Klątwa konfederatów - Lotar Pazgrat - ebook

Klątwa konfederatów ebook

Lotar Pazgrat

0,0

Opis

Trójka przyjaciół wiedzie swój spokojny żywot w zabitej deskami wiosce na kresach wschodnich. Zakrapianą tanim winem sielankę przerywa seria niefortunnych zdarzeń. Akcja rozkręca się jak gaźnik apokaliptycznej kolejki linowej. Bohaterowie zmierzą się z rodzinnym sekretem sięgającym czasów pierwszej Rzeczypospolitej, mroczną zjawą z drugiej wojny światowej i jak najbardziej współczesnymi wysłannikami sąsiedniego imperium, które chce odzyskać tajemnicze Serce Dzięcioła. Aby osiągnąć swój cel zbrodniarze nie cofną się przed niczym. Od ich powstrzymania zależy los milionów istnień w naszej części wszechświata… 
Postacie wymienione z imienia i nazwiska są autentyczne. Miejsca przedstawione w powieści istnieją w rzeczywistości. Do dnia dzisiejszego opinii publicznej nie ujawniono opisanej technologii, ale istnieją przesłanki do stwierdzenia jej wielokrotnego zastosowania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki:

Thomas Collard

Ilustracje:

„Traktor” Michał Bojara

„Dzięcioł” Dagmara Pazgrat

„Ignacy” Lotar Pazgrat

„Sylwester” Michał Bojara

„Impresja końcowa” Michał Bojara

Korekta:

Krewni i znajomi królika, za co autor niezmiernie wdzięcznym im jest.

Zasłużeni recenzenci w porządku alfabetycznym:

Cyndeccy Agnieszka i Piotr

Naglik Elżbieta i Gerard

Niedzielska Anna

Suchan Piotr

Tarnowski Andrzej

Książka powstała na podstawie inspiracji MAP.

ISBN978-83-939664-0-0

©Copyright by Tomasz Jan Lotar PAZGRAT, Hoeilaart 2015I20

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody autora lub wydawcy (art. 116 i 117 ustawy z dnia 4 lutego 1994r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych).

Warning! To avoid danger of suffocation, keep this book away from babies and children.

Dedykacja 1

Magdzie, za anielską cierpliwość, jeśli to przeczyta

Dedykacja 2

Tym, którzy przebrną przez pierwsze 3 strony.

Dalej

WEJŚCIE STEFANA

Cień mrocznego przeznaczenia wisiał nad Stuposianami od stuleci. Jednakże nadszedł oto czas na zmianę, czas prawdy, czas nadziei, czas bez przerwy reklamowej, czas STEFANA.

O swoje przyszło naszemu Stefanowi walczyć z siłami, których klątwa pogrążała wieś bardziej niż bimber miejscowego organisty Józefa. Nie był pierwszy. Wielu przed nim próbowało, ale wszyscy lądowali z łbem w gnojówce. A pogrążali się w niej tak szybko, iż kochającej rodzinie nie zawsze udawało się uratować oba, jakże cenne, gumiaki nieboszczyka.

Stefan był inny: coś się w nim przełamało kiedy zamontował w swoim czarnym traktorze silnik z autobusu, którego kierowca nieroztropnie przeciągał odcedzanie kartofelków na poboczu drogi wojewódzkiej nr 896. Rytmiczne rzężenie podkręconego na max gaźnika wkręciło Stefana na najwyższe obroty pozytywnych wibracji nieodwracalnie naruszając jego DNA. Zaczął mieć MOMENTY.

Historia ta zaczęła się na polu buraków. Na wystającym z bieszczadzkiej puszczy jak mucha z krowiego placka pagórku zgniłozielone liście niemrawo kołysały się nad krwawymi bulwami. Oprócz buraków na polu nie rosło nic, żaden nawet najdrobniejszy chwast. Jedynie żuczki gnojaki (geotrupes stercorarius) toczyły swoje cuchnące kulki w rowkach wyrytych na powierzchni głazów wystających ze wzgórza.

Stefan powoli dochodził do siebie w pobliskim rowie. Jego umysł stanowczo protestował przed powrotem do skacowanego ciała. Był totalnie zmasakrowany efektami ubocznymi spożycia mętnego bimbru na niebieskich grzybkach Zenona. Zabawa w remizie... Pamiętał niewyraźnie, że dokonał wtedy epickiego odkrycia.

To niesamowite jakim impulsem intelektualnym może być uderzenie sztachetą w tył czachy. Ktoś inny osunąłby się na glebę z gracją jesiennego liścia. On był jednak inny. Był twardy jak… no, twardy był i już. Bo twardym trzeba być, nie miętkim! Heniek z niedowierzaniem patrzył na trzymaną w ręku sztachetę, która zawiodła go pierwszy raz w życiu. Jeszcze bardziej zdziwiło go błyskawiczne zbliżenie umysłów (prosta forma telepatii niekiedy zwana pociągnięciem z bańki), po którym usiadł umazany breją ze złamanego nosa. Stefan wspomniał ciepło swojego kaprala z desantu, który nauczył go, że w życiu liczy się przede wszystkim praca głową. Pamiętał też, że nie bije się leżących. Podniósł więc Heńka z ziemi, oparł o ścianę remizy i dopiero wtedy przywalił mu tak, że ten usłyszał wszystkie kolory tęczy.

Odkrycie… Wspomnienie o nim próbowało się wymknąć Stefanowi, ale zabłocony glan przydeptał jej halkę. Joł… Może i miał tego nie robić, ale przydeptał zmieniając bezpowrotnie los milionów istnień w naszej części wszechświata.

1 WIADRO

Może i Stefan nie był obciążony genetycznie nadmiarem inteligencji, o czym dobitnie świadczyła jego ksywka Byku. Zawdzięczał ją nie tylko swojej solidnej konstrukcji ale i wrodzonemu darowi kaleczenia mowy ojczystej (na dyktandach bez błędów zapisywał tylko swoje imię i nazwisko). Miał on jednak swoje momenty.

W tym właśnie momencie dotychczas leniwie krążący nad buraczanym polem kruk (corvus corax corax) gwałtownie zapikował w kierunku szarego głazu. Metaliczny zgrzyt przeszył powietrze. Ptaszysko chrapliwie skrzecząc podrzuciło do góry zakrwawioną kurzą łapę i zgniotło ją jednym szarpnięciem krótkiego, zakrzywionego dziobu. Kolejne ścierwojady zerwały się z pobliskiego drzewa i rzuciły na padlinę. Stefan zerwał się i rzucił w kierunku żerujących kruków. Skąd tu się wzięły drobiowe odpadki, kapsle zaplute? Odgarnął pierzaste tałatajstwo i zaniemówił. Wcięło go jak dychę pożyczoną na jabola.

Rowki na kamieniu wypełniała powoli zasychająca krew. Mały żuczek szamotał się z kulką, która przykleiła się do bordowej brei. Stefan pochylił się nad liniami. Wyraźnie układały się w dziwny kształt: pozioma kreska łącząca środek i prawą krawędź nieregularnego kręgu. Ten sam symbol był wyryty na rodzinnym grobowcu przy dacie śmierci dziadka Klemensa. Byku cofnął się zdziwiony. Butem uderzył w coś twardego. Metaliczny zgrzyt ponownie przeszył powietrze… Przykucnął i rozgarnął pokryte żółtymi plamami poszarpane liście buraków. Z zardzewiałego wiadra sączyła się powoli czerwona maź.

Stefan podniósł do góry wiadro pełne kurzych łapek. Obrócił je kilka razy, ale poza smętnym smrodkiem nie dostrzegł w nim nic szczególnego. Upuścił je, ale zanim dotknęło ziemi potężnym kopem posłał je w pobliskie krzaki z wprawą godną lewego napastnika gminnej drużyny piłkarskiej „Żelazne gumiaki”. Metaliczny zgrzyt kolejny raz przeszył powietrze. Zmarszczył brwi. Co znaczy dziwny symbol? Co łączyło dziadka Klemensa (świeć Panie nad jego grzeszną duszą) z głazami na pagórku porośniętym burakami? Kto przyniósł wiadro pełne drobiowych ochłapów? I po co? Po 16 sekundach intensywnego myślociągu opadł wyczerpany na glebę.

– Co tu tak sam będę siedział? – sapnął po chwili. – Joł... Sam tego nie rozgryzę… Problem jest twardszy od ciasteczek babci Anielki. Trzeba mi pogadać z Zenonem.

Otrząsnął się i poczłapał do traktora kozacko zaparkowanego w poprzek leśnej drogi. Z chaszczy łypały na niego ślepia zachlapane krwią z leżącego obok pogiętego wiadra. Huk odjeżdżającej machiny zagłuszył złowieszczy syk:

– Nu... jeszcze cię dorwę kmiotku…

Wielkie kruki ogarnął stan patetyczny. Radośnie dziobały rozrzuconą po polu padlinę. Czerwone iskry złośliwie pobłyskiwały w ich ohydnych oczach.

WEJŚCIE ZENONA

Zenon krążył w wymrożonej otchłani wokół Saturna już drugą dobę. Zbliżając się ostrożnie do żółtoczerwonych pierścieni regularnie przesyłał dane o nasileniu promieniowania kosmicznego do satelity NASA. Wolno obracające się wokół własnej osi asteroidy sunęły z gracją wzdłuż kadłuba jego pojazdu. Ogrom piękna wszechświata przenikał każdą komórkę jego ciała. Właśnie inicjował procedurę reaktywacji sondy geotermicznej gdy nagła fala grawitacyjna zanurzyła jego głowę w lodowato zimnym płynie. Zakrztusił się! WODA!!! Momentalnie powrócił na ziemię. Ze wszystkich stron otaczała go tężejąca mechaniczność teraźniejszości. Ciężko sapiąc oparł się drżącymi plecami o krawędź kamiennej studni. Fala grawitacyjna pochyliła się nad korpusem rachitycznego zdechlaka:

– Zenon, Zenon, słyszysz mnie?

– Byku, ty lamusie! Ile razy mam ci powtarzać, że ślubowałem dotykać tylko płynów oczyszczonych destylacją?!

– Joł! Człowieku, wrzuć na luz! Masz tu coś na dezynfekcję;)

Pustelnik zerknął z aprobatą na pękatą butelczynę z krzywo naklejoną kartką „Wywar z żołędzi by organista Józef – limited edition”. Fachowo powąchał mętny trunek i dla wzbogacenia bukietu dolał do bimbru nakrętkę płynu do płukania tkanin „Bambino”. Pociągnął spory łyk i cierpliwie wysłuchał przyjaciela z tym niejasnym poczuciem wyższości, które daje ukończenie podstawówki nad ziomami wyrzuconymi z przedszkola za brak postępów w obsłudze nocnika.

Zenon był ekologicznym mistykiem (kochał on bowiem wszystkie zwierzęta, i te duże, i te małe, a najbardziej z frytkami). Był wielkim fanem pizzy wegetariańskiej, którą zawsze zamawiał z podwójną szynką. Myślał, że nic go nie zaskoczy bardziej niż finansowanie przez Unię Europejską jego badań nad sezonowymi zmianami koloru dziobu kosa (turdus merula). Jednak historia Stefana wstrząsnęła jego rudymi dredami jak klapa sedesem. W końcu wyrwał się z letargu i przerwał swoje milczenie filozoficznie stwierdzając:

– Okej... jedno wiadro wiosny nie czyni…

– Zwłaszcza w październiku! – entuzjastycznie potwierdził Stefan.

Rudy skomentował błyskotliwość kumpla cichym westchnięciem. Włożył ręce do głębokich kieszeni płaszcza własnoręcznie uszytego ze skóry wyciętej z tylnego siedzenia autobusu. W tle rytmicznie pomrukiwała wysokoprężna dojarka znacząco przyśpieszając proces destylacji nalewki na świerkowych szyszkach.

Biała jaskółka dymówka (hirundo rustica) lekko przekrzywiając główkę przyglądała się im swoim czerwonym okiem z gałęzi klonu. A jesień była piękna tego roku.

I tak przyjaciele rozpoczęli codzienną obserwację buraczanego wzgórza.

2 WIADRO

Chociaż nic szczególnego się nie wydarzyło przez kolejny miesiąc, to jednak z uwagi na ilość spożytych płynów, nie był to czas spędzony bezowocnie... Przecież wszyscy wiedzą, że tanie wina owocowe dostarczają siarczystych wspomnień! Oni jednak potrafili pić wino bez poczucia winy. Szkodliwą dla wątroby rutynę przerwał piątek, 13 listopada. Byku i Rudy powoli człapali w kierunku buraczanego wzgórza. Gęsta mgła ciągnęła się po ziemi jak 3–dniowa guma do żucia.

– Widzisz te ptaki?! – wykrzyknął Zenon.

Czarne kruki wznosiły się i opadały nerwowo po drugiej stronie pagórka. Obaj rzucili się do przodu. Przyśpieszenie Rudego trwało zaledwie 7 kroków. Lewy napastnik „Żelaznych gumiaków” dotarł pierwszy do celu. Uniósł blaszane wiadro i podsunął je z dumą pod nos wyczerpanego sprintem pustelnika.

– To to samo wiadro! Tu jest ślad mojego glana!

Rudy z respektem przyjrzał się wyraźnej deformacji na boku zardzewiałego wiadra i odgarnął krążące nad nim muchy. Bardziej od ofiary piłkarskiej przemocy zainteresował go jednak krwawy symbol na szarym głazie: pionowa krecha łącząca środek i dolną krawędź kręgu. Z obiektywnością godną historyka Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) sporządził krótką listę podejrzanych:

– Żydzi... masoni... cykliści... Organista Józef pasuje w 100%. Nosi baczki, ma sygnet i jeździ na rowerze...

– Józef odpada – orzekł Stefan z pełnym przekonaniem. – Nie jest obrzezany. Joł!

– Skąd wiesz? – niezdrowo zainteresował się pustelnik.

– To przecież bramkarz „Żelaznych gumiaków”. Zawsze po meczu bierzemy prysznic i trudno nie zerknąć na sprzęt konkurencji.

– Eee... – mruknął zdegustowany Zenon. – Okej, bierz wiadro i idziemy obejrzeć pozostałe głazy.

Szare kamienie oblepione błotem ponuro skrzyły się poranną rosą. Każdy był nieco spłaszczony na szczycie. Płaskie powierzchnie pokrywała gęsta siatka niewyraźnych rowków. Były one ewidentnie efektem pracy ludzkich rąk.

– Pełna profeska… – Rudy stwierdził z podziwem. – Wyczuwam w tym krecią robotę zaplutych karłów reakcji!

– A może to sataniści… – wyszeptał Stefan i szybko się przeżegnał spluwając przez lewe ramię.

– No, nie wiem… krew… może ofiary ze zwierząt? Tajemnicze symbole… to większe od długu publicznego. Cokolwiek by nie mówić, coś jest na rzeczy. Okej, idziemy z tym do Maryny.

WEJŚCIE MARYNY

Byku i Rudy mieli bezgraniczne zaufanie do intelektu jasnowłosej Maryny. Ich totalny szacun był efektem wieloletniego spisywania jej zadań domowych. Nie byli jednak zwykłymi pasożytami. Drobna okularnica zawsze mogła liczyć na spryt Zenona i pięści Stefana. Bez ich wsparcia córka sołtysa Tymona nie przetrwałaby gminnej podstawówki. Trójka brnęła razem przez kolejne klasy jak radziecki lodołamacz. A o tym, że ciągnięcie warkocza pieguski nie było najmądrzejszym pomysłem na spędzanie wolnego czasu świadczyło niejedno fioletowe oko lub równie fioletowy atrament „przypadkowo” rozlany w tornistrach szkolnych łobuzów.

Maryna z uśmiechem na ustach wspominała właśnie jak to Byku pobił się o jej kanapki z zezowatym Heńkiem i z rozciętą wargą wspaniałomyślnie oddał jej mniejszą połowę łupu… Jakże bowiem łatwo jest dzielić się z bliźnimi rzeczami, które należą do nich! Bo choć Stefan był prosty jak budowa cepa to zawsze wiedział, że czarne jest czarne, a białe… no zawsze może się pobrudzić.

I w tym oto momencie obaj wtargnęli do jej chaty. Wysłuchała uważnie ich opowieści notując coś w swoim notesie, bo verba volant, scripta manent (słowa ulatują, a co zapisane zostaje).

– Czyli tak: ktoś ustawia wiadra z kurzymi odpadkami na kamiennych słupach na polu buraków w środku lasu 13 dnia każdego miesiąca i smaruje krwią na kamieniach jakieś symbole. Przyznajcie się no: znowu te niebieskie grzybki?

– Okej… tym razem to naprawdę nie grzybki – zapewnił energicznie Zenon.

– Mam ci tak po prostu uwierzyć? A ta historia z pietruszką zagłady, którą podobno UFO zasadziło w twoim ogródku?

Rudy zaprotestował bez przekonania:

– No, wiesz… Sama przyznasz, że pietruszki zazwyczaj nie mają fioletowych liści?

– UuU... już dobrze – pojednawczo odpuściła blondynka. Już dawno stwierdziła, że kto chce być kowalem swojego losu ten nie uniknie kontaktu z młotami. Przyjaciół się nie wybiera, przyjaciół się ma. A na chłopaków zawsze mogła liczyć. I to co najmniej do dwóch! Z marzeń o księciu pantoflarzu (tym od szklanego pantofelka) wyleczyła się już dawno temu.

– Joł… chodzi o to, że pierwszy symbol na kamieniu był taki sam jak na moim rodzinnym grobowcu – wtrącił Stefan.

– A jak wygląda ten symbol? – zaciekawiła się Maryna.

Stefan wyciągnął spod waciaka swój ulubiony (i jedyny) zeszyt. Miał on tylko 16 kartek, ale chociaż używał go do wszystkich przedmiotów, to i tak wystarczył mu na całą podstawówkę (no i zostało kilka pustych stron). Na jednej z nich czerwieniły się wyraźnie 2 kręgi: jeden z poziomą, a drugi z pionową kreską. Znała ten znak.

– To nie jest śmieszne – powiedziała niepewnie. – Idziemy na cmentarz!

CMENTARZ

Przyjaciele mozolnie przedzierali się przez wąskie ścieżki wiejskiego cmentarza. Wielkie osty złośliwie szarpały ich nogawki. Za nimi zardzewiała brama skrzypiała ponuro poruszana podmuchami zimnego wiatru. Przeszli obok resztek fundamentów cerkwi pod wezwaniem Opieki Matki Bożej. Oprócz wiewiórek zwinnie skaczących po grubych konarach starych drzew wokoło nie było żywego ducha. Nieżywe duchy miały akurat przerwę.

Wielka granitowa płyta grobowca rodziny sołtysa pokryta była brunatnymi żołędziami z rosnącego obok dębu. Maryna odgarnęła je jednym ruchem ręki. W prawym rogu widoczny był kręg z pionową krechą. Przyjaciele patrzyli na siebie w milczeniu.

– UuU… – zabłysnęła elokwencją blondynka. Po chwili rozwinęła swoją myśl jak rolkę papieru toaletowego. – Może lepiej obejrzymy inne groby?

Obeszli cały teren i znaleźli jeszcze inne nagrobki z pokreślonymi kołami. Jeden z nich należał do rodziny Zenona, a drugi do Augusta Ignacego Zagórskiego, którego zamordowało UPA w 1944r. Wszystkie 4 grobowce oznaczone tajemniczymi symbolami znajdowały się w najstarszej części cmentarzyska blisko nagrobka zmarłego w 1887r. Marcelego Wisłockiego (ostatniego z rodu, do którego należały Stuposiany przez 3 poprzednie wieki). I choć każdy z nich był nieco innego kształtu to wszystkie wykonano z granitu o tym samym, ciemnopopielatym odcieniu. Do każdego był przymocowany siermiężnie wykuty żelazny krzyż pokryty rdzawym nalotem. Wyraźnie odznaczały się pośród tuzina nagrobków, które ocalały z wojennej zawieruchy. Kamień z pozostałych grobów zniszczonych podczas wojny wykorzystano przy budowie drogi do Mucznego.

Pierwszy odezwał się Rudy:

– Czyli