Zabójczy pocałunek - Erika Kirke - ebook

Zabójczy pocałunek ebook

Erika Kirke

0,0
10,25 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Victoria Lang wiedzie spokojne życie do dnia, w którym nieświadomie ratuje obcego mężczyznę na lotnisku. Pewnie szybko zapomniałaby o całej sytuacji, gdyby nie ów gość, który włamuje się do jej domu z postanowieniem pozostania na dłużej.

Przystojny arogant nie jest jednak zwykłym włamywaczem - o czym bohaterka przekona się na własnej skórze. Będzie musiała zaufać nieznajomemu, kiedy znajdzie się w samym środku mafijnej afery. Victoria ma mało czasu, by dowiedzieć się, kim jest i jakie sekrety skrywa tajemniczy mężczyzna, któremu  pomogła.

Zabójczy pocałunek to romans z przymrużeniem oka -  dla czytelnika, który oczekuje nietuzinkowych zwrotów akcji i sporej dawki humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 151

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Erika Kirke

Zabójczy

Pocałunek

Wydawnictwo Red Book

Lublin 2015

Erika Kirke

Zabójczy Pocałunek

Copyright © Erika Kirke 2015

Copyright © Wydawnictwo Red Book 2015

Lublin 2015

ISBN: 978-83-943142-1-7

Opracowanie graficzne:

A. Dziurdzikowska

https://www.facebook.com/adziurdzikowska93

Korekta:

Nina Szymczyk

Skład i Redakcja

Red Book.

Wydanie I.

Wydawca:

Wydawnictwo Red Book

Elizówka 39c, 21-003 Ciecierzyn

www.redbook.com.pl

Dla  mamy – wiem, że nie lubisz romansów, cóż…

I Rafała -  nadal pozostajesz niepokonany

w swojej uwodzicielskiej aroganci.

Spotkanie

Drobne płatki śniegu osiadły na włosach i prawie natychmiast stopniały, kiedy weszłam do budynku. Otrzepałam płaszcz i odetchnęłam ciepłym powietrzem pompowanym przez klimatyzację. Długie i jak dotąd proste kosmyki włosów zaczęły się powolutku wyginać pod wpływem wilgoci. Na ułożenie ich straciłam mnóstwo czasu, zużyłam przy tym tonę super trwałych kosmetyków do stylizacji, a mimo to czułam, że efekt mojej pracy spełznie na niczym.

Ruszyłam do hali przylotów, przepychając się przez tłumy podróżnych. Przeczytałam komunikat o opóźnieniu samolotu i zaklęłam w duchu. Spieszyłam się jak wariatka, żeby dostać się na lotnisko w godzinach szczytu. W dodatku wyszłam z zebrania, które sama prowadziłam. Nie zdążyłam zjeść lunchu, choć mój ambitny plan zakładał, że po naradzie zdążę wpaść na makaron z serem do Big Joe i jeszcze zostanie zapas czasu na przebranie eleganckiego kostiumu na ciepły sweter i spodnie. Ale mój plan szlag trafił wczesnym rankiem, kiedy zaczął padać śnieg. I robił to tak namiętnie, że w całym mieście nie było poziomej powierzchni, której nie przykryłby co najmniej kilkucentymetrową warstwą. Prawie całe miasto było zakorkowane z powodu niesamowitych ilości białego puchu, który wciąż padał i najprawdopodobniej nie miał zamiaru przestać. Nawet jeśli samolot wyląduje, to powrót do domu może zająć następną dobę. Odkąd cały ruch na ulicach został wstrzymany przez silne opady, ludzie przerzucili się na metro.

Spacerowałam przez pół godziny, pozwalając, by czółenka od Prady bezlitośnie obdzierały mi pięty. Nie byłam masochistką, po prostu nie zdążyłam zmienić butów, a te, które miałam na sobie przemokły i najwyraźniej postanowiły się na mnie zemścić. Nie było ani jednego wolnego miejsca, a stojąc w miejscu czułam, że stopy mi zaraz odmarzną. Dałam się skusić na lurowatą kawę z automatu i wróciłam do swojego zajęcia, jakim było uporczywe wpatrywanie w tablicę informacyjną. Ku mojej wielkiej radości nic nie wskazywało na to, by samolot miał większe opóźnienie. Kilka minut dzieliło mnie od ciepłej taksówki.

Niedaleko stała grupka kilku młodych ludzi rozprawiających o przygodzie życia, którą mieli rozpocząć wraz z przylotem ich samolotu. Trochę im tego zazdrościłam. Też czasami wyjeżdżałam służbowo, ale taki wyjazd ograniczał się do nudnych spotkań i kursowania między hotelami. Czasem sama miałam ochotę spakować plecak i ruszyć w świat. Nie wiedziałam jednak, czego miałabym tam szukać. Wróciłam wzrokiem do tablicy. Gdybym wiedziała, że przyjdzie mi głodować w przemoczonych butach na zatłoczonym terminalu, pewnie nigdy nie zgodziłabym się tu przyjechać. Ale obiecałam swojej przyjaciółce, że odbiorę jej brata i odwiozę go do jej domu. Nie mogłam pozwolić, by Sara przebijała się przez całe miasto z gorączką i reklamówką zużytych chusteczek.

Popijając coś, co zapachem przypominało stary olej, rozglądałam się ciekawie wokół. Mój wzrok zatrzymał się na sylwetce mężczyzny zmierzającego w moim kierunku. Wyglądał dość zabawnie w dużych, ciemnych okularach i czarnej czapce naciągniętej maksymalnie na czoło. Długi, szary, bawełniany płaszcz szczelnie okrywał jego ciało. Przypominał trochę Inspektora Gadgeta. Poruszał się z niezwykłą gracją i pewnością siebie, wyraźnie kierując w moją stronę. W pierwszej chwili pomyślałam że to Mike, brat Sary, ale pamiętałam dokładnie, że opisywała go jako „zwalistego faceta o urodzie boksera”. A ten mężczyzna był wysoki i szczupły. I za Mikiem nie szłoby dwóch ochroniarzy lotniska.

Ku mojemu zaskoczeniu, podszedł do mnie, objął w pasie i pochyliwszy się nade mną, szepnął zmysłowym głosem:

– Błagam, pomóż mi - nim zdążyłam zareagować, pocałował mnie. Obcy facet całował mnie namiętnie jak gdyby nigdy nic. Tyle, że jego wzrok podążał za ochroną, która rzuciła coś do krótkofalówek i odeszła.

Oprzytomniałam i odepchnąwszy faceta, wymierzyłam mu siarczysty policzek. Zawartość mojego kubka wylądowała na kurtce starszego mężczyzny, drzemiącego na krzesełku niedaleko nas. O dziwo ten nagły prysznic nie przerwał jego snu.

Spojrzałam na faceta i syknęłam wściekle.

– Jak pan śmie do cholery mnie całować?! – z lekkim uśmiechem uniósł dłonie w obronnym geście i odparł z rozbawieniem.

–  Dziękuję, ślicznotko, za pomoc – wsunął dłonie do kieszeni płaszcza i odszedł spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło. Patrzyłam na niego zszokowana dopóki nie zniknął w tłumie.

– Przepraszam, czy masz na imię Victoria – podskoczyłam i gwałtownie odwróciłam się. Przede mną stał wysoki blondyn opatulony w wełniany szalik. Podał dłoń, którą odruchowo uściskałam.

– Tak, tak to ja. Zapewne jesteś Mike?

– We własnej osobie. Sara ostrzegała mnie, że będzie zimno, ale nie spodziewałem się, że aż tak.

– Tak, jakoś ostatnio matka natura jest wyjątkowo w dobrej formie.

Przez to całe wydarzenie, zapomniałam o samolocie. Na szczęście Mike nie wyglądał na obrażonego brakiem powitania. Wsunęłam mu rękę pod ramię i poprowadziłam w stronę wyjścia, by jak najszybciej oddalić się od staruszka, którego oblałam kawą.

– Przez ten cholerny śnieg myślałem, że już nie dolecę. Najpierw… – wyszliśmy z budynku rozmawiając, a ja szybko zapomniałam o podejrzanym nieznajomym.

Każdy ma swojego nieznajomego

– Po prostu nie mogę! – krzyknęłam wściekle, wchodząc do recepcji. Ze złością strzepywałam śnieg z płaszcza wprost na nową wykładzinę.

– Czego nie możesz? – Juliette nie kryła rozbawienia. Zamknęła laptopa i niespiesznie obeszła kontuar biurka.

– Nie wytrzymam dłużej tej pogody!

– Przecież lubisz zimę.

– Tak, ale jak oglądam ją przez szybę, siedząc z kubkiem czekolady przed kominkiem. Nie, jak muszę wychodzić na zewnątrz i marznąć, próbując dostać się do biura. Wciąż mam przemoczone buty. Pewnego pięknego dnia rzucę to wszystko i gdzieś wyjadę.

– Do ciepłych krajów?

– Nie, mam na myśli, że z dala od tego wszystkiego. Od szarej codzienności.

– Jak chcesz się rozerwać to wskocz na mechanicznego byka albo spróbuj bungee.

– Mówię poważnie. Mam dość tej nudy, każdy dzień jest taki sam, a ja chciałabym przeżyć coś szalonego.

– Chyba dopadła cię zimowa depresja. Nie martw się, jeśli chcesz możemy wyskoczyć na coś tłustego, słodkiego albo z dużą zawartością promili po pracy i ponarzekać na wszystko.

Odebrała mój płaszcz, torbę i zaniosła je do mojego gabinetu. Na biurku leżał stosik dokumentów, kawałek sernika wiedeńskiego i filiżanka świeżo zaparzonej kawy. Moja asystentka doskonale wiedziała jak poprawić mi humor za pomocą odrobiny kalorii.

Nawet poczta była starannie posegregowana i ułożona alfabetycznie. Gdyby zobaczyła zawartość moich szuflad, zapewne zasłabłaby na widok bałaganu, jaki tam panował. Juliette była idealną asystentką, przy której wszystkie firmowe dokumenty były jak najbardziej bezpieczne i nie groziło im dostanie się w niepowołane ręce. Mogłam powierzyć jej każdą robotę wiedząc, że ze wszystkim sobie poradzi.

Wyciągnęłam z szafki pudełko z zapasowymi czółenkami w blond kok.

– Co to jakaś nowa moda? Styl karaibski? – zapytałam w pośpiechu, wpychając sobie kolejne kęsy ciasta do ust.

– Najnowszy krzyk mody, o której nie masz pojęcia. Lato w środku zimy. Aż tak źle wygląda?

– Nie. Wygląda oryginalnie.

–  Jak było wczoraj?

– Z czym?

– Zakładałam, że dotarłaś na lotnisko?

–  Tak, tak – popiłam kawą dużą rodzynkę, której nie miałam czasu gryźć. – Obeszło się bez problemów – gwałtownie oparła dłonie o biurko i rzuciła konspiracyjnym szeptem.

– Czy on faktycznie jest taki brzydki?

– Myślę, że Sara przesadziła mówiąc, że jej brat przypomina Shreka. Całkiem miły facet, ale nie polecam spotkań z nim.

– Dlaczego? Podrywał cię?

– To też, ale ma inną wadę. Gada jak najęty, po pół godzinie spędzonym w taksówce miałam ochotę uciszyć go siłą. Kompletnie ignorował moje próby odezwania się, a kiedy wróciłam do domu miałam taką migrenę, jakbym od kilku dni nie spała. Opowiedział mi o meczu futbolu, o operacji dużego palca u stopy i o tym, że Sara została kiedyś Miss Mokrego Podkoszulka.

– Naprawdę? – też nie mogłam w to uwierzyć. Sara pracowała u nas jako księgowa i taki typowy styl ubierania dla tego stanowiska preferowała. Przyjaźniłyśmy się we trójkę, ale nie przypominałam sobie, żeby Sara chociaż raz ubrała się wyzywająco. A o mokrym podkoszulku to już nie było mowy. Oczywiście jej kompleksy były całkowicie nieuzasadnione, bo jak i Juliette była zgrabną blondynką.

Nawet, kiedy szłyśmy na drinka, Sara musiała ubrać spodnie („mam krzywe nogi”), bluzkę koniecznie z rękawami („mam okropne ramiona”), całe buty („Boże, czy można wyprostować palce u stóp?”), upięte włosy („nie zauważyłyście, że w rozpuszczonych włosach wyglądam okropnie staro i widać mi wszystkie zmarszczki?”) i marynarkę bądź szeroki pasek („jestem taka gruba”).

– Musiała być pijana. Zapytamy o to jak wróci.

– Jestem gotowa – odparłam triumfalnie, przeczesując włosy.

– To do roboty.

W sali konferencyjnej trwała zagorzała dyskusja, która umilkła wraz z naszym wejściem.

– Przepraszam za spóźnienie. Szybciutko wróćmy do wczorajszego tematu – usiadłam na swoim miejscu.

–  Proszę Sven, jaka jest twoja propozycja nowej linii produktów? – szczupły brunet wstał i triumfalnie pokazał kilka opakowań po lodach.

– Co ma Häagen- Dazs do tego? I dlaczego w miejscu logo znajduję się psia głowa?

– To lody dla psów.

– Chcesz sprzedawać lody dla psów?

– Dlaczego by nie? Piwo i czekolada odniosły spory sukces.

– Ale to są… lody – odparłam zmieszana. – Czy psy mogą je jeść? - Liv, nasza weterynarz przejrzała zaproponowany skład produktu.

– Bez jaj - usłyszałam czyjś chichot.

– Są bez jaj i mleka - zauważyła Liv. – To czysta chemia.

– To wersja dla alergików.

– Sven, psy nie potrzebują do szczęścia lodów, które mogą przyczyniać się do rozwoju infekcji górnych dróg oddechowych i powodować podrażnienia błon śluzowych żołądka.

– Mój pies je uwielbia i nic mu po nich nie jest.

– Czy Häagen w ogóle jest zainteresowany adresowaniem swoich produktów do zwierząt? – zapytałam znudzona.

– Nie kontaktowałem się z nimi.

– Był już jogurt dla psów, dietetyczne batony, karma z zebry i różowe figi dla suczek. Aż boję się zapytać skąd czerpiesz inspiracje.

– Figi to prawdziwy hit.

–  Poznajmy propozycję Justine – wątła brunetka wymownie przepchnęła się obok Svena.

– Nie mam nic nadzwyczajnego. Proponuję nową linię szamponów i odżywek na bazie skandynawskich składników. Wstępne badania wykazują, że w grupie stu psów testujących szampon tylko jeden doznał lekkiego uczulenia na jeden ze składników – Justine przedstawiła wyniki badań na tablicy.

– Nawet najlepszy produkt nie znajdzie nabywców, jeśli cena okaże się zbyt wysoka – wskazałam dwucyfrowe liczby.

– Leczenie alergii skórnych jest długotrwałe i dość kosztowne. Moi klienci wydają na swoich pupili majątek, dlatego myślę, że będą w stanie zrezygnować z kolejnej durnej zabawki na rzecz dobrego kosmetyku – uzupełniła Liv.

– Można zaryzykować, w końcu naturalne kosmetyki dla ludzi robią ostatnio zawrotną karierę. Zajmijcie się przygotowaniem kampanii reklamowej. Do końca tygodnia czekam na propozycje opakowań – odczekałam aż wszyscy wyjdą i wybuchłam śmiechem.

– Lody dla psów. Ten świat zwariował – mam wizję: upalne południe, Central Park. Pan zajada lody z kubełka w kolejności raz on, raz pies. Ludzie jeszcze nigdy nie byli tak blisko ze swoimi pupilami.

Spojrzałam na rozbawioną Juliette, która wróciła niosąc na rękach firmową kotkę, Lunę. Ktoś podrzucił ją pod drzwi pewnego mroźnego poranka, kiedy była małym kociakiem. Z wychudzonego, przerażonego zwierzątka wyrosła prześliczna syjamska kotka, która stała się wizytówką naszej firmy, a jej wizerunek wypromował wiele z naszych produktów. Mieszkała w moim biurze, gdzie miała swój koszyk i zabawki. Czasem w chłodniejsze dni przemycałam ją do mieszkania, ale nie mogłam zabrać jej na stałe, ponieważ przepisy lokatorskie na to nie zezwalały.

Dwoje niebieskich oczu zmierzyło mnie od niechcenia, po czym kotka wskoczyła na biurko i rozciągnęła się na całej długości, rozrzucając moje super ważne dokumenty.

– Nie wiem czy pamiętasz, ale dzisiaj będą robić coś z ogrzewaniem i na noc muszą je wyłączyć.

– Nie możesz jej zabrać? Podejrzewam, że Pan Wang podejrzewa, że przemycam kota do domu. Ostatnim razem, kiedy przyłapał mnie z workiem żwirku udało mi się wmówić, że to do kwiatków.

– Kwiatków?

– No tak, że czytałam, gdzieś w bardzo mądrej gazecie, bardzo mądry artykuł o tym jak koci żwirek chroni rośliny przed nadmierną utratą wody.

– Rozumiem twoją sytuację. Zabrałabym ją do siebie napychając się lekami na alergie, ale mama przyjeżdża.

– Znowu?

– Umówiła się w klinice.

– Żeby znowu coś odessać, naciągnąć? – zapytałam rozbawiona.

– Obiecała, że więcej nie naciągnie – gdyby to zrobiła to obawiam się, że powieki zamknęłaby dopiero po śmierci.

Nie miałam nic przeciwko operacjom plastycznym, które usuwały jakieś faktyczne wady estetyczne. Nie rozumiałam jednak dlaczego matka Juliette, która jest równie śliczna jak jej córka, doprowadziła się do stanu, w którym wyglądała przy nas jak młodsza siostra.

– Jeśli kiedyś zechce sobie coś naciągnąć albo odciąć, proszę zabierz mi karty kredytowe – oświadczyła Juliette.

– Nie ma sprawy. Zabiorę Lunę do domu. Może się uda, a jak nie to będę miała bodziec do szukania mieszkania bliżej centrum.

–  Już dawno powinnaś się przenieść.

– Lubię swojego penthouse’a. Mam ładny widok, spokojną okolicę.

–  Czynsz z kosmosu za mieszkanie, które nie widziało farby od dnia oddania budynku do użytku.

– Czepiasz się. Z przedmieścia w taką pogodę nie dotrę do biura.

– Słyszałam, że samochody świetnie sprawdzają się w każdą pogodę - prychnęłam kpiąco.

– Zabawne.

– A jest coś jeszcze. Całkiem zapomniałam.

– Co?

– Chodź, sama zobacz – zostawiłam kotkę i przeszłam do recepcji. Na kontuarze stał kosz wypełniony bordowymi różami.

– Jakie piękne. Dla kogo to? – pochyliłam się, wdychając ich piękny aromat.

– Dla ciebie.

– Dla mnie? Kto je przyniósł?

– Kurier. Nie wiem od kogo są.

– I mam uwierzyć, że nie czytałaś bileciku? – dodałam ze śmiechem, otwierając kartonik.

– „Dziękuję za pomoc”. Co to ma być?

– Nie ma podpisu? – przeszukałam koszyk.

– Nie. Z jakiej kwiaciarni?

– Flowers Jack. Zapewne kosztowały majątek. Może to Mike je przysłał?

– Po co miałby przysyłać taki wielki kosz kwiatów? Za podwiezienie taksówką?

– Sara mówiła, że Mike przyjechał w interesach. Może go stać na takie gesty.

– W sumie masz rację. W każdym razie zostaw je tutaj – wróciłam do biura i zajęłam się pracą. Kiedy przysypiałam nad danymi statystycznymi, zadzwonił telefon.

– Victoria Lang. W czym mogę pomóc?

– Po drugiej stronie panowała cisza.

– Słucham? Halo? – powtórzyłam głośniej. Już miałam odłożyć słuchawkę, kiedy usłyszałam męski głos.

– Podobają ci się kwiaty?

Po chwili namysłu, dodałam.

– Z kim mam przyjemność?

– Strzelałem. Zobaczyłem, że nosisz kolczyki w kształcie róży.

Luna usiadła w progu, domagając się cichym mruczeniem o jedzenie.

– Przepraszam, z kim rozmawiam?

– Jestem twoim dłużnikiem. Pomogłaś mi.

Wytężyłam umysł i nagle mnie olśniło. Ten głos należał do faceta z lotniska. Całkiem zapomniałam o całym tym zajściu.

– Skąd masz mój numer telefonu i czego chcesz?

– Widziałem cię na okładce magazynu.

O nie, to jakiś psychopata. Pewnie myśli, że jestem milionerką i będzie chciał wyłudzić ode mnie pieniądze. Może chce mnie porwać dla okupu? Albo gorzej, to gwałciciel!

– Nie wiem czego chcesz, ale jeśli jeszcze raz tu zadzwonisz, to wezwę policję.

– I powiesz im, że dostałaś kwiaty? - odparł, wybuchając śmiechem.

Trzasnęłam słuchawką, czując lodowate ciarki na plecach.

Cholera, o takich rzeczach czyta się w gazetach, ogląda u Oprah. Powinnam była wzywać pomocy, skopać go albo chociaż oblać kawą, żeby nie myślał, że jestem jakąś tam słabą kobietką.

Wpatrywałam się w telefon, zastanawiając co zrobię, kiedy znowu zadzwoni. Ale telefon milczał. W głowie dudnił mi jego śmiech. Próbowałam skupić się na pracy, ale byłam zbyt rozkojarzona. Spakowałam swoje rzeczy.

– Wychodzę.

– Co się stało? Czemu jesteś taka blada? – Juliette przyjrzała mi się uważnie z nad ekranu komputera.

– Chyba mi zaszkodził ten sernik. Za duże kawałki albo to grypa – podałam jej plik dokumentów. – Skończ ten raport za mnie i zrób pocztę.

– Ok. A ty kup sobie porządne buty. Wiesz, takie ze skóry.

– Obiecuję że to zrobię. Gdyby coś się działo, to jestem pod telefonem - zabrałam kotkę do sportowej torby, z którą wszędzie chodziłam. Mój zwierzak był tak mądry, że przez całe zakupy nawet nie pisnął, jakby wiedziała, że nie jest mile widziana.

Niestety ta zasada nie sprawdzała się w domu. Musiała mieć jakieś skrzywienie, bo uwielbiała głośno miauczeć, szczególnie w nocy i to do księżyca. Stad też wzięło się jej imię.

Przez cały pobyt w markecie zerkałam ukradkiem na boki czy aby na pewno nie jestem śledzona. Wracając do domu, musiałam skradać się cichaczem na swoje piętro, by nie spotkać zarządcy budynku. Jak na złość Pan Wang akurat stał prawie pod moimi drzwiami, akurat przypadkiem wymieniając żarówkę, której nic nie dolegało. A wiedziałam to, ponieważ Pan Wang na mój widok oderwał ucho od drzwi i rzucił się w pośpiechu ku lampie.

– Witam panno Lang.

–Dzień dobry. Czyżby w moich drzwiach też się coś przepaliło?

Modliłam się, by Luna spała i nawet nie próbowała miauknąć. Gdyby nas przyłapał, pożegnałabym się z mieszkaniem.

– Wymieniałem właśnie żarówkę, kiedy usłyszałem kapanie. Wolałem się upewnić czy to nie w pani mieszkaniu. Chyba nie chciałaby pani by je zalało?

– Oczywiście, że nie. Bardzo możliwe, że to kapanie pochodzi z dziury w dachu, o której mówiłam panu wieki temu, a która zalewa nam wykładzinę na półpiętrze.

Starszy mężczyzna spojrzał na mnie uważnie. Bardzo uważnie.

– Czy coś się stało? – zapytałam siląc się na swobodny ton.

– Może pani odpowie.

O cholera, on już wiedział. Poczuł ją, usłyszał, a może jako rasowy Azjata wyczuł jej jing albo jang albo czakrę albo coś innego.

– Zapłaciłam czynsz.

– Nie chodzi o czynsz. Wie pani czego nie lubię?

– Fast foodu? – zrobiłam najniewinniejszą minę jaką potrafiłam.

– Nie lubię kłamców. Nie lubię ludzi, którzy łamią zasady i kłamią, by to ukryć.

Przełknęłam ślinę. Koniec, wreszcie zbiorę się na szukanie nowego mieszkania.

– Ale ja to mogę wyjaśnić…

– Tak?

– Bo to przez to, że ja mam dobre serce…

– A co ma dobre serce do tych wszystkich kurierów, którzy do pani przychodzą? A jak pani nie ma, to jak pani myśli, do kogo znoszą wszystkie te przesyłki?

– Kurierzy? – powtórzyłam zbita z tropu.

– Mam co najmniej worek pani listów i kilkanaście paczek. Co ja jestem pani sekretarką?

– Przepraszam, myślałam, że chodzi o ko... – urwałam, po czym szybko dodałam. – Konieczne uiszczenie czynszu.

– Następnym razem każę im wypisać awizo i będzie sobie pani sama odbierać pocztę.

– Przykro mi, czasami moi pracownicy przysyłają dokumenty zamiast do biura, to do domu. Ale zajmę się tym i obiecuję, że odbiorę wszystko rano. A teraz przepraszam, spieszę się – Pospiesznie otworzyłam drzwi i zatrzasnęłam je przed nosem najemcy, który usiłował zajrzeć do środka. Oparłam się o nie, wypuszczając kotkę. Pan Wang widząc, że nic nie wskóra, odszedł.

Odetchnęłam z ulgą, stawiając torby na ziemi. Poczułam dziwny niepokój. Rozejrzałam się po znajomych ścianach w kolorze dojrzałej brzoskwini. Zlustrowałam powywracane buty w otwartej szafce i mój wzrok padł na podłogę. Wpatrywałam się dłuższą chwilę w plamę błota. Byłam pewna, że przed wyjściem przetarłam wszystkie parkiety.

Prawie podskoczyłam słysząc jakiś szmer. Korytarz ciągnął się aż do salonu, ale nie zauważyłam tam niczego podejrzanego. Przełknęłam ślinę i najciszej jak mogłam otworzyłam drzwi do garderoby. Ze starego pudełka po butach wyciągnęłam pistolet i na trzęsących nogach, ruszyłam przed siebie.

Ostrożnie zajrzałam do pierwszego pomieszczenia, jakim była kuchnia, ale nie zauważyłam tam niczego podejrzanego. Powoli podeszłam do pustej framugi i wychyliłam głowę, by zajrzeć do salonu.

Omal nie krzyknęłam na widok faceta z lotniska siedzącego na fotelu. Ten sam płaszcz, ciemne okulary, czapka i bezczelny uśmiech, kiedy bez pośpiechu odłożył gazetę na stolik.

Drżącą ręką podniosłam pistolet i powoli do niego podeszłam.

– Nie ruszaj się.

– Przecież siedzę. Chyba, że wolisz żebym nie ruszał się stojąc.

– Nie ruszaj się w ogóle, bo cię zastrzelę.

Próbowałam powstrzymać nerwy, a on nie wyglądał nawet na zaskoczonego. Chwyciłam broń oburącz, by nie zauważył trzęsących dłoni.

– Kim jesteś i jak tu wszedłeś? Czego chcesz?!

Powolnym ruchem zdjął okulary i odłożył je na stolik.

– Tyle pytań. Włamanie do twojego domu nie stanowiło większego problemu.

W głowie narodziła mi się niebezpieczna myśl, iż oto mam przed sobą przestępcę, który przyszedł mnie okraść, zabić albo zgwałcić. Albo wszystko razem wzięte tylko w różnej kolejności.

– Pewnie zabiłeś dozorcę.

– Nie z nim rozmawiałaś na korytarzu?

– No