Bezrobotność - Rafał Harer - ebook + książka

Bezrobotność ebook

Rafał Harer

3,0

Opis

Bezrobotność” to zapis stu dziewięćdziesięciu jeden dni bez pracy. Sytuacji wydawałoby się powszechnej, ale jednak z punktu widzenia przeżywającej jednostki – sytuacji wyjątkowej. W tej powieści Bezrobotność i to, z czym przede wszystkim jest kojarzona, czyli z brakiem pieniędzy i frustracją spowodowaną niemożnością znalezienia pracy, nieprzerwanie obecne na kartkach powieści stanowią tło, na którym poznajemy relacje bohatera ze światem, z najbliższymi i z samym sobą. Obserwujemy, jak się zmieniają i jak zmienia się sam bohater. Nasza obecność na świecie, nasze poglądy, decyzje, funkcjonowanie są ściśle związane z szerszym społecznym kontekstem, który niewidoczny, niewyczuwalny wikła nas w trudny lub wręcz niemożliwy do rozwiązania splot zależności, które czynią nas tymi, kim jesteśmy. Gdy to związanie zostaje niespodziewanie zakłócone, zniesione przypadkiem, losem, dziełem innego człowieka lub innych ludzi, wkraczamy w pustkę, w której nie potrafimy się odnaleźć.

Po wydanym w 2015 roku niewielkim zbiorze opowiadań Rafał Harer prezentuje powieść, która jest zapisem nieokreślonego zawieszenia, wkraczania w pustkę, systematycznego osuwania się w nieokreśloność bytu, powolnej ucieczki od świata i jednocześnie niepojętego i tragicznego uczucia, gdy wszystko i wszyscy odwracają się, przekształcając życie w opuszczone i samotne miejsce.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki

Krzysztof Krawiec

 

Redakcja

Alicja Bojko, www.ekorekta24.pl

 

Korekta

Składnica Literacka

 

 

 

Copyright © by Rafał Harer, 2017

 

ISBN 978-83-942113-4-9

 

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Dzień 1, wtorek

Doskonale pamiętam kształt stołu. Spłaszczony owal z matową szybą wstawioną w środek. Konferencyjny stół na szesnaście osób. W pokoju, w którym rząd okien przesłoniętych wertikalami wypełniał całą dłuższą ścianę. Wertikale nigdy nie były ustawione tak, żeby dało się zobaczyć, co się dzieje za oknem. Nawet po ich rozchyleniu niewiele było widać. Kawałek nieba i inne szesnaste piętra. Pamiętam kształt stołu, pamiętam pozostałe meble. Przepojone funkcjonalnością żaluzjowe szafki pełne papieru, wszelkiej maści mazaków, wskaźników, notatników, plastikowych koszulek, teczek, czystych i nagranych płyt, starych i najnowszych prezentacji, aktualnych i nieaktualnych kalendarzy, potrzebnych i niepotrzebnych kabli. Szesnaście miejsc oznaczonych szesnastoma wygodnymi fotelami, których oparcia i siedziska wykonano z dopasowującej się do ciała siateczki. Ciągle się zbierałem, żeby kupić taki lub podobny fotel dla siebie, do domu. Nad matową szybą stołu wisiał rzutnik. Swoim okiem wskazywał białą płachtę ekranu zwijanego pilotem. W kącie stała szara kserokopiarka, a obok niej – drukarka. Od miesięcy miały być zastąpione przez jedną nowoczesną maszynę. Dwa flipcharty, stolik na napoje i ciasteczka, dystrybutor wody, przerośnięta, nigdy niepodlewana, zawsze zielona sztuczna palma i niewidoczne, ale niemal wyczuwalne fale bezprzewodowego internetu. Duże okno wychodzące na korytarz po prawej stronie drzwi umieszczonych dokładnie pośrodku ściany. Na podłodze wykładzina pełna tych sprytnych dziur, dzięki którym można się podłączyć do prądu, drukarki albo wewnętrznego serwera.

Doskonale pamiętam kształty. Nie tylko spłaszczony owal konferencyjnego stołu, lecz także kształty szafek, dystrybutora, rzutnika czy drukarki. Nie pamiętam kolorów, oprócz zieleni tej biednej palmy. Sufit chyba był biały. A jaki kolor miały ściany i meble? Nie wiem. Wykładzina pokrywająca podłogę w całym biurze była miękka i równa. Granatowa? Ciemnoszara? Grafitowa? Koloru kawy z mlekiem? Pamiętam, że w całym biurze na całym szesnastym piętrze, chyba oprócz toalet, kuchni i przestrzeni przy windzie, była taka sama. Może miała niewielkie jasne kropki rozrzucone w równych odstępach na całej powierzchni.

Siedziałem w swoim boksie i piłem kawę, wpatrując się w kolejny mail. Poranny rytuał. Włączałem komputer, sprawdzałem skrzynkę odbiorczą, wykasowywałem dziesiątki spamu, wszystkie te „penis enlargement”, a później przeglądałem korespondencję. Na niektóre odpowiadałem od razu, ale na niektóre najchętniej nie odpowiedziałbym nigdy. Te czekały do popołudnia, czasem do końca tygodnia, a niekiedy do końca miesiąca. Były też takie, na które wcale nie odpowiadałem. Siedziałem w swoim boksie i patrzyłem na mail. Otaczał mnie biurowy szum: ciche rozmowy, chrumkanie kopiarki, szemranie drukarki, ledwie słyszalny, stłumiony wykładziną stukot obcasów, odgłosy komputerowych wentylatorów, klimatyzacji i twardych dysków. Może nawet radia. Resztki kawy były już zimne. Czekoladowy cukierek, którego znalazłem w szufladzie biurka, rozpływał mi się w ustach. Zaczynał się kolejny dzień. Wtorek. Kilka minut przed dziesiątą. Zadzwonił telefon. Nie zdążyłem zjeść cukierka. Po dwóch, trzech przytłumionych sygnałach, zawiedziony, pośpiesznie przełykając, podniosłem słuchawkę, gotując się na kilkuminutową rozmowę, dzięki której świat dalej będzie się kręcił, przelewy będą się dokonywać i wszyscy będą zadowoleni.

– Cześć. Masz w tej chwili coś ważnego do roboty? – odezwał się Krzysiek.

– Nie, to, co zwykle, mam kilka maili, na które muszę odpowiedzieć w miarę szybko, ale niekoniecznie w tej chwili. W każdym razie dzisiaj. Przed południem – odpowiedziałem.

– To wpadnij do sali konferencyjnej. Za dziesięć minut.

– OK. Aaa... i cześć, oczywiście.

– Oczywiście – zakończył niemal z wyczuwalnym uśmiechem.

Krzysiek mówił szybciej niż zwykle. Tak mi się teraz wydaje. Ale jego głos nie brzmiał inaczej. Normalny ton głosu, jak zawsze. Może jednak mówił trochę szybciej. Popatrzyłem na mail, dopiłem zimną kawę i wstałem, mrugając do Oli.

– Szef mnie wzywa. Jak ktoś będzie dzwonił, to odbierz. Albo nie odbieraj. Niech poczekają. Pewnie znowu podwyżka – zażartowałem.

– Na pewno, jak zawsze. – Ola uśmiechnęła się tym swoim dziwnym uśmiechem, którego nie mogłem zrozumieć.

– Taaa… – zamruczał Janek.

Na swoje… hm… stanowisko pracy mówiłem „boks”, chociaż nie był to typowo biurowy boks z biurkiem w wielkiej, stuosobowej sali. W pokoju siedzieliśmy we czworo. Była Ola. Piła kawę i jadała tylko batony fitness. Była chuda i miała długie, bardzo gęste włosy. Był Janek, lekko łysiejący, z lekką nadwagą. Był też Rafał, który zawsze potrafił znaleźć pretekst, dzięki któremu mogło go nie być. Rafał miał prawie dwa metry wzrostu, wciąż go nie było, a jak był, to większość czasu spędzał na grze w sapera albo na gadaniu w sieci, ale i tak wszyscy, a zwłaszcza kierownictwo, uważali, że jest bardzo wydajnym pracownikiem. Zawsze wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł od fryzjera.

Wstałem, otworzyłem drzwi i znalazłem się na korytarzu. Sala konferencyjna była po drugiej stronie szesnastego piętra. Po drodze miałem kuchnię i toaletę. Z obu skorzystałem. Podstawiłem kubek i wcisnąłem przycisk tego wielkiego urządzenia, które dzięki procesorom, twardym dyskom i odpowiedniemu oprogramowani wypluwało z siebie zupełnie niezłą kawę z całkiem przyzwoitą pianką. Zostawiłem kawę, wyszedłem z kuchni i skierowałem się w stronę sali konferencyjnej. Wykładzina tłumiła moje kroki. Drzwi do jednego z pokoi były otwarte. Zatrzymałem się i przywitałem z Kubą. Pogawędziliśmy przez chwilę, ale nie pamiętam o czym. Może coś o piątku, żeby gdzieś razem wyskoczyć. Lubiliśmy się z Kubą. Tak myślę.

Nacisnąłem klamkę. Gdy tu szedłem, nie zastanawiałem się, po co zostałem wezwany. Takie spotkania były dosyć częste. Co prawda odbywały się zazwyczaj w pokoju któregoś z szefów, ale niekiedy także w sali konferencyjnej. Czasami miały na celu omówienie nowych projektów, a czasami – podsumowanie starych. Takie wezwanie mogło oznaczać wszystko i nic. Niczego się nie spodziewałem. Może poza delikatną obawą, że będę miał więcej roboty, która pozytywnie nie wpłynie na pensję. A to zawsze jest frustrujące.

Otworzyłem drzwi i od razu wiedziałem, że to nie będzie zwykłe spotkanie. Przy stole nad jakimiś papierami siedział Krzysiek, mój bezpośredni przełożony. Miałem z nim bardzo dobry kontakt. Był otwartym kolesiem, chyba zadowolonym z życia, może za bardzo ambitnym. Obok niego siedział Andrzej, z którym nie byłem po imieniu. Taki dziwny facet, który mało mówił i miał duży dystans do wszystkich i wszystkiego. To ktoś taki, kto nie mógł być kumplem. Mądry facet i kompetentny do granic możliwości. I kawał chuja. Był kimś, kto uchodził za przełożonego Krzyśka, szefem działu, chociaż jego funkcję trudno określić. Pomiędzy Krzyśkiem i Andrzejem ciągłość struktury firmy ulegała rozmyciu. Przed Andrzejem leżał mały notatnik oraz najnowszy, najbardziej zaawansowany technicznie i chyba najdroższy telefon, jaki znajdował się w firmie. Nie znam się na garniturach, butach, krawatach ani koszulach, ale moim niespecjalistycznym okiem na Andrzeju wisiało kilkanaście tysięcy. A może więcej. Zawsze na nim tyle wisiało. Trochę z boku przysiadła Agnieszka. Zimna suka od HRu. Przepłacana i powszechnie nielubiana. Była ładną kobietą. Pod każdym względem. Dobrze ubrana, zawsze w szpilkach, ze zrobioną fryzurą, makijażem i paznokciami, ale wiało od niej czymś takim zimnym i wysyłała złe fluidy, które chyba mogłyby zabić. Miałem wrażenie, że gdybym dotknął jej skóry, to moja ręka uschłaby i odpadła. Znajdowała się przed nią tylko jedna zadrukowana kartka papieru, na której leżał długopis z logo firmy. Tysiące takich długopisów walało się po całym biurze. Kolejne tysiące zostały rozdane. Podobnie jak kalendarzyki, kołonotatniki, pendrive’y, kubki i nikomu niepotrzebne etui na płyty kompaktowe. Kiedyś, chyba rok wcześniej, zamówiliśmy tego tyle, że do tej pory nie mogliśmy się pozbyć zapasów z magazynu. Agnieszka nie miała nic wspólnego z tym, co robiłem ja i mój dział. Było więc mało prawdopodobne, że będziemy rozmawiać o kwestiach merytorycznych.

Pomyślałem, że żart z podwyżką nie okaże się żartem. Pomyślałem, że to raczej nierealne, abym awansował, bo na górze i tak było dosyć ciasno, a nikt nie szykował się do odejścia. Pomyślałem, że zwalą mi na głowę coś naprawdę dużego, jakiś gigantyczny projekt, i w związku z tym dadzą mi podwyżkę. Pomyślałem, że w końcu coś się ruszyło i wreszcie przestanę klepać wciąż takie same lub podobne pierdoły. A oni chwilę później mnie zwolnili.

Wszedłem i powiedziałem „dzień dobry”, tak ogólnie do wszystkich, a potem cichsze, uśmiechnięte „cześć” do Krzyśka.

– Usiądź – powiedział Krzysiek. Zrozumiałem, że coś jest nie tak.

To „usiądź” brzmiało tak, jakby dobywało się z głębokiej, zimnej studni, w której przed wiekami utonęła rudowłosa dziewica o niebieskich oczach; czy jakoś tak. Krzysiek był zdenerwowany, ale ukrywał to pod maską profesjonalisty. Twarz Andrzeja nic nie wyrażała. Zimna suka była zimną suką wpatrującą się w zadrukowaną kartkę papieru i firmowy długopis. Kiedy dotarło do mnie, po co się znalazłem przy tym stole, całkowicie odebrało mi mowę. Byłem tak zaskoczony, że chyba z trudem odpowiedziałbym na pytanie, jak się nazywam. To, że coś było nie tak, mogły sugerować setki nieprzyjemnych rzeczy, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że mnie zwolnią. Wszystko mogło się stać, ale nie to, co się stało. Pojmowałem logikę padających zdań, ale ich nie rozumiałem. Czułem w głowie całkowitą pustkę. Mówił tylko Krzysiek. Andrzej jedynie czasami przytaknął albo coś dopowiedział swoim głębokim głosem. Agnieszka nie odezwała się ani razu. Poza myślą, że właśnie mnie zwalniają, nie pojmowałem tego, co do mnie mówią. Dopiero później jak z porysowanej płyty odtworzyłem sobie to, co wtedy usłyszałem. Czyli że jestem dobrym pracownikiem, że jestem kompetentny, a nawet za bardzo kompetentny, że mam za wysokie kwalifikacje, ale niestety oni nie mogą dać mi stanowiska, które odpowiadałyby moim kwalifikacjom i moim kompetencjom, w związku z czym postanowili, że mnie zwolnią dla mojego dobra, żebym mógł rozprostować skrzydła, żebym mógł się dalej rozwijać i piąć po szczeblach kariery oraz żebym nie musiał się dusić ani stać w miejscu, wykonując czynności znacznie poniżej swoich aspiracji i potencjału, który we mnie widzą. Dusić się. Użyli słów „dusić się”. Powiedzieli mi, że mnie zwalniają, bo jestem za dobry. Powiedzieli mi, że mnie zwalniają dla mojego dobra. Zajęło im to minutę. Krzyśkowi. Bo to Krzysiek mówił w imieniu całej trójki. Andrzej streścił tylko kwestie techniczne:

– Przekaż sprawy bieżące, maile i terminarz Jankowi. Zabierz swoje rzeczy osobiste i idź do domu.

Nawet nie zdążyłem zapytać kiedy, gdy odpowiedział na to pytanie:

– Dzisiaj, teraz.

Agnieszka postawiła kropkę nad i – trzymiesięczna odprawa z minimalną premią i od jutra nie muszę się pojawiać w firmie. Lub właściwie – nie powinienem. Lub precyzyjnie – nie mogę. Bogata firma.

Skończyli i zapadła cisza.

– To wszystko – po długich sekundach dodał Andrzej. Pan Andrzej.

Ja, jakbym był zaprogramowanym, reagującym na hasło autopilotem, wstałem i powiedziałem „do widzenia”. Podałem im wszystkim rękę. Krzysiek miał nieprzyjemnie wilgotną dłoń. Agnieszka – przeraźliwie suchą i zimną. O dłoni Andrzeja nic nie mogę powiedzieć. Wyszedłem na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Andrzej, pan Andrzej, rzucił jeszcze „dziękuję”, ale nawet nie wiem, czy to było do mnie, czy do Krzyśka. A może do Agnieszki?

Na ścianach korytarza wisiały obrazki, którym przez wszystkie te lata (prawie pięć, a może już ponad pięć) nigdy się nie przyglądałem. Popatrzyłem na ten najbliższy. Przedstawiał małą, zieloną roślinę (może jakiś nietypowy kaktus?) rosnącą gdzieś w środku pustyni. Plama zieleni pośród morza piasku. Ładne zdjęcie. Chciałbym mieć takie w domu. Powiesiłbym je w przedpokoju. W firmowej kuchni nie było nikogo. Kawa nie zdążyła jeszcze wystygnąć. Usiadłem przy większym stole, objąłem dłońmi kubek i zacząłem sączyć małymi łykami. W kuchni były: zlew, suszarka, zmywarka, długi blat, dwa czajniki, supernowoczesny ekspres do kawy i wisząca szafka z mnóstwem kubków. Każdy inny. Każdy do kogoś należał. W drugiej szafce stały identyczne firmowe kubki. Ponad sto. Były też talerze i kilka pudełek różnych herbat. W kuchni stały też dwie kuchenki mikrofalowe, metalowy kosz na śmieci z niebieskim workiem oraz wielka lodówka z kilkoma magnesami i kartkami, które tam wisiały od wieków. Był dystrybutor wody, obok którego stało kilka pełnych baniaków. Na szesnastym piętrze znajdowało się mnóstwo dystrybutorów wody. Wisiała także tablica korkowa, do której pineskami poprzyczepiane były pocztówki z wakacji przysłane do firmy przez pracowników. Błękitne morze, wieża Eiffla, Akropol, jakaś wyspa, Golden Gate, Dolina Pięciu Stawów Polskich, Sagrada Família, Mazury, plaża w Hiszpanii, plaża na Dominikanie, Koloseum, wirujący derwisz z Turcji w nieskazitelnej białej szacie, wielbłąd na tle piramid, kolorowe ryby na tle rafy, żubr, Tadż Mahal. Kilka innych, śmiesznych pocztówek. Kilka zdjęć uśmiechniętych kolegów i koleżanek. Na jednym rozpoznałem Olę. Aleksandrę. W stroju kąpielowym leżała na plaży upaćkana piaskiem. Obok tablicy wisiało kilka przyklejonych scotchem wydruków z całym zestawem pracowniczych przypowieści z cyklu: „Jeśli jesteś pracowity jak pszczoła, harujesz jak wół, a z pracy wracasz zmęczony jak pies – idź do weterynarza, bo prawdopodobnie jesteś osłem!”. W kącie stała palma, też wiecznie zielona, sztuczna, ale dużo mniejsza od swojej siostry z sali konferencyjnej. Były dwa stoły: większy, przy którym usiadłem, i mały, dla dwóch osób, dociśnięty do ściany. Nad tym stolikiem wisiało oprawione zdjęcie z wyjazdu integracyjnego. Na pierwszym planie cały w błocie Michał uśmiechał się od ucha do ucha, prezentując swoją integracyjną łopatę. Mnie również można było tam znaleźć: w lewym dolnym rogu, obrócony bokiem do obiektywu, ze spuszczoną głową przyglądałem się kucającej Oli, która grzebała w kawałku drewna wielkim integracyjnym nożem. Byliśmy z Olą w jednej sześcioosobowej drużynie integracyjnej. Bawiliśmy się świetnie przez te pięć dni i cztery noce. Podchody dla dorosłych. Gonitwy w bagnie. Pieczone kiełbaski. Kilka piw.

Dopijałem kawę, nie wiedząc, co zrobić. Nic nie czułem. Ani złości, ani zdenerwowania, ani rozgoryczenia. Nic. Jakby mi ktoś wyżął głowę. Chciałem włożyć pusty kubek do zmywarki. Za dwie, trzy godziny wróciłby na półkę czysty. Ale nie włożyłem. Stałem nad stołem, trzymałem w ręku pusty kubek i nie miałem pojęcia, co z nim zrobić. W końcu wyrzuciłem go do metalowego kosza i poszedłem do mojego pokoju, mojego byłego pokoju. Do mojego boksu, mojego byłego boksu. Wyjątkowo wszyscy byli przy biurkach: Ola, Janek, a nawet Rafał.

– I co, ktoś w końcu jedzie w górę? – zagadał znad laptopa Janek.

Nie wiedziałem, jak im to powiedzieć. Potrzebowałem jakiegoś składnego zdania. Trochę żartobliwego, trochę, że to po mnie spływa, trochę okazującego wkurwienie. Ale powiedziałem tylko:

– Zwolnili mnie.

Podnieśli oczy, przez sekundę myśleli, że żartuję, a później wyczytali, chyba z mojej twarzy, że wcale nie, że wcale, kurwa, nie żartuję. Wylali mnie.

– Za co? – głupio i naiwnie zapytał Janek.

– Daj spokój – wtrącił Rafał.

A ja nie myślałem o tym, że mnie wylali. Myślałem o tym, że muszę jak najszybciej opuścić ten pokój, wyjść, zostawić go i nigdy tu nie wrócić. Że jeżeli tego nie zrobię, to za pięć, dziesięć minut po prostu się tu uduszę. Zejdę. Rozpadnę się. Nie chciałem z nimi

rozmawiać, nie chciałem im tłumaczyć, nic nie chciałem mówić. Musiałem jednak coś powiedzieć.

– Dajcie spokój – powtórzyłem za Rafałem – wylali mnie i tyle. Muszę tobie, Janek, przekazać sprawy. Pogadamy kiedy indziej, teraz nie mam czasu.

I wtedy na moim biurku zadzwonił telefon, a ja poczułem ulgę, taką wielką ulgę, że nie muszę go odbierać. Nie muszę go nawet słyszeć. Ten telefon już nie jest do mnie. Jest do kogoś innego, jakiejś obcej osoby. Ten dzwonek mnie nie dotyczy. Odebrałem.

– Słucham? – powiedziałem. Żadne tam imię, nazwisko i nazwa firmy.

– Zajrzyj jeszcze do księgowości załatwić sprawy formalne – wyrecytował Krzysiek, głosem równym, jakby nie mówił, tylko maszerował.

– OK.

Usiadłem przy swoim już byłym biurku, trąciłem myszkę i wyłączyłem wygaszacz, jeszcze raz sprawdziłem maile, ale nawet nie zajrzałem do nowych, wyjąłem z szuflady firmowy pendrive i włożyłem go do gniazda. Skopiowałem maile, terminarz z odnośnikami do spraw, pliki, rozpoczęte i zakończone projekty (każdy w osobnym folderze), kontakty, nieskończone listy i zestawienia. Wyjąłem firmowy pen i bez słowa oddałem go Jankowi. Włożyłem własny, skopiowałem prywatne rzeczy i wykasowałem je z komputera. Wyłączyłem laptop i zamknąłem klapę monitora. Do torby wrzuciłem kilka osobistych przedmiotów: zdjęcie dawno zdechłego psa, książkę, parę płyt, pióro, dyplom uznania, kilka certyfikatów, dawno nieużywany odtwarzacz mp3, jakiś wakacyjny gadżet, który dostałem od Oli, i butelkę dobrego wina, która dojrzewała w szafce od roku. Wstałem i już miałem wyjść, gdy dotarła do mnie cisza panująca w pokoju. Cisza, którą musiałem złamać. Coś musiałem powiedzieć. Nie mogłem przecież tak wyjść bez słowa, a zwykłe „cześć” to jednak mogłoby być za mało.

– No co, muszę spadać, na mnie już czas, za długo się tu zasiedziałem.

– Zdzwonimy się i wyskoczymy gdzieś razem – zaproponowała pełna entuzjazmu Ola.

– Jasne. Wyskoczymy na miejski weekendowy obchód.

Już miałem powiedzieć sakramentalne „cześć”, ale Rafał mnie uprzedził:

– Idziesz na fajka?

– Tak.

Rzuciłem jeszcze „cześć” Oli i Jankowi. W odpowiedzi usłyszałem „cześć” i „trzymaj się”. Poszliśmy zapalić. Nie paliłem już prawie cztery lata, no ale przy takiej okazji – czemu nie. Nie musieliśmy nawet zjeżdżać windą. Na szesnastym piętrze nie było co prawda palarni, ale był taras, w którego kącie stała popielniczka. Był to kąt nielicznych palaczy. Ale raczej nie należało tam spędzać za dużo czasu ani pojawiać się zbyt często, bo nie było to mile widziane. Mnie to nie dotyczyło. Ja już nie paliłem i czułem się z tym dobrze. W sumie na szesnastym piętrze były dwa tarasy. Każdy z nich wielkości dużego pokoju, tak myślę, o powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych. W dużych ceglanych donicach rosło tam kilka tui, stała ławka, parę krzeseł ogrodowych, a nawet mały, metalowy stolik, przy którym kilka, kilkanaście razy piłem kawę. Nie było to, oczywiście, poranne picie kawy, ale raczej odformalnione spotkania z Krzyśkiem – moim przełożonym – albo innym kierownikiem, a czasem spotkanie z kimś, z kim miałem realizować wspólny projekt. Taka sala konferencyjna na wolnym powietrzu.

W milczeniu wypaliliśmy papierosa. Po drugim zaciągnięciu nogi się pode mną ugięły i miałem wrażenie, że zaraz się przewrócę. Nie przewróciłem się jednak i wypaliłem do końca. Rozeszliśmy się, mówiąc „na razie”. Rafał poszedł do naszego, do ich pokoju, a ja – do księgowości.

Pani w księgowości była przygotowana. Czekała na mnie. Pani Magda. Drobna kobieta około czterdziestki, zadbana i jakoś niepasująca do tego zawodu. Przypominała raczej niespełnioną poetkę. Albo żeglarkę, która pomimo przeciwności losu i fizycznych ograniczeń samotnie okrąża ziemię swoją małą samowystarczalną łodzią. Miała przyjemnie śniadą cerę, jakby któryś z jej przodków był Tatarem albo Romem, krótką, niezwykle kobiecą fryzurę i głębokie spojrzenie ciemnych oczu. Bardzo mi się podobała.

– Dzień dobry, pani Magdo.

– No nie wiem, czy taki dobry dla pana, panie Danielu. – Była bezpośrednią osobą. – Mam tu dla pana cały plik dokumentów.

– To się pani od rana napracowała.

– Mówiąc między nami, od wczoraj.

– Aha. Od wczoraj. Niech mi pani pokaże, co tam pani ma.

Dostałem kilkanaście kartek, które pobieżnie przejrzałem.

– To gdzie mam podpisywać?

– Tu, a tu parafkę, tu podpis. – I tak dalej. Zatwierdziłem wszystko, co mi podsunęła.

– To koniec?

– Tak, panie Danielu. Powinnam powiedzieć, że mi przykro i takie tam, ale w sumie, co panu po mojej przykrości. Da pan sobie radę. No, jest pan wolny.

– Do widzenia, pani Magdo, mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.

– Tak. Czemu nie? Do widzenia.

Wyszedłem. Dochodziła jedenasta. Minęła godzina. „Sporo się przez tę godzinę wydarzyło” – pomyślałem, idąc miękkim korytarzem do windy.

Hol z windami przypominał duże metalowe pudełko po czekoladkach. Po jednej stronie byliśmy my, pośrodku – sześć wnęk wind, a po drugiej, mniejszej – oni. Można się było pomylić. Identyczne szerokie wejścia, niemal jednakowe recepcje, nawet recepcjonistki podobne. Rafał żartował, że one się zamieniają, aby udowodnić, jakimi jesteśmy idiotami. Nie wiem dokładnie, czym ci po drugiej stronie szesnastego piętra się zajmowali. Teraz stałem, już nie na miękkiej podłodze, i czekałem na windę. Ruszyła z dwudziestego czwartego piętra. Dwudzieste trzecie, drugie, pierwsze, dwudzieste, dziewiętnaste, osiemnaste, siedemnaste. Drzwi rozsunęły się niemal bezszelestnie. Wszedłem, drzwi się zasunęły i winda, metalowa puszka, zjechała na parter.

Nigdy już nie wróciłem na szesnaste piętro.

Przeszedłem przez hol główny, minąłem bramkę, powiedziałem recepcjonistkom, recepcjoniście i ochroniarzom „do widzenia”. Czujnik specjalnie dla mnie otworzył drzwi. Wyszedłem z biurowca. Nigdy już nie wróciłem do tego budynku.

Z ciężką teczką stanąłem kilka metrów od drzwi i spróbowałem się zastanowić, co robić. Była to dziwna pora dnia. Zbliżało się południe. Zamiast halogenowego oświetlenia – przytłumione chmurami słońce. Od teczki zaczynało mnie boleć ramię. Nie byłem przyzwyczajony do przebywania poza biurem w południe w dzień powszedni. Przeszedłem kilkaset metrów, ale teczka coraz bardziej mnie irytowała. Zatrzymałem taksówkę i pojechałem do domu. Patrzyłem przez okno spokojnie jadącego samochodu, jakbym pierwszy raz był w tym mieście. Różniło się od tego porannego i popołudniowego miasta, do których byłem przyzwyczajony.

Zapłaciłem i wysiadłem z taksówki, dźwigając ciężką torbę z pamiątkami z pracy. Wszedłem na klatkę schodową, wjechałem pięć pięter windą i otworzyłem drzwi. Poczułem się dziwnie we własnym domu o tak niewłaściwej godzinie. Trochę jakbym komuś przeszkadzał. Jakbym zakłócał mszę albo zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Trochę jak przestępca. W przedpokoju zdjąłem buty i starałem się chodzić bezgłośnie. Żeby nie zakłócić ciszy mieszkania i ciszy budynku. Niczym włamywacz przemknąłem do kuchni i wyjąłem z lodówki sok. Z pełną szklanką poszedłem na paluszkach do pokoju i walnąłem się na łóżko. Nie myślałem o pracy, o dzisiejszym poranku, o wywaleniu. Nie myślałem o niczym. Leżałem na łóżku, nawet nie wpatrując się w sufit. Przez ciszę własnego mieszkania coraz wyraźniej słyszałem dźwięki budynku: otwierane drzwi, jakąś muzykę, jakiś telewizor, upadający przedmiot. Nowe ludzkie głosy – ktoś chyba rozmawiał przez telefon. Czyli jednak budynek nie umierał w dzień. W dzień także było tu życie. Szklanka od dawna była już pusta, a ja wtapiałem się w to łóżko, to mieszkanie, ten budynek. W końcu poczułem się głodny. Nawet nie chciałem otwierać lodówki. Zadzwoniłem po pizzę i od tego telefonu zgłodniałem jeszcze bardziej. Czekałem na nią prawie godzinę, więc gdy wreszcie otworzyłem drzwi, to myślałem, że zjem ją razem z kartonem. Dostawcy nawet nie zauważyłem. Dałem mu kasę, nie wziąłem reszty, zamknąłem drzwi, wyjąłem kolę z lodówki, polałem pizzę oboma sosami, które były w zestawie, i pochłonąłem wszystko w kilka chwil. Z tak wypchanym brzuchem musiałem się natychmiast położyć. Co też zrobiłem. Znowu na łóżku, znowu ze szklanką w ręku. Tylko że tym razem usnąłem, chyba na pół godziny, może troszkę dłużej.

Obudziłem się całkowicie rozkojarzony. Dopiero po chwili dotarło do mnie, gdzie jestem. Czułem się tak otumaniony, że zastanawiałem się, gdzie jest łazienka w moim mieszkaniu. W końcu spuściłem nogi z łóżka i wymacałem stopami podłogę, w tym miejscu wyłożoną jasnym, włochatym dywanem. Posiedziałem kilka minut, wstałem, doszedłem do kabiny prysznicowej i wziąłem długi, niemal półgodzinny prysznic. Usiadłem w brodziku. Gorący deszcz lał się na mnie i masował mi plecy, kark, ramiona i brzuch. Skroplona para spływała po szklanych drzwiach kabiny, a ja czułem się coraz bardziej czysty. Na koniec jeszcze raz się namydliłem, spłukałem, przez chwilę nawet zmieniłem wodę na niemal zimną, porządnie się wytarłem, owinąłem ręcznikiem wokół bioder, przetarłem zaparowane lustro, wyszczotkowałem zęby, przeczyściłem je nicią dentystyczną i wypłukałem płynem. Pałeczkami osuszyłem uszy, obciąłem skórki przy paznokciach i wróciłem na łóżko. Za oknem było już ciemno. Włączyłem telewizor i przerzuciłem kilkadziesiąt kanałów. Włączyłem komputer i sprawdziłem twardy dysk: wybrałem na chybił trafił jakiś film, przerzuciłem obraz z laptopa na telewizor, poszedłem do lodówki, wziąłem małe piwo, ponownie zaległem na łóżku i sącząc z butelki, obejrzałem jakąś komedię romantyczną. Nawet nie taką straszną. Nie pamiętam tytułu. Grała tam na pewno Meg Ryan. Chyba się trochę wzruszyłem. Film się skończył, sprawdziłem maile, komunikatory i społecznościówki, których nie lubiłem i rzadko do nich zaglądałem. Przeczytałem kilka wiadomości. Jakiś kolejny zamach w Iraku, jakieś wybory, chyba jakiś skandal. Wróciłem na łóżko, przerzuciłem kilkanaście kanałów i strasznie zmęczony usnąłem z przyjemną myślą – rano nie muszę wstawać.

Dzień 2, środa

Obudziłem się na dźwięk alarmu. Usiadłem półprzytomny na łóżku. Budzik miałem ustawiony na cały tydzień. Zapomniałem go wyłączyć. Zadzwonił tak jak zawsze, piętnaście po siódmej. Byłem cały zlany potem – nie przykręciłem grzejników i w mieszkaniu zrobiło się strasznie gorąco. Już się zaczął sezon grzewczy: jesień w pełnym rozkwicie, wraz ze swoim chłodem, wiatrem i coraz krótszymi dniami. Pracę zaczynałem o dziewiątej, ale należę do osób, które potrzebują godzinę na rozruch. Gdy dzwonił budzik, wstawałem, wypijałem szklankę soku, zazwyczaj pomarańczowego, nastawiałem czajnik i jednocześnie ekspres do kawy. Szedłem do łazienki, sikałem, goliłem się i brałem szybki prysznic. Robiłem sobie dwie, trzy kanapki, piłem kawę, zjadając kawałek czekolady, i się ubierałem: spodnie, koszula, marynarka, czarne buty, bez krawata. Rano zbierałem się przez godzinę albo nawet troszeczkę dłużej. Dotarcie do pracy zajmowało mi mniej więcej pół godziny. Z domu wychodziłem mniej więcej dwadzieścia po ósmej, żeby za pięć dziewiąta nalewać sobie kawę w firmowej kuchni. Zazwyczaj piłem trzy kawy w ciągu dnia: pierwszą – w domu, drugą – po przyjściu do pracy, kolejną –mniej więcej po dwóch godzinach. Później już nie piłem kawy, chyba że się z kimś umawiałem na mieście.

Usiadłem półprzytomny na łóżku z telefonem w ręku. Wstałem, napiłem się soku, wysikałem się i wróciłem do łóżka z mocnym postanowieniem przespania jeszcze godziny czy dwóch. Pokręciłem się trochę pod kołdrą, ale nie usnąłem. Wstałem więc, wypiłem jeszcze jedną szklankę soku i włączyłem ekspres. Siedziałem w kuchni i patrzyłem, jak kawa kapie do dzbanka. Nalałem sobie kubek, z szafki wyjąłem herbatniki i pijąc, zjadłem całą paczkę. Wróciłem do pokoju, włączyłem komputer i sprawdziłem maile. Oprócz kilku spamów nie miałem żadnych wiadomości. Usiadłem w fotelu z resztką kawy i włączyłem telewizor. Przejechałem po programach, zatrzymując się w końcu na nieznanym sobie serialu. Obejrzałem go, dopijając kawę. Wstałem i dolałem sobie resztkę z dzbanka. Znalazłem jakiś tygodnik. Był sprzed prawie miesiąca. Przejrzałem go i przeczytałem artykuł o Polańskim, o pedofilii.

Zadzwoniłem do rodziców. Powiedziałem im, że zmieniam pracę, że już nie pracuję i że się rozglądam za czymś innym. Próbowałem im wytłumaczyć, że nic się nie stało, że wszystko jest dobrze, że żadna tragedia się nie wydarzyła, ale rozmowa przyjmowała coraz bardziej idiotyczny ton wzajemnego niezrozumienia. Zmartwili się. Nie to było jednak najgorsze. Zalali mnie setką pytań: „dlaczego tak?”, „a czy nie powinienem?”, „a może byś?”. W pewnym momencie już prawie ich nie słuchałem. Spróbowałem zmienić temat i dowiedzieć się, co u nich słychać. Lecz poza zdawkowym „wszystko w porządku” nie udało mi się nic z nich wyciągnąć. Chciałem zakończyć tę rozmowę i w końcu z wielkim trudem, po kilkunastu próbach mi się udało.

Herbatniki i kawa to za mało. Byłem głodny. Zrobiłem sobie kilka kanapek, które popiłem zimnym mlekiem. Później usiadłem w fotelu z kolejną kawą i z mocnym postanowieniem przemyślenia paru spraw. W końcu miałem parę spraw do przemyślenia. Przede wszystkim – nic się nie stało. Prawie pięć lat w jednej firmie to i tak długo. Bardzo długo. Gdyby mnie nie zwolnili, to pewnie sam niedługo bym się zwolnił albo, co gorsza, zasiedziałbym się, zdziadział, a wtedy dopiero by się mnie pozbyli. Już zaczynało być nudno. Już dni stawały się nierozróżnialne. Już wyczekiwałem weekendu. Kawa spływała do żołądka, kofeina krążyła w żyłach. Skoro nic się nie stało, a nawet, prawdę powiedziawszy, dobrze się stało, to trzeba to wykorzystać. Muszę odpocząć. Urlop miałem krótki i średnio udany. Padało i było zimno. Większość czasu przesiedziałem w wynajętym domku lub w knajpie, popijając. Ale o nadrobieniu urlopu pomyślę później. Teraz trzeba uczcić wolność. Ubrałem się, obejrzałem coś w telewizji, sprawdziłem maile, wyłączyłem komputer i wyszedłem z mieszkania. Zjechałem windą.

Przed klatką spotkałem jakichś dziwnych ludzi, których nigdy wcześniej nie widziałem. Sąsiadów. Znałem tylko tych, na których można było trafić w godzinach wieczornych lub rannych, najczęściej tych, z którymi jechałem razem windą. Sąsiadów z dnia nie znałem. Znałem – to za dużo powiedziane. Po trzech latach mieszkania w tym bloku kojarzyłem kilka nazwisk i paru osobom mówiłem „dzień dobry”. To wszystko. Szybkim, energicznym krokiem spacerowałem kilkadziesiąt minut. Wróciłem do mieszkania, wziąłem prysznic i zrobiłem sobie czerwone spaghetti, które zjadłem, popijając kilkoma szklankami czerwonego wina. Prawie całą butelką. Trochę zaszumiało mi w głowie. Zadzwoniłem do starego znajomego, Waldka. Nie miał dziś czasu. Środa. Zadzwoniłem do innego starego znajomego, Piotrka. Miał czas. Umówiliśmy się o osiemnastej. Kilka godzin czekania. Dopiłem wino. Przebrałem się. Przeleciałem kanały w telewizorze. Kablówka. Tysiąc kanałów. Wyszedłem z domu i po dwudziestu pięciu minutach, za pięć szósta wchodziłem do baru. Piotrek już czekał. Przywitaliśmy się. Trochę żartobliwie opowiedziałem mu o swoim zwolnieniu. Powiedział, żebym to osrał. Zamówiliśmy piwo. Potem jeszcze jedno. I lufę. I kolejne piwo. I zacząłem się rozjeżdżać na boki. I kolejną lufę. I jeszcze jedną.

Piotr to duży gość. Waży ze sto kilogramów. Nie wygląda na grubego. Wygląda właśnie na dużego. Chodziliśmy razem do liceum. Ostatnie dwa lata. Ma małą firmę. Mało roboty, niewielka kasa. Tak ciągnął od kilku lat. Poszedł na studia, ale nie starczyło mu zapału, żeby je skończyć. Studiował pięć lat, zaliczył w całości dwa, częściowo także parę zajęć z trzeciego i czwartego roku. Prowadzenie własnej małej firmy do niego pasowało. Po trzech latach na uczelni zaczął w czymś dłubać. Tak na szaro, czarno. Po paru miesiącach zarejestrował działalność. Na początku szło mu nieźle i wielu znajomych było pod wrażeniem. Później trochę opadło i się ustabilizowało. Kilkunastu stałych klientów dawało mu dochód na poziomie średniej krajowej. Niektórzy odchodzili, przychodzili nowi. Piotr narzekał, że znalazł się w pułapce. Zarabia wystarczająco, żeby żyć, ale za mało, żeby zainwestować. Nie wyobraża sobie, żeby pójść do pracy do jakiejś firmy, a z drugiej strony wie, że w tym, co robi, nie ma przyszłości i prędzej czy później zacznie zarabiać coraz mniej i mniej. Sądził, że to nastąpi raczej prędzej. Był wesołym gościem, czasami za bardzo gadatliwym. Mieszkał sam w mieszkaniu tak małym, że w żaden sposób do niego nie pasowało. Nie było fizycznej możliwości, żeby się tam zmieścił. A on się mieścił od dziesięciu lat. Kiedyś rozmawiałem z jego dziewczyną, z którą był przez prawie dwa lata. Powiedziała, że gdy dała się poderwać i jechali do jego mieszkania, gdy wchodzili po schodach starej kamienicy, w której sufity były tak strasznie wysoko, i gdy patrzyła na tego dużego faceta, który jej się strasznie podobał, miała jakieś takie wewnętrzne przekonanie, że po otwarciu dużych, ciężkich drzwi zobaczy przestrzeń. Wyobrażała sobie pokój rozmiarów boiska piłkarskiego, z wielkimi, starymi oknami, z balkonem, ze starą, lekko skrzypiącą, piękną dębową podłogą, z wielkim łóżkiem i wielkim stołem. Wyobrażała sobie łazienkę, w której będą mogli się bawić w berka, chlapać wodą i leżeć, niemal pływać w wannie. Po otwarciu drzwi zobaczyła jednak coś, co wywarło na niej tak piorunujące wrażenie, że zaczęła się histerycznie śmiać, aby ukryć swoje osłupienie. Mieszkanie Piotrka ma siedemnaście i pół metra kwadratowego. Może trudno w to uwierzyć, ale składa się z pokoju, kuchni i łazienki. Jego wysokość o trzy centymetry przekracza dwa i pół metra. Piotr wygląda w nim komicznie, ale zawsze z uśmiechem mówi, że dobrze się w nim czuje i mu wcale nie przeszkadza i że mogłoby być tylko trochę wyższe, bo czasami odnosi wrażenie, że się uderzy w żyrandol. Co zresztą kilka razy mu się zdarzyło, zanim nie zamienił poprzedniego na inny, a nowy zamontował najwyżej, jak się dało.

Zamówiliśmy następną kolejkę i jakieś chrupki albo orzeszki, albo paluszki, albo pieczywo czosnkowe.

Dzień 3, czwartek

Ocknąłem się po trzeciej we własnym łóżku, w ubraniu, z bólem głowy i pragnieniem. Wstałem, wypiłem szklankę soku, dwie szklanki wody, połknąłem procha przeciwbólowego, wziąłem prysznic i wróciłem do łóżka. Obudziłem się w całkiem dobrej formie około ósmej i pociągnąłem z butelki kilka dużych łyków. Nic poza tym mi się nie chciało. Spałem do dwunastej.

Wstałem rześki, wypoczęty i w bardzo dobrym humorze. Omal nie śpiewałem, idąc do łazienki. Troszkę chciało mi się pić, ale pół szklanki wody w zupełności wystarczyło. Byłem strasznie głodny i miałem ochotę na świeże pieczywo, którego nie jadłem od wieków. W tygodniu brakowało mi czasu, a w sobotę i niedzielę nie chciało mi się wychodzić. Zawsze więc jadałem pieczywo z poprzedniego dnia albo starsze. Czasami zamrażałem kilka kajzerek, ale często o nich zapominałem. A teraz miałem ochotę na świeżutkie, cieplutkie, jeszcze parujące bułeczki, które będę mógł zjeść z powidłami, popijając mlekiem, albo z dobrym serem pleśniowym, albo dobrą wędliną, albo jajkiem. Z jajkiem na miękko. Aż mnie ścisnęło w żołądku. Jajko na miękko… Zjadłem trzy jajka na miękko. Były wyśmienite. Wyśmienite. Zaczynało mi się to podobać.

Dzień upływał spokojnie, a ja delektowałem się powoli przepływającym czasem, odrobiną jesiennego słońca wpadającą przez okno, płytą, której dawno w spokoju nie słuchałem, gazetą i kilkoma zdjęciami, które wpadły mi przypadkowo w ręce, gdy przeglądałem szuflady w poszukiwaniu okruchów byłej pracy. Które przemyciły się i zagnieździły w moim mieszkaniu. I które wylądowały w koszu. Przy dobrej kolacji obejrzałem film.

Pomyślałem, że warto podzwonić i poumawiać się z osobami, z którymi już tyle razy miałem się spotkać. Zamiast tego postanowiłem odpocząć. Wybyczyć się. Oczyścić. W internecie znalazłem ofertę super last minute i kupiłem tygodniową wycieczkę na Kretę. Jeszcze ciepłe morze, skały, plaże, drinki z palemką i długie spacery. Musiałem się śpieszyć. Miałem samolot następnego dnia o ósmej trzydzieści pięć. Spakowałem się, poczułem miły dreszczyk emocji i poszedłem spać. Usnąłem w kilka chwil i spałem cudownym, głębokim snem.

Dni 4–10, piątek–czwartek

Samolot wylądował punktualnie. Sezon już się skończył i w samolocie było dużo pustych foteli. W moim rzędzie nikt nie siedział, dzięki czemu prawie cały lot wygodnie przespałem. Zapowiadał się spokojny tydzień. Przed lotniskiem czekał bus, który zawiózł mnie do niezłego hotelu. Pokój był duży, łóżko – ogromne, ręczniki – białe, lodówka – załadowana, a pogoda – idealna. Przy basenie, który widziałem przez okno swojego pokoju, kręciło się tylko kilka osób. Spodziewałem się, że będą chmury i będzie trochę wiało, a może nawet popada. Ale pogoda okazała się naprawdę perfekcyjna. Wziąłem długi prysznic, wypiłem małą butelkę wina i wyszedłem na rekonesans. Hotel był niewielki, niski i położony na sporym terenie. Wszędzie rosło pełno drzew, palm i krzewów. Restauracja, parę niedużych barów. Przy rozczłonkowanym basenie dwa kolejne małe bary. W recepcji dostałem kartę – wolę kartę niż opaskę – która uprawniała mnie do niemal wszystkiego na terenie hotelu. All inclusive. O niczym nie musiałem myśleć. Potrzebowałem czasu, żeby wszystko ze mnie spłynęło, żebym się oczyścił, bo wiedziałem, że przede mną nowy rozdział, którego nie mogę zaczynać ze starym, psującym się bagażem.

Śródziemnomorska kuchnia i śródziemnomorskie wina. Późny obiad z widokiem na skaliste wybrzeże, na morze, na spokój.

 

Półgodzinny spacer poza miasteczko. Powrót i knajpka, butelka wina i śródziemnomorska piękność – Włoszka, z którą tę butelkę wypiliśmy. Manuela, Manu, która skręcała papierosy w cudowny sposób, zwilżając bibułkę czubkiem języka. Zrobiła nawet jednego dla mnie. Z czerwonym winem smakował wybornie. Do butelki retsiny zamówiliśmy stos smażonych owoców morza i kilka dodatków. Nawet nie wiem, czy to dobre połączenie. Mnie odpowiadało.

Świetnie się bawiliśmy. Jakbyśmy się znali tysiąc lat. Ja się świetnie bawiłem. Umówiliśmy się na następny dzień na wspólny wypad skuterem i rozeszliśmy do swoich hoteli i swoich pokoi. Położyłem się przed drugą, bardzo, bardzo zadowolony. Gdyby mnie nie zwolnili, zamiast podziwiać morze i skały, pić retsinę, palić ręcznie zwijanego papierosa oraz obżerać się krewetkami, kalmarami i krabami, siedziałbym w boksie i odwalał kolejny dzień pracy, kolejne nudne zadanie.

Poranek, słońce wpadające przez okno, prysznic, lekkie, sałatkowe śniadanie. Umówiliśmy się w kawiarni, która przycupnęła tuż obok knajpki z dnia poprzedniego. Zamówiłem kawę, która smakowała zupełnie inaczej. Inaczej niż kawa z supernowoczesnego ekspresu z szesnastego piętra, nawet inaczej niż ta z ekspresu z mojego mieszkania. Zamówiłem czekoladowe ciastko, które chyba było zwykłym czekoladowym ciastkiem, ale w takich okolicznościach i z taką kawą smakowało wybornie. Manuela, Manu, pojawiła się po kilku minutach. Usiadła, też zamówiła kawę i ciastko. Ale trochę inne. Skręciła dwa papierosy. Zapaliliśmy. Niewiele mówiliśmy. Uśmiechaliśmy się do siebie. Poranny papieros z wyśmienitą kawą, z porannym, pachnącym wiatrem znad morza, z piękną kobietą, która skręciła go, zwilżając bibułkę koniuszkiem języka. Czas przestawał kapać.

Wypożyczyliśmy skuter. Nie prowadziłem żadnego jednośladu od wieków. Czułem się trochę niepewnie. Manuela powiedziała, że może prowadzić, bo we Włoszech dużo jeździ na skuterze. Dla niej to po prostu sposób poruszania się, a dla mnie – wyzwanie. „Lepiej więc, żebym ja prowadził” – pomyślałem. Założyliśmy kaski, przytroczyliśmy tajemniczy worek Manueli i ruszyliśmy. Perkotaliśmy wesoło po niemal pustych drogach, skręcając tam, gdzie drogi powinny – tak nam się wydawało – być jeszcze bardziej puste. Były. W końcu, nie szukając, znaleźliśmy małą skalistą zatoczkę, z niewielką plażą, do której trudno było się dostać. Z każdej strony otaczały ją skały, a prowadziła do niej tylko wąska ścieżka. Musieliśmy, oczywiście, zostawić skuter i zejść. Manuela, Manu, rozpakowała swój worek. Butelka wina, kilka rodzajów sera, świeże bułeczki, winogrona, oliwki. Morze szumiało, a my jedliśmy, pijąc wino prosto z butelki. A później się kochaliśmy. I drugi raz tego samego dnia czas przestał kapać. Kochaliśmy się… spokojnie. Bez wybuchającej namiętności, bez fajerwerków, bez huraganu ekstazy.

Tak minął tydzień. Piliśmy razem kawę, jedliśmy kolację, piliśmy wino, kochaliśmy się, zwiedzaliśmy, pływaliśmy w basenie. Kąpiąc się w morzu, rozciąłem sobie łydkę o kawałek skały, a Manu mi ją opatrzyła. Czytaliśmy, siedząc w milczeniu i wchłaniając obecność drugiej osoby tak odległej, że dzięki temu bliskiej. Nic o niej nie wiedziałam. Ona nic nie wiedziała o mnie. Nie interesowało nas życie, które mieliśmy za sobą, ani to, które na nas czekało. A później się spakowaliśmy, wsiedliśmy każde do swojego samolotu i odlecieliśmy.

Dzień 11, piątek

Wylądowałem. Taksówka do domu, prysznic, szybkie jedzenie i łóżko. Oczyszczony, zadowolony i pełen przestrzeni na nowe pomysły chciałem się wyspać, aby następnego dnia usiąść z kawą w fotelu i przemyśleć, co dalej.

Dzień 12, sobota

Obudziłem się po ósmej. Spojrzałem na zegarek, wpadłem w panikę, zerwałem się z łóżka i już miałem biec do łazienki, szafy, szesnastego piętra, gdy zorientowałem się, że nie pracuję, że jest sobota – dzień przemyśleń i planów. Jeszcze to we mnie siedziało. Tyle czasu tam spędziłem. Usiadłem na łóżku i śmiałem się sam z siebie. Sok, świeże bułeczki, krótki spacer, pachnąca kawa, fotel. Przejrzałem tygodnik, który kupiłem razem z bułkami. Coś o Izraelu, o kolejnej aferze, która mnie ominęła, jakiś komentarz o Nagrodzie Nobla na zachętę, o przygotowaniach do mistrzostw. Odłożyłem gazetę, włączyłem spokojną muzykę i wlałem w siebie porządny łyk kawy.

Moja sytuacja przedstawiała się wyjątkowo dobrze. Jeszcze prawie trzy miesiące będę dostawał pensję. Rata kredytu mieszkaniowego niewielka, mam trochę zaoszczędzonej kasy na koncie, samochód spłacony, czynsz niski. Żony brak, dzieci brak, choroby w rodzinie brak, wakacje już zaliczone, żadnych dodatkowych kosztów. Miałem kilka miesięcy. Trzy, cztery. Może trochę mniej, może więcej. Znam się na paru sprawach, wielu rzeczy mogę się jeszcze nauczyć, nie boję się wyzwań. Mam dosyć długie doświadczenie w pracy. Nie powinno być problemów. Jestem w superkomfortowej sytuacji.

Muszę znaleźć pracę. To oczywiste. Ale to ja będę rozdawał karty. Nie muszę się śpieszyć. Te kilka miesięcy to masa czasu. Ogłoszeń jest mnóstwo, stolica to nie prowincja. Plan na najbliższy okres powinien wyglądać następująco: szukanie ofert, które mnie interesują, w ciekawych i dobrych, znanych firmach za niezłe pieniądze. A poza tym nadrabianie zaległości: kilka książek, które miałem przeczytać, kilka filmów, które miałem obejrzeć, kilka spotkań ze znajomymi, które wiecznie były odkładane, jazda na rowerze, którą nie wiadomo kiedy zarzuciłem, i pływanie, które kiedyś tak bardzo lubiłem. Oczywiście zrzucenie paru kilogramów. Brzuszek urósł od siedzenia przed biurkiem. Może nawet siłownia? Kto wie? Nigdy nie chodziłem do siłowni. Trzeba będzie popracować nad kondycją. Jeszcze wypadałoby podszlifować angielski i zacząć się uczyć jakiegoś drugiego języka. Może francuski? Albo hiszpański? Kilka specjalistycznych kursów też by się przydało. Czemu nie? Na razie jestem formalnie zatrudniony, więc ubezpieczenie mam. Nie mogę się nawet zarejestrować w urzędzie, ale do niczego mi to nie jest i nie będzie potrzebne. No i oczywiście motor ojca. Obiecałem sobie kiedyś, że go naprawię i będę nim jeździł. Nie będzie z tym dużo roboty. Nawet nie pamiętam, co się zepsuło. Jakaś bzdura, jakiś drobiazg. Ważne są także dziewczyny. W tej kwestii trochę się zaniedbałem. Ostatni stały związek obumarł powoli i nawet nie zauważyłem, kiedy się rozstaliśmy. Kurczę, młody facet jestem, a ta część życia jakoś mi umknęła.

Dzień 13, niedziela

Była niedziela. Nie lubię niedziel. To dla mnie najgorszy dzień w tygodniu. Zawsze odczuwałem napięcie w związku ze zbliżającym się kolejnym tygodniem. Nie mogłem odpoczywać. Sobota była dniem relaksu, a niedziela oznaczała, że weekend się kończy. Nie lubiłem też tych rodzinnych spacerów, tego przymusowego nicnierobienia i zapchanych parkingów przy centrach handlowych, to wielkie nic w telewizji, ten głupkowaty program rywalizacji międzyrodzinnych. Do zarzygania cały ten dzień. Nic nie można było zrobić, bo następny dzień to poniedziałek. Jeszcze latem można pojechać nad wodę albo do lasu, ale wtedy tam jest pełno ludzi. Nie lubię niedziel.