Osobliwość rozmaitości. Opowiadania chaotyczne - Grzegorz Bernatek - ebook

Osobliwość rozmaitości. Opowiadania chaotyczne ebook

Grzegorz Bernatek

0,0

Opis

Kilkoro moich znajomych, którzy przeczytali rękopis mojej książki stwierdziło, że ma ona w sobie coś! To owo coś, jak stwierdził najbardziej rozgarnięty z nich, to tzw. imponderabilia, o których nic nie wiem, i które nie wiadomo skąd znalazły się w mojej książce. Dodatkowo, ta moja grafomania podobno całkiem nieźle bawi i skłania do refleksji, a to już naprawdę skandal, bo czegoś takiego się po sobie nie spodziewałem. Nagabywany dodatkowo przez moją ukochaną, która z uporem twierdzi, że we mnie wierzy, chociaż myślę, że gada tak po to, żebym częściej sprzątał po sobie skarpetki i zamykał deskę od sedesu, zdecydowałem się na karkołomny krok i postanowiłem wydać swoją radosną twórczość!

„Osobliwość rozmaitości” jak wskazuje podtytuł to zbiór niezależnych opowiadań, które czytać można w dowolnej kolejności. Jest to idealna pozycja do czytania w podróży.

Książka ta skierowana jest do ludzi inteligentnych, obdarzonych poczyciem humoru, dystansem do siebie i do świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Osobliwość rozmaitości

OPOWIADANIA CHAOTYCZNE

Grzegorz Bernatek

OSOBLIWOŚĆ

ROZMAITOŚCI

O P O W I A D A N I A C H A O T Y C Z N E

Seria wydawnicza

© Copyright by Grzegorz Bernatek

Projekt okładki

Grzegorz Bernatek

Korekta

Zofia Młynarczyk

Ewa Tokarz

Wydanie pierwsze

Printed in Poland

Wydawnictwo Dzika Oficyna, Łódź 2020

e-mail:[email protected]

tel. 784 258 329

ISBN 978-83-946921-1-7

Efekt motyla

Adam był typowym przedstawicielem polskiej emigracji zarobkowej. Los rzucił go w północne rejony Europy, do skandynawskiej, jak do tej pory, Szwecji. Nie mógł narzekać. Trafił na ludzi przyjaznych i życzliwych. Pracował głównie przy renowacji starych domów. Dzięki poczcie pantoflowej zachowywał względną ciągłość pracy ... i nie narzekał.

Tego lata pracował u Tonniego i Gunilli, dwojgu staruszków, którzy zamieszkiwali samotnie gospodarstwo znajdujące się w Eggby, przy drodze prowadzącej do Öglunda. Na gospodarstwo składały się: budynek domu w kształcie litery L, stara potężna drewniana stodoło-obora na bielonej podmurówce i warsztato-garaż. Tworzyły one rodzaj zamkniętego czworoboku, którego część południową od strony drogi zamykał niewielki sad z jabłoniami i wiśniami. Z podwórza rozciągał się wspaniały widok na najbliższe jezioro i pobliskie wzniesienia. Właściciele, będący już na zasłużonej emeryturze, zajmowali się obecnie handlem obwoźnym. Przedmiotem ich handlu były produkowane przez nich sposobem chałupniczym maście i kremy pochodzenia roślinnego - przeciw komarom, na porost włosów, żeby się upięknocić, żeby lepiej trawić, żeby schudnąć, żeby usprawnić wypróżnianie etc., a hitem, jak dystansował się do tych wynalazków małżonk Tonni, był krem pod zegarek. Gunilla miała nawet lekkie aspiracje do bycia zielarką i budowała wokół produkcji tych specyfików otoczkę magii i tajemnicy. Tonni był mniej skomplikowany i pełnił, nazwijmy to, w tym związku funkcję techniczną. Oboje wszakże byli bardzo miłymi i ciepłymi ludźmi. Handel obwoźny jest bardzo popularny wśród szwedzkich seniorów. Wypełnia im aktywnością jesień życia. Jest niewątpliwie dużym zastrzykiem finansowym, i daje tak pożądaną w ich wieku możliwość kontaktu z innymi ludźmi oraz poczucie przydatności. Właściwie cały okres letni i jesienny, ale też i przedświąteczny czas zimą spędzali na licznych „marknadach”, których w Szwecji organizuje się bardzo dużo. Wyjeżdżali swoim kamperem, staruszkiem mercedesem M508 pełniącym rolę i mieszkania, i straganu, zapakowanym po brzegi towarem i jedzeniem do Örebro, na Gottlandię, ale też do Norwegii i Finlandii, czyniąc ze swojego zajęcia sposób na życie. Zabierali ze sobą swojego psa, który nosił imię jednego z wielkich wodzów mocarstwa wschodniego, z tej racji, że czworonóg był rasy rosyjskiej. Trudności w wymowie jego imienia spowodowały, że finalnie wabił się Kruszow. Zadowoleni byli, że na czas wyjazdu ktoś został w domu i stanowi pieczę nad całością.

Adam przebywał więc w gospodarstwie sam. Miał swój własny pokój na piętrze, ale praktycznie korzystał z całego mieszkania. Jego zadaniem było odnowienie wszystkich okien budynku mieszkalnego. Wstawał o siódmej rano, zjadał śniadanie i zabierał się do pracy. W starej stodole, otwartej na przestrzał, zorganizował sobie warsztat. W przerwach włóczył się pośród drzew owocowych, podjadał dojrzewające wiśnie i jabłka. Zaraz po pracy udawał się nad leżące jakieś trzysta metrów od zagrody jezioro, pławił się w czystej i ciepłej wodzie, bo lato tego roku było upalne. W soboty i niedziele robił sobie wolne i wędrował po Billingen. Często nie wracał na noc do domu. Spał gdzieś w lesie albo nad jeziorem przy niewielkim ognisku. Skałom i potokom nadawał własne nazwy. Ulubiony głaz nazwał, z racji kształtu, „uśmiechem idioty”. Potrafił ze swojej samotności stworzyć walor.

Miejscowość Egby, to niewielka wieś leżąca w gminie Skara(Skara kommun), która jest jedną z 290 szwedzkich gmin. Gmina położona jest w regionie Västra Götaland. Siedzibą jej władz jest miasteczko Skara. Rejon ten nazywano w przewodnikach turystycznych Vallevägen. Jest to pas niewielkich jezior ciągnący się od Axvall i Varnhem, ze strony południowej, a kończący na miejscowości Tmmersdala od północy. W Varnhem znajduje się znany na całą Szwecję zabytkowy kościół klasztorny. Obiekt ten stanowił pierwotnie część zespołu klasztornego cystersów założonego w XII wieku. Zachowany romański kościół klasztorny był w przeszłości nekropolią królów szwedzkich. Od południowego wschodu Vallevägen ograniczony jest polodowcowym wypiętrzeniem geologicznym o nazwie Billingen. Wikipedia twierdzi, że wiek tego tworu datuje się na jakieś 450 mln lat.

Jest to teren szalenie malowniczy, zróżnicowany krajobrazowo, o niespotykanym bogactwie flory i fauny. Spotkać tu można zarówno potężne łosie i jelenie, jak i całą drobnicę polno-leśną: borsuki, lisy, zające. Dla ornitologów to istny raj. Latem niebo wypełnione jest krzykiem gęsi i żurawi znajdujących tu idealne warunki do życia. Wspaniałe twory geologiczne Öglunda Grotta, wodospady: Jättadalen i Silvervallen - nagie skały o fantazyjnych kształtach tworzą niepowtarzalny klimat tego rejonu. Na obszarze tym spotkać można wiele rzadkich gatunków owadów, będących pod scisłą ochroną. Jednym z nich jest choćby Niepylak apollo (Parnassius apollo) - motyl z rodziny paziowatych (Papilionidae), o rozpiętości skrzydeł do 9 cm. Ten wspaniały owad zagrożony jest kompletnym wyginięciem, gdyż jego larwy żerują głównie na dość rzadkich gatunkach roślin: rozchodniku wielkim, rozchodniku białym i karpackim. Rozchodnik wymaga dobrze naświetlonych piarżysk wapiennych, a te zaczęły zanikać na skutek zalesiania i zaniechania wypasu. Apollo nie jest zbyt płochliwy, a gdy lata, słychać szum w powietrzu. Chętnie siada na fioletowych kwiatach ostów. Wapienne Billingen, u podnóża którego licznie wypasane są owce, bydło i konie, to obszar, gdzie relatywnie często można go spotkać.

Nigdy nie dowiemy się, dlaczego ten wspaniały kolorowy motyl zawędrował do stodoły Swenssonów. Być może z powodu gęsto rosnących za garażem ostów, a może zwiodły go jasne ściany budynku, zbliżone kolorem do jasnych skał wapiennych, albo też zwyczajnie schronił się przed deszczem – niepylak apollo moknie podczas deszczu. Gdy zdarzy się deszczowe lato, jego populacja jest mniejsza.

Adam wymieniał właśnie szybę w jednej z ram okiennych, gdy niespodziewanie, tuż przed oczami zatrzepotał mu skrzydłami potężny motyl. Najczęstszym efektem łuku odruchowego, czyli drogi, po której biegnie impuls nerwowy, jest skurcz mięśnia. Poprzez synapsy impuls dostaje się do pośredniczącego neuronu, w którym dochodzi do przekształcenia impulsu i wysłania go do efektora. Przechodzenie impulsu przez kolejne elementy łuku odruchowego następuje bardzo szybko. Reakcja efektora jest zazwyczaj niezależna od naszej woli. W przypadku Adama receptor wzrokowy wysłał impuls, który przebywszy opisaną wyżej drogę wywołał skurcz mięśnia. Chłopak wykonał gwałtowny, obronny ruch i z impetem uderzył ręką w stojące obok, przygotowane do renowacji, okno. Stłuczona szyba swoją ostrą jak brzytwa krawędzią rozcięła mu ramię. Trysnęła krew jasnym, pulsującym strumieniem. Przecięta została tętnica.

Adam działał jak automat. Szybkim ruchem zrzucił z siebie bawełniany podkoszulek, w którym pracował. Zwinął go jak najciaśniej, przycisnął do rany, a taśmą samoprzylepną, której używał w pracy, umocował prowizoryczny opatrunek. Był kiedyś harcerzem i wiedział, że opatrunek uciskowy to najrozsądniejsze rozwiązanie w takim przypadku. Biały podkoszulek błyskawicznie nasiąkał krwią. Adaś zdawał sobie sprawę, że przy uszkodzonej tętnicy konieczna będzie szybka pomoc lekarska. Tracił dużo krwi i każda sekunda była ważna. Pobiegł do domu, zdjął robocze ciuchy, założył czystą odzież. Do kieszeni spodni włożył dokumenty, prowizoryczny opatrunek owinął czystym bandażem. Przecież oficjalnie był gościem u Swenssonów, na letnim wypoczynku, a nie nielegalnym Gästarbeiterem. Zamknął dom i biegiem pognał do Gunnara, mieszkającego w pobliskim gospodarstwie. W głowie zaczęło mu się kręcić.

*

Jerzy Arndt pracował jako dziennikarz w poczytnej polskiej gazecie o zasięgu ogólnokrajowym. Gazeta ta była silnym medium opiniotwórczym dla znacznej części społeczeństwa. Informacje i nowinki zamieszczone w niej traktowane były jako materiał o najwyższym stopniu wiarygodności.

W wieku czterdziestu pięciu lat dopadł go kryzys zawodowy. Czy było to modne w społeczeństwie ponowoczesnym wypalenie zawodowe, czy raczej rodzaj niespełnienia, tego nawet nie próbował definiować. Pisał od tylu lat na tematy przeróżne i powoli dochodził do wniosku, że wszystkie te problemy i zagadnienia, które opisywał, to zaledwie ślizganie się po powierzchni spraw zasadniczych i kluczowych, ważnych dla tego świata i tej kultury. Był przekonany, że musi istnieć grupa zagadnień absolutnie podstawowych dla świata, w którym żyje, których nie można streścić dziennikarskim leadem, omiecionym zaledwie niecierpliwym wzrokiem przez mieszczucha podczas lektury przy porannej kawie. Życie artykułów bardzo się skróciło. Gazeta wraz z zawartymi w niej faktami i przemyśleniami trafiała do kosza. Praca włożona w jej opracowanie traciła rację bytu. Świat czekał zniecierpliwiony na kolejne wydanie po to, by z taką samą ignorancją jak jej poprzedniczkę umieścić w pojemniku na makulaturę. Jerzy sprawnie i szybko machał piórem, ale zaczynało brakować tematu godnego wzniesienia się na wyżyny sztuki literackiej i dziennikarskiej, a pisanina opowiadająca o kolejnych politycznych aferach, skandalach administracyjnych trąciła pospolitością i prostactwem. Przestawał wierzyć w sens tego, co robi. Niekiedy zastanawiał się, dlaczego wybrał ten zawód. Po skończeniu filologii i podyplomowej dziennikarce był to dość naturalny krok zawodowy. Zapewne na początku chodziło o prestiż, o kobiety, o pozycje towarzyską. Długo ostentacyjnie obnosił się ze swoim dziennikarskim pseudonimem. „JA” - inicjał, którym sygnował swoje pisarstwo, spotykał się z akceptacją, nosił w sobie bagaż pewności siebie i dumy zawodowej. Tak było dawniej.

- Daję Ci dwa tygodnie przymusowego urlopu. - zdecydował naczelny, Bogdan. - Najlepiej zmień klimat. Popatrz na to wszystko z boku. Zdystansuj się. Zarwij, (tu protekcjonalnie puścił oko) jakiś świeży towar. Odpocznij. Wyluzuj. Sponiewieraj się, zrób cokolwiek. Może trafi Ci się jakiś ciekawy temacik. Wrócisz - zabierzesz się ostro do roboty. Teraz znikaj mi z oczu, bo nie mogę patrzeć, jak się męczysz.

*

Głos wydobywający się ze słuchawki pełen był euforii i niekłamanej radości.

- Ale oczywiście, jasne. Po prostu super. Czekam na ciebie. No ... spotkam się z Tobą z dziką przyjemnością, to przecież tyle lat. Nareszcie! Już nie pamiętam, ile razy cię zapraszałem, zawsze coś wypadało, a tu teraz taka niespodzianka. Ale się cieszę. Ekstra! Wsiadaj w samolot i przylatuj.

Airbus A320 linii lotniczych Wizzair to samolot krótkiego i średniego zasięgu. Zabiera na pokład 180 osób. Linie są tanie, niekiedy ceny promocyjne plasują się na poziomie stu - stu pięćdziesięciu złotych wraz z opłatami portowymi. Trudno się więc dziwić, że maszyna wypełniona była niemal po brzegi. Prędkość przelotowa A320 wynosi 840 km/h, co pozwala z lotniska Chopina w Warszawie dotrzeć do Göteborg City Airport w jakieś półtorej godziny i taki czas lotu nie powoduje większego zmęczenia, nawet gdy wnętrze maszyny wygląda jak zapchany autokar. Niewielkim dyskomfortem okazała się dla Jerzego godzina odlotu z Okęcia. Nawet jeśli jego praca zawodowa bywała czasami męcząca, to na pewno nie z konieczności zrywania się skoro świt. Zgodnie z planem, samolot wystartował o godzinie szóstej piętnaście czasu warszawskiego.

Lotnisko Göteborg City oddalone jest od centrum miasta o około piętnaście kilometrów i swoim wyglądem nie zapiera tchu w piersiach podróżnikowi, który widział w życiu kilka portów lotniczych. Budynek to niewielki blaszak, w jakimś wyliniało-żółtym kolorze; na zewnątrz parking, pokrojony wydeptanymi trawnikami. W przeszłości było to lotnisko wojskowe. Zupełnie podświadomie porównał Jerzy tę placówkę z naszym Modlinem i z dumą stwierdził, że nie mamy się czego wstydzić.

W korytarzu, który pełnił tu funkcję hali przylotów, czekał na niego rozpromieniony Poręba. Studiowali razem dziennikarstwo i wtedy mocno się zaprzyjaźnili. Ich drogi rozeszły się, gdy kilka lat po zakończeniu nauki Marcin wyemigrował na stałe do Szwecji. Widywali się później sporadycznie podczas dziennikarskich spotkań i konferencji, ale za każdym razem wydawało im się, że ostatni kontakt miał miejsce wczoraj. Zawsze nadawali na tej samej częstotliwości i to zapewne było powodem tak trwałej przyjaźni.

- No, to mamy teraz jakieś półtorej godziny do domu. - Poręba ostro ruszył z parkingu. - Mieszkam w Skövde; to jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Bardzo jesteś zmęczony?

Gadali na przemian przez całą drogę. Jeszcze zanim wyjechali z miasta Jurek zorientował się, że till vänster wydobywające się z nawigatora znaczy tyle, co polskie „skręć w lewo”, a barbarzyńsko dla ucha brzmiące till hörger - „w prawo”.

- Jak ty się mogłeś nauczyć tego dzikiego języka? Ja, jak słyszę ten charkot albo jak patrzę na te napisy przy drodze, to powiem ci, nie dostrzegam żadnych asocjacji z innym cywilizowanym narzeczem.

- To nieprawda. Jak znasz niemiecki i angielski, to szwedzki jest banalny. Ty wiesz, oni tu mają tylko dwa przypadki - mianownik i dopełniacz. - uśmiechnął się Marcin.

Wspominali trochę studia. Marcin odniósł na obczyźnie sukces. Zawsze interesowały go mechanizmy, które rządzą społeczeństwem i tu znalazł doskonałe eksperymentatorium dla swojej pasji. Napisał dwie książki, delikatnie mówiąc, demaskatorskie, obnażające patologie i zwyrodnienia państwa opiekuńczego. Z charakterystyczną dla niego skrupulatnością i mrówczą pracowitością zebrał i zbadał pokaźną ilość przykładów na poparcie swojego oskarżenia pod adresem systemu. Pozycja wywołała nawet skandal w środowiskach prawniczych i wśród elit rządzących, ale to tylko przysporzyło mu czytelników i zwiększyło nakład.

- Piękna ta wasza Szwecja – Jerzy kontemplował widok za oknem samochodu.

- Piękna nasza Szwecja cała, piękna, żyzna i niemała - parafrazował Marcin. - Tak, to jest właściwie ten jeden z niewielu argumentów, żebym tu jeszcze siedział. Cała reszta - to jedna wielka paranoja.

Jurek nie do końca rozumiał, co przyjaciel miał na myśli. Rozmowa znowu zeszła na inne tory. Zaczęły się wspominki o starych kumplach i znajomych dziewczynach.

Dojechali do celu. Skövde to średnie, jak na warunki szwedzkie, miasto liczące około trzydziestu pięciu tysięcy mieszkańców. Linia kolejowa z Götteborgu do Sztokholmu biegnąca z południowego wschodu na północny zachód, dzieli to miasto na część mieszkalną i przemysłową. Znajdują się tu: należące do Volvo Group, zakłady Volvo Powertrain i Volvo Cars produkujące części do silników tej motoryzacyjnej wizytówki Szwecji, Cementa – ogromny zakład produkcji cementu, należący do Grupy Heidelberga i fabryka znanej w całej Europie wełny mineralnej „Paroc”. Drobne zakłady specjalizują się w hydraulice siłowej.

Miasto jest też sporym ośrodkiem studenckim. Högskolan i Skövde (Uniwersytet w Skövde) kształci studentów na takich kierunkach jak: biologia, informatyka, ekonomia, nauki kognitywne, pielęgniarstwo i pedagogika. Istnieją tu liczne kluby sportowe. Piłkarze ręczni klubu IFK Skövde HK odnieśli w latach 2005-2007 znaczne sukcesy na szwedzkiej arenie sportowej. Siedzibę mają tu też dwie jednostki wojskowe: pancerna i logistyczna. Wizerunek miasta dopełniają Skövde`s City Museum, starówka powstała po 1790 roku, po wielkim pożarze, który strawił doszczętnie drewniane centrum i Kärnsjukhuset - szpital centralny o zasięgu gminnym.

Dom Marcina znajdował się na obrzeżach miasta przy Lerdalavägen 7, w pobliżu niewielkiego wyciągu narciarskiego. Ulica ta pnie się pod górę w kierunku wschodnim i z okien na piętrze rozciąga się widok na całe miasto. Przybysz stwierdził z ulgą, że pod względem stylu i estetyki mieszkanie nie jest miejscem sterylnym, takim, w którym kubek z niedopitą kawą pozostawiony na minutę bez opieki budzi grozę w oczach właściciela, a przelatująca mucha kojarzy się z epidemią dżumy i eboli. Pod tym względem stary kumpel nie zmienił się. Pomieszczenia były ciepłe, lekko zagracone, umeblowane w stylu rustykalnym, a miejscem centralnym domu był niewielki salon połączony z aneksem kuchennym. Porządek panował mniej niż umiarkowanie i Jerzy poczuł się swojsko.

- Moja propozycja jest taka. - zagaił Marcin. - Ty teraz połóż się spać na dwie, trzy godziny. Odpocznij. Później skoczymy na jakiś obiadek, a wieczorem, jeśli nie masz nic przeciwko, dokonamy rytualnego resetowania twardych dysków. - tu wykonał charakterystyczny i rozpoznawalny dla rodaka gest dłonią w kierunku szyi.

Jerzy kiwnął głowa na zgodę, bo faktycznie ten wczesny lot trochę dał mu się we znaki.

- Jutro natomiast, na spokojnie, gdy już dane odzyskamy, proponuję wyjazd nad wodę. Mam taki niewielki kamping nad jeziorem. Zaproszę Jolę i Monikę. Zrobimy grilla i przebaletujemy do niedzieli.

Sen trwał dłużej niż planował i Arndt przebudził się dopiero po południu. Obiad zjedli we włoskiej knajpie Bella Italia przy Rädhusgatan, w centrum Skövde. Po obiedzie Poręba pokazał mu starą cześć miasta. Wypili kawę i pieszo wrócili do domu. Zgodnie z planem gry zasiedli do męskiego wieczoru. Po kilku głębszych gospodarz narzucił temat, którym właśnie zajmował się zawodowo.

- Żal mi tej cywilizacji, ale co robić. Losy Okcydentu są policzone. Nas to nie dotyczy, ale myślę, że najbliższe pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat sprawi, że staniemy się mniejszością etniczną w tej części świata. - mówił Marcin. - Przyjdzie islam. Zburzy nasze świątynie i zaprowadzi swój ład. Już zresztą tak się dzieje. Pokonają nas, jak twierdził, Panie świeć nad jego duszą, Kadafi, bez jednego wystrzału. Osobiście wolałbym religię z kręgu kosmocentrycznych, bo to i mniej szowinizmu, i większa tolerancja. Ale niestety - Chińczycy i Hindusi ciut za daleko. To co, po dziabągu? - uniósł kieliszek do góry.

- Po dziabągu. - Jerzyk energicznym ruchem opróżnił szkło.

- Cała ta liberalna demokracja - Marcin zaczynał się rozgrzewać - doprowadziła do tego, że nie potrafimy się bronić. Przychodzi beduin z maczetą i z okrzykiem: „Allah akbar” zarzyna białasa, a my zamiast stawać solidarnie w obronie ziomala i zajebać barbarzyńcę, odwracamy głowy. Bo się boimy o swoje marne życie, usprawiedliwiamy się prawem i co najwyżej dzwonimy po policję. Dlaczego? Bo liberalna demokracja nauczyła nas, że nasze życie jest najważniejsze i sramy ze strachu, żeby go nie narazić na szwank.

- A nie jest najważniejsze? - zagadnął Jurek, już lekko wcięty.

- Oczywiście, że nie! Jest owszem bardzo ważne, ale wcale nie najważniejsze. Tak jest nawet w świecie zwierzęcym. Pierwsze prawo biologiczne nakazuje przetrwać za wszelką cenę, ale już drugie, o tym samym stopniu ważności, mówi o przedłużeniu gatunku. Samica często poświęca życie w obronie potomstwa. Popatrz! Jeśli masz, dajmy na to, dziecko albo ukochaną kobietę, za które jesteś skłonny oddać życie, to już z tej logiki wynika, że są większe wartości niż własne trwanie. O honorze i ojczyźnie nie wspomnę, bo w społeczeństwie zachodnim to już rudymenty. Dopóki będziemy drżeć ze strachu o własne życie, muzułmanie będą robić z nami, co chcą. Nasze pokolenie ma jeszcze odrobinę jaj, ale to się kończy. Program unijny proponujący oduczania chłopców agresji, to dobrowolne złożenie broni i oddanie się w jasyr. To kto, pytam, kto będzie nas bronił, jeśli po ulicach chodzić będzie grzeczne, bezjajeczne ono, spod znaku gender? Jäwla helvete. - Zakończył szwedzkim bluzgiem swoją wypowiedź.

- No to siup. - zgodził się z przedmówcą Jurek.

- Siup. Już nie wspomnę o demografii, która wydaje się kluczowa. W Pakistanie rocznie przybywa netto połowa Polski, a w Niemczech współczynnik przyrostu naturalnego - jeden koma trzy. To samo zresztą nad Wisłą. A nie ma cywilizacji bez ludzi.

- Ale co można ...?

- Powiem tak. Nasz świat zmierza ku przepaści, a naszą rolą …

- ???

- … a naszą rolą jest sobie tę drogę uprzyjemnić. Co niniejszym czynimy. No to, za upadek. Wio!

- Wio!

Wlali w siebie kolejną porcję alkoholu. Rozmawiali jeszcze długo, tematów nie brakowało.

- Te panny, które zabieramy na grilla, to kto?

- Obie Polki. Jolka jest pielęgniarką. Pracuje tu u nas w szpitalu. W Szwecji jest już jakieś piętnaście lat, może dłużej. Wyszła za Szweda, ale nie zniosła go zbyt długo. Z tego związku ma dziecko. Teraz jest wolna i mieszka z synem. Monika ma dużo bardziej popaprany życiorys. Powiem ci, sam dokładnie nie wiem. Kończyła tu jakieś kursy dla księgowych czy coś takiego, ale jest bez pracy, na zasiłku. Laseczki są miłe. Spodobają ci się. Dzwoniłem do Jolki. Ona, to moje särbo. WPolsce jest w zasadzie jedno określenie życia na „kocią łapę”. Tutaj przyjmuje dwie formy opisowe: särbo i sambo. Sambo oznacza, że żyjemy bez ślubu pod jednym dachem. W przypadku särbo mieszkamy oddzielnie. Jutro piątek, więc po południu odbierzemy ją z pracy. Później pojedziemy po Monikę. Ona mieszka w Axvall. To akurat po drodze nad jezioro.

*

Adam, niczym w letargu, gapił się na elektroniczny wyświetlacz nad drzwiami pokoju zabiegowego. Czuł się coraz słabszy. Prawdopodobnie pierwsze nieporozumienie miało miejsce, gdy próbował wytłumaczyć sąsiadowi Swenssonów, co mu się przytrafiło. Pracując najczęściej samotnie nie miał okazji poznać języka w sposób wystarczający do nawet uproszczonej konwersacji. Gunnar, zanim przeszedł na zasłużoną emeryturę, całe życie pracował jako robotnik leśny, przy wyrębie drzew. Proste zdanie, które sklecił Adam: Jog har skadat mig, znaczyło dla niego dokładnie tyle, że chłopak skaleczył się w rękę, a że w trakcie swojej pracy zawodowej doświadczył niejednokrotnie rozlanej krwi i nie takie jatki widywał, więc bez emocji wsadził go do samochodu i zawiózł do szpitala w Skövde. Akut – szwedzkie pogotowie ratunkowe funkcjonuje najprawdopodobniej tak, jak wszystkie inne tego typu placówki w Europie. Pielęgniarka w recepcji dokonuje wstępnej selekcji na przypadki ciężkie, wymagające natychmiastowej interwencji, i te lżejsze, które oznaczone numerem cierpliwie oczekują w kolejce na udzielenie pomocy. Gdy dowiedziała się od Gunnara, że ma do czynienia ze zwykłym skaleczeniem, całkiem przyzwoicie opatrzonym, bez zastanowienia przydzieliła mu numer dwadzieścia trzy i wskazała miejsce w poczekalni. Gunnar nie widział sensu spędzania czasu na oczekiwaniu razem z Adamem, a ponieważ całkiem niedaleko znajdował się mechanik, który opiekował się jego starym saabem, postanowił, że zostawi Polaka samego i wróci za jakiś czas.

Wywołany został numer dwadzieścia. Rękę, w której trzymał numerek wyciągnął w kierunku przechodzącej obok kobiety w białym uniformie. Jog behöwer hjälp, wymamrotał z prośbą o pomoc. Pielęgniarka beznamiętnie spojrzała w jego kierunku i niczym automat skwitowała prośbę: Vänta på din tur (Czekaj na swoją kolej). Przecież wszystko ma przebiegać zgodnie z procedurą. Jakby tak każdy chciał być traktowany indywidualnie, to chaos sparaliżowałby działanie placówki. Na twarzy jej nie zagościł nawet cień życzliwości. Boże, gdyby okazała mu zainteresowanie, powinna natychmiast okazać ją wszystkim oczekującym, bez wyjątku. Tego wymaga równe traktowanie pacjentów. Na tym polega profesjonalizm jej pracy. Tego nauczono ją w szkole. Zasada równości w państwie opiekuńczym z przywileju stała się nakazem i osiągnęła stan absurdu.

Gdy do pokoju zabiegowego wszedł numer dwadzieścia dwa, Adam powoli wstał i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Oparł się o ścianę i z nadzieją w sercu oczekiwał, aż lekarz dyżurny opatrzy dłoń Lisy Bartsson, która oparzyła się podczas przygotowania posiłku gorącym tłuszczem.

Drzwi wejściowe poczekalni otworzyły się i do sali wtargnęła rozkrzyczana grupa Arabów. Na czele tego orszaku trochę prowadzony, trochę niesiony, znajdował się młody chłopak z zakrwawioną twarzą. Towarzyszącą mu ekipę stanowiło kilka kobiet i mężczyzn. Kobiety arabskie lamentowały i płakały, mężczyźni podniesionym głosem wykrzykiwali arabsko-szwedzkim narzeczem niezrozumiałe słowa. Recepcjonistka próbowała uporządkować ten rozgardiasz, ale praktycznie została zmieciona na bok przez toczący się żywioł. Rozwrzeszczany tłum skierował się wprost do pokoju zabiegowego w chwili, gdy Lisa Bartsson wychodziła, a Adam próbował do niego wejść. Podobnie jak pielęgniarka z recepcji został odepchnięty. Nie miał już siły, żeby konstruować zdania po szwedzku, ostatnim wysiłkiem woli jęknął po polsku: „Teraz moja kolej”. Nogi ugięły się pod nim i upadł na podłogę. Zobaczył nad sobą twarz nieznanego mężczyzny, z ust którego padły słowa w ojczystym języku: „Jesteś Polakiem? Poczekaj, pomogę ci”, po czym stracił przytomność.

*

W Polsce szalała z całą mocą kampania przedwyborcza. Z wszechobecnych bilbordów spozierały na przechodniów twarze tak szczerze oddane narodowi, tak wiarygodne, pełne uczciwości i oddania sprawie, że niejednemu z wyborców przychodziły do głowy szalone pomysły, aby zagłosować na nich wszystkich. Przecież, gdyby ci wspaniali ludzie złapali się za ręce, w jednym szeregu zwarli swoje chęci i możliwości, to ojczyzna nasza z wyspy zielonej stała by się zielonym smokiem światowego dobrobytu. Niestety, takie rozwiązanie było niemożliwe z winy bezdusznej ordynacji wyborczej. Wiele z tych postaci wielkiego rozumu, czystego sumienia i kryształowego serca, musiał wyborca, nie bez drżenia ręki, odrzucić po to, by wskazać na tego jedynego, najlepszego. Aby zdecydować, który z nich zasługuje, by oddać w jego ręce losy własne, losy rodziny i narodu, wyborca pilnie wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z pola bitwy o głosy elektoratu.

Jarosław Topolak urodził się i wychował w Piotrkowie Trybunalskim, w rodzinie mieszczańskiej. Tam skończył szkołę podstawową i liceum. W okresie szkolnym należał do ZHP. Na obozach harcerskich nie rozstawał się z finką u pasa, a podczas nocnej służby wartowniczej utrwalił sobie zasadę: Najpierw bij, a potem pytaj - stój, kto leży? Na początku pociągała go Baden-Powelowska idea służby ojczyźnie, nawiązywanie do międzywojennych idei niepodległościowych i wolnościowych. Mundur, rygor, hierarchia trzymały go przez jakiś czas w szeregach polskich skautów. Zniechęcenie przyszło, gdy twarz organizacji mocno złagodniała. Rozczarowały go proekologiczne nastroje i smutne piosenki w a-molu, o harcerce Marysieńce.

Ukończył historię na Uniwersytecie Łódzkim. Podczas studiów nawiązał kontakt z Młodzieżą Narodową i, krok po kroku, piął się po szczeblach kariery partyjnej, aż na same szczyty. Wtedy też zmienił nazwisko z podle brzmiącego Toplaka na Topolaka. Magiczna moc słowa bierze się stąd, że zawiera w sobie siłę sprawczą fiat. Pod wpływem słowa powstają nowe przedmioty nie istniejące do tej pory w świecie, a nadając nazwę rzeczy uzbrajamy ją w pojęcie, znaczenie, signifie. Nie od dzisiaj wiadomo, że my, ludzie myślimy językiem mowy - tak myślimy, jak mówimy. Obraz naszego świata ma charakter słowny, pojęciowy. W świecie tym to, co ma nazwę, istnieje. Waga słowa, jego zakres znaczeniowy jest więc nie do przecenienia. Trampki zbudowane z odrobiny materiału i jeszcze mniejszej ilości gumy kosztowały grosze, ale już conversy o niezmienionym składzie surowcowym zwiększyły swoją wartość o rząd wielkości. Jedna, jedyna samogłoska w nazwisku sprawiła, że zaczął być postrzegany dużo lepiej, nabrał charyzmy i wiarygodności.

Szczerze nie cierpiał lewackich nastrojów, a obowiązująca w obecnej polityce liberalna demokracja napawała go obrzydzeniem. Pod przykrywką tolerancji postrzegał niemoc i strach. Po ukończeniu studiów przeprowadził się do Warszawy. Stolica - to było miejsce dla niego. Pełniąc funkcję lidera partii narodowej znalazł popleczników w najwyższych władzach kościelnych. Cieszył się uznaniem wśród emerytów i kombatantów. Popierały go wszelkie odłamy konserwatystów. Sympatyzowali z nim ludzie, którzy często zwalczali siebie nawzajem, ale on potrafił tak modyfikować sztandar, który niósł, że podobał się im wszystkim. Jak każdy, kto sprawuje funkcje kierownicze, był psychopatą w wystarczającym stopniu, aby umieć „pociągać za sznurki” i manipulować otoczeniem. Specjaliści od psychiatrii twierdzą zresztą zgodnie, że dobry mąż stanu, dowódca czy nawet nauczyciel muszą swoją osobowością reprezentować typ histeryczny, by móc wywołać wśród podwładnych odpowiednie dla ich celów motywacje uczuciowe, muszą umieć grać na ludzkich emocjach.

Jarosław Topolak zrozumiał, że nadszedł jego czas. Nastroje eurosceptyczne zaczynały dominować w społeczeństwie zmęczonym unijnymi dyrektywami, nonszalancją rozbudowanego aparatu władzy unijnej, brakiem decyzyjności w sytuacjach kluczowych. Nie mówiono już nawet o sceptycyźmie, ale o jawnej wrogości w stosunku do unifikacji przepisów, zasad i reguł kodyfikujących niemal wszystkie dziedziny życia. Topolakowi sprzyjała też demografia. Młodzież, która do niedawna była podstawową grupą docelową wszelkich działań proeuropejskich i była oparciem dla liberalnej demokracji, traciła powoli na znaczeniu zarówno ze względu na liczność, zamożność, jak też stopień zaangażowania społecznego. Piramida wiekowa, analizy ekonomiczno - marketingowe wyraźnie wskazywały, że wiodącą siłą narodu są ludzie w wieku średnim, a nawet i starsi, czynni zawodowo, o ugruntowanej pozycji finansowej i społecznej. Do takich właśnie wyborców kierował Topolak największe siły i środki w walce o władzę. W swojej kampanii kładł mocny nacisk na zachowanie i pielęgnację wartości rodzinnych, na chrześcijański rodowód narodu. Byłby oczywiście głupcem, gdyby zrezygnował z tej części najmłodszego elektoratu, która, choćby potencjalnie, mogła zgadzać się z jego programem. Już dawno zauważył, uznał za rzecz godną podziwu i postanowił wykorzystać wysoki stopień zorganizowania środowiska kibiców. Nie chodziło oczywiście o żadnych „popkornów” czy „pikników”, ale o silną, spójną i solidarną grupę kiboli i ultrasów. W czasach, gdy rozchełstana, silnie zindywidualizowana młodzież nie była już w stanie zmobilizować się obywatelsko pod jakąkolwiek ideą, stanowili oni rodzaj wspólnoty, której członkowie gotowi są ponieść ofiarę na rzecz dobra grupy. Byli świetnie zorganizowani i zdyscyplinowani. Problem stanowił natomiast fakt, że nie składali oni żadnej, jak dotąd, deklaracji politycznej i Topolak nie miał na to, póki co, recepty. Wiedział, że tkwi w nich potencja i siła. Siłę tę postanowił wykorzystać, ale jeszcze nie wiedział jak. Czekał na stosowną okazję.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak po ogień Nowicki. Rzucił na biurko pachnącą farbą drukarską gazetę. Rozsiadł się na krześle naprzeciw lidera partii, zapalił papierosa i ponaglił.

- Czytaj! Zakreśliłem na czerwono.

Siedem, może dziesięć minut potrzebował Topolak na lekturę zadaną przez Nowickiego. Gazetę, którą trzymał w dłoniach, odłożył na biurko z taką ostrożnością, jakby miał do czynienia z uzbrojonym semtexem, a nie z kawałkiem papieru. Zdjął okulary i popatrzył badawczo na współpracownika.

- No, niezłe, niezłe ... - wypuścił powietrze. - Mów.

Nowicki nie krył entuzjazmu.

- Jarek! To jest to, czego nam potrzeba! To jest ten drugi filar, którego potrzebujemy, a to …, to spada nam z nieba. Posłuchaj. Jest wróg, wyraźnie zdefiniowany. Jest z kim walczyć. Trzeba organizować krucjatę! Do tej pory nawiązywaliśmy do naszej tożsamości narodowej i ten segment rozebraliśmy na czynniki pierwsze, tu jesteśmy liderami. A teraz popatrz. Na tym tu - wskazał na gazetę - możemy, co ja gadam, musimy zbudować naszą tożsamość chrześcijańsko-europejską. Brzmi to karkołomnie, ale to się nie kłóci. Walczymy o wartości europejskie, myślimy globalnie, a nie jak ćwoki z prowincji. Troszczymy się nie tylko o własne podwórko, ale o całą naszą cywilizację, o jej przyszłość. To się dobrze sprzeda. Pogodzimy wodę z ogniem. Stary, jak to dobrze rozegramy, to nam tu nikt nie podskoczy, to jesteśmy beściaki. Daj mi jeden dzień i przygotuję ci plan gry.

Nowicki właściwie skończył, ale została jeszcze jedna sprawa.

- No i jeszcze jedno. Czy nazwisko Jaworski coś ci mówi? - tu wskazał na gazetę.

- Jaworskich ci u nas jak psów … - Topolak miał wiele spraw na głowie i nie kojarzył.

- A ja sprawdziłem. - wyjął notes i przeczytał. - Adam Jaworski, syn Czesława i Stanisławy, urodzony w Warszawie, zamieszkały etc. etc. ... to nieważne i teraz, uważaj. Rodzeństwo: starszy brat Bronisław Jaworski, wielokrotnie zatrzymywany przez policję, pseudonim „Bruno”.

- Jezus Maria – Topolak aż zerwał się z fotela. - To ten? No to ładnie możemy namieszać.

- Wiem. Powiedz, że jestem geniuszem. – Nowicki był z siebie dumny.

- Jesteś, jesteś - trochę automatycznie powtarzał Topolak. - Ja biorę na siebie Jaworskiego. Chyba umiem z nim gadać, a ty, spotkaj się z tym pismakiem. - wskazał palcem na leżącą przed nim gazetę.

Rozmawiali jeszcze około godziny, po czym Topolak przeszedł do czynów. Podniósł słuchawkę telefoniczną i zarządził.

- Pani Moniko. Jutro, na dwunastą zwołuję zebranie ścisłego zespołu. Jeśli kogoś nie będzie, może od razu oddać legitymację.

*

Arndt, zanim wrócił do kraju, odwiedził jeszcze Stockholm i Malmö. Dzięki uprzejmości i koneksjom Poręby miał możliwość przeprowadzenia rozmów z ludźmi, do których nigdy nie dotarłby bez pomocy przyjaciela. Zarówno miejsca, które pokazał mu Marcin, jak wydarzenia i fakty, na które go uczulił, umocniły Jerzego w przekonaniu, że oto właśnie stanął w obliczu sprawy, której może poświęcić się bez reszty.

Materiał zebrany w terenie był praktycznie kompletny, ale Jerzy potrzebował jeszcze wsparcia teoretycznego. Jego rzeczy osobiste skazane zostały na tygodniowe piekło kwarantanny w torbie podróżnej, zanim wróciły na swoje zasiedziałe miejsca na półkach i wieszakach. Oprócz klepania w klawiaturę, spędził sporo czasu w bibliotece. Praca nad artykułem pochłonęła go całkowicie. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł pasję pisania – coś, czego brakowało mu podczas długiego okresu beznamiętnego wyrobnictwa. W trakcie pracy odczuwał mocne bicie serca, nagłe przypływy gorąca i emocje, jakich doświadczali wielcy tworząc ponadczasowe dzieła. Podkowiński, gdyby malował dzisiaj Szał uniesień, zamiast pięknej kobiety umieściłby na ognistym rumaku herosa z twarzą Jerzego Arndta. Oczywiście spłodził pracę, która wykraczała wielokroć poza zakres jednego numeru. Bogdan postanowił, że powstanie, w celu zaprezentowania tego tematu, oddzielna rubryka, cały cykl, ale zastrzegł:

- Artykuł pilotażowy - to musi być majstersztyk. Powiem inaczej - poezja dziennikarska, która porwie odbiorcę i zachęci do czytania. Inaczej - dupa kwas. A cykl nazwiemy … No, sam najlepiej coś wymyśl.

Wzniósł się więc Jerzy na szczyty sztuki pisarskiej. Stworzył płomienny prolog, którym ujął nie tylko czytelników, ale przede wszystkim samego siebie.

Każda kultura, która się uniwersalizuje, traci swą indywidualność i umiera. - Cytował Baudliarda. Dotyczy to zarówno kultur, które zniszczyliśmy asymilując je na siłę, jak i kultury naszej z jej pretensjami do uniwersalizmu. Różnica polega na tym, że inni umierają z powodu swej wyjątkowości, a to piękna śmierć, podczas gdy my umieramy w wyniku utraty wszelkiej wyjątkowości i wyniszczenia wartości, co stanowi śmierć podłą i złą. Czy jest nieuniknione, żeby najlepiej prosperująca cywilizacja zagrożona została upadkiem z powodu braku zaufania do własnej kultury oraz braku potomstwa? Czy jak na ironię, stworzenie najlepszego miejsca do życia, staje się tym samym, sposobem na popełnienie samobójstwa?

W takim duchu tworzył tło do opowiedzenia historii polskiego emigranta - Adama Jaworskiego, który tylko dzięki przypadkowi uniknął śmierci. Opisał szczegółowo zajście w sali przyjęć szwedzkiego pogotowia ratunkowego w Skövde, którego był świadkiem. Wyraźnie podkreślił absolutną bezradność systemu wobec buty, determinacji i arogancji niewielkiej wszakże grupy Arabów, dla której przecięty łuk brwiowy Ahmeda był przyczynkiem, aby podeptać i zignorować zasady wypracowane przez zachodnie społeczeństwo.

„Tylko dzięki temu, że w szpitalu tym pracowała znajoma Polka i pomocy mojego kolegi Marcina, rodak nasz uniknął śmierci przez wykrwawienie”

I dalej ciągnął:

„To oczywiście tylko przykład bezradności człowieka zachodu wobec cywilizacji, która chce nas sobie podporządkować. Przykład bolesny, bo dotyczący Polaka. Pytanie, które stawiam w tym miejscu, brzmi następująco: czy godzimy się na to, by obcy zniszczyli nasz dom, naszą kulturę, nasze dziedzictwo chrześcijańskie? Jeśli tak, to od razu poddajmy się, ale, jeśli jest w nas odrobina determinacji, odwagi i wiary, to nie możemy pozwolić, aby w katedrze Notre-Dame sprzedawano kebab, a klasztor na Jasnej Górze przerobiono na meczet. Jeśli nawet jest to nieuniknione, to niech Europa umrze z mieczem w ręku , a nie jako niewolnik.

Widziałem przedmieścia Stockholmu i Malmö. Rozmawiałem z policjantami, którzy boją się zapuszczać w dzielnice zamieszkałe przez muzułmanów. Nie chcę, aby moje dzieci doczekały chwili, gdy kalifat Mazowsza wprowadzi do szkół język arabski jako obowiązujący.

*

Wiadomość o wypadku brata spowodowała u Bruna niespotykany skok adrenaliny. Był starszy od Adama o pięć lat. W latach chłopięcych zawsze, gdy ktoś dokuczył lub skrzywdził małego Adasia, stawał w jego obronie i agresor brał omłot. I nawet teraz, mimo upływu lat, mimo, że byli już dorośli, czuł podświadomie imperatyw nakazowy troszczenia się o młodszego brata. Po okresie dzieciństwa drogi ich rozeszły się. Wynikało to zapewne z różnicy temperamentów. Bronek w przeciwieństwie do brata, był ekstrawertykiem. Zdarzało mu się szybciej działać niż myśleć. Za młodu dość nagminnie uprawiał chuligankę. Był chłopcem inteligentnym i nawet rozpoczął studia politechniczne, ale szybko rzucił naukę, która męczyła go i nudziła. Wyższa uczelnia, to nie było miejsce, gdzie mógłby dać upust swojej energii i aktywności. Został mechanikiem samochodowym. Praca ta zabezpieczała mu byt materialny i pozwalała na bezkompromisowe oddanie się w czasie wolnym największej pasji jego życia - kibicowaniu. Po zaledwie kilku latach aktywności w stołecznym Klubie Kibica został jego szefem. W działalności tej znalazł to, czego nie doświadczył w żadnym innym środowisku: męską solidarność, poczucie wspólnoty, siłę i wolność. Stał się przywódcą wręcz charyzmatycznym, który potrafi prawidłowo zareagować w zależności od sytuacji. Przywódcą, który zarówno umie dać po ryju, jak też jest partnerem w rozmowie ze sponsorami, działaczami sportowymi, a nawet i politykami. Cieszył się uznaniem wśród ultrasów i hoolsów. Nie był wodzem lokalnym i zaściankowym. Był jednym z sygnatariuszy Paktu Poznańskiego z 2004 roku. Miał swój wkład w modyfikację Kodeksu Kibica. Nawiązał kontakty z europejskimi klubami. Utrzymywał ścisłe, niekiedy bardzo zażyłe związki z ich przywódcami. Mocno zaangażowany był w organizację V Patriotycznej Pielgrzymki Kibiców na Jasną Górę. Jego zdolności organizacyjne i kontakty pomogły znacząco w przygotowaniu konferencji „Pirotechnika jest bezpieczna”, która odbyła się w PGE Arenie. Poziom profesjonalizmu tego wydarzenia był wręcz nieprawdopodobny i odbił się echem w postaci debaty w Sejmie. Wielokrotnie zatrzymywała go policja, najczęściej przy okazji meczy ligowych, ale był na tyle sprytny, aby nie dostarczyć władzy powodów do postawienia go w stan oskarżenia.

Gdy kibice Widzewa wywiesili transparent skierowany do fanów ŁKS-u: „JESTEŚCIE PIONKAMI NA SZACHOWNICY ŻYCIA” , Bronka