle kucnęła. Ostrze zardzewiałej szabli śmignęło jej nad głową; kobieta cięła po nogach, rozcinając mięśnie nóg. Krew trysnęła. Znów krzyk z bólu zagłuszył wszystko. Dziewczyna błyskawicznie wstała i kopnęła rannego w bok. Ten, tracąc równowagę, wpadł w krzewy. Z głowy spadł mu kaptur, a promienie słońca go oślepiły. Skóra na twarzy zaczęła gwałtownie parować. Roztrzęsionymi rękami zaczął szukać kaptura. Tymczasem Iwona odskoczyła w bok przed ciosem zadanym sztyletem, tnąc jednocześnie klingą miecza innego napastnika, który się wychylił. Wampir z rozciętym brzuchem i wypadającymi wnętrznościami padł z krzykiem na ziemię. Ludzie ruszyli tak szybko, że tamci – mimo swojej siły i też niemałego sprytu – ledwie za nimi nadążali. Mieli jednak spore doświadczenie we władaniu orężem – byli zaprawionymi weteranami. Po krótkiej obronie napastnicy przeszli do ataku. Ludzie zostali zepchnięci do defensywy. Czarnowłosa postanowiła więc zmienić taktykę. Puściła lewą ręką trzymany oburącz miecz i błyskawicznie wyciągnęła nią sztylet. Tym samym zyskała odrobinę przewagi. Zablokowała sztyletem cięcie zadane szablą i machnęła błyskawicznie kataną w rękę nacierającego na nią draba. Ten cofnął ją momentalnie, po czym ponowił atak. Iwona odskoczyła w tył, plecami do pnia drzewa. Ostrze ze świstem przecięło powietrze, tuż przed jej brzuchem. Niespodziewanie pomiędzy dźwięcznymi zderzeniami ostrzy usłyszeli cichy świst wystrzelonych strzał. Pociski w mgnieniu oka przemierzyły przestrzeń pomiędzy strzelcami a celami i z impetem przebiły odzienie, wchodząc w ciała. Cztery walczące postacie upadły na ziemię. Iwona – z jednej strony zasłonięta przez pień, a z drugiej przez napastnika – cudem sama uniknęła trafienia. Z przerażeniem spojrzała na ugodzonego kilkoma strzałami mężczyznę.

– Karl! – krzyknęła.

Jednak jej krzyk został zagłuszony przeraźliwym rykiem z kilkunastu dzikich gardeł. Mężczyzna mimo wszystko usiłował wstać. Ich przeciwnicy mieli mniej szczęścia. Wszyscy zostali trafieni z precyzją strzelca wyborowego, toteż zginęli niemal natychmiast. Ranny Karl wbił klingę miecza w ziemię i z wysiłkiem się podniósł. Wyrwał ze swojego ciała jedną ze strzał. Wiedział, że i u obecnego wroga mają przechlapane. Zamglonymi oczami dostrzegł czarnowłosą.

– Uciekaj – odczytała z ruchu jego ust Iwona.

Ta nie zamierzała go jednak słuchać i zrobiła krok w jego stronę.

– Uciekaj! – jego krzyk zatrzymał ją w miejscu.

Zaraz potem spomiędzy drzew wyszły ubrane w zniszczone peleryny istoty jak z koszmaru. Ich kudłate, wilcze łby górowały nad mężczyzną. Jeden z wilkołaków obwąchał go zaskoczony; inny zaś uniósł długą, zakrzywioną szablę i w mgnieniu oka ściął mu głowę. Zza pnia, przy którym stała Iwona, wyszedł inny wilkołak. Wyciągnął łapę, aby pochwycić kobietę, ta jednak zrobiła unik i cięła mieczem na wysokości jego piersi. Po chwili Iwona usłyszała metaliczny odgłos. Nie zważając na to, rzuciła się do ucieczki. Wbiegła pomiędzy krzewy i skręciła gwałtownie w bok. Za plecami usłyszała głośny ryk wściekłości i trzask tratowanych krzewów. Jeden z tamtych rzucił się za nią w pościg. Kobieta wiedziała, że ma znikome szanse, aby uciec tej zgrai. Mimo to skręciła gwałtownie w bok, licząc, że ich zmyli. W tym samym momencie wpadła na jakąś postać. Dotarło do niej, że przegrała. Podniosła wzrok i zaskoczona zauważyła, że przed nią stoi człowiek. Mężczyzna bardzo wysoki i potężnie umięśniony.

– Powinienem cię zabić. Pozbawiliście mnie jedynego źródła informacji. – Stuknął ją lekko palcem w pierś. – Ale teraz nie mam na to czasu. – Spojrzał w kierunku, z którego przybiegła.

W tej samej chwili spomiędzy drzew wybiegło goniące ją monstrum.

– Uciekaj. – Olbrzym odepchnął ją od siebie z krzywym uśmieszkiem i ruszył prosto na zaskoczonego wilkołaka.

Odbił się mocno od ziemi i robiąc w powietrzu salto, chwycił rękami za głowę tamtego. Błyskawicznym skrętem rąk mu ją urwał, po czym opadając na nogi, walnął nią w łeb następnego, wybiegającego zza drzew. Iwona patrzyła na to zaskoczona i nagle rzuciła się do biegu. Po zaledwie kilkudziesięciu sekundach usłyszała za sobą porażający zmysły i ciało krzyk oraz połączony z nim huk pękających drzew. Setki małych i dużych drzazg śmignęły na wszystkie strony. Niektóre dotarły nawet w jej pobliże. Jednak ona nawet nie myślała o tym, aby się zatrzymać. Gnała co tchu przed siebie, aż wbiegła na szosę. Pamiętała, że gdzieś tutaj zaparkowali samochód.

Zapomniany, zaniedbany cmentarz na obrzeżach dużego miasta. W gęstych chaszczach i zaroślach pomiędzy zapadniętymi grobami słychać czasem, jak jeden z nocnych łowców dopada ofiarę. Krótki pisk ginącego gryzonia przemija bez echa. Ponownie zapada cisza. W tę szczególną noc całego cyklu księżyca, kiedy nadchodzi moment, w którym on sam ma na chwilę zgasnąć. Jedną jedyną chwilę, gdy przysłonięty całkowicie przez ziemię nie oświetli planety swoim zimnym blaskiem odbitych promieni słonecznych. W oddali słychać wycie wilka. Tuż przed kulminacyjnym momentem do jednego z lepiej zachowanych grobów, nakrytym jeszcze całą kamienną płytą, podchodzą odziani na czarno ludzie. W kilku głowach powstaje pytanie, skąd w środku miasta wilk, lecz zapominają o tym szybko. Jedna z postaci niesie ze sobą wiklinowy koszyk, z którego dochodzi kwilenie dziecka, inna trzyma w rękach jutowy worek. Jego zawartość nie daje za wygraną i rzuca się w jego wnętrzu, gdacząc głośno. Przed miejscem, gdzie po raz trzeci ma dojść do rytuału, stoi barczysty mężczyzna. Długie, brudne włosy opadają na nabitą srebrnymi ćwiekami kurtkę ze skóry. Z identycznej skóry ma zrobione spodnie, również gęsto nabijane srebrem. Odrobinę obłąkanym spojrzeniem ogarnia ten ołtarz ofiarny. Jego myśli błądzą w bezkresie krążącego w nim szaleństwa. Wszyscy członkowie sekty są już na miejscu. Z boków wychodzą młode kobiety, niosąc zapalone znicze. Ostrożnie, aby nie potrącić swojego przywódcy, układają je w zapamiętanych miejscach. Różnokolorowe wymieszane światła, zanurzone w czarnej jak smoła nocy, zalewają otoczenie słabą poświatą. Z pochwy przy pasie przewodzący ceremonii mężczyzna wyjmuje nóż ze srebrnym ostrzem. Na ten sygnał z worka zostaje wyciągnięty dorodny kogut. Rozsierdzony, usiłuje dziobać tego, który go niesie. Jednak grube rękawice, używane przy pracach spawalniczych, uniemożliwiają jego zamiary. Ptak trafia do rąk swojego oprawcy. Złapany za szyję, tuż pod łbem, zaczyna bić skrzydłami i drapać zakończonymi w ostre pazury rapetkami. Mężczyzna nie zważa na jego pełne paniki wyczyny i błyskawicznie odcina mu łeb. W tym samym momencie znów słychać wycie wilka. Po sekundzie dołącza do niego kolejny zew. Mężczyzna nie zwraca na to uwagi i tryskającą krwią kreśli na płycie pięcioramienną gwiazdę, wymawiając jakąś formułkę. Tuż pod rysunkiem, używając znanych tylko sobie znaków, pisze jakiś wyraz. Odrzuca od siebie drgające jeszcze w konwulsjach ścierwo i wznosi do góry ręce, intonując zew w starożytnym języku, który usłyszał po raz pierwszy w swojej głowie, kilka lat temu. Cała grupa zaczyna powtarzać za nim słowa. Powietrze wokół nich zdaje się gęstnieć. Płomienie zniczy strzelają wyżej, podsycane mocą niewidocznego źródła. Pod wpływem monotonnie wypowiadanych słów ludzie wpadają w trans. Nie są one puste. Jakiś byt zawarł w nich coś jeszcze. Prowadzący akt przemocy mężczyzna zamyka w ekstazie oczy i czuje, że nadchodzi właściwa pora. Wkłada pomiędzy swoje zęby ostrze noża i kieruje obie ręce w prawą stronę. Dziewczyna stojąca nieopodal niego wyjmuje z koszyka leżącego na ziemi nagie niemowlę płci żeńskiej, ukradzione kilka godzin wcześniej z kliniki położniczej. Wkłada je bezbłędnie w wyciągnięte ręce, pomimo iż sama ma niewidzące oczy. Kilkudniowa dziewczynka zostaje położona na płycie i pod wpływem zimna zaczyna płakać. Przebiera bezradnie rączkami i nóżkami w powietrzu. Po jej policzkach spływają łzy. Nie ma pojęcia, dlaczego ktoś ją tak traktuje. W głowie mężczyzny nagle coś pęka i jakiś głos zaczyna ponaglać, aby złożył ofiarę. Bezwolny klęka na ziemi przed płytą grobu i jednym cięciem rozpruwającym brzuszek dokonuje morderstwa. Płacz dziecka zostaje ucięty.

 

Wszyscy otwierają ze zdumienia niewidzące do tego momentu oczy. Sprawca zbrodni patrzy ze zdziwieniem na efekt swojego czynu. Głos nagle milknie i niczego od niego nie chce. Pomimo wieloletnich obietnic władzy, potęgi i bogactwa nic nie ulega zmianie. Ma tylko na sumieniu kolejny mord na niewinnej istocie. Chce mu się płakać. Pochyla sylwetkę, aby zamknąć oczy dziecku. Nim udaje mu się tego dokonać, płyta traci swoją materialną strukturę i z wnętrza grobu wystrzelają dwie szponiaste łapy. Czarne jak smoła pazury łapią go za głowę i poprzez ciało zabitego dzieciątka wciągają we wnętrze nie z tego świata. Oczy otwarte szeroko ze strachu rejestrują przed sobą niemalże ludzką twarz. Z uchylonych ust przypominających łuski jakiegoś nasienia wyskakuje długi, czarny i rozdwojony na końcu język. Muska go raz i drugi po policzkach. Głowa unosi się ku niemu. Twarde usta istoty przywierają do jego, a język wpełza niemalże do jego gardła. Mężczyzna przełyka z trudem gwałtownie pchające się do gardła wymiociny. Wpada w panikę. Chce coś zrobić, aby wyrwać się z tego otoczenia, ale nie może. Nóż zaciskany mocno w ręce wypada z niej i zawisa w powietrzu.

– Jestem, mój kochany – słyszy w głowie znajomy głos. – Przyszłam, jak obiecałam.

Zamiast się cieszyć, nadal usiłuje się wyrwać, lecz ręce, nie mając materialnego podparcia, łapią za ramiona tego potwora. Ślizgając się po jego ciele, usuwają warstwę mazi.

– Przytul mnie – prosi istota. – Mocno mnie przytul. Nie będziesz tego żałował. Przy moim boku będziesz rządził tym nędznym padołem. Odbudujesz moje Imperium. Jednak do tego celu musisz odzyskać narzędzia, które ukradli mi podstępnie synowie Seta, a potem będziesz władcą absolutnym – obiecuje w jego umyśle głos. – Ale przedtem musisz być taki jak ja.

Przerywa pocałunek i muska go językiem po przedramieniu, skąd okrywający je skórzany rękaw jakimś sposobem powędrował wcześniej sam do wysokości łokcia. Tym sposobem nawilża skórę wydzieliną. Miejsce zaczyna parzyć. Wręcz dymi pod wpływem jadu. Krzyk bólu opuszcza jego gardło.

– Zabolało. Przepraszam. Już niedługo nie będziesz odczuwał zbyt mocno ani bólu, ani strachu – obiecuje, kierując w to miejsce usta.

Jeszcze raz obficie nawilża to samo miejsce. Ostrymi zębami przecina skórę wraz z nabrzmiałą żyłą. Zaczyna kapać krew.

– Cudownie. – Monstrum, zachwycone jej zapachem, zamyka oczy. – A teraz pora na mnie.

Przygryza sobie twardą wargę i ze zmysłową radością przytyka ją do otwartej żyły.

– Mój drogi – błądzą mu w głowie słowa. – Mój kochany. Teraz już naprawdę będziesz mój i taki jak ja.

Po kilku sekundach obce drobnoustroje infekują cały organizm. Subtelnie zmieniają funkcje niektórych narządów, w tym mózgu. Rozszerzone źrenice zostają powiększone do granic możliwości. Białka znikają w głębi oczodołów. Na koniec, kiedy przemiana rozpoczęła się już na dobre, mężczyzna dostaje ostatni namiętny pocałunek w usta i jego głowa zostaje wypchnięta na zewnątrz.

– Mój czas chwilowo dobiega końca – słyszy. – Ósmy. To jest teraz twoje nowe imię.

 

Przejście zostało zamknięte. Nów minął. Rozpoczął się czas nadchodzącej pełni księżyca. Kamień na powrót stał się kamieniem. Stojący ludzie wydali z siebie dziwne odgłosy i cofnęli się ze strachu przed mężczyzną, widząc go na wyprostowanych nogach.

– Nikt nie może przeżyć po tym, czego byli świadkami – szept w głowie rozkazał mu zabić bez wyjątku wszystkich. – Później znajdziesz sobie innych pomocników.

Pokiwał głową do tego, co usłyszał, i sięgnął do pasa po nóż. Odrobinę zaskoczony stwierdził, że go tam nie ma.

– To nic – mruknął do siebie.

Poczuł dziwne zmiany w palcach u rąk. Spojrzał na nie – zamiast paznokci miał ostre jak brzytwa szpony. Uśmiech ni to obłędu, ni zadowolenia przemknął mu po twarzy.

– Co widzieliście? – zapytał ze spokojem.

– Zabij! – zagrzmiało mu w głowie.

– Zaraz – powiedział bez sensu dla wszystkich obecnych.

– Coś cię wciągnęło do środka… – przemówiła z lękiem jedna z dziewcząt, będąca jego kochanką.

– Do środka? Chyba przesadziliśmy z wódą i prochami – odpowiedział. – Zaraz wracamy do miasta.

Podszedł do niej jak zawsze. O dziwo, nie był jak zwykle zły i niezadowolony, lecz zadziwiająco opanowany. „Trochę podejrzane, ale może zrozumiał, że to jeszcze nie teraz”, przemknęło jej przez myśl. Zrobił gest, jakby chciał ją objąć, lecz zamiast tego, ciął z szybkością błyskawicy czterema szponami, jednym za drugim, po jej tętnicy szyjnej. Trysnęła krew. Dziewczyna złapała za to miejsce, nie mając pojęcia, co zrobić. Pozostali struchleli na ten widok. Nim zareagowali, mężczyzna dopadł kolejną ofiarę. Chuderlawy mężczyzna padł na krzaki z rozerwanym szponami gardłem. W tym momencie pozostali otrząsnęli się z marazmu i rzucili do ucieczki. Mężczyzna skoczył do przodu i złapał za kark kobietę. Ścisnął mocno palcami i szarpnął w sposób, jakby łamał gałązkę. Rozrywane kręgi szyjne trzasnęły. Postać zamarła wpół kroku i runęła tam, gdzie stała. Pędzący na czele topniejącej grupy dwudziestokilkuletni młodzieniec już dopadał swojego motoru. Dwa metry za nim coś opadło na ziemię i wbiło mu w bark szpony. W odpowiedzi, pomimo bólu, zrobił obrót i zablokował pędzącą do jego gardła rękę. Potworny paroksyzm cierpienia dotarł do mózgu wraz z dźwiękiem pękających kości przedramienia. Ułamana kończyna zwiotczała, mimo wszystko odsłaniając szyję.

– I na nic ci się to nie przydało – syknął mu do ucha oprawca, wbijając dwa palce w jego oczy.

Tą drogą szpony dotarły aż do mózgu, rwąc jego tkankę i zabijając go. Puszczone martwe ciało upadło na pobocze. Ósmy usłyszał z boku dźwięk zapuszczanego silnika. Samochód zaczął ruszać z miejsca. Mimo braku świateł pojazd skoczył do przodu jak chart. Ósmy bez zastanowienia, wręcz instynktownie, wzbił się w powietrze. Leciał dwie sekundy i opadł na dach auta, wbijając szpony w metal. Jadące nim dwie osoby, dziewczyna i mężczyzna, spojrzeli ze strachem w to miejsce od środka, zadzierając mimo woli głowy. Jedna z rąk opuściła wybite otwory i powędrowała do góry, skąd – opuszczona z olbrzymią prędkością – ugrzęzła w nim aż po łokieć. Złączone ze sobą palce utworzyły niemalże grot włóczni. Po przebiciu blachy w innym miejscu i tapicerki utknęły w głowie dziewczyny prowadzącej auto, rozbijając czaszkę niczym skorupę orzecha kokosowego. Mózg wymieszany z krwią zabryzgał wszystko dookoła. Nabierający prędkości samochód gwałtownie skręcił, uderzając z hukiem w drzewo.

– Dobrze ci idzie, skarbie – pochwalił go miły głos.

Zeskoczył na ziemię. Szarpnięciem otworzył zakleszczone drzwi i wyciągnął ze środka bełkoczącego coś bez ładu i składu mężczyznę.

– Dwoje uciekło. Co? Tobie się nie udało, ale nie umrzesz tutaj. – Złapał go za kołnierz i uniósł w powietrze. – Mam dla ciebie coś lepszego. – Potrząsnął nim niczym szmacianą lalką, zadowolony ze swojej siły, a także wzroku lepszego niż u kota czy też widzącego w podczerwieni węża.

– No chodźmy. – Szturchnął go drugą ręką w bok i poniósł z powrotem na cmentarz.

Na miejscu nie znalazł noża, który tkwił w grobie, zawieszony w czasoprzestrzeni pomiędzy światami.

– Trudno, zostawię cię na chwilę samego. Tylko się nie bój. Zaraz wracam – wyszeptał mu do ucha i zawiesił na wystającym sęku po gałęzi.

 

W kilkanaście sekund był z powrotem. Szamoczącemu się człowiekowi nie powiodła się próba ucieczki. Przerażony patrzył na trzymany przez materiał podkoszulka sprężynowiec.

– Ładny obrazek zostawimy dla policji. Zabijasz niemowlę. – Przejechał ostrzem po krwi dziecka. – Później mordujesz wszystkich obecnych, a na końcu sam postanawiasz odejść z tego świata. Co o tym myślisz? Brzmi nieźle, co? No dobra. Skoro nie chcesz nic powiedzieć, to zamknij przynajmniej usta, bo wyglądasz komicznie.

Sparaliżowany strachem oddał mocz w spodnie i próbował złapać powietrze jak ryba wyciągnięta z wody.

– No dobrze, wiem. Nie podoba ci się. Trudno, będzie, jak ma być. Nie mam czasu na nic innego. Tamci, co uciekli, czekają na swoją kolej. – Ściągnął go z uwięzi. – Ładne okulary. – Założył je na nos. – A teraz trzymaj nóż.

Wcisnął mu do ręki broń, ostrzem w kierunku brzucha. Z sadystyczną przyjemnością pchnął ją w stronę podbrzusza, wbijając nóż aż po zaciśniętą pięść i pociągnął do góry, w kierunku mostka. Jelita wypłynęły na zewnątrz, a ciężko ranny krzyknął przerażająco i głośno.

– Coraz lepiej ci idzie, skarbie. Tylko dlaczego jest to dla ciebie takiepodniecające…? – usłyszał oprawca w umyśle.

Umierający wrzeszczał na całe gardło, bez chwili przerwy. Gałęzie na jednym z drzew mocno zaszeleściły, jakby ktoś na nie wskoczył. Ósmy spojrzał w tamtą stronę. Nic jednak nie dostrzegł. Odwrócił wzrok i krzyknął do wisielca:

– Przestań się wreszcie drzeć, bo nie słyszę własnych myśli. – Kopnął go leciutko czubkiem buta. – Co tak długo to trwa… – rozważał na głos.

– Już prawie po nim. Widzę, jak jego duch opuszcza ciało – usłyszał w umyśle. – No i po wszystkim – dotarło do niego spoza świata.

– Teraz kolej na tamtych. Tak jak chciałaś – powiedział głośno. – Tylko gdzie ich odnajdę?

– Mężczyzna jedzie samochodem, tuż za kobietą. Nie, ona już skręciła w boczną ulicę. Wjeżdża na jakiś plac, przed murem otaczającym starą budowlę. Na jej dachu widać krzyże – otrzymał podpowiedź.

– Czyli weszła do kościoła. A co z nim?

– Jacyś ludzie go zatrzymują, ale on jedzie dalej. Ruszają za nim. Pojazd wpada w poślizg. Mają go. Przestraszony zaczyna mówić im o upiorze. Patrzą na niego dziwnie. Jeden puka się w czoło. Zakładają mu na ręce metalowe bransoletki, połączone łańcuszkiem.

– Kajdanki.

– Wsadzają do swojego pojazdu i ruszają.

– Skąd tak dokładnie wszystko wiesz?

– No cóż, mam wprawę – brzmi w głowie odpowiedź. – A po za tym łączy was subtelna więź. Dojechali.

– Dobrze. Określ mi miejsce.

– Wysoki komin. Koło niego jest budynek, do którego wchodzą – słyszy po dłuższej chwili.

– Tylko że ja stąd nic nie widzę. Zaczekaj.

Ugiął kolana i jak zwolniony ze sprężyny pocisk wyskoczył do góry. Ręką złapał za wystarczająco gruby konar, stając na innym, będącym trochę niżej.

– Cholera, nadal nic nie widzę – tym razem mówi to sam do siebie.

Swoim doskonałym wzrokiem przejrzał okolicę, dzięki czemu udało mu się znaleźć jeszcze wyższe drzewo. Ocenił odległość, a następnie sprężył mięśnie i skoczył przed siebie. Niestety było ono dla niego zbyt daleko – nawet mimo jego niesamowitych umiejętności. Opadł w trzech czwartych drogi na inne. Postanowił jednak ponownie spróbować – znów wyskoczył w powietrze, tym razem bez problemu osiągając cel. Ze zręcznością, której mogły mu pozazdrościć małpy, wszedł na szczyt drzewa.

– Ale panorama… – Wpadł w zachwyt.

– Rozumiem, że już widzisz okolicę – dotarła do jego świadomości obca myśl.

– A… tak. – Przeszukiwał oczyma, widząc miasto jak za dnia.

– Znalazłeś?

– Pewnie. Nawet dwa kominy.

– Proponuję, abyś skupił swój wysiłek na pojedynczym.

– Mam. Jest tylko jeden samotnie stojący.

– Wspaniale, mój drogi. Chyba dalej sobie poradzisz. Ten człowiek siedzi w tej chwili w jednym z pomieszczeń i opowiada o twoich wyczynach innemu.

– A tamten mu nie wierzy, jak mniemam.

– Tak. Nie dowierza. Mimo wszystko wydaje polecenie, by sprawdzono to miejsce.

– Zaczekam tu na nich – proponuje.

– Nie. Wprost przeciwnie. Załatw najpierw sprawę z tamtym, a może wcześniej z dziewczyną, jest bliżej. Zabijanie innych ludzi w tej chwili nie ma sensu.

– Dobra. Jadę do tego kościoła. Mam nadzieję, że to ten, na który patrzę.

– Dokładnie.

– Mam środek transportu, więc będę tam bardzo szybko.

– Wręcz cudownie – zachęcało go monstrum nie z tego świata.

– W razie zmian informuj mnie.

– Ależ oczywiście. Jesteś moim środkiem do osiągnięcia celu.

– Jakiego? – zainteresował się.

– Już ci mówiłam. No ruszaj.

 

Zeskoczył z wysokości kilkunastu metrów, nie zważając na rosnące pod nim gałęzie. Kilka z nich pękło z trzaskiem. Opadł na ugięte nogi i bez zawahania poszedł w stronę stojącego pod bramą cmentarną motoru. Zdjął z kierownicy kask, chcąc go wrzucić w krzaki, lecz po namyśle zrezygnował z tego. Postanowił nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi. Założył go na głowę i wcisnął rozrusznik, siadając na siodełku okrakiem. Dodał gazu. Cztery cylindry zadudniły na wolnych obrotach. Kopnął piętą sterczącą z boku nóżkę i wrzucił bieg. Zwolnił sprzęgło, dodając więcej gazu. Wolno przyśpieszając, ruszył przed siebie. Dla niego poryta koleinami i dziurawa droga była świetnie widoczna, więc bez problemu, omijając większe wykroty, wyjechał na tę prowadzącą do miasta. Po przejechaniu niewiele ponad pięćset metrów mijał jadący w przeciwną stronę policyjny patrol. Spojrzał na prowadzącego samochód kierowcę i ledwie widoczny uśmieszek zawitał mu na ustach. Przyśpieszył prowokująco, pędząc po pustej o tej porze drodze. Tymczasem siedzący obok kierowcy partner sięgnął do mikrofonu i wywołał dyżurnego.

– No co jest? – zapytał przez głośnik odrobinę zaspanym głosem.

– Minęliśmy dryblasa w czarnych skórach. Jedzie do miasta od strony starego cmentarza. Zatrzymać go?

– Nie. Sprawdźcie najpierw tę historyjkę. Jeżeli to jest gość od nas, tak jak mówi ten świr, to łatwo go zgarniemy później.

– Zrozumiałem. Odezwę się, jak tylko cokolwiek znajdę. Bez odbioru.

Samochód pomknął prze siebie, a policjanci, nie wiedząc o tym, że właśnie dzięki tej decyzji uratowali swoje życie, jechali na miejsce kaźni. Ósmy skręcił w prawo, w drogę prowadzącą bezpośrednio do kościoła. Zwolnił trochę i na wolnych obrotach podjechał do muru otaczającego świątynię. Coś mu się nie podobało w tym miejscu. Przestrzeń za niezbyt wysokim ogrodzeniem była wyraźnie jaśniejsza od pozostałej części miasta. Dziwna cisza dzwoniła mu w uszach. Pokręcił głową na boki i zsiadł z motoru. Podszedł do symbolicznego w zasadzie, niewysokiego murka, który mógł przeskoczyć niemal każdy, właśnie z myślą, aby to zrobić. Nawet nie był w stanie go dotknąć. Kamienie emanowały drażniące go ciepło, a powietrze miejscu, gdzie stał, zafalowało łagodnie, jakby kryło jakąś tajemnicę.

– Na co czekasz – ponaglił go szept.

– Sam nie wiem. Coś mnie powstrzymuje.

– No dalej. Ruszaj!

– Nie mogę. Kiepsko to wygląda.

– Co? Boisz się?

– W żadnym wypadku. Tylko jakoś nie potrafię.

Zbliżył rękę. Powietrze sprawiało wrażenie tężejącego cementu. Dookoła pojawiły się niewielkie wyładowania energetyczne, które nie wyrządziły mu jednak żadnej krzywdy.

– Dobra, spróbuję – zapowiedział zachęcony brakiem reakcji.

Nie zważając na drganie powietrza, przesadził jednym susem przeszkodę. Pokryły go błyskające iskry i poczuł przed sobą duży opór. Jakaś niewidzialna siła nie chciała go wpuścić. Wręcz nie życzyła sobie, aby tutaj przebywał. Zrobił krok, za nim drugi. Światło wokół niego odrobinę przygasło, pogarszając idealną widoczność. Następny krok. Szło mu coraz ciężej. Jeszcze jeden. Teraz musiał wręcz napierać całym ciałem, by pokonać opór. Sprężył swoje mięśnie do zrobienia kolejnego kroku. Przeszedł w ten sposób niecałe dwa metry. Nagle i niespodziewanie coś poderwało go z ziemi, wyrzucając wręcz w powietrze. Leciał wysokim łukiem nad niewinnie wyglądającym murkiem. Na zakończenie rąbnął ciężko i z hukiem o asfalt. Otrząsnął się zdumiony, podrywając na nogi.

– Szlag by to trafił. Coś mnie rąbnęło – skomentował poirytowany.

– To nic. Spróbuj jeszcze raz – głos zdradzał zniecierpliwienie.

– Mam obawy, że to nic nie da, ale dobra.

Otrząsnął całym ciałem niczym pies. Spiął mięśnie i przeskoczył energicznie przeszkodę. Tym razem nawet nie dotknął kościelnego placu. Ta sama niewidzialna siła z jeszcze większą energią wyrzuciła go na zewnątrz. Przeleciał niczym pocisk nad jezdnią. Kończąc lot, grzmotnął plecami w betonowy słup ulicznej latarni. Beton przy zetknięciu z jego ciałem nie wytrzymał i pękł, tak jak kask na jego głowie.

– O, kurwa mać! – zaklął szpetnie. – O mało mnie nie zabiło.

– Nie tak łatwo cię pokonać, a co dopiero zabić – poinformowała go istota. – Dobra. To miejsce zostawimy na później. Teraz pora na tamtego. Zrobił się krzyk, bo odnaleziono ciała.

– Znam naszą policję. Znajdą tego z rozprutym brzuchem i przypiszą mu wszystko. Jeżeli ktokolwiek przeżyje – miał na myśli dziewczynę – zostanie skazany za współudział. I na tym etapie sprawa zostanie zamknięta.

– Nigdy nic nie jest tak proste, na jakie początkowo wygląda – usłyszał zagadkowe słowa. – Jedź już, a ja pomyślę, w jaki sposób ją wywabić na zewnątrz.

 

Wstał energicznie, uderzył dwa razy rękami po spodniach, strzepując pył, i podszedł do motoru. W głowie układał sobie trasę do komisariatu. Zdecydowanym ruchem zdjął zniszczony kask. Po czym, bez zbytniego wysiłku, odrzucił go daleko w głąb ulicy. Wsiadł na motor i uruchomił silnik, ruszając w kierunku bezużytecznej osłony głowy. Kopnął w nią z irytacją, do końca ją rozbijając. Skręcił w bok. W ciągu trzech minut pokonał kilka skrzyżowań i zaparkował motor przed piętrowym budynkiem. Wyłączył silnik, patrząc na drzwi wejściowe. Dookoła panowała niczym niezmącona cisza. Na parkingu stał tylko jeden radiowóz. „Czyli stróżów prawa nie było zbyt wielu. Tym lepiej”, pomyślał. Kopnął w nóżkę i oparł o nią motocykl. Z jedną ręką w kieszeni wszedł do niewielkiego korytarzyka z kilkoma krzesłami po jednej stronie. Podszedł do okienka. Za grubą szybą zobaczył siedzącego oficera dyżurnego.

– Słucham? – padło pytanie zza okna.

– Przyszedłem porozmawiać z moim klientem. – Pomysł z adwokatem wpadł mu do głowy w ostatniej chwili.

– Kim pan jest?

– Jak to kim? Przecież mówię, że chcę porozmawiać z klientem. Jestem adwokatem zatrzymanego nie tak dawno temu mężczyzny.

Oficer spojrzał podejrzliwie na jego skórzany strój. Ten gość bardzo pasował do rysopisu podanego przez podejrzanego. Coś mu podpowiadało, aby sprawdzić, czy faktycznie jeden zna drugiego.

– Proszę zaczekać. Zaraz go tu przyprowadzą.

Wcisnął przycisk interkomu.

– Kazik, przyprowadź tego gościa. Jest tu jego adwokat – powiedział z zagadkową miną.

– Adwokat? Przecież nigdzie…

Dyżurny puścił guzik, przerywając połączenie. Sam wiedział, że tamten nigdzie nie dzwonił. Jego komórka leżała w kopercie, zamknięta w szufladzie. Obaj zainteresowani udali, że nic się nie stało. Patrzyli na siebie bez wyrazu, ale oficer nie widział wzroku za okularami. Odczekali niewiele ponad minutę i drzwi w głębi pomieszczenia przepuściły starszego mężczyznę w skórach oraz idącego za nim policjanta. Uśmiech zagościł na ustach Ósmego, kiedy zobaczył swoją kolejną ofiarę. Tamten natomiast szarpnął całym ciałem, by uciec z powrotem do celi.

– On mnie zabije jak tamtych! Nigdzie nie idę – krzyczał histerycznie.

– O, widzę, że się faktycznie znacie. – Oficer zaczął podnosić na nogi. – Odprowadzić aresztanta, a pan złoży wyjaśnienia. – Sięgnął ponownie do interkomu, aby zawołać na pomoc policjantów z sali obok.

– Ależ bardzo chętnie i to w obecności tamtego pana. Nich on tu zostanie.

– Nieeeee – panicznie darł się przyprowadzony.

– Odprowadzić – rozkazał dyżurny i podszedł do szyby, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.

– Powiedziałem, że on ma tu zostać. – Ósmy zacisnął dłoń w pięść.

Uderzył z rozmachem w szybę, łapiąc zaskoczonego oficera za gardło. Tamci tymczasem w panice opuścili dyżurkę, znikając za stalowymi drzwiami. Policjant, mężczyzna rosły i sprytny, w odpowiedzi złapał Ósmego za przedramię i usiłował oderwać trzymającą go z piekielną siłą rękę. Nic z tego nie wychodziło. Wprost przeciwnie – został przyciągnięty bliżej wąskiego okna i usłyszał:

– Otwórz mi te drzwi, ale już! Inaczej umrzesz!

Poczerwieniały na twarzy, pokiwał potakująco głową i wyciągnął rękę do przycisku. Natomiast drugą niepostrzeżenie próbował sięgnąć po pistolet leżący na półce pod blatem biurka.

– Nie rób tego – groźba zabrzmiała wręcz łagodnie.

Zabrzęczał elektromagnes zwalnianego zamka. Intruz drugą ręką złapał za klamkę i uchylił drzwi.

– Teraz lepiej, ale i tak po tobie. – Z nieludzką siłą ścisnął mu gardło, miażdżąc tchawicę.

Oczy ofiary niemalże wystrzeliły z orbit. Oprawca gwałtownie skręcił przegubem ręki, rozrywając ścięgna, mięśnie i całą resztę. Puścił siniejącego na twarzy policjanta i wszedł do środka. Jednym skokiem przesadził barierkę.

 

Po chwili do pomieszczenia wpadło zwabionych krzykiem i hałasami dwóch innych policjantów. Zamarli z przerażenia na widok konającego na ich oczach oficera. Jeden z nich sięgnął po broń. Ósmy złapał krzesło i jak pociskiem rzucił nim w stojących jeden za drugim funkcjonariuszy. Pierwszy policjant oberwał w głowę i zatoczył się w bok. Drugi zdążył wycelować do idącej postaci. Kula trafiła w lewą część torsu i odrobinę nim okręciła, nie robiąc jednak na nim żadnego wrażenia. Następnego strzału już nie było. Napastnik skoczył w kierunku mimo wszystko przerażonego stróża prawa. Lewą dłonią złapał za rękę z pistoletem, a prawą za szyję strzelającego. Z impetem docisnął go do futryny. Stojąc już stabilnie na nogach, przesunął dużego mężczyznę wzdłuż niej, niemalże pod sufit, łamiąc jednocześnie nadgarstek trzymanej ręki. Przyduszony nie miał nawet możliwości, aby krzyczeć z bólu. Zaraz potem trzymająca go ręka została cofnięta wraz z ofiarą. Szybki skręt ciała i wyrzucony z