Akta Departamentu Czasu - Kamil Brach - ebook + audiobook

Akta Departamentu Czasu ebook i audiobook

Kamil Brach

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Akta Departamentu Czasu” to zbiór opowiadań luźno związanych z dwiema pierwszymi powieściami science fiction autora.
W jedenastu krótkich formach przewijają się zarówno bohaterowie znani z „Continuum” i „Panta rhei”, jak i nowe postaci ze współczesności i/lub odległej przyszłości – wszyscy przedstawieni dodatkowo kreską Jakuba Kuleckiego.
Kamil Brach pokazuje siłę ludzkich uczuć i pragnień bez względu na wiek, ponownie podejmuje temat przyjaźni i poświęcenia, ale również zastanawia się nad kondycją współczesnego społeczeństwa i kierunkiem, w którym może ono podążyć.
Czy ludzkości grozi coś straszniejszego od wirusa lub wojny w sąsiednim kraju? Sięgnij po swój wehikuł czasu i wyrusz w podróż, pamiętając o tym, że zmieniając przeszłość, kontrolujesz przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 4 min

Lektor: Kamil Prabucki
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© 2024 Kamil Brach

Ilustracje: Jakub Kulecki @KuleckiRysuje

Redakcja: Agnieszka Brach

Korekta: Julia Młodzińska, Agnieszka Pokryszka-Prażmo

Skład i łamanie: Justyna Jakubczyk

Projekt okładki: Joanna Halerz

Druk i oprawa: PRINT GROUP Sp. z o.o.

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Wydawca: NABIUS Agnieszka Brach

ISBN 978-83-940784-7-8

ISBN (e-pub) 978-83-940784-8-5 online

ISBN (mobi) 978-83-940784-9-2 online

Wydanie I

Lublin 2024

Kamil Brach – strona autorska

Facebook @czas.na.continuum

Instagram @kamil_brach_official

Wstęp

Dwu­dzie­sty czwarty wiek, jego wy­słan­nicy, tech­no­lo­gia i pod­wa­liny przy­szłej cy­wi­li­za­cji są bli­żej, niż wam się wy­daje.

„Akta De­par­ta­mentu Czasu” to spin-off dy­lo­gii, w któ­rym nie­jed­no­krot­nie spo­tka­cie bo­ha­te­rów po­zna­nych na kar­tach po­wie­ści „Con­tin­num” i „Panta rhei”. Je­de­na­ście opo­wia­dań za­bie­rze was w przy­szłość i od­kryje jesz­cze wię­cej świata ge­ne­ra­łów Ran­soma i Or­fa­lego z De­par­ta­mentu Czasu. Po­każe też, jak we współ­cze­sno­ści ra­dzą so­bie po po­wro­cie Ja­cek i Emil. Po­zna­cie pe­ry­pe­tie pra­cow­ni­ków De­par­ta­mentu Ar­cheo w epoce pa­wia, a ra­zem z Mi­cha­łem, Ni­ko­de­mem i Mać­kiem zaj­rzy­cie do Pie­kiel­nej De­kady. Nie­for­mal­nym głów­nym bo­ha­te­rem to­miku stał się ksiądz Ma­rek, któ­rego w epi­zo­dycz­nej roli po­znali już czy­tel­nicy „Panta rhei”.

Nie za­po­mnia­łem też o dwóch opo­wia­da­niach – „Wła­sna ścieżka” i „Ślady na śniegu” – które po­wsta­wały do pierw­szych dwóch an­to­lo­gii Sa­mo­wy­daw­ców (o ta­kich zresztą ty­tu­łach), lecz nie zna­la­zły się w tych zbio­rach, po­nie­waż nie zdą­ży­łem ich ukoń­czyć w ter­mi­nie. Ich czas jed­nak nad­szedł.

Mi­łego od­kry­wa­nia świata De­par­ta­mentu Czasu.

Beczka

Ko­lo­rowe świa­tła wi­ro­wały po pu­stym jesz­cze par­kie­cie. Z gło­śni­ków sły­chać było mocne ba­sowe brzmie­nie gi­tar z pol­skich prze­bo­jów roc­ko­wych. DJ na­prze­mien­nie pusz­czał pol­skie i za­gra­niczne prze­boje, aby nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że mo­ty­wem prze­wod­nim tej im­prezy w stu­denc­kim klu­bie „Pro­xima” był rock. W stre­fie ze sto­li­kami rów­nież nie było wielu go­ści. Stu­dencka brać do­piero za­mie­rzała po­ja­wić się w klu­bie, jak zwy­kle koło go­dziny dwu­dzie­stej dru­giej.

Na krze­śle ba­ro­wym w rogu przy kon­tu­arze sie­dział przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna. Jego włosy się­ga­jące ra­mion przy­kry­wała sprana czer­wona bejs­bo­lówka. Wy­glą­dał na dwu­dzie­sto­pa­ro­latka, ale dane w do­wo­dzie oso­bi­stym zdra­dzały, że był o de­kadę star­szy. Prawą dło­nią obej­mo­wał pół­li­trową szklankę z pi­wem, która mimo dość wcze­snej pory była już w po­ło­wie opróż­niona z pie­ni­stego trunku. Wzrok męż­czy­zny był lekko za­mglony i po­twier­dzał, że to dziś nie pierw­sze jego piwo.

Do lady baru po­de­szli dwaj stu­denci.

– Dwa piwa po­pro­szę – zwró­cił się je­den z nich do bar­mana.

– Szes­na­ście zło­tych. – Nie cze­ka­jąc na za­płatę, bar­man za­czął na­le­wać piwo z na­le­waka.

Za­ma­wia­jący po­ło­żył na la­dzie bank­not dwu­stu­zło­towy, czym za­in­te­re­so­wał dziew­czynę, która rów­nież sie­działa przy ba­rze. Pu­ściła pła­cą­cemu za­lotne, obie­cu­jące wiele spoj­rze­nie, ale ma­gię chwili prze­rwał sie­dzący w rogu męż­czy­zna.

– Cześć! – Od­wró­cił uwagę obu kum­pli. – Beczka je­stem. Po­sta­wisz mi piwo?

– Cześć – od­po­wie­dział sto­jący bli­żej niego za­sko­czony chło­pak.

Jego ko­lega ob­rzu­cił Beczkę oce­nia­ją­cym spoj­rze­niem.

– Ja cię znam – włą­czył się do roz­mowy. – Wi­dzia­łem cię ostat­nio w „Parku”.

– By­wam w „Parku” i „Pro­xi­mie”, i w wielu in­nych klu­bach – przy­znał męż­czy­zna.

– Ży­cie stu­denc­kie, co? – za­kpił je­den z kum­pli, po czym zwró­cił się do bar­mana: – Pan mu na­leje duże piwo.

Dziew­czyna przy ba­rze prych­nęła ob­ra­żona i ode­szła, osten­ta­cyj­nie igno­ru­jąc chło­pa­ków. Za to oni po­de­szli bli­żej Beczki, przed któ­rym po­ja­wiła się ko­lejna szklanka z pi­wem.

– Ra­czej ren­tier­skie – wes­tchnął w od­po­wie­dzi na za­dane py­ta­nie.

– Ren­tier­skie? Nie ro­zu­miem.

– Do­sta­łem spa­dek po babci…

– To ra­czej ty po­wi­nie­neś po­sta­wić piwo nam, a nie my to­bie! – ode­zwał się z iry­ta­cją drugi stu­dent, sły­sząc wy­zna­nie pod­chmie­lo­nego im­pre­zo­wi­cza.

– I masz prawo się de­ner­wo­wać. – Beczka uśmiech­nął się smutno. – Gdy­bym jesz­cze miał te pie­nią­dze, to­bym wam po­sta­wił. Z chę­cią, bo fajni z was go­ście.

– Chcesz po­wie­dzieć, że prze­pi­łeś cały spa­dek? Nie do wiary!

– No… ja­koś tak wy­szło. Piwo nie jest ta­nie, a do klu­bów też nie wpusz­czają za darmo – wes­tchnął fi­lo­zo­ficz­nie i za­my­ślił się nad szklanką.

– Nie­sa­mo­wity gość z cie­bie. – Obaj ko­le­dzy ro­ze­śmiali się nad ab­sur­dal­no­ścią sy­tu­acji, o któ­rej usły­szeli.

– Przy­naj­mniej moje ży­cie to jedna wielka ba­langa. A wa­sze?

– Daj spo­kój. Przy­szli­śmy się ro­ze­rwać. Na co dzień ku­jemy.

– I po co?

– Też się cza­sem za­sta­na­wiam. My­ślisz, że nie warto stu­dio­wać?

– A co stu­diu­jesz? – za­in­te­re­so­wał się Beczka

– Po­li­to­lo­gię – ode­zwał się ten, który po­sta­wił piwo.

– A ja so­cjo­lo­gię – do­dał ko­lega.

– Aha… – Beczka lekko czknął. – Chcesz po stu­diach rzą­dzić tą masą ra­zem z twoim kum­plem, który bę­dzie prze­ko­ny­wał ten twój elek­to­rat? – Za­to­czył ręką w kie­runku głów­nej sali klubu tak sze­roko, że o mało nie spadł z krze­sła. – No bo chyba nie stu­diu­jesz po­li­to­lo­gii, żeby być świa­do­mym wy­borcą, zna­ją­cym me­cha­ni­zmy sto­so­wane w po­li­tyce? Znasz to po­wie­dze­nie, że le­piej nie wie­dzieć, jak się robi po­li­tykę i pa­rówki?

Stu­dent po­li­to­lo­gii po­chy­lił się lekko w kie­runku Beczki.

– Je­śli mam być szczery, to nie chcę ba­brać się w tym szam­bie. Ro­dzice wy­pchnęli mnie na te stu­dia, bo mają zna­jo­mo­ści par­tyjne i twier­dzą, że mnie usta­wią na całe ży­cie. Tylko mu­szę mieć pa­pie­rek wyż­szego wy­kształ­ce­nia. Gdy­bym mógł, za­jął­bym się czymś zu­peł­nie in­nym.

– To się zaj­mij! Przy­naj­mniej bę­dziesz ro­bił to, co cię kręci, co daje ci przy­jem­ność.

– Ale ro­dzice… – za­czął nie­pew­nie stu­dent.

– W du­pie miej zda­nie ro­dzi­ców – stwier­dził do­sad­nie Beczka. – Je­śli oni chcą być w po­li­tyce, to niech się nią zaj­mują. Czemu speł­niają swoje ma­rze­nia twoim kosz­tem? Ty rób to, co chcesz, bo za­nim się zo­rien­tu­jesz, za dzie­sięć czy dwa­dzie­ścia lat bę­dziesz sfru­stro­wa­nym po­li­ty­kiem. Co z tego, że bę­dziesz mieć pie­nią­dze na loty w pierw­szej kla­sie i dro­gie ho­tele, je­śli za­brak­nie ci czasu na ro­bie­nie tego, co lu­bisz. Do­brze bę­dzie, jak bę­dziesz mieć ro­dzinę. Taką praw­dziwą, a nie zor­ga­ni­zo­waną ci przez przy­ja­ciela, żeby le­piej wy­glą­dać w me­diach. – Wska­zał na ko­legę. – Go­rzej, gdy zo­sta­niesz sam jak pa­lec i na­około bę­dziesz po­wta­rzał, że po­świę­casz się dla Oj­czy­zny. Całe swoje ży­cie bę­dziesz spę­dzał na knu­ciu prze­ciw opo­nen­tom, ale też prze­ciw swoim par­tyj­nym ko­le­gom, żeby nie wy­paść z sio­dła. Bę­dziesz tak do­bry jak twoje ostat­nie son­daże, które będą twoim bo­giem. Je­śli po­wi­nie ci się noga, to ko­niec. Nikt nie sta­nie w two­jej obro­nie, chyba że bę­dziesz mieć na in­nych haki. Szan­taż i strach, tak bę­dziesz ku­po­wać so­bie lo­jal­ność. Po­doba ci się taka wi­zja?

– Nie – od­parł oszo­ło­miony stu­dent.

– To wiesz, jak skoń­czysz? – za­py­tał re­to­rycz­nie męż­czy­zna. – Je­śli szczę­ście ci sprzyja, to bę­dziesz ba­lan­so­wał na­pę­dzany al­ko­ho­lem, koką lub przy­god­nymi zna­jo­mo­ściami. Wszyst­kim, co po­zwoli za­po­mnieć, w ja­kim szam­bie ży­jesz. W naj­gor­szym wy­padku za­dyn­dasz gdzieś sa­mot­nie na pa­sku od spodni albo wy­ki­tu­jesz na za­wał. Tak czy siak, nie za­zdrosz­czę.

– To ma sens… – ode­zwał się nie­pew­nie stu­dent so­cjo­lo­gii. – Prze­cież to po­wi­nien być nasz wy­bór.

– Nooo… – za­czął się roz­krę­cać stu­dent po­li­to­lo­gii. – Chciał­bym rzu­cić to wszystko i ru­szyć z ple­ca­kiem w świat. Je­chać sto­pem przez Azję, spać w ha­maku przy plaży, uczyć an­giel­skiego. – Co­raz bar­dziej od­zy­ski­wał pew­ność sie­bie. – Je­śli nie te­raz, to kiedy? Już raz pra­wie rzu­ci­łem te stu­dia… Może jed­nak naj­wyż­szy czas za­cząć re­ali­zo­wać swoją wła­sną ścieżkę ży­cia?

Jego ko­lega po­ki­wał nie­pew­nie głową, za­sta­na­wia­jąc się nad usły­sza­nymi sło­wami. Miał wła­sne wąt­pli­wo­ści, o któ­rych jak do­tąd ni­komu nie wspo­mniał.

– Naj­wyż­szy – zgo­dził się Beczka. – Carpe diem, bo nie wiesz, kiedy jest za­pi­sany twój ko­niec. Wa­sze zdro­wie, chło­paki!

Pod­niósł do góry szklankę.

– Zdro­wie! – za­wtó­ro­wali mu stu­denci i wy­pili na raz pra­wie po­łowę zło­ci­stego trunku.

– Beczka, do­brze, że cię spo­tka­li­śmy. – Stu­dent po­li­to­lo­gii klep­nął go po ple­cach. – Jak czło­wiek się wy­gada, to go inni pod­niosą na du­chu. Szkoda mi czasu na par­to­le­nie ży­cia.

– Za­pewne to prze­zna­cze­nie po­kie­ro­wało nas tu­taj. – Męż­czy­zna po­ki­wał na po­twier­dze­nie głową. – Skoro tak szybko przy­zna­łeś mi ra­cję, to zna­czy, że ty już pod­ją­łeś de­cy­zję, a ja tylko wy­cią­gną­łem ją na świa­tło dzienne. Od­wa­ży­łeś się przy­znać do tego pu­blicz­nie.

– Zde­cy­do­wa­nie. Wy­pijmy za to spo­tka­nie! – Szklanki po raz ko­lejny stuk­nęły się w po­wie­trzu.

– Bar­man, na­lej jesz­cze trzy piwa! Opi­jam dziś z mo­imi kum­plami po­czą­tek no­wego ży­cia! – krzyk­nął z ca­łej siły stu­dent po­li­to­lo­gii, aby prze­krzy­czeć im­prezę, która roz­krę­cała się za ich ple­cami.

Po pierw­szej ko­lejce przy­szły ko­lejne. Wzno­sząc co chwilę to­a­sty, zu­peł­nie za­po­mnieli, że przy­szli na dys­ko­tekę, a nie do pubu. Gdy o dru­giej w nocy DJ pu­ścił ostat­nią pio­senkę – „To już jest ko­niec” Elek­trycz­nych Gi­tar – trzej mocno pod­pici im­pre­zo­wi­cze wy­to­czyli się z dys­ko­teki. Wspól­nie trzy­ma­jąc jako tako pion, z tru­dem ze­szli na par­king przed klu­bem.

– Dzięki Be­eee… szka za te­een wie­eeczó… – stu­dent po­li­to­lo­gii sta­rał się za­cho­wać resztki wie­lo­krot­nie ćwi­czo­nej dyk­cji. – Jusz wiem, so mam ro­bić sss… szy­ciem!

– Je­steś spoko gość! – wtó­ro­wał stu­dent so­cjo­lo­gii. – Chodź tu, mordo moja, niech cię uca­łuję!

– To wy je­ste­ście świet­nymi kom­pa­nami, chło­paki! – Beczka wy­da­wał się z nich naj­trzeź­wiej­szy.

– Ty je­steś lep­szy!

– Zde­cy­do­wa­nie le­eep­szy.

– Trzy­maj­cie się chło­paki i nie daj­cie so­bie wma­wiać, kim ma­cie być.

– Nieee damy. Mo­szesz być… tego… pefny!

Pod­je­chała we­zwana wcze­śniej tak­sówka. Stu­denci upchnęli się na­wza­jem do środka i od­je­chali, a Beczka, lekko się za­ta­cza­jąc, ru­szył w kie­runku alei Żwirki i Wi­gury. Miał na­dzieję, że jesz­cze zdąży na przy­sta­nek au­to­busu noc­nego.

***

Na­gła po­budka po im­pre­zie za­sko­czyła Beczkę. Zwy­kle pra­wie do po­łu­dnia od­sy­piał im­prezy. Tym ra­zem dużo wcze­śniej obu­dziło go de­li­katne pu­ka­nie do drzwi po­koju.

– Woj­tu­siu, obudź się.

– Daj mi spać, mamo… – wy­mam­ro­tał w po­duszkę.

– Woj­tu­siu, przy­szedł twój zna­jomy.

– Po­wiedz mu – pod­niósł głos, ale po­czuł w gło­wie mocne ude­rze­nie – że… póź­niej.

– Wojtku, mu­simy po­roz­ma­wiać jak naj­szyb­ciej – ode­zwał się tym ra­zem inny głos, mę­ski.

– A może pan jed­nak przyj­dzie ju­tro. – Beczka usły­szał słaby głos matki. – Woj­tuś wró­cił późno w nocy. Miał chyba po pracy ja­kieś po­że­gna­nie. On te­raz pra­cuje na dru­gie zmiany. Bie­dak nie do­sy­pia.

– Ja pa­nią ro­zu­miem. Dla wszyst­kich to te­raz ciężki okres. Nie­stety nie mogę cze­kać. Wy­jeż­dżam i za­nim to zro­bię, mu­szę roz­mó­wić się z Wojt­kiem.

– Po­ży­czył od pana pie­nią­dze? – Beczka mógłby się za­ło­żyć, że w tym mo­men­cie matka ba­daw­czo spoj­rzała na męż­czy­znę, który od razu się ro­ze­śmiał.

– Nie, nic z tych rze­czy. Woj­tek obie­cał za­ła­twić mi pewną przy­sługę. Za­nim wy­jadę z War­szawy, chcia­łem się do­wie­dzieć, jak mu po­szło. To dla mnie bar­dzo ważna sprawa.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­działa uspo­ko­jona ko­bieta. – Wojtku! Pan na­prawdę musi z tobą te­raz po­roz­ma­wiać. Bądź grzeczny i nie przy­noś mi wstydu!

– Do­brze, już do­brze – stęk­nął z wy­sił­kiem.

Po chwili za­mek w drzwiach szczęk­nął. Beczka wy­chy­nął w sa­mych slip­kach i w roz­cią­gnię­tym T-shir­cie.

– O, wi­dzi pan? Wy­mę­czony bie­dak.

– Mamo, prze­stań – jęk­nął Beczka.

– Już nic nie mó­wię. – Ko­bieta się żach­nęła i ode­szła w stronę kuchni.

– Wejdź, Marku. – Woj­tek ge­stem dłoni za­pro­sił go­ścia do po­koju. – Sorry za baj­zel.

– Spo­koj­nie, jako ka­płan nie­jedno u was wi­dzia­łem.

– Za­pewne – od­parł Beczka, spy­cha­jąc nie­dbale po­ściel, aby bar­łóg za­czął kształ­tem przy­po­mi­nać wer­salkę. Go­ściowi pod­su­nął je­dyne w po­koju krze­sło. – Sia­daj, pro­szę.

– I jak po­szło mi wczo­raj­sze za­da­nie w „Pro­xi­mie”? – spy­tał Marka, gdy ten wresz­cie usiadł.

– Nad wy­raz do­brze.

– Czyli za­da­nie wy­ko­nane?

– Na­wet le­piej, niż za­kła­da­li­śmy.

– Le­piej? Co masz na my­śli?

– Dzięki to­bie przy­szły mi­ni­ster obrony na­ro­do­wej nie po­znał swo­jej żony, która w przy­szło­ści zo­sta­nie wpły­wową agentką ob­cego wy­wiadu. We­dług na­szej hi­sto­rii mieli oni oboje bar­dzo duży wpływ na de­cy­zję frak­cji Sło­wian o przy­łą­cze­niu się do wo­jen re­li­gij­nych, a co za tym idzie, fak­tycz­nie roz­pę­tali jedną z nich w Eu­ro­pie.

– Ro­zu­miem, że ura­to­wa­łem dla was przy­szłość.

– Moż­liwe. Na­dal jed­nak nie unik­nę­li­śmy świa­to­wego kon­fliktu. Ten chło­pak, któ­rego za­ga­da­łeś, nie po­ja­wia się w na­szej hi­sto­rii na tym eks­po­no­wa­nym sta­no­wi­sku. Tak samo jak jego przy­ja­ciel, naj­pierw do­radca po­li­tyczny, a póź­niej­szy mi­ni­ster pro­pa­gandy w cza­sach Pie­kiel­nej De­kady. Znik­nęli ze stu­diów i roz­myli się w hi­sto­rii. Co ty im po­wie­dzia­łeś?

– Po­ka­za­łem, że mogą być tym, kim sami chcą, a nie tym, kim chce ich wi­dzieć oto­cze­nie.

– No to by­łeś bar­dzo prze­ko­nu­jący. Jed­nym kil­ku­go­dzin­nym spo­tka­niem zmie­ni­łeś hi­sto­rię cy­wi­li­za­cji. Szkoda, że nie mo­żemy już za­pla­no­wać wię­cej ta­kich in­ge­ren­cji. – Ma­rek się za­sę­pił.

– Czemu? My­śli­cie, że je­stem za stary? Je­stem go­towy da­lej wam po­ma­gać – za­pew­nił Woj­tek. – Oczy­wi­ście z obo­pólną gra­ty­fi­ka­cją. A wła­śnie… masz dla mnie prze­lew? – za­in­te­re­so­wał się przy­ziem­nym te­ma­tem.

– Oczy­wi­ście. Jak zwy­kle. – Ma­rek po­dał mu ku­pon Lotto.

Woj­tek spoj­rzał na sze­reg wy­dru­ko­wa­nych cyfr.

– Bez plusa? – skrzy­wił się.

– Tym ra­zem to ku­pon z sze­ścioma tra­fie­niami.

– O ja pier­dzielę! – Woj­tek za­re­cho­tał i spoj­rzał z uśmie­chem na Marka. – Na­prawdę? Po­zwo­li­cie mi zo­stać mi­lio­ne­rem?

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie. W czwar­tek nie ma ja­kiejś me­ga­ku­mu­la­cji. Do wy­gra­nia jest mi­lion. Bę­dzie czte­rech zwy­cięz­ców… to zna­czy już te­raz pię­ciu – po­pra­wił się, wska­zu­jąc na ku­pon.

– Dwie­ście ty­sia­ków? – Beczka nie mógł uwie­rzyć w nad­cho­dzące szczę­ście. – To i tak kupa pie­nię­dzy. Nie oba­wia­cie, że moja wy­grana zmieni hi­sto­rię?

– Do tej pory pię­cio­tra­fie­niowe ku­pony nie spra­wiły, że coś się zmie­niło, więc się nie oba­wiamy. Zresztą na­leży ci się na ko... na­leży ci się ko­niecz­nie pre­mia! – do­koń­czył.

Woj­tek, wpa­tru­jąc się w kar­teczkę, nie nie zwró­cił uwagi na prze­ję­zy­cze­nie go­ścia.

– Je­den, dwa, pięć, sie­dem, dwa­dzie­ścia dwa, dwa­dzie­ścia dzie­więć – mam­ro­tał pod no­sem szczę­śliwe liczby.

– Będę się już zbie­rał. – Ma­rek wstał z krze­sła.

– Sły­sza­łem, że wy­jeż­dżasz.

– Tak. Z piel­grzymką.

– Ty na­prawdę je­steś księ­dzem? – Beczka nie mógł uwie­rzyć.

– Na­prawdę.

– My­śla­łem, że to pic i prze­ku­pi­łeś ko­goś w ko­ściele, że­by­śmy mieli bez­pieczną miej­scówkę.

– Nie, je­stem praw­dzi­wym księ­dzem.

– Ale po co? Prze­cież masz za co żyć.

– To skom­pli­ko­wane. Te­raz ci tego nie wy­ja­śnię.

– A gdy wró­cisz? Mo­gli­by­śmy wy­sko­czyć na piwo. – Woj­tek spe­szył się tro­chę, więc do­dał z uśmie­chem: – O ile wa­sza świą­to­bli­wość pija coś oprócz wina mszal­nego.

– Nie pa­ja­cuj, Woj­tek – skar­cił go pro­tek­cjo­nal­nie du­chowny. – Na­dal je­stem czło­wie­kiem.

– To co? Piwo w przy­szły week­end?

– Zo­ba­czymy. – Ma­rek wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie. – Jesz­cze raz dzię­kuję w imie­niu Arki No­ego. Twój do­tych­cza­sowy wkład w zmianę hi­sto­rii świata jest nie do prze­ce­nie­nia.

– To jesz­cze nie ko­niec! – od­parł buń­czucz­nie Beczka, gdy gość wy­cho­dził z jego po­koju.

– Już pan wy­cho­dzi? – Przy drzwiach wyj­ścio­wych Ma­rek spo­tkał mamę Wojtka. – Nie zdą­ży­łam na­wet zro­bić her­baty.

– Dzię­kuję. Nie trzeba – po­że­gnał się po­spiesz­nie męż­czy­zna i wy­szedł na klatkę scho­dową. Kie­ru­jąc się na schody, spoj­rzał jesz­cze raz na drzwi miesz­ka­nia.

***

Po­nie­dzia­łek za­czął ko­lejny im­pre­zowy ty­dzień Beczki. Jak zwy­kle, o ile nie do­stał on mi­sji spe­cjal­nej, pierw­sze trzy dni spę­dzał w klu­bie „Park” na Polu Mo­ko­tow­skim. Kiedy im­preza się koń­czyła, o dru­giej prze­no­sił się na prze­ciw­le­głą stronę alei Nie­pod­le­gło­ści do pubu „Bo­lek”, gdzie koń­czył swoje im­pre­zo­wa­nie koło czwar­tej. W ten spo­sób wy­peł­niał czas pracy na swo­jej noc­nej zmia­nie.

Cza­sem zo­sta­wał też w „Parku” na czwar­tek, kiedy to kró­lo­wała tam ciężka mu­zyka me­ta­lowa pod­czas cy­klicz­nej im­prezy Hard Zone. Je­śli jed­nak nie miał kli­matu na czerń, glany, łań­cu­chy i ćwieki, prze­no­sił się na ten wie­czór do in­nych war­szaw­skich klu­bów.

Piąt­kową i so­bot­nią miej­scówkę miał za­wsze w „Pro­xi­mie”. To tam spę­dzał week­en­dowe im­prezy i naj­czę­ściej re­ali­zo­wał zle­ce­nia otrzy­my­wane od Marka. Klub Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego ścią­gał wielu stu­den­tów nie tylko ma­cie­rzy­stej uczelni. We­dług zle­ca­ją­cego za­da­nia du­chow­nego wśród im­pre­zu­ją­cej mło­dzieży nie bra­ko­wało tych, któ­rzy jako wpły­wowi lu­dzie od­ci­sną krwawe piętno na dwu­dzie­sto­pierw­szo­wiecz­nym spo­łe­czeń­stwie, pcha­jąc je do świa­to­wego kon­fliktu.

Beczce trudno było uwie­rzyć, że ci mło­dzi im­pre­zo­wi­cze w przy­szło­ści będą od­po­wia­dać za ta­kie prze­wi­nie­nia. Póki agent przy­szło­ści ocze­ki­wał od niego tylko dzia­łań sa­bo­tu­ją­cych spo­tka­nia w klu­bie, po­le­ga­ją­cych na za­ga­da­niu ko­goś, aby nie po­znał in­nej osoby pod­czas kon­kret­nego wie­czoru, a naj­więk­szym po­ry­wem prze­ciwko dru­giej oso­bie było nie do końca przy­pad­kowe ob­la­nie pi­wem, go­dził się na to. Były to dzia­ła­nia nie­szko­dliwe w te­raź­niej­szo­ści, a po­dobno fun­da­men­talne dla przy­szło­ści, jaką pró­bo­wała osią­gnąć or­ga­ni­za­cja na­zwana jak ja­kieś kółko oa­zowe – Arka No­ego. W oce­nie Wojtka Ma­rek pła­cił słono za te mało zna­czące przy­sługi, jed­nak dzięki temu męż­czy­zna miał stały do­chód – pen­sję, którą w więk­szo­ści zo­sta­wiał w od­wie­dza­nych klu­bach. Ko­lejną cie­ka­wostką było to, że w za­sa­dzie ni­gdy nie do­sta­wał go­tówki. Za każ­dym ra­zem pła­cono mu za po­mocą ku­po­nów lo­te­ryj­nych. Cza­sem był to od­kryty wy­grany los, cza­sem typ na go­ni­twach, naj­czę­ściej ku­pony Lotto. Że­la­zną za­sadą było to, że ni­gdy nie po­zwa­lano mu wy­grać głów­nych wy­gra­nych. Aż do te­raz. Od nie­dzieli miał w ręku ku­pon z główną wy­graną czwart­ko­wego lo­so­wa­nia. We wto­rek, przed wyj­ściem na im­prezę, wło­żył go z na­masz­cze­niem mię­dzy szyby kre­densu i po­in­stru­ował mamę, żeby go nie wy­rzu­ciła.

– Ten ku­pon za­pewni nam święty spo­kój, mamo, na za­wsze – ­obie­cał.

Ko­bieta po­ki­wała głową, choć nie bar­dzo wie­rzyła, że ten ró­żowy skra­wek pa­pieru może od­mie­nić los.

***

Od­głosy pol­skich prze­bo­jów roc­ko­wych nio­sły się da­leko poza pa­li­sadę, która ota­czała pa­tio „Parku”. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga, gdy Beczka wy­siadł z tram­waju i scho­dami wspiął się na kładkę łą­czącą obie czę­ści Pola Mo­ko­tow­skiego prze­cię­tego dwu­pa­smową ar­te­rią. Idąc aleją par­kową, wśród drzew do­strze­gał przy­szłych współ­im­pre­zo­wi­czów. Do­pi­jali oni ukrad­kiem pierw­sze piwa lub wpro­wa­dzali się w na­strój moc­niej­szymi trun­kami, za­nim jesz­cze prze­kro­czyli strze­żone drzwi klubu, nad któ­rym wid­niał duży czer­wony kot – logo tej stu­denc­kiej im­pre­zowni.

Dziś Woj­tek nie miał żad­nego za­da­nia do wy­ko­na­nia. Szedł tam dla wła­snej przy­jem­no­ści ob­co­wa­nia z roz­ba­wio­nym tłu­mem dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ków. W ich to­wa­rzy­stwie czuł się, jakby czas się dla niego za­trzy­mał po­nad de­kadę temu, jakby znów miał osiem­na­ście lat i nie­wy­obra­żalny dla tak mło­dego czło­wieka spa­dek do swo­jej dys­po­zy­cji. To były wspa­niałe czasy bez­tro­ski i za­bawy, które chciał za­trzy­mać na wiecz­ność.

„Park” znał jesz­cze z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy to lo­kal skła­dał się z dwóch cia­snych sal. Jedna była prze­zna­czona do tań­cze­nia, więc miała nie­wielką scenę, na któ­rej stały po­kaźne ko­lumny na­gło­śnie­nia i gdzie co od­waż­niejsi go­ście tań­czyli na wi­doku po­nad po­gu­ją­cym tłu­mem, który wy­peł­niał szczel­nie salę. Dru­gie po­miesz­cze­nie z ba­rem da­wało wy­tchnie­nie od mu­zyki i po­zwa­lało na po­głę­bie­nie re­la­cji czę­sto ini­cjo­wa­nych na par­kie­cie.

Przez lata „Park” się zmie­niał – roz­ra­stał, uno­wo­cze­śniał. Zmie­niała się mu­zyka i przy­cho­dzili nowi go­ście. Je­dy­nym nie­zmien­nym ele­men­tem po­zo­sta­wał Beczka, sie­dzący przy ba­rze, prze­pi­ja­jący swój spa­dek i pa­trzący na tań­czą­cych, bo z bie­giem czasu wy­bu­rzono jedną ze ścian i par­kiet po­łą­czono z salą ba­rową.

Bab­cia nie była mi­lio­nerką, więc na­wet nie­dro­gie kluby stu­denc­kie w kil­ka­na­ście mie­sięcy wy­dre­no­wały jego ma­ją­tek. Wtedy Beczka mu­siał za­jąć się ja­kąś pracą. „Ja­kaś praca” to naj­lep­sze okre­śle­nie celu jego po­szu­ki­wań. Nie miał szcze­gól­nych am­bi­cji za­wo­do­wych. Praca miała dać mu stałą pen­sję i po­zwo­lić na jak naj­częst­sze po­wroty do idyl­licz­nego świata jego mło­do­ści, z któ­rym nie chciał się że­gnać. Ra­dość Wojtka była ogromna, gdy pew­nego dnia Ma­rek za­pro­po­no­wał mu tę dziwną współ­pracę. Dzięki temu mógł na cały etat po­świę­cić się noc­nemu im­pre­zo­wa­niu. Mógł prze­by­wać w ide­al­nej dla sie­bie kra­inie i nie mar­twić się o byt co­dzienny.

Jego mama rów­nież ode­tchnęła, gdy za­czął pra­co­wać, jak twier­dził, na nocne zmiany. Nie wie­działa, czym syn się zaj­muje, ale miała na­dzieję, że dzięki temu nie bę­dzie spę­dzał w klu­bach tylu nocy co wcze­śniej. Od mo­mentu, gdy jak syn mar­no­trawny wró­cił do domu po roz­trwo­nie­niu ma­jątku przod­ków, wciąż mar­twiła się o to, jak długo za­grzeje on miej­sce w no­wej pracy i czy go nie wy­rzucą za to im­pre­zo­wa­nie. Na­wet nie wie­działa, jak bar­dzo się my­liła w swo­ich osą­dach co do obec­nego za­ję­cia je­dy­naka.

Gdy par­kiet roz­świe­tliło ja­sne świa­tło ja­rze­nió­wek i uci­chła mu­zyka, Woj­tek wie­dział, że na dziś to ko­niec par­ko­wej im­prezy. Do­pił piwo i ru­szył do wyj­ścia. Wy­szedł jako je­den z ostat­nich. Na po­bli­skich przy­stan­kach nocne au­to­busy zdą­żyły za­brać już im­pre­zo­wi­czów. Co ma­jęt­niejsi jesz­cze wcze­śniej od­je­chali ta­ry­fami spod klubu. Wo­kół było pu­sto.

Beczka skie­ro­wał się w stronę dwu­pa­smówki. Za­miast jed­nak przejść kładką, po­sta­no­wił skró­cić so­bie drogę do­łem. O tej go­dzi­nie ruch na obu jezd­niach był nie­wielki. Można było śmiało wy­brać krót­szą drogę do „Bolka”, prze­cho­dząc do­łem, gdzie je­dyną prze­szkodą były płotki od­gra­dza­jące to­ro­wi­sko tram­wa­jowe na pa­sie zie­leni. Można je było ła­two omi­nąć, klu­cząc mię­dzy fi­la­rami kładki a scho­dami pro­wa­dzą­cymi na nią z po­ziomu przy­stanku. Za­bie­rało to tro­chę czasu, ale nie trzeba było za to wspi­nać się po scho­dach.

Beczka po­ko­nał szy­kany par­kanu i wy­to­czył się zza scho­dów dru­giego przy­stanku. Wcho­dząc na jezd­nię, nie spoj­rzał w prawo, sku­pia­jąc się na tym, żeby w miarę pro­sto dojść do pubu, który ma­ja­czył po­śród drzew i krze­wów tej strony Pola Mo­ko­tow­skiego.

Od strony cen­trum, środ­kiem trzy­pa­smo­wej jezdni w kie­runku Mo­ko­towa, pę­dził sa­mo­chód. Nocną ci­szę prze­rwał na­gle krótki, głu­chy, po­je­dyn­czy od­głos ude­rze­nia bla­chy. Jed­no­cze­sny pisk opon awa­ryj­nego ha­mo­wa­nia oznaj­mił, że wła­śnie wy­da­rzyła się tra­ge­dia. Sa­mo­chód za­trzy­mał się po­nad sześć­dzie­siąt me­trów za fi­la­rami kładki i scho­dami. Ciało męż­czy­zny le­żało bli­żej. Ude­rzone, prze­le­ciało nad sa­mo­cho­dem i prze­tur­lało się bez­wład­nie po as­fal­cie. Ci­sza nie trwała długo. Już po kil­ku­na­stu se­kun­dach im­pre­zo­wi­cze z po­bli­skiego „Bolka” przy­bie­gli zo­ba­czyć, co się wy­da­rzyło.

– No to stra­ci­łeś agenta – ode­zwał się męż­czy­zna sto­jący na kładce obok Marka i ob­ser­wu­jący wy­pa­dek z za­cie­nio­nego miej­sca.

– Stra­ci­łem – wes­tchnął du­chowny – ale wszystko zgod­nie z pla­nem. Wie­dzie­li­śmy, że to dziś na­stąpi.

– Mó­wi­łeś, że był do­bry. Nie chcia­łeś go ura­to­wać? Prze­cież tamci pew­nie by się nie zo­rien­to­wali, że ktoś nie zgi­nął w swoim cza­sie. Są za da­leko.

– Był do­bry. Sam wiesz, że po­mógł nam zmie­nić sporo wy­da­rzeń. Przez chwilę my­śla­łem, żeby dać mu jesz­cze jedną szansę, ale kto wie, ja­kie mia­łoby to re­per­ku­sje. Ży­jący Beczka był dla na­szej cy­wi­li­za­cji z przy­szło­ści nic nie­zna­czą­cym czło­wie­kiem tych cza­sów, ale może sprawca wy­padku na­mie­szałby nam bar­dziej, gdyby nie dzi­siej­sza tra­ge­dia? Albo ktoś z ob­ser­wu­ją­cych… – Wska­zał tłu­mek sto­jący na chod­niku. – In­ge­ren­cje za­wsze są wie­lo­aspek­towe i nie mo­żemy o tym za­po­mi­nać. Nie mamy, jak De­par­ta­ment Czasu, moż­li­wo­ści po­dej­rze­nia, czy na­sze dzia­ła­nia nie przy­no­szą nie­prze­wi­dzia­nych ne­ga­tyw­nych zmian. Mu­simy ro­bić to tro­chę po omacku i na tyle skry­cie, aby ci ze Sta­cji Kon­tro­l­nej nie zo­rien­to­wali się, że ge­ne­ru­jemy falę zmian, która ich do­się­gnie. Je­śli nie zdążą uciec w tryb au­to­no­mii, nowa hi­sto­ria wy­maże ich wcze­śniej­szą wie­dzę o Pie­kiel­nej De­ka­dzie. Zresztą im mniej jest wta­jem­ni­czo­nych w dzia­łal­ność Arki, tym le­piej. Wal­czymy o więk­szy cel – przy­po­mniał Ma­rek.

– Nie czas ża­ło­wać róż, gdy płoną lasy – spu­en­to­wał jego roz­mówca.

– Do­bre! Nie zna­łem.

– Sły­sza­łem wczo­raj w ra­diu pio­senkę z ta­kim tek­stem. Ja­koś za­pa­dło mi w pa­mięć.

– Do­brze, przejdźmy do me­ri­tum na­szego spo­tka­nia. Nie­długo po­ja­wią się służby i będą szwen­dać się po oko­licy. Spo­tka­nym za­da­dzą py­ta­nia. Czas się ro­zejść – stwier­dził trzeźwo Ma­rek. – Masz dla mnie kan­dy­da­tów?

– Na se­mi­na­rzy­stów? – Męż­czy­zna uśmiech­nął się ką­ci­kami ust.

– Bar­dzo dow­cipne, ge­ne­rale – wy­ce­dził przez zęby Ma­rek.

– Nie bądź taki sztyw­niak. – Po­dał mu szy­fro­wa­nego pen­drive’a. – Wy­ty­po­wa­łem piątkę. Po­winno wy­star­czyć. Do tej pory mia­łeś tylko jego jed­nego. – Wska­zał ciało Wojtka wciąż le­żące na jezdni. – Czeka cię jed­nak piel­grzymka po Pol­sce. Je­den mieszka w War­sza­wie, ale masz też miesz­kankę Gdań­ska, dwoje z oko­lic Kra­kowa, jed­nego w Po­zna­niu. Wszy­scy są peł­no­letni, mię­dzy osiem­na­stym a dwu­dzie­stym dru­gim ro­kiem ży­cia. Oceń ich przy­dat­ność do pla­no­wa­nych mi­sji i po­dat­ność na współ­pracę jako no­wych agen­tów na te­ry­to­rium sło­wiań­skiego im­pe­rium. Ja zajmę się za­bez­pie­cze­niem wa­szych ty­łów.

– Jak na za­stępcę szefa pol­skiego kontr­wy­wiadu przy­stało – od­gryzł się za se­mi­na­rzy­stów Ma­rek.

– Nie bądź uszczy­pliwy. Od­dziel ak­tu­alną dzia­łal­ność mo­jej in­sty­tu­cji od tego, co ro­bię dla Arki. Wiem sporo i w ra­zie czego mogę was ura­to­wać przed de­kon­spi­ra­cją. Nie wszystko za­ła­twisz z po­ziomu oł­ta­rza.

– Wiem. So­jusz z tro­nem jest nam nie­zbędny.

– No wła­śnie – przy­tak­nął usa­tys­fak­cjo­no­wany agent. – Za kilka mi­nut do­trą tu służby. Zni­kamy.

– Do­bry po­mysł. Trzy­maj się, przy­ja­cielu. Do ko­lej­nego spo­tka­nia. Punkt kon­tak­towy jak zwy­kle.

– Jak zwy­kle – przy­tak­nął i ru­szył przez kładkę w stronę wschod­nią.

Ma­rek skie­ro­wał się w prze­ciwną stronę, przez Pole Mo­ko­tow­skie, na za­chód.

***

Mama Wojtka sie­działa w odrę­twie­niu przed włą­czo­nym te­le­wi­zo­rem. Mimo że mi­jał już drugi dzień od śmierci syna, na­dal nie mo­gła uwie­rzyć w to, co się stało. Nie do­cie­rało do niej, że jej dziecko już wię­cej nie po­jawi się w drzwiach domu.

W te­le­wi­zji za­częła się trans­mi­sja z lo­so­wa­nia Lotto. Pre­zen­ter jak za­wsze przy­po­mniał za­sady gry, po­in­for­mo­wał o mi­lio­nie, który jest dziś w puli do wy­gra­nia. Za­pre­zen­to­wał ma­szynę lo­su­jącą i za­pew­nił, że lo­so­wa­nie od­bywa się pod nad­zo­rem ko­mi­sji. Na ko­niec ży­czył gra­czom przed te­le­wi­zo­rami wy­so­kich wy­gra­nych.

Star­sza pani na dźwięk lo­so­wa­nia obu­dziła się z le­targu, wstała z fo­tela i po­de­szła do kre­densu. Wy­jęła ró­żowy ku­pon syna, gdy pierw­sze kule za­częły wpa­dać do ka­setki na gó­rze ma­szyny. Lo­so­wa­nie do­bie­gło końca i ka­mera sku­piła się na szczę­śli­wych licz­bach, a pre­zen­ter od­czy­tał je w ko­lej­no­ści, w ja­kiej kule zna­la­zły się w ka­setce – dwa, sie­dem, dwa­dzie­ścia dwa, dwa­dzie­ścia dzie­więć, pięć i je­den.

Mama Beczki prze­śle­dziła ko­lejne liczby na ku­po­nie. Po­wta­rzały się wszyst­kie.

– Wy­gra­łeś synu – wes­tchnęła – wy­gra­łeś dla nas główną na­grodę. Za­dba­łeś o matkę na­wet po śmierci… – Przy ostat­nim sło­wie głos jej się za­ła­mał, a łzy po­pły­nęły po po­licz­kach.

Ku­charz

Opo­wia­da­nie zo­stało pier­wot­nie opu­bli­ko­wane w 2016 roku jako osobny e-book na plat­for­mie Ri­derò; po­pra­wione w 2023 roku.

Aka­de­micki Ośro­dek Szy­bow­cowy na szczy­cie Ka­mionki od pra­wie dzie­się­ciu lat gó­ro­wał nad Bez­mie­chową Górną. Znów, jak w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym, Bez­mie­chowa wy­cho­wy­wała ko­lejne po­ko­le­nia szy­bow­ni­ków. Ale nie tylko ich można było tu spo­tkać. W każdy po­godny week­end góra ścią­gała na szczyt za­równo pi­lo­tów, mo­de­la­rzy, jak i wielu tu­ry­stów spra­gnio­nych uczty dla oczu, jaką była za­pie­ra­jąca dech pa­no­rama Biesz­czad. Wi­dok prze­la­tu­ją­cych nad lą­do­wi­skiem szy­bow­ców, pa­ra­lotni i mo­deli zdal­nie ste­ro­wa­nych był do­dat­ko­wym ma­gne­sem i dla miesz­kań­ców po­bli­skiego Le­ska, i dla go­ści przy­jeż­dża­ją­cych z róż­nych stron Pol­ski.

Tamta czerw­cowa so­bota była prze­piękna i cie­pła. Błę­kit nieba usiany nie­licz­nymi cu­mu­lu­sami zwia­sto­wał do­bre wa­runki lotne. Koło po­łu­dnia wszyst­kie par­kingi na te­re­nie ośrodka, po­dob­nie jak po­bo­cze drogi do­jaz­do­wej, były za­sta­wione sa­mo­cho­dami. Po­łu­dniowe zbo­cze przed szkołą zaj­mo­wali głów­nie opa­la­jący się lu­dzie, a po tra­wie bie­gały i tur­lały się dzieci w każ­dym wieku. Przy Domku Pi­lota, usy­tu­owa­nym na za­chód od głów­nego bu­dynku ośrodka, grupa szy­bow­ni­ków oma­wiała so­bot­nie za­da­nia w ra­mach pro­wa­dzo­nego kursu. Sam bu­dy­nek AOS-u rów­nież nie stał pu­sty. W ten week­end człon­ko­wie Sto­wa­rzy­sze­nia Mło­dych In­ży­nie­rów Lot­nic­twa świę­to­wali dzie­siątą rocz­nicę za­ło­że­nia or­ga­ni­za­cji. Tęt­nią­cemu ży­ciem zbo­czu z nie­ukry­waną sa­tys­fak­cją przy­glą­dał się sto­jący na ta­ra­sie pierw­szego pię­tra dok­tor Świe­tlicki. Speł­niło się jego ma­rze­nie sprzed lat – gdy resztki fun­da­men­tów pierw­szej, przed­wo­jen­nej szkoły za­ra­stały sa­mo­siej­kami z oko­licz­nego lasu – aby przy­wró­cić temu miej­scu ży­cie.

Nie mniej­sze ob­lę­że­nie niż zbo­cze prze­ży­wała znaj­du­jąca się na par­te­rze ośrodka re­stau­ra­cja Ka­mionka. W kuchni przy elek­trycz­nych po­lach grzew­czych ku­chenki dwoił się i troił Alek­san­der, ku­charz, który od lat przy­go­to­wy­wał w tym miej­scu nie­po­wta­rzalne da­nia.

– Pie­rogi mię­sne i sa­łatka z po­mi­do­rów. – Wła­ści­ciel re­stau­ra­cji zaj­rzał przez fu­trynę po­mię­dzy kon­tu­arem a kuch­nią z no­wym za­mó­wie­niem.

– Robi się. – Ku­charz ru­szył w kie­runku lo­dó­wek.

Zwy­kle nie zwra­cał uwagi na go­ści na sali. Kiedy kel­nerki sta­rały się go wcią­gnąć w swoje plotki o tym czy in­nym go­ściu, uci­nał roz­mowę zdaw­ko­wym stwier­dze­niem, że jest zbyt za­jęty w kuchni, żeby zer­kać za jej próg. Była to pewna poza. Tak na­prawdę stro­nił od lu­dzi. Mimo kilku lat współ­pracy wła­ści­ciel Ka­mionki nie po­tra­fił roz­gryźć tego obo­wiąz­ko­wego i uczyn­nego – ale jed­nak – sa­mot­nika. Nie wie­dział na­wet, czy ma ro­dzinę. Znał tylko jego ad­res za­miesz­ka­nia. Alek­san­der nie opo­wia­dał o swo­jej prze­szło­ści, nie dzie­lił się roz­ter­kami te­raź­niej­szo­ści, nie wspo­mi­nał o pla­nach na przy­szłość. Żył dniem dzi­siej­szym. Po­ja­wiał się za­wsze na czas, uru­cha­miał kuch­nię, a swoje kró­le­stwo opusz­czał jako ostatni po wy­sprzą­ta­niu ca­łego po­miesz­cze­nia. Ide­alny pra­cow­nik, na­wet zbyt ide­alny.

Tym ra­zem jed­nak wzrok Alek­san­dra prze­śli­zgnął się po wy­cinku sali wi­docz­nym przez drzwi do kuchni i za­trzy­mał na męż­czyź­nie w do­brze skro­jo­nej ma­ry­narce i mar­ko­wych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Nad jego głową uno­sił się czer­wony ośmio­ścian, a całą syl­wetkę ota­czała nie­bie­ska po­świata. Męż­czy­zna cze­kał spo­koj­nie w ko­lejce do sto­ją­cego za kon­tu­arem wła­ści­ciela.

„Straż­nik!”, pio­ru­nu­jąca myśl po­ja­wiła się w umy­śle ku­cha­rza. Jed­nym ru­chem ścią­gnął far­tuch i odło­żył pu­dełko świe­żych pie­ro­gów. Ob­ser­wu­jąc z ukry­cia ko­lejkę przy ba­rze, co­fał się w kie­runku drzwi ze­wnętrz­nych. Gdy oparł dłoń na klamce, od­grze­bał w pa­mięci pro­ce­dury po­ści­gów. „Gdzieś jest drugi. Może być za drzwiami. Mu­szę ucie­kać ina­czej”, po­my­ślał i zre­zy­gno­wał z naj­prost­szej drogi ucieczki.

Ko­lejka przy ba­rze ru­szyła i męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze zna­lazł się na wprost przyj­mu­ją­cego za­mó­wie­nia uśmiech­nię­tego ły­sa­wego wła­ści­ciela.

– Słu­cham, co po­dać? – Zda­wał się nie do­strze­gać nie­co­dzien­nej po­światy ani bryły le­wi­tu­ją­cej nad głową klienta.

– Nic. Funk­cjo­na­riusz ABW. Szu­kam ko­goś. – Męż­czy­zna dys­kret­nie po­ka­zał tuż nad bla­tem le­gi­ty­ma­cję.

– Kogo?

– Na­zywa się Alek­san­der Daw­son. – Funk­cjo­na­riusz wy­cią­gnął urzą­dze­nie z nie­wiel­kim ekra­nem, na któ­rym wy­świe­tlone było zdję­cie ku­cha­rza.

– To Alek­san­der Da­wi­dow­ski. Pra­cuje u mnie.

– Jest te­raz?

– W kuchni.

– Sam?

– Tak.

– Wejdę tam. Pro­szę za­dbać, żeby nikt się nie zbli­żał. Za­leży nam na dys­kre­cji.

Straż­nik wy­cią­gnął nie­wielki pa­ra­li­za­tor i wszedł za bar, kie­ru­jąc się do kuchni. Szybko omiótł wzro­kiem pu­ste po­miesz­cze­nie. Pod­szedł do drzwi na ze­wnątrz i wpu­ścił swo­jego kom­pana. Obaj prze­cze­sali kuch­nię, nie znaj­du­jąc ni­kogo. Już my­śleli, że roz­pły­nął się w po­wie­trzu, i za­mie­rzali prze­ska­no­wać po­miesz­cze­nie na oko­licz­ność za­bu­rzeń li­nii con­ti­nuum, gdy głu­chy dźwięk z szybu windy zdra­dził drogę ucieczki ści­ga­nego. Straż­nik wy­co­fał się do re­stau­ra­cji.

– Do­kąd pro­wa­dzi winda?

– Winda?

– Ta w kuchni!

– Do sali kon­fe­ren­cyj­nej pię­tro wy­żej.

Straż­nik po­le­cił kom­pa­nowi z kuchni za­bez­pie­cze­nie po­ziomu ziemi, po czym ru­szył w kie­runku klatki scho­do­wej.

W tym cza­sie Alek­san­der wy­gra­mo­lił się z prze­strzeni dźwigu, prze­sko­czył kon­tuar od­dzie­la­jący po­miesz­cze­nie so­cjalne od sali kon­fe­ren­cyj­nej i na oczach za­sko­czo­nej grupki stu­den­tów i ab­sol­wen­tów kie­run­ków lot­ni­czych prze­biegł do drzwi pro­wa­dzą­cych na ta­ras, skąd ze­wnętrz­nymi scho­dami zbiegł na dół. W ślad za nim po­dą­żał Straż­nik, który uła­mek se­kundy po ucie­ka­ją­cym wpadł do sali. Fory, ja­kie zy­skał Alek­san­der, po­zwo­liły mu jed­nak do­biec do ściany lasu na wschód od ośrodka. Na li­nii drzew ku­charz skrę­cił ostro na po­łu­dnie, zbie­ga­jąc wzdłuż stoku aż do resz­tek fun­da­men­tów przed­wo­jen­nego han­garu. Z bi­ją­cym sza­leń­czo ser­cem od­li­czył od­po­wied­nią se­kwen­cję kro­ków od jed­nego z na­roż­ni­ków, kuc­nął i po chwili roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

W le­sie grupa po­ści­gowa zwol­niła. Przez chwilę Straż­nicy ana­li­zo­wali moż­liwe drogi ucieczki, na­stęp­nie ru­szyli w dwóch wy­ty­po­wa­nych kie­run­kach, trans­for­mu­jąc w tym sa­mym cza­sie prawe dło­nie w broń ener­ge­tyczną. Kiedy je­den ze Straż­ni­ków do­cho­dził do fun­da­men­tów, w któ­rych wcze­śniej znik­nął Alek­san­der, ci­szę lasu prze­rwał dźwięk uru­cha­mia­nego dwu­ipół­li­tro­wego sil­nika UAZ-a 469. Sa­mo­chód mu­siał być tuż obok, choć na­dal nie było go wi­dać. Po chwili po­jazd wy­pry­snął spod osłony wy­two­rzo­nej przez ge­ne­ra­tor ma­sko­wa­nia. Straż­nik nie był na to przy­go­to­wany – ra­porty z ucieczki nie wspo­mi­nały o po­sia­da­niu przez ucie­ki­niera tech­no­lo­gii ma­sko­wa­nia – mimo to od­dał w kie­runku sa­mo­chodu trzy strzały. Ener­ge­tyczne ła­dunki nie wy­rzą­dziły kon­struk­cji sprzed re­wo­lu­cji elek­tro­nicz­nej żad­nej krzywdy. W ślad za nimi po­mknął jed­nak ko­lejny ła­du­nek, wy­po­sa­żony w znacz­nik bio­me­tryczny. Sy­gnał na­miaru miał za za­da­nie zni­we­lo­wać prze­wagę, którą Alek­san­der zy­ski­wał, pę­dząc na zła­ma­nie karku po prze­kąt­nej pola wzlo­tów.

Nie­spo­dzie­wane po­ja­wie­nie się sa­mo­chodu wzbu­dziło spore za­mie­sza­nie wśród lot­ni­ków i ob­sługi wy­cią­garki, która wła­śnie pod­ry­wała ko­lejny szy­bo­wiec PW-6 do lotu. Rajd sa­mo­chodu po zbo­czu do­strze­gli rów­nież nie­któ­rzy z wy­po­czy­wa­ją­cych na szczy­cie. Po­ka­zy­wali so­bie na­wza­jem te­re­nówkę, która po prze­je­cha­niu w po­przek zbo­cza, wy­sko­czyła na peł­nej pręd­ko­ści na drogę pro­wa­dzącą w kie­runku wsi. W tym sa­mym cza­sie drugi ze Straż­ni­ków do­biegł do part­nera sto­ją­cego obok fun­da­men­tów han­garu. Oce­nił sy­tu­ację i wy­cią­gnął z kie­szeni dwie kil­ku­mi­li­me­trowe kulki. Każdą z nich do­tknął na se­kundę pal­cem ser­decz­nym. Kulki ożyły – ich ze­wnętrzna po­włoka, do tej pory ma­towa, de­li­kat­nie opa­li­zo­wała w pro­mie­niach słońca. Unio­sły się na cen­ty­metr nad po­wierzch­nię dłoni, po czym z pręd­ko­ścią po­ci­sku po­mknęły za ucie­ki­nie­rem, na­bie­ra­jąc jed­no­cze­śnie wy­so­ko­ści.

Straż­nicy ro­zej­rzeli się, czy tech­no­lo­gia, ja­kiej wła­śnie użyli, nie zde­ma­sko­wała ich, po czym przy­wró­cili pra­wym dło­niom po­cząt­kowy wy­gląd i bie­giem wró­cili na par­king ośrodka. Ko­rzy­sta­jąc z upraw­nień funk­cjo­na­riu­szy, za ja­kich się po­da­wali, za­re­kwi­ro­wali je­den ze sto­ją­cych sa­mo­cho­dów i ru­szyli z pi­skiem opon. Cała grupa po­ści­gowa zbyt długo tro­piła Daw­sona, więc nie mo­gli po­zwo­lić, żeby te­raz znowu im się wy­mknął.

Daw­son ucie­kał w serce Biesz­czad. Nie wie­dząc o znacz­niku ani dwóch śle­dzą­cych go dro­nach, li­czył, że zgubi po­ścig w gó­rach. Od lat był przy­go­to­wany na taki sce­na­riusz. Stąd sa­mo­chód ukryty pod plan­deką ma­sku­jącą i schron przy­go­to­wany na pół­noc­nym stoku ma­sywu Okrą­glika, do któ­rego zmie­rzał.

Pę­dząc w kie­runku Ci­snej, Daw­son wie­lo­krot­nie zer­kał w lu­sterko, upew­nia­jąc się, że po­ścig na­dal jest poza za­się­giem wzroku. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że ła­two nie zre­zy­gnują. Przy­byli tu, aby go aresz­to­wać i spro­wa­dzić na Sta­cję Kon­tro­lną lub od razu wy­ko­nać wy­rok wy­ma­za­nia z con­ti­nuum. Nie wie­dział, którą karę za­ocz­nie za­są­dził Ze­gar­mistrz pod­czas pro­cesu, ale nie był tego cie­kawy. Obie opcje nie były dla niego ak­cep­to­walne. Wo­lał ba­ni­cję w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, na którą sam sie­bie ska­zał po utra­cie uko­cha­nego syna i po­peł­nie­niu jed­nego z naj­cięż­szych prze­stępstw – in­ge­ren­cji w cza­sie.

Praca przy mo­dy­fi­ka­cjach we­hi­ku­łów w ośrodku ba­daw­czo-roz­wo­jo­wym De­par­ta­mentu Czasu nie­zwy­kle przy­dała się Alek­san­drowi. Znał pro­ce­dury obo­wią­zu­jące Straż­ni­ków, wy­tyczne, któ­rymi się kie­ro­wali, i sto­so­waną przez nich tak­tykę. Pa­mię­tał mocne i słabe punkty we­hi­ku­łów, dla­tego ukrył się w od­le­głej prze­szło­ści, gdzie nie było sieci nad­zoru. Mimo to tra­fili tu do niego. „Jak to się mo­gło stać? Skąd wie­dzieli, gdzie mnie szu­kać? By­łem prze­cież ostrożny. Od kiedy wie­dzą? Czy mnie wcze­śniej śle­dzili? Czy znają moją kry­jówkę?” – za­da­wał so­bie py­ta­nia, na które nie znał od­po­wie­dzi.

Suk­ces ucieczki le­ci­wym ra­dziec­kim je­epem da­wał szansę, że Straż­nicy nie prze­pro­wa­dzili wstęp­nego wy­wiadu. Skoro nie wie­dzieli o sys­te­mie ma­sku­ją­cym, tym bar­dziej nie po­winni znać gór­skiego schronu. Za­szyje się tam na mie­siące. Do­sta­tecz­nie długo, aby my­śleli, że prze­niósł się w inny czas. Po jego stro­nie stała prze­waga tak­tyczna. Znał oko­licę i był przy­go­to­wany do ukry­wa­nia się. Oni nie mo­gli prze­cież szu­kać go w nie­skoń­czo­ność w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. Sama po­dróż do jego obec­nej te­raź­niej­szo­ści wy­ma­gała do­dat­ko­wych źró­deł ener­gii lub po­dróży z dłu­gimi po­sto­jami w celu ła­do­wa­nia we­hi­kułu. Do­dat­kowo każdy po­byt Straż­ni­ków w prze­szło­ści po­wi­nien być mak­sy­mal­nie krótki, aby nie ry­zy­ko­wać za­nie­czysz­cze­nia con­ti­nuum wy­da­rze­niami zwią­za­nymi z po­ja­wie­niem się istot z przy­szło­ści. Alek­san­der nie są­dził, że stał się tak ważny dla De­par­ta­mentu Czasu, aby jego pra­cow­nicy mar­no­tra­wili siły i środki oraz ry­zy­ko­wali zmianę li­nii cza­so­wej w celu jego po­chwy­ce­nia. Dla swo­ich po­bra­tym­ców i tak nie żył. Po­niósł karę nie mniej­szą niż osa­dze­nie w celi. Z dala od bli­skich. Z dala od swo­ich cza­sów.

Znał ar­chi­tek­turę sys­temu kon­troli czasu i wie­dział, że nie może wró­cić bli­żej niż do gra­nicy wy­zna­czo­nej przez ko­niec ery boi sy­gna­li­za­cyj­nych i po­ja­wie­nie się sieci szkie­le­to­wej. Tu­taj, w cza­sach przed Pie­kielną De­kadą, mógł czuć się bez­pieczny.

„Więc skąd się tu wzięli?” – po­now­nie py­ta­nie po­ja­wiło się w jego gło­wie. „Czyżby po­pra­wiono nad­zór nad za­mierz­chłą prze­szło­ścią? Roz­bu­do­wano sieć szkie­le­tową od czasu mo­jej ucieczki? Czy szu­kali mnie wy­trwale przez ostat­nie sześć lat, czy gdzieś po­peł­ni­łem błąd?”

Do­tarł do Ci­snej. Po­ścigu na­dal nie było wi­dać, choć kil­ka­krot­nie sta­wał na wznie­sie­niach Wiel­kiej Pę­tli Biesz­czadz­kiej, lu­stru­jąc wi­jącą się w do­li­nach drogę w po­szu­ki­wa­niu an­dro­idów, które prze­cież po­winny go ści­gać. Wi­zjer spe­cjal­nej lor­netki nie wy­krył jed­nak żad­nych lo­kal­nych za­bu­rzeń con­ti­nuum.

Z Ci­snej Daw­son po­gnał w kie­runku Maj­danu, żeby po kilku ki­lo­me­trach, tuż za mo­stem, skrę­cić w lo­kalną drogę bie­gnącą wzdłuż ko­ryta Roz­toczki. Tak do­tarł do gra­nicy ze Sło­wa­cją. Za­par­ko­wał sa­mo­chód, z ba­gaż­nika wy­cią­gnął ca­ło­roczny strój do gór­skich wę­dró­wek. Szybko się prze­brał, za­rzu­cił na plecy dwu­dzie­sto­ki­lo­gra­mowy ple­cak i jesz­cze raz zlu­stro­wał drogę, którą przy­je­chał. Uspo­ka­jał go brak oznak tech­no­lo­gii z przy­szło­ści. „Czyżby od­pu­ścili?” – pró­bo­wał do­dać so­bie otu­chy. Prawą ręką opu­ścił lor­netkę, któ­rej so­czewka zna­la­zła się na li­nii zde­rzaka UAZ-a. Drże­nie ar­te­faktu spra­wiło, że Alek­san­der znów się spiął. Spoj­rzał w kie­runku, w któ­rym usta­wiona była lor­netka i strach ści­snął mu gar­dło. Na zde­rzaku wy­raź­nie było wi­dać wbity znacz­nik bio­me­tryczny. „A więc przyjdą jak po śla­dach. Póki co nic nie zy­ska­łem!”

Zdjął do­piero co za­ło­żony ple­cak. Otwo­rzył jesz­cze raz tylną klapę sa­mo­chodu i spod plan­deki wy­cią­gnął korbę roz­ru­chową. Przy­mie­rzył i jed­nym ude­rze­niem po­zba­wił po­ścig in­for­ma­cji o obec­nej po­zy­cji. Rzu­cił korbę do rowu. Po­now­nie na­rzu­cił na plecy swój ekwi­pu­nek. Po­pra­wił re­gu­la­cję ra­mion i ru­szył czer­wo­nym szla­kiem pro­wa­dzą­cym w kie­runku szczytu Okrą­glika.

Ca­łość zaj­ścia z wy­so­ko­ści pra­wie dwóch ki­lo­me­trów mo­ni­to­ro­wał je­den z dro­nów, po­dą­ża­jąc za Alek­san­drem od sa­mej Bez­mie­cho­wej, poza za­się­giem jego wzroku.

Straż­nicy do­cie­rali wła­śnie do Ci­snej. Na pod­sta­wie da­nych z drona eks­tra­po­lo­wali prze­wi­dy­waną dal­szą trasę ucie­ki­niera. Dla zwięk­sze­nia szans i skró­ce­nia czasu po­ścigu pod­jęli de­cy­zję o roz­dzie­le­niu się. Je­den an­droid wy­siadł w Ci­snej i ru­szył bie­giem na po­łu­dnie wzdłuż czer­wo­nego szlaku. Drugi do­je­chał do Strze­bo­wisk i kie­ru­jąc się na prze­łaj le­śnymi ścież­kami i duk­tami uży­wa­nymi przez drwali, miał do­trzeć na czer­wony szlak pro­wa­dzący na szczyt Okrą­glika od wschodu.

Alek­san­der wszedł ścieżką w le­śne ostępy. Chciał jak naj­szyb­ciej dojść do schronu i po­czuć się bez­piecz­nie. Dron po­dą­żał za nim. Gę­stwina li­ści nie sta­no­wiła żad­nego ma­sko­wa­nia. Ano­ma­lia cza­so­prze­strzenna była do­brze wi­doczna, dzięki czemu grupa po­ści­gowa na­dal miała ak­tu­alną po­zy­cję ucie­ki­niera i ak­tu­ali­zo­wała prze­wi­dy­wane miej­sce spo­tka­nia. Pę­tla okrą­że­nia za­ci­skała się wo­kół nie­świa­do­mego męż­czy­zny. Tym­cza­sem Daw­son wspi­nał się nie­stru­dze­nie gór­ską ścieżką. Ad­re­na­lina spra­wiała, że nie czuł zmę­cze­nia, choć na ple­cach dźwi­gał dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów wy­po­sa­że­nia wę­drow­nika. Mimo pięk­nej po­gody na szlaku o tej po­rze spo­ty­kał tylko po­je­dyn­czych tu­ry­stów. Po­zdra­wiał ich zdaw­kowo, choć w obec­nej sy­tu­acji wo­lałby nie na­tknąć się na ni­kogo. Każda nad­cho­dząca osoba mo­gła być prze­cież ści­ga­ją­cym go an­dro­idem.

Do Okrą­glika było już bli­sko. Alek­san­der mi­nął wła­śnie ścianę lasu. Do szczytu po­zo­stało mu kil­ka­dzie­siąt me­trów otwar­tej prze­strzeni. Je­żeli do­trze na szczyt i zej­dzie dzi­kim pół­noc­nym sto­kiem, nikt go nie od­naj­dzie przez naj­bliż­szy rok.

Na ścieżce po­ja­wił się ko­lejny tu­ry­sta. „Znowu ja­kiś go­guś z War­szawki”, po­my­ślał Daw­son, wi­dząc syl­wetkę nad­cho­dzą­cego męż­czy­zny. Do­piero z bliż­szej od­le­gło­ści do­strzegł nie­bie­ską po­światę i czer­wony ośmio­ścian nad jego głową.

– Straż­nik – wy­szep­tał bez­gło­śnie i sta­nął jak wryty. Zro­bił krok w tył, spoj­rzał za sie­bie, oce­nia­jąc szansę ucieczki w las.

Sy­tu­acja była bez­na­dziejna. Na końcu wi­docz­nej w le­sie ścieżki po­ja­wił się drugi an­droid. Obaj nie mieli już na so­bie gar­ni­tu­rów krę­pu­ją­cych ru­chy. Uni­wer­salny kom­bi­ne­zon przy­brał po­stać ty­po­wego sta­lo­wo­sza­rego mun­duru Straż­ni­ków.

Ucie­ki­nier ro­zej­rzał się na boki. Nie miał szans. Od­kryty stok nie da­wał żad­nego praw­do­po­do­bień­stwa na ucieczkę zwień­czoną suk­ce­sem. Mógł naj­wy­żej wy­dłu­żyć po­ścig. Tym­cza­sem Straż­nicy zbli­żali się do niego z dwóch stron.

– Alek­san­drze Daw­son, pań­ska ucieczka do­bie­gła końca – ode­zwał się an­droid, który nad­szedł od strony szczytu. – Uda się pan z nami na Sta­cję Kon­tro­lną, gdzie zo­sta­nie panu od­czy­tany wy­rok.

„Mi­sja ko­loru czer­wo­nego – po­my­ślał Daw­son – czyli ich nad­rzędną wy­tyczną jest to, że mu­szą mnie po­chwy­cić ży­wego! Mu­szę to wy­ko­rzy­stać”.

– Pro­szę nie utrud­niać nam za­da­nia – ode­zwał się drugi an­droid, który nad­szedł od tyłu.

Z każdą se­kundą skra­cał się dy­stans po­mię­dzy nimi a Daw­so­nem.

– Nie za­mie­rzam – ode­zwał się Alek­san­der, chcąc uśpić czuj­ność ści­ga­ją­cych. Jed­no­cze­śnie wy­ko­nał pół­ob­rót, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni kurtki pi­sto­let. Od­bez­pie­czył go i wy­strze­lił w kie­runku an­dro­ida.

Pierw­szy po­cisk, mimo że tra­fił w pierś, nie zro­bił na Straż­niku żad­nego wra­że­nia. Do­piero drugi – z rdze­niem za­wie­ra­ją­cym mi­kro­ła­du­nek elek­tro­ma­gne­tyczny – pe­ne­tru­jąc ze­wnętrzny pan­cerz, wy­wo­łał spię­cie w ob­wo­dach, wy­łą­cza­jąc an­dro­ida z walki.

Wi­dząc to, pierw­szy Straż­nik na­tych­miast prze­trans­for­mo­wał prawą dłoń w broń i wy­strze­lił w kie­runku Daw­sona. Ła­du­nek ener­ge­tyczny tra­fił jed­nak w ple­cak i roz­pro­szył się, za­nim do­tarł do ciała. Ucie­ki­nier nie tra­cił czasu. Po cel­nych strza­łach, które do­się­gły an­dro­ida, roz­piął klamry ple­caka i zrzu­cił ba­last na ścieżkę. Prze­tur­lał się w trawę, przy­kuc­nął i strze­lił w kie­runku pierw­szego Straż­nika. Chy­bił.

Układy ce­low­ni­cze an­dro­ida za­adap­to­wały się do obec­nej sy­tu­acji. Straż­nik po­sta­no­wił za wszelką cenę wy­eli­mi­no­wać z ręki Daw­sona za­gro­że­nie, ja­kie sta­no­wił an­tyczny pi­sto­let, zwłasz­cza że zgod­nie z En­cy­klo­pe­dią an­dro­idy po­winni być od­porne na broń pro­chową z tych cza­sów.

Cy­borg na­mie­rzył prawą rękę Alek­san­dra i wy­strze­lił se­rię trzech po­ci­sków ener­ge­tycz­nych o mak­sy­mal­nej mocy. Pierw­szy tra­fił w dłoń, pa­ra­li­żu­jąc mię­śnie i ścię­gna, i roz­broił męż­czy­znę. Ko­lejne po­ci­ski do­się­gły przed­ra­mie­nia i nad­garstka, na któ­rym Daw­son miał we­hi­kuł. Obez­wład­niony zdą­żył jesz­cze zła­pać lewą dło­nią za spa­ra­li­żo­waną rękę, po czym silny roz­błysk roz­po­czy­na­jący się od nad­garstka po­chło­nął po­stać ucie­ki­niera. Straż­nik od­ru­chowo prze­sło­nił oczy. Gdy po se­kun­dzie spoj­rzał przed sie­bie, Daw­sona już nie było. Na ścieżce po­zo­stał jego ple­cak i spa­ra­li­żo­wany, le­żący na wznak drugi Straż­nik.

Le­wi­tu­jące w po­wie­trzu drony zbli­żyły się do an­dro­idów, ska­nu­jąc ob­szar w po­szu­ki­wa­niu ar­te­fak­tów z przy­szło­ści. Za­da­nia nie uła­twiały ano­ma­lie cza­so­prze­strzenne po im­plo­zji, które ska­ziły ob­szar walki. Daw­son mu­siał wy­pa­ro­wać wraz z we­hi­ku­łem, bo ni­g­dzie wo­kół nie zna­le­ziono urzą­dze­nia.

An­droid raz jesz­cze prze­ska­no­wał oto­cze­nie wo­kół sie­bie za po­mocą czuj­ni­ków optycz­nych. Nie były one tak za­awan­so­wane jak czuj­niki pa­sma za­bu­rzeń con­ti­nuum, które wy­ko­rzy­sty­wano w ta­kich sy­tu­acjach do po­sprzą­ta­nia tego, co zo­staje po ucie­ki­nie­rach. Pod­niósł pi­sto­let, je­dyną rzecz, którą do­strzegł w miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwilą stał cel ich mi­sji. Nie cze­ka­jąc, aż ktoś na­dej­dzie gór­ską ścieżką, za­brał ple­cak Daw­sona, de­ak­ty­wo­wał drony, które spo­częły w kie­szeni kom­bi­ne­zonu, i pod­szedł do uszko­dzo­nego w walce kom­pana. Na szczę­ście ze­ga­rek na jego nad­garstku dzia­łał. Straż­nik uru­cho­mił we­hi­kuł i wpro­wa­dził ko­or­dy­naty przy­bli­ża­jące ich do ory­gi­nal­nego czasu, z któ­rego wy­ru­szyli. Po chwili obaj roz­pły­nęli się w po­wie­trzu, a na ścieżce po­zo­stał po nich je­dy­nie ob­łok pary, który wiatr roz­wiał w ułamku se­kundy.

***

Ho­lo­gra­ficzna rze­czy­wi­stość dwu­dzie­stego pierw­szego wieku znik­nęła sprzed ich oczu. Znów sie­dzieli w uczel­nia­nej auli.

– Wi­dzie­li­ście re­kon­struk­cję wy­da­rzeń, którą po­ka­zuję wszyst­kim stu­den­tom pierw­szego se­me­stru me­cha­niki tem­po­ral­nej – wy­ja­śnił ze­bra­nym stu­den­tom wy­kła­dowca. – Dla mnie to pod wie­loma wzglę­dami mo­de­lowy przy­kład tego, z czym mamy do czy­nie­nia w De­par­ta­men­cie Czasu. Ta­kich jak Daw­son co roku są dzie­siątki. Wy­ru­szają, tak jak on, w prze­szłość, żeby zmie­niać hi­sto­rię. Na nic zdają się za­kazy, ogra­ni­cze­nie do mi­ni­mum lu­dzi po­dró­żu­ją­cych w cza­sie i za­stę­po­wa­nie ich Straż­ni­kami, wpro­wa­dza­nie blo­kad do we­hi­ku­łów do­stęp­nych dla cy­wili. Za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto po­sta­nowi zła­mać prawo i na­ra­zić nasz świat. Nie każ­demu, tak jak Daw­so­nowi, udaje się uciec z miej­sca in­ge­ren­cji. Zwy­kle chwy­tamy ich na go­rą­cym uczynku, pod­czas zmie­nia­nia prze­szło­ści.

Pe­łen zdzi­wie­nia szmer prze­szedł po sali.

– Tak. Do­brze usły­sze­li­ście. Zmie­nia­jąc prze­szłość, kon­tro­lu­je­cie przy­szłość. Taka sen­ten­cja jest wy­ryta na każ­dym we­hi­kule pra­cow­ni­ków De­par­ta­mentu Czasu i nie są to pu­ste słowa. Na­wet nie­wielka in­ge­ren­cja w prze­szło­ści może mieć ka­ta­stro­falny wpływ na dzień dzi­siej­szy. To na bar­kach per­so­nelu Sta­cji Kon­tro­l­nej De­par­ta­mentu Czasu spo­czywa od­po­wie­dzial­ność, aby nikt nie zmie­nił con­ti­nuum… – Wy­kła­dowca za­wie­sił głos. – Tym go­rzej, gdy zdrajcą jest ktoś z nas, ktoś, kto roz­po­czy­na­jąc pracę w De­par­ta­men­cie, skła­dał przy­sięgę, że bę­dzie chro­nił con­ti­nuum przed nie­upraw­nioną in­ge­ren­cją. Pod­po­rucz­niku Or­fali, czy ja pana nu­dzę? – Spoj­rzał w górny sek­tor auli, a sys­tem iden­ty­fi­ka­cji po­dał dane wy­wo­ła­nego słu­cha­cza.

Fe­liks Or­fali, za­jęty roz­mową z są­sia­dem, nie zwró­cił uwagi na py­ta­nie pro­wa­dzą­cego.

– Pod­po­rucz­niku Or­fali! – huk­nął wy­kła­dowca.

Stu­dent spoj­rzał w kie­runku ka­te­dry.

– Tak?

– Py­ta­łem, czy ja pana nu­dzę. – Wy­kła­dowca nie otrzy­mał jed­nak od­po­wie­dzi. – Przed chwilą miał pan tyle do po­wie­dze­nia – wy­kpił mil­cze­nie ka­deta i po­now­nie zwró­cił się do wszyst­kich: – Mó­wię wam raz na za­wsze – pod­niósł głos, a jego in­to­na­cja nio­sła w so­bie twar­dość i bez­kom­pro­mi­so­wość – we­te­rani kor­pu­sów eks­pe­dy­cyj­nych, De­par­ta­ment Czasu pro­wa­dzi taką samą walkę jak wa­sze od­działy. Na­le­żymy do tych sa­mych sił zbroj­nych i tak samo ka­rzemy z pełną su­ro­wo­ścią wro­gich agen­tów. Nad­rzędną za­sadą jest ochrona ludz­kiego ży­cia. To wpa­jano wam od ma­łego, ale nie bę­dziemy pła­kać nad lo­sem tych, któ­rzy mają gen zdrady i ła­mią na­sze cy­wi­li­za­cyjne wy­tyczne! Dla­tego nie lek­ce­waż­cie mo­jego przed­miotu. Wśród przy­dzia­łów po za­koń­cze­niu aka­de­mii ofi­cer­skiej będą rów­nież skie­ro­wa­nia do De­par­ta­mentu Czasu, a tam me­cha­nika tem­po­ralna bę­dzie nie­odzowna, je­śli da­lej chce­cie wspi­nać się po szcze­blach woj­sko­wej ka­riery. Na dziś tyle wstępu. Od ju­tra nor­malna na­uka. Za­ję­cia będą od­by­wać się co­dzien­nie o tej sa­mej po­rze i ra­dzę się nie spóź­niać! Do wi­dze­nia – po­że­gnał się ze słu­cha­czami i sprę­ży­stym kro­kiem, zdra­dza­ją­cym wie­lo­letni dryl woj­skowy, wy­szedł z auli.

– Pod­pa­dłeś mu, Fe­liks – ode­zwał się sie­dzący obok Or­fa­lego pod­po­rucz­nik Gen­naro. – I to już na pierw­szych za­ję­ciach. Masz prze­rą­bane.

– Bez prze­sady. Ju­tro nie bę­dzie mnie pa­mię­tał – od­parł lek­ce­wa­żąco Or­fali. – W jego wieku pa­mięć już nie ta.

– To ty nie wiesz, kim on jest?

– A ty wiesz?

– No ja­sne! Kto by tego nie wie­dział. To ge­ne­rał Ran­som. Dwa lata temu za­koń­czył służbę jako głów­no­do­wo­dzący De­par­ta­mentu Czasu. Szkoli te­raz kor­pus ofi­cer­ski. Mó­wią, że szuka kadr dla De­par­ta­mentu. Taki łowca głów.

– Na mnie nie ma co li­czyć. – Głos Fe­liksa był zimny. – Je­stem żoł­nie­rzem kor­pu­sów eks­pe­dy­cyj­nych. In­te­re­suje mnie wy­łącz­nie czysz­cze­nie ga­lak­tyki z za­gro­żeń tu i te­raz, a nie ja­kieś wy­ima­gi­no­wane ga­nia­nie się z ucie­ki­nie­rami przez epoki.

– On też za­czy­nał w kor­pu­sach, tak jak my. – Gen­naro nie da­wał za wy­graną.

– I co spra­wiło, że ze­słali go do De­par­ta­mentu Czasu?

– Jako po­cząt­ku­ją­cego ka­deta skie­ro­wano go do układu Te­risa. Cha­rak­te­ry­zo­wał się świet­nymi zdol­no­ściami tak­tycz­nymi. Jego dru­żyny zwy­kle wy­ka­zy­wały się bo­ha­ter­stwem, a pod­władni uzna­wali jego au­to­ry­tet. Po aka­de­mii ofi­cer­skiej znów tra­fił na front. Do­wo­dził kom­pa­nią MECH-ów, ciężko opan­ce­rzo­nych ro­bo­tów kro­czą­cych.

– Kom­pa­nią? To nie­moż­liwe! Nikt na polu walki nie jest w sta­nie kon­tro­lo­wać ca­łej kom­pa­nii.

– Masz ra­cję. To je­dyny czło­wiek, o któ­rym wiem, że miał ta­kie zdol­no­ści men­talne, że do­wódz­two przy­znało mu taki awans. We­dług te­stów psy­cho­lo­gicz­nych był w sta­nie kon­tro­lo­wać sy­tu­ację tak­tyczną wo­kół swo­ich sie­dem­dzie­się­ciu jed­no­stek.

– I co się stało?

– Zo­stał ranny, gdy w jego MECH-a tra­fiły po­ci­ski na Ho­nah V, ale mimo ran nie stra­cił du­cha walki. Nie po­zwo­lił lo­kal­nej ar­mii przejść do kontr­na­tar­cia. Utwo­rzył ze swo­ich jed­no­stek li­nię obrony, wy­ko­rzy­stu­jąc oko­liczny te­ren, i dzięki temu utrzy­mał przy­czó­łek, co po­zwo­liło na de­sant z or­bity na­szych głów­nych sił. Za ten wy­czyn otrzy­mał Or­der Nie­złom­nych, ale już nie wró­cił na front. W ra­mach re­kon­wa­le­scen­cji tra­fił do cen­trum ba­daw­czo-roz­wo­jo­wego we­hi­ku­łów czasu w Zu­ri­chu, a po sze­ściu mie­sią­cach do Sta­cji Kon­tro­l­nej. Miał tam po­zo­stać ko­lejne pół roku i po tym cza­sie wró­cić do służby w od­dzia­łach eks­pe­dy­cyj­nych.

– I co się stało? Ko­mi­sja nie po­zwo­liła mu wró­cić i zo­stał w De­par­ta­men­cie? – Do­piero te­raz Or­fali wy­ka­zał za­in­te­re­so­wa­nie opo­wie­ścią ko­legi z kom­pa­nii, z któ­rym tra­fił do Aka­de­mii.

– Sam zre­zy­gno­wał i po­pro­sił o prze­nie­sie­nie do wy­działu po­ści­go­wego De­par­ta­mentu Czasu.

– Co?!

– Po­sta­no­wił zła­pać Daw­sona, tego, o któ­rym był dzi­siej­szy wy­kład.

– Żar­tu­jesz?

– Nie. Po­znał Daw­sona pod­czas po­bytu w cen­trum ba­daw­czym. Mó­wią na­wet, że za­przy­jaź­nił się z nim i jego żoną. Po­tem, gdy słu­żył na Sta­cji Kon­tro­l­nej, do­wie­dział się, że Daw­son przy­własz­czył so­bie we­hi­kuł czasu, pró­bo­wał in­ge­ren­cji w con­ti­nuum, a gdy Straż­nicy go po­wstrzy­mali, uciekł w prze­szłość. Po­dobno go­dzinę po tym, jak Ran­som się o tym do­wie­dział, po­ja­wił się u do­wódcy sta­cji z po­da­niem o prze­nie­sie­nie na stałe do De­par­ta­mentu Czasu. Do­łą­czył do wy­działu po­ści­go­wego i za­czął szu­kać Daw­sona w prze­szło­ści. Za­jęło mu to sześć lat. W mię­dzy­cza­sie zmie­niły się tech­niki po­ści­gowe. Kiedy Ran­som za­czy­nał służbę, ty­powy ze­spół po­ści­gowy skła­dał się ze Straż­nika mo­del drugi i z ofi­cera De­par­ta­mentu. Z bie­giem czasu i udo­sko­na­leń an­dro­idów mo­del trzeci prze­jął obo­wiązki ofi­ce­rów. Wy­ru­go­wano w ten spo­sób czyn­nik ludzki, naj­bar­dziej za­wodny i obar­czony współ­czu­ciem. Wy­jąt­kiem był po­dobno Ran­som. Po­zwo­lono mu na­dal tro­pić Daw­sona oso­bi­ście.

– Coś tu nie gra. Sły­sza­łeś prze­cież, że za­trzy­ma­nia do­ko­nali dwaj Straż­nicy – za­pro­te­sto­wał Or­fali.

– To była je­dyna mi­sja, w któ­rej Ran­som nie wziął udziału. Pew­nie ża­ło­wał, że nie udało mu się za­koń­czyć tego sze­ścio­let­niego po­ścigu oso­bi­ście. Mimo że mi­sja za­koń­czyła się po­ło­wicz­nym suk­ce­sem, bo za­miast po­chwy­ce­nia ucie­ki­niera do­ko­nano jego li­kwi­da­cji, była to tram­po­lina do awansu na do­wódcę Sta­cji Kon­tro­l­nej.

– Cie­kawa opo­wieść, ale na­dal nie za­mie­rzam awan­so­wać w ra­mach De­par­ta­mentu Czasu.

– Nie chciał­byś zo­stać na Ziemi?

– Nie! – Głos Or­fa­lego nie po­zo­sta­wił wąt­pli­wo­ści.

***

Wy­kład z me­cha­niki tem­po­ral­nej dla pierw­szego rocz­nika był dla ge­ne­rała Ry­szarda Ran­soma pierw­szym w tym se­me­strze. Dziś były to je­dyne za­ję­cia wy­kła­dowcy na uczelni, nie wra­cał on jed­nak od razu do domu. Po­sta­no­wił siąść do tak zwa­nej pa­pier­ko­wej ro­boty, choć z pa­pie­rem nie miało to już od wie­ków nic wspól­nego. Ran­som miał już dość spi­na­nia się pod ko­niec se­me­stru, tak jak ro­bili to jego stu­denci przed eg­za­mi­nami se­me­stral­nymi. Za­ko­pany w ra­por­tach oso­bo­wych no­wych ka­de­tów zu­peł­nie stra­cił po­czu­cie czasu. Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wró­ciło go mro­wie­nie w nad­garstku. Włą­czył my­ślami ekran sto­ją­cego na biurku ko­mu­ni­ka­tora, prze­kie­ro­wu­jąc po­łą­cze­nie. Po­ja­wiła się na nim twarz na­sto­let­niej dziew­czyny.

– Sys­tem bez­pie­czeń­stwa Aka­de­mii wy­krywa po­łą­cze­nie przy­cho­dzące – ode­zwał się awa­tar. – Po­łą­cze­nie od pani Anny Daw­son do ge­ne­rała Ran­soma. Po­łą­czyć?

– Po­łącz – ode­zwał się szep­tem.

– Wi­taj, ko­cha­nie. – Ren­de­ro­wa­nego awa­tara za­stą­piła twarz ko­biety w doj­rza­łym wieku.

– Wi­taj, Aniu.

– Wra­casz do domu?

– Za­raz będę się zbie­rał. Tro­chę się za­sie­dzia­łem – od­parł prze­pra­sza­ją­cym to­nem.

– To nie za­trzy­muję cię dłu­żej. – Zmę­czona twarz roz­pro­mie­niła się w jed­nej chwili, po czym po­łą­cze­nie się za­koń­czyło.

Ran­som po­za­my­kał wy­świe­tlone przed oczami apli­ka­cje, odłą­czył im­plant ko­mu­ni­ka­cyjny od uczel­nia­nego ser­wera. Wir­tu­alna rze­czy­wi­stość znik­nęła. Był sam w spar­tań­sko urzą­dzo­nym biu­rze. Oprócz fo­tela, na któ­rym sie­dział, i biurka bę­dą­cego jed­no­cze­śnie kon­solą ste­ru­jącą sys­te­mami uczel­nia­nymi nie było tam in­nych me­bli. Blat biurka rów­nież był ste­rylny. Po jed­nej stro­nie stał ekran do przyj­mo­wa­nia roz­mów, a po dru­giej le­żało, w rów­nej od­le­gło­ści od obu kra­wę­dzi, nie­wiel­kie pu­dełko. Ofi­cer za­wie­sił na nim wzrok. Przez chwilę trwała niema walka, aż wresz­cie Ran­som się­gnął po pu­dełko i pod­niósł wieczko. W środku, w gąb­ko­wej for­mie, spo­czy­wała re­plika pi­sto­letu Wist, ikony broni krót­kiej z ist­nie­ją­cego w za­mierz­chłych cza­sach kraju Le­chi­tów. Pod pi­sto­le­tem znaj­do­wała się in­skryp­cja:

Dla puł­kow­nika Ry­szarda Ran­soma, Ka­wa­lera Or­deru ­Nie­złom­nych, za od­wagę i bez­kom­pro­mi­so­wość w ści­ga­niu i ­zli­kwi­do­wa­niu Alek­san­dra Daw­sona, zbiega i zdrajcy ­De­par­ta­mentu Czasu.

Opusz­kiem palca do­tknął ta­bliczki i za­to­czył okrąg wo­kół imie­nia i na­zwi­ska ucie­ki­niera.

– Dziś znów opo­wia­da­łem twój przy­pa­dek… – ode­zwał się szep­tem. – Wy­bacz, przy­ja­cielu, że na­zy­wam cię pu­blicz­nie zdrajcą, ale tak mu­szę. Nikt nie może się do­wie­dzieć, że kie­dy­kol­wiek mi na to­bie za­le­żało. Poza tym mam na­dzieję, że bę­dziesz dla tych mło­dych adep­tów prze­strogą, że nie można zmie­niać con­ti­nuum, co­kol­wiek by się wy­da­rzyło. Wiem, co byś mi po­wie­dział. Chcia­łeś ra­to­wać dziecko, swo­jego syna. Ale po co? Ty naj­le­piej po­wi­nie­neś wie­dzieć, że wy­kryją twoją in­ge­ren­cję, sko­ry­gują twoją po­prawkę i wy­ru­szą za tobą. Nie mo­głeś mieć wąt­pli­wo­ści, że będą ści­gać cię aż do śmierci lub osa­dze­nia w celi. Dla­czego więc to zro­bi­łeś An­nie? Zo­sta­wi­łeś ją samą, ego­isto! Naj­pierw stra­ciła syna, a rok póź­niej cie­bie! Gdy­bym tylko do­tarł do cie­bie pierw­szy, po­zwo­lił ci się wy­mknąć i wy­słał w umó­wione miej­sce Annę, moja mi­sja w De­par­ta­men­cie do­bie­głaby końca. Po­łą­czył­bym was w prze­szło­ści; ale ty by­łeś do­bry, za do­bry dla mnie i ana­li­ty­ków mo­jej grupy po­ści­go­wej. Nie­stety nie dane mi było wy­ko­nać tej mi­sji. Stąd ten ar­te­fakt z cza­sów, kiedy cię po­chwy­cono. – Wes­tchnął ciężko. – Uwiera on moją dumę od dnia wrę­cze­nia.

Za­mknął pu­dełko i od­su­nął na miej­sce. Co­roczny ry­tuał wień­czący wy­kład dla pierw­szego roku me­cha­niki tem­po­ral­nej do­biegł końca.