Sól ziemi - Jozef Wittlin - ebook + książka

Sól ziemi ebook

Józef Wittlin

4,3

Opis

Powieść Józefa Wittlina Sól ziemi to wybitne dzieło literatury polskiej XX w. Autor opowiada o losach hucuła -  Piotra Niewiadomskiego, analfabety i prostaczka, wcielonego do armii CK Monarchii w 1914 r. Książka ma mocny akcent pacyfistyczny, jest najważniejszą polską powieścią dotyczącą I wojny światowej. Bywa porównywana do NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN Remarque’a. 

W 1939 roku Sól ziemi wymieniano jako jedną z propozycji do literackiej Nagrody Nobla. Książka została przetłumaczona na 11 języków. Posłowie pt. „Wojna, która się staje.  O  SOLI ZIEMIJózefa Wittlinanapisał jeden z największych znawców twórczości Wittlina – prof. Wojciech Ligęza z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do książki włączono również dwa teksty Wittlina: „Mały Komentarz do Soli ziemi” (z 1936 r.) oraz   „Postscriptum do Soli ziemi po trzydziestu pięciu latach” (z 1970 r.)

 

Patroni medialni: „Tygodnik Powszechny” i portal lubimyczytac.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
5
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bujczi

Dobrze spędzony czas

Coś do przeczytania dla polskich urzędników.
00

Popularność




Sól ziemi

Józef

Wittlin

Posłowie

WOJCIECH LIGĘZA

WYSOKI ZAMEK

Kraków 2014

Wy jesteście sól ziemi. Jeśli tedy sól zwietrzeje, czymże solić będą? Do niczego się już nie przyda, tylko aby była precz wyrzucona i od ludzi podeptana.

Ewangelia św. Mateusza V. 13.

Prolog

Czarny ptak o dwu głowach, orzeł o trzech koronach, w szponach kurczowo zaciska złote jabłko i miecz obnażony. Czemu się zjawił nagle nad naszymi głowami? Czemu swą czarną i pierzastą masą przesłonił niebo? Z poszumem skrzydeł, z brzękiem złotych łańcuchów, obwieszonych herbami, uciekł z czarno-żółtego szyldu nad tytoniowym sklepem, w którym mój brat kupował papierosy. Jak spłoszony kogut zerwał się nagle z blaszanej tarczy nad bramą urzędu pocztowego w chwili, gdy nadawałem depeszę na wieś, do matki, o tym, że syn mi się urodził. Rzucił swoje ciepłe i wygodne gniazda, usłane od wielu lat nad bramą szkoły, sądu i kryminału. Uleciał z czerwonych okrągłych pieczęci na metrykach chrztu, ślubu i na aktach zejścia. Zniknął znienacka z podartego świadectwa mojej przynależności państwowej, zwiał z wyroku skazującego mnie na 10 koron grzywny za samowolne przekroczenie toru kolejowego. Zdezerterował z mosiężnych guzików listonosza, z czapki skarbowego strażnika, z hełmu żandarma. Oto jak olbrzymi czarny i żółty aeroplan kołysze się z mieczem w garści nad naszymi głowami.

Mój brat – to czytelnik brukowego pisemka. Mój brat – to woźny w kantorze pewnego domu handlowego. Mój brat, moi bracia widzą orła, jak w powietrzu szybuje i kurzą łapę z heraldycznym mieczem groźnie wyciąga. Jak piorun boży błyszczy się ostry miecz w jego ostrych pazurach, aż nagle spada z wysokości, a ostrze przeszywa dalekie serce mojej matki, naszej matki, starej wieśniaczki, kiedy pochylona nad ziemią wyrywa jej motyką ostatni plon tegoroczny: kartofle.

Mój brat jest prostym człowiekiem. Moi bracia – to ludzie prości: fryzjerzy, szewcy, kolejarze, konduktorzy tramwajowi, giserzy w olbrzymich odlewniach żelaza, manipulanci biurowi, kelnerzy, chłopi. Chłopi.

Moja siostra jest prostą kobietą. One wszystkie takie: proste i gadatliwe. Przekupki, prasowaczki, modniarki, szwaczki, „dziewczęta do wszystkiego”, mamki do dzieci, lepszych niż moje.

Widzieli, słyszeli, czytali w swoich gazetkach, oglądali na kolorowych pocztówkach. Może ja sam widziałem, słyszałem, czytałem.

II

Wszyscy powstali z miejsc. Stare rokokowe fotele odsapnęły z ulgą, raptownie zwolnione spod przygniotu dostojnych korpusów. Na dole, przed portalem, stuknęły okute buciska pałacowej warty. Żołnierze 99 pułku piechoty morawskiej mieli odwieczny przywilej pilnowania tych świętych miejsc.

– Gewehr heraaaaaus!1 – zajęczał posterunek niby syrena lokomotywy oddająca żałobne honory ofiarom katastrofy. Warta sprezentowała broń.

Łysy, długi elegant, z zimnym uśmiechem pod czarnym wąsikiem – odchrząknął. To jemu dziś przypada najważniejsza rola. Już w dzieciństwie bardzo lubił historię. Bardzo. Wyzywającym spojrzeniem raz jeszcze obrzucił zastygłych w oczekiwaniu ministrów. Ich galowe twarze, na co dzień przeważnie kwaśne i markotliwe, świadczyły o dużych postępach sklerozy. Zużyte tłoki z trudem już pompowały do serc tych panów błękitną krew. Ogólnie było wiadomo, dla kogo te serca biją. Historia sama złoży świadectwo, komu ślubowali oddać „ostatnią kroplę” swojej krwi. Zwłaszcza gdy nikt jej nie żądał. Tymczasem ona mocowała się ze swoim własnym zwyrodnieniem.

Wzrok uprzejmego eleganta zatrzymał się z kolei na srebrnej peruce Marii Teresy, która z olbrzymiego portretu dużymi, bezwstydnie męskimi oczami mierzyła zebrane dokoła stołu łysiny i brody. Powyżej peruki, nad złoconą ramą, paliły się czerwonym, zielonym, fioletowym ogniem duże kamienie, tkwiące w koronie świętego Szczepana, na której szczycie chylił się krzyż. Gorzała ta korona w blasku zachodzącego słońca, kapała łzami barw, ale bardziej jarzyły się oczy władczyni. Ona nigdy nie miała sklerozy.

Powóz z turkotem zajechał przed bramę. Suchy trzask kolb stawianych do nogi. Suchy kaszel tam w dole.

I pękły wspaniałe odrzwia. Dwaj smukli oficerowie gwardii ustawili się nieruchomo po obu stronach wejścia jak dwa posągi z westybulu nadwornego teatru. Tajemniczy obrządek, jak w puste wnęki z zimnego marmuru, wmurował nagle dwa żywe ciała w głuchą ciszę. W tej ciszy zagubił się stłuczony, szklany brzęk ostróg.

Oblicza panów szybko przywdziały galę. Niski, krępy szef sztabu generalnego ściągnął krzaczaste brwi. Jego szpakowata głowa, zaczesana na jeża, przechyliła się lekko w bok ku lewej piersi, na której miały niebawem zakwitnąć najwyższe krzyże i gwiazdy. Łysy elegant, minister spraw zagranicznych, niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Miał odciski od przyciasnych lakierów, którymi tak często musiał obuwać się urzędowo. Trzeba umieć fascynować ambasady! On jeden w tym towarzystwie perfumował się. Zresztą bardzo dyskretnie. Perfumy zwykł był sprowadzać prosto z Paryża. Nie ufał krajowym.

Nagle dwaj starcy w generalskich mundurach, z przewieszonymi w poprzek piersi szarfami koloru jajecznicy, wprowadzili trzeciego starca w jasnoniebieskiej bluzie. Był pochylony i opierał się na lasce ze srebrną rączką. Wszyscy trzej mieli siwe bokobrody i byli podobni do siebie jak trzy znaczki pocztowe. Życie, wspólne od wielu lat, wspólna nuda i wspólne przyjemności – nadały im ten sam wygląd. I gdyby nie Złote Runo pod trzecim guzikiem na piersi przygarbionej postaci, nie poznałby obcy w tym domu człowiek, który z trzech starców jest z bożej łaski cesarzem Austrii, apostolskim królem Węgier, królem Czech, Dalmacji, Kroacji i Slawonii, królem Galicji i Lodomerii, królem Ilirii, arcyksięciem Górnej i Dolnej Austrii, wielkim księciem Siedmiogrodu, księciem lotaryńskim, karyntyjskim, kraińskim, bukowińskim, górnośląskim i dolnośląskim, uksiążęconym hrabią na Habsburgu i Tyrolu, margrabią morawskim, królem Jerozolimy itd., itd., a którzy są jego adiutanci: hrabia Paar i baron Bolfras.

Ministrowie i generałowie pochylili głowy. Jeden tylko, tym razem trzeci bokobrodaty sobowtór Majestatu, stał wyprostowany. Miał do tego prawo. Na piersi – co prawda znacznie młodszej od cesarskiej – też nosił Złote Runo. Był przecież wnukiem zwycięzcy spod Aspern, arcyksięcia Karola.

Fotel, na którym usiadł cesarz, był czerwony, pluszowy i stał tuż pod portretem Marii Teresy. Przez chwilę się zdawało, że oczy cesarki szukają poprzez głowę Franciszka Józefa krzaczastych brwi małego barona Conrada, szefa sztabu, aby mu przypomnieć, że najwyższą nagrodą dla oficera cesarskiej i królewskiej armii jest, był i będzie jej order, order Marii Teresy. Conrad wie, za co go się otrzymuje. Prinza von Homburg Henryka Kleista umiał prawie na pamięć.

W tej chwili zmierzch zaczął obsypywać puchem i wyolbrzymiać kontury starych portretów. Portrety rosły, rosły, rosły, aż zlały się w jedną szarą masę z tapetami i boazeriami pysznej sali. Książę Eugeniusz Sabaudzki ostatnim połyskiem czarnego, śliskiego, lustrzanego pancerza zapadł się w mroku, z którego jeszcze przez chwilę sterczała złota buława i sygnet na palcu. Krynolina Marii Teresy puchła jak olbrzymia, baniasta, wydęta wodą poduszka. Rzekłbyś: za chwilę wyjdzie ze złoconych ram stara mać Habsburgów, tęgimi łokciami porozpycha tych sklerotyków i usiądzie poufale przy zwiędłej latorośli swej bujnej krwi. Opasze staruszka nagim, pulchnym ramieniem, tchnie wigor w uschniętą bezkrwistość i parsknie jurnym śmiechem.

Ale pogasły już światła korony świętego Szczepana, pogasły ognie jej oczu.

Wszedł kamerdyner. Zapalił elektryczność w kryształowych pająkach. Jednak nie wszystkie żarówki, albowiem Jego Cesarska Mość nie znosi silnego światła. Drżącą ręką nakłada okulary. Po chwili zdejmuje je i długo czyści chusteczką. Wtedy wyczerpała się cierpliwość łysego grafa Berchtolda, ministra spraw zagranicznych. Wyciąga z teki jakieś papiery i ostro, choć usłużnie, patrzy w stronę monarchy. Jego paryskie perfumy mile drażnią nozdrza najbliższego sąsiada, Ekscelencji Krobatina, wspólnego ministra wojny. Ta woń o zmierzchu budzi wspomnienia z czasów młodości. Cudnie całują Madziarki!

Cesarz przestał czyścić okulary. Nakrochmalone twarze najwyższych dostojników państwa ożywiają się. Ani śladu sklerozy.

Cesarz przemawia. Głosem matowym za coś dziękuje. To, oczym wczoraj mówił kochany hrabia Berchtold, bardzo go zasmuciło. O ile się nie myli, to znaczy – o ile pamięć go nie myli – Belgrad? Z radością przyjmuje do wiadomości ogromne rozgoryczenie kochanych ludów, które żądają… żądają…

Cesarz nie może sobie przypomnieć, czego żądają kochane ludy.

Więc jęli mu tłumaczyć. Coś, czego cesarz widocznie, mimo wszystko, za żadną cenę nie chciał zrozumieć. Zrazu wykładali mu spokojnie jak matka dziecku, aż stracili nad sobą panowanie ipoczęli gestykulować. Kiedy nareszcie zrozumiał, już się z nim targowali. Cesarz długo wzbraniał się, opierał, wahał, kaszlał, wspominał zamordowaną cesarzową Elżbietę. Raz nawet wstał, o własnej sile wstał, i trzasnął laską ze srebrną rączką w stół, aż się zatrzęsły żywe posągi gwardzistów, aż się zaiskrzyły oczy Marii Teresy.

Zerwał się arcyksiążę Fryderyk, wnuk tego spod Aspern. Podszedł do Majestatu, nachylił się do różowego ucha, w którym pasożytowały kępki siwej waty, i długo wkładał do tego ucha jakieś ciężkie słowa. W tym nachyleniu spotkały się oba Złote Runa na piersiach Habsburgów i przez kilka chwil kiwały się zgodnie. Wówczas cesarz ustąpił. Poddał się woli kochanych ludów.

Miał tylko jedno życzenie: niechaj, wedle tradycji, powtykają dębowe liście na czaka. I niech śpiewają. W tym miejscu znów przerywa monarsze arcyksiążę Fryderyk i zauważa na głos, że w dwudziestym wieku wojsko w polu nie nosi czak, tylko zwyczajne, lekkie furażerki. Cesarz przeprasza: dawno już nie był na manewrach. Migają mu się przed oczami stare łby wiarusów spod Novarry, Mortary, Solferina, pandurzy2, Radetzky… Zawstydzony zwraca się do ministra wojny jak uczeń do profesora:

– Może Jego Ekscelencja raczy mi przypomnieć, ile mam wojska?

– Trzydzieści osiem dywizji na stopie pokojowej, nie licząc landwery3 i honwedów4!

– Dziękuję! Mam trzydzieści osiem dywizji!

Trzydzieści osiem dywizji! Franciszek Józef smakuje w wyobraźni każdą dywizję z osobna, rozkoszuje się mnogością i wieloraką barwą tej, zaprzysiężonej mu na śmierć i życie, cyfry. Odtwarza sobie w duchu ostatnie rewie, którym był przytomny, ostatnie boje fikcyjne, kiedy to nieprzyjaciela poznawało się po czerwonej przepasce na czapce. Wówczas on sam, na koniu, przewodził jednej z walczących armii, a przeciwnikiem jego był nie kto inny, tylko zamordowany przed czterema tygodniami Franc Ferdynand, następca tronu. Tu pamięć go nie myli, tego się nie zapomina! Stara pasja odżyła w starcu na to wspomnienie. Przez jedną chwilę uczuł na nowo dawną niechęć do fikcyjnego przeciwnika z manewrów, którego rzeczywistą śmierć pomścić ma teraz on i całe cesarsko i królewskie wojsko. Krew starcowi uderzyła do głowy na myśl, że nawet po śmierci nie daje mu spokoju ten współzawodnik uparty, który przez tyle lat czekał daremnie na jego naturalną śmierć. Coś w starcu zatryumfowało: – A jednak go przeżyłem! – Ale i ten cichy, jedyny tryumf po chwili zamroczył się żalem za niezapomnianym jedynakiem Rudolfem, któremu też nie było dane: – Mir bleibt nichts erspart!5

Nieprzyjemna cisza padła na salę. Jak kadzidło nad zwłokami zamordowanych unosił się słodkawy zapach perfum Berchtolda. „Adieu”6 – perfumerie paryskie! Zamknięta droga: trójprzymierze – trójporozumienie! Dobrze znał się na tym hrabia Berchtold. Wiedział, czym pachnie nowy kurs historii. Pachnie ograniczeniem się do wyrobów krajowych. Ale w tej upiornej ciszy nawet jowialny Krobatin nie wąchał już jego perfum. Prochu też nigdy nie wąchał, ale zawsze był ministrem wojny.

Cesarz dumał. Niebieska woda jego źrenic spochmurniała pod szkłami. Wygolony podbródek zapadł się za złoty kołnierz, z którego na wierzchu sterczała tylko wata bokobrodów. Migotliwy krzyż na koronie świętego Szczepana pochylił się jeszcze bardziej i groził runięciem na głowę starca. On ciągle milczał, pogrążony w posępnych katakumbach trupich wspomnień.

Atmosfera coraz bardziej zgęszczała się nad okrągłym stołem. Stare fotele trzeszczały. Skleroza w żyłach paladynów znów posunęła się o krok. Aż zniecierpliwienie rady koronnej przekroczyło granice etykiety. Generałowie zaczęli szeptać:

– Najwyższy czas! On musi podpisać!

Krobatin nie mógł dłużej wysiedzieć bez papierosa. Wówczas hrabia Berchtold trącił hrabiego Paara. Ten położył przed cesarzem jakiś duży arkusz. Drugi ze sobowtórów trzymał pióro Z nową, nieużywaną – jak nakazuje dworski ceremoniał – stalówką. Oczy wszystkich skierowały się ku wysuszonej, delikatnej dłoni cesarza. Nareszcie ocknął się i poprawił okulary. Wszyscy odetchnęli.

Przez kilka minut monarcha obchodził zimnym spojrzeniem czarne sztywne szeregi liter. Czynił surowy przegląd każdego wyrazu, każdego przecinka. Ale po przeczytaniu pierwszych zdań zaczerwieniły się jego powieki, w oczach zaczęło coś piec. Okulary zapotniały. W ostatnich czasach bardzo już starca męczyło czytanie, zwłaszcza przy sztucznym oświetleniu. Więc oderwał wzrok od arkusza i widząc zniecierpliwienie rady koronnej, drżącą ręką poprowadził pióro do otwartej czarnej paszczy kałamarza. Ręka wróciła z piórem unurzanym w jadowitym płynie i drgając, opadła na ląd papieru jak lotnik, który poczuł w powietrzu grunt pod nogami. Wnet lewa ręka przyszła jej z pomocą, przytrzymała papier.

Cesarz kładł swój podpis, na który tak długo czekali ministrowie. Atoli po napisaniu wyrazu „Franciszek” nie stało już pióru płynnego tchu, atrament się wyczerpał. Po raz wtóry cesarz sięgnął do kałamarza i drżącym piórem zadrasnął się leciutko w duży palec lewej ręki. Z palca trysnęła malutka kropla krwi. Była czerwona. Nikt nie zauważył tego zadraśnięcia, cesarz szybko obtarł palec i jednym mocnym pociągnięciem dopisał: „Józef”. – Atrament był niebieski.

Hrabia Berchtold przejął pismo. Nazajutrz przetłumaczono je na wszystkie języki monarchii. Wisiało wydrukowane na wszystkich rogach miast, miasteczek i wsi i zaczynało się od słów: „Do moich ludów…”. Analfabetom odczytali manifest gminni dobosze.

Cesarz podniósł się z pomocą adiutantów. Nikomu w służbie ręki nic podawał. Tym razem jednak uścisnął dłoń prezesa ministrów. Na progu odwrócił się raz jeszcze i rzekł nie wiadomo do kogo:

– O ile się nie mylę… będzie się lała krew.

Potem wyszedł. Arcyksiążę Fryderyk częstował ministra skarbu Bilińskiego – hawaną. Na dole stuknęły okute buciska piechurów 99 pułku. Suchy trzask kolb stawianych do nogi. W pobliskich koszarach otrąbiono retraitę7. Dziewiąta.

Żołnierze całej monarchii kładą się spać o dziewiątej.

III

Stróże, jak zwykle, zamykali bramy o dziesiątej, otwierając je spóźnionym lokatorom za opłatą przepisowej „szperki”: 20 halerzy. Mechanicznie pakowali do kieszeni stare, wysłużone orły, wybite na niklowym bilonie. Nikt jednak nie kwapił się do domu. Nawet najsolidniejsze łóżka Wiednia długo po północy były jeszcze puste. Spały tylko dzieci. Chrapali tylko robotnicy z fabryk, zharowani, na wszystko obojętni i na wszystko przygotowani. Już bowiem o godzinie ósmej zluzowała ich nocna zmiana. Spali przekupnie, którzy codziennie o szarym świcie wyruszają na targ, spali listonosze po całodziennej wędrówce ze schodów na schody, schodami, ze schodów, na schody. Spali aresztanci w celach kryminałów lub udawali, że śpią. W szpitalach, w klinikach, w wytwornych sanatoriach leżały w uśpieniu ciała, popsute cywilnymi chorobami. Ciałom tym podano nasenne środki. Na cmentarzach spali umarli. Gdzieś daleko spał cesarz.

Miasto kipiało życiem. Leniwie podawało swe potężne cielsko nocnym rozkoszom. W tanich budach piło lemoniadę zadowolenia i jadło kiełbaski lub trwoniło swe nadmiary w drogich przybytkach wyszukanej uciechy.

Praca jak zwykle szła swoim trybem w piekarniach i drukarniach. Chleb i gazety robi się w nocy. Piekarze, obnażeni do pasa, na długich kociubach pchają do pieców pecyny ciasta. Wyciągają z nich niebawem dymiące bochny chleba, powleczone brunatną glazurą.

Pochyleni nad kasztami stoją zecerzy i obojętnie wypiekają poranny chleb dla duszy motłochu. Dymiące, cuchnące słowa. Oni pierwsi tej nocy zadrżeli. Z nieprzebranych zapasów ołowianych mikrobów-czcionek, w których historia świata leży rozbita na atomy, nagle zecerzy wydobyli pięć liter. Każda z tych pięciu liter z osobna nic nie znaczy, razem – tworzą chemiczny znak nieszczęścia. Podczas składania jednemu z zecerów zatrzęsła się ręka. Potem – na moment – zachwiał mu się rozum. A gdy po chwili odzyskał zmąconą świadomość – przetarł oczy i zrozumiał, że złożył słowo bez sensu: wofna. Z żalem wydłubał literę f i cisnął z powrotem do szuflady, w której spoczywały setki bratnich liter: f. Z uczuciem winy obłąkanymi palcami wydobył właściwą czcionkę i dał świadectwo prawdzie, w którą nie wierzył. Potem umył ręce.

Skład wypadł krzywo i tak poszedł na maszynę. Straszne słowo wyszło spod prasy w świat, wlokąc za sobą czarny, żałobny tren rozpaćkanej na czcionkach mazi.

Nagle czeladnicy w piekarniach, ugniatający ciasto na długich stolnicach – przestali pracować. Przerywają robotę. Nożami zgarniają z palców ciągliwe resztki ciasta i wybiegają na ulicę.

Nagle stanęły tramwaje w najruchliwszych punktach miasta. Iskry zielonego ognia syknęły w górnych przewodach jak przy krótkim spięciu. Prąd przeszedł nerwami pasażerów, konduktorów i motorowych. Nie wytrzymali nawet do najbliższego przystanku. Wysiedli w środku drogi i rzucili się na gazety. Pierwszy raz zauważyli, że litery są czarne.

Nagle pan M. Rosenzweig z Drohobycza, główny akcjonariusz towarzystwa Anglo-Rosenzweig Oil Company, który w przejeździe do Wenecji, w jednym z luksusowych hoteli, zaczynał właśnie spędzać pierwszą noc swej poślubnej podróży – wstał z łóżka, ubrał się jak bądź i bez kołnierzyka zbiegł czym prędzej do hallu po nadzwyczajne wydanie „Neues Wiener Journal”.

Nawet pary kochanków, przytulone na ławkach miejskich ogrodów lub odurzone sobą w zaroślach Prateru, nagle oderwały się od siebie. Miłość, spłoszona mroźnym powiewem śmierci, opuściła swe naperfumowane i cuchnące zacisza i wyszła na rojne bulwary. Stary dziad-Dunaj szumiał za Praterem jak zwykle i zanosił do morza, do Czarnego – swój wieczny spokój na przechowanie. Ostatnia fala dunajowa zabrała ze sobą na wieki uroczą melodię tego miasta, melodię, która już nie wróci, jak nie powróci nigdy do serca dobra krew, wytoczona z ludzi.

Usta ustom podawały nowinę. Gryzły ją, żuły, mełły, międliły, aż nagle milion ust wypluło na bruk jedno słowo jak gorzki migdał. Wojna napełniła już wszystkie kawiarnie, bary, restauracje. Orkiestry wszędzie grały już hymn cesarski starego mistrza Haydna. Korony, dwukoronówki, pięciokoronówki: orły z wytłoczoną na odwrotnej stronie głową cesarza, inaczej niż zwykle, jakoś bardziej metalicznie zadzwoniły na płytach marmurowych, żyłkowanych stolików, kiedy zaalarmowani oficerowie wołali: – Płacić!

Wojna opanowała wszystkie lokale. Przeskakiwała przez sztachety will, uśpionych w świetle księżyca na winniczych stokach Gersthofu, przeciskała się szczelinami starych murów śródmieścia, drapieżna jak kocica w marcu harcowała po zielonym miedzianym dachu Opery. Czaiła się w garderobach kabaretów i skakała do gardła rozbawionym, nic nieprzeczuwającym gościom, którzy przychodzili z numerkami po swoje rzeczy… Jak nagła zaraza poczęła toczyć wypoczętą wyobraźnię mieszczucha. Tajemnicza jej mara zamroczyła świadomość spokojnych miłośników pilznera. Błogim i śmiertelnym dreszczem wtargnęła do zagrożonych apopleksją serc. Jakieś mgliste i jaskrawe obrazy wystawały ze starych, zapomnianych podręczników szkolnych; oderwane wizje dawnych batalii, znanych jedynie z lichych oleodruków, co wisiały w fryzjerskich salonach popstrzone od much, zaczęły przenikać do sanktuariów mieszczańskiej duszy i szturmem brać jej długoletni spokój. Przed oczami stanął naraz na baczność ideał mamek: ów marsowy huzar-pucybut z czarnym podkręconym na sztorc wąsem, znany z pudełka od pasty do butów. Coś odkruszyło się we wszystkich mózgach.

Z okien koszar sączy się światło. Od wielu lat – rzecz niewidziana: po północy w koszarach – jasno! Żołnierze zwijają płaszcze, sznurują tornistry, pakują naboje, czyszczą menażki, tłuszczem smarują noże zwane bagnetami. Kawalerzyści w stajniach gładzą szmatami połyskliwe zady wierzchowców, czeszą zgrzebłami grzywy; koniska rżą i głośno żują obrok. Kaprale badają popręgi, siodła, klną dragonów za brakujące guziki. Wachmistrze gnają jak opętani z kancelarii do kancelarii. W kwaterach oficerskich rozbudzone żony poruczników cerują nieprzemakalne skarpetki, przygotowują termosy z ciepłą herbatą.

Tak we wszystkich miastach.

Śpi tylko wieś, wieczysty zbiornik wszelkiego żołnierstwa, niewyczerpane źródlisko fizycznej siły. Śpi wieś nad łęgami Dunaju, śpi wieś nad Wisłą, nad Dniestrem, nad Innem. Śpi wieś w opłotkach Alp, Siedmiogrodu, Sudetów. Wszędzie czerwoni parobcy leżą przy swoich koniach na słomie, z brzuchem wydętym od kartofli i razowca. Śpią i parują. Bydło w oborach oddycha ciężko, biblijnie, spokojnie.

Zdziwiony dróżnik w dalekiej Huculszczyźnie co jakiś czas przeciera oczy, budzi się, poprawia nogawki, naciąga na kłapczaste uszy czapkę, czerwoną chorągiewkę bierze do ręki. Ciągle zamyka szlaban. Tyle pociągów tej nocy, a wszystkie na Węgry.

– Co to jest? – pyta maszynisty sapiącej ciężarówki8.

– Wojna!

– Wojna? – powtarza dróżnik i szeroko rozdziawia usta. Nie dosłyszał czy nie dowierza. Sztywno wyprostowany oddaje chorągiewką honory przeciągającym ślepym wagonom z amunicją i świniami.

O świcie na wszystkie miasta padła szarańcza. Z mroków tej ostatniej nocy wylęgło się błękitne robactwo: stonogi kłujące bagnetami, osy uzbrojone w żądła śmiertelne. Czy to ci sami żołnierze, którzy ubiegłej niedzieli piękną paradą bawili oczy nasze?

Ulicami z szumem pędzą auta naładowane generałami. Czerwone lampasy migają przed tłumem gapiów jak czerwone płachty toreadorów.

IV

Prędzej, bez zbytnich czułości! Szwaczki, kończcie całować swych kawalerów, wpakujcie im do kieszeni pomięte fotografie i – do widzenia! Kucharki, otrzyjcie zatłuszczonym fartuchem oczy i palcami przesiąkniętymi zapachem zaprażki pogładźcie niezdarnie osmyczone do skóry łby swoich frajtrów9! Każdy człowiek musi posiadać coś, z czym mógłby się rozstać. Żony posiadają mężów, matki synów. Dzieci rozstają się z ojcami, ogromnie rozbawione ich nowym wyglądem, a osobliwie gwizdkiem i kompasem na niebieskim sznurku. Nareszcie pojęły ostatecznie, że rodzice – to też są dzieci, zwłaszcza gdy płaczą. (Pewno od kogoś dostali lub dopiero mają dostać w skórę). Są takie dzieci, które się cieszą, że ojciec idzie w „pole”. Już ich teraz nie będzie miał kto bić. Gdzie też jest to „pole”?

Wdowa po radcy sądowym śpieszy do magistratu oddać państwu jedyną pamiątkę: złotą obrączkę ślubną i otrzymać w zamian – żelazną. Każdy wszak musi posiadać coś, z czym mógłby się rozstać.

Pachnąca hrabianka Lili obcina włosy i przybiera głowę w biały czepek. W białym płaszczyku idzie do Akademii Sztuk Pięknych, na której powiewa chorągiew z czerwonym krzyżem. Tam pragnie dziewiczymi rękami wynosić rannym nocniki. Jeszcze dziewictwo tej wojny nienaruszone, jeszcze szpitale – puste.

Zadudniły mosty na rzekach. Już z dworców rukuje10 do koszar pospolite ruszenie. Czarne drewniane kuferki na plecach, kwiaty na kapeluszach. Zadymiły kociołki kuchni polowej na podwórzach szkolnych. Młody jednoroczniak, słuchacz filozofii, pierwszy raz w życiu – łyżką je mięso. Stary pospolitak11, agent towarzystwa ubezpieczeń na życie „Providentia”, pierwszy raz w życiu leży na gołej ziemi. Jeszcze nie rozdano im mundurów, jeszcze tkwią we własnej skórze. Monter zakładów Siemensa jest niezadowolony. Wprawdzie wie, że dostanie się do oddziałów technicznych, ale to też jest wojsko. Na razie smakują mu papierosy, które dostał na dworcu od jakiejś ładnej panienki.

Zawrzało. Rozstają się nowozaciężni ze samym sobą. To najtrudniejsze rozstanie. Z pogardą i smutkiem wraz z cywilnym ubraniem zrzucają z siebie w kąt – dawnego człowieka, aby móc w godnym przyodziewku cesarskim rozstać się ze zdrowiem i życiem.

Już się przebrali w błękitne mundury poganiacze wołów znad Cisy, świniopasy z Puszty, juhasy z Karpat. Przede wszystkim – do kantyny! Już się przemienili na jeden kolor rolnicy z Galicji, Moraw i Styrii. Bośniacy kładą fezy na głowy ostrzyżone maszynką. Kurtuazja katolickiego rządu wobec islamu. Jednoroczniak, słuchacz filozofii, pierwszy raz w życiu widzi onuczki. Pociesza się tym, że podobno Napoleon też je nosił. Dragoni wdziewają hełmy z błyszczącymi orłami, ale muszą je zakryć szaroniebieskim pokrowcem lub zalakierować, żeby z daleka nie lśniły się w słońcu i nie drażniły karabinów wroga. Z tego samego powodu szarże zakrywają chustką dystynkcje na kołnierzu. Tylko huzarzy nie wyrzekają się swych kitek, chociaż i oni muszą nakryć czaka szarą ceratą. Darmo byś szukał dumnych kogucich piór na kapeluszach jegrów12. Jak zwyczajna infanteria13 pójdą jegry w czapkach z matowym bączkiem! Ksiądz proboszcz przebrał się również. Rewerendę ma, ale został kapitanem i w oficerskiej czapce pokropi święconą wodą pułk odchodzący w pole. Odda Bogu, co boskie, cesarzowi – co cesarskie. Będzie grzebał zabitych i rozgrzeszał ciężko rannych z śmiertelnego grzechu zabójstwa. Będzie rozdawał w lazaretach książki o treści pocieszającej.

Już się sformowały korpusy, dywizje, brygady i pułki. W pierwszej kompanii każdego pułku chorążowie niosą sztandary. Na komendę swoich wodzirejów czekają posłusznie olbrzymie orszaki maszkar w dziwacznych kostiumach. Tylko na twarzach brak im masek. Ale twarze i tak nie mają już żadnego znaczenia. Dzisiaj wartość mają tylko tułowie, kończyny oraz rodzaj naszytych na człowieku gwiazd i guzików. Guziki! Guziki przede wszystkim muszą być w porządku. A zresztą – przyjdzie jeszcze czas na maski. Gazowe.

Żołnierze cesarskiej i królewskiej armii, wedle starej tradycji, powtykali w czapki gałązki dębowych liści. W pantalonach każdego żołnierza, jak sklepowa kartka z numerem i ceną, gnieździ się dyskretnie blaszka rozpoznawcza, „kapsla śmiertelna”, którą po bitwie sanitariusze od trupów odetną. Wówczas transakcja ze zdobytą ziemią dokona się definitywnie.

Baczność! Już porucznicy, z polowymi lornetami i mapami na piersi, prowadzą kompanie. Kapitanowie konno jadą na czele batalionów. Za nimi – adiutanci i trębacze. Dowódcy pułków na koniach – salutują szablami publiczność, która wznosi patriotyczne okrzyki i rzuca kwiaty, deptane podkowami wierzchowców. Orkiestra pułkowa gra marsza Radetzky’ego. Pyski Czechów, dmuchających w potężne mosiężne helikony i bombardony, ociekają potem. Mały dobosik, żołnierz-dziecko, wali z całej siły w skórę bębna cielęcą. Duży bęben ciągnie mały osiołek.

Ruszyło. Śmignęły szable oficerów i chorążych. Ej, szable, już niedługo będziecie grały w blaskach słońca! Zniesie was wkrótce rozkaz Ekscelencji, pana ministra wojny, żeby nieprzyjaciel nie mógł odróżnić oficera od prostego żołnierza. Bagnet was zastąpi, zwykły gemajny14 bagnet!

Ruszyło. Zagrali kompanijni trębacze, zabębnili pałeczkami dobosze. Ej, bębny – już niedługo będziecie werblem takt podawały piechurom! Zniesie was wkrótce rozkaz Ekscelencji, pana ministra wojny!

Ruszyło. Ruszyli ludzie, ruszyły konie, osły, muły, bydło rzeźne. Ruszyło żelazo, mosiądz, drzewo i stal. Zaturkotały treny, zgrzytnęły ciężarowe samochody, z głuchym szczękiem zadudniły jaszczyki15, pełne granatów, szrapneli i bomb poukładanych w skrzynie jak flaszki mineralnej wody. Ciężkim stępem podały się naprzód lawety moździerzy, armat i haubic. Szły, jechały, sapały żywe i nieżywe cyfry, cyfry wykombinowane w głowach sztabowców. Pod sznur, szeregami zrównany, maszerował łan głów w czapkach, w hełmach, kołysało się zboże ciał w bluzach niebieskich, szarych, zielonych. Armie guzików, gwizdków, rzemieni płynęły na armiach ludzi, obutych żółtymi, nowymi, nieszwarcowanymi butami. Kolebały się rytmicznie tornistry ze śniadymi menażkami na plecach polskich, niemieckich, czeskich, włoskich, madziarskich. Suną chlebaki, ładownice, bagnety, dźwigane pieszo, konno, przez ludzi, przez konie, podwody i auta. Wypełniają się wagony towarowe (40 Mann – 8 Pferde16) masą człowieka, zwierząt, żelaza, drzewa, sukna, gurtów17 i cierpliwości. Groza nagromadzona w takich ilościach sama nie wie, co ma ze sobą począć. Na razie wyładowuje się w tupocie, w szczęku, w dudnieniu.

Zbratał się człowiek w tym pochodzie ze zwierzęciem, żelazem i drzewem. Już zamiast żony – karabin mu żoną, zamiast brata – chlebak mu przyjacielem, a manierka z wodą – najmilszym dzieckiem. O, dziecko, ucałuj spieczone usta piechura w godzinie pragnienia!

Kiwają się poczciwe łbiska siwków, kasztanów, bułanych. Osły objuczone składowymi częściami karabinów maszynowych po raz ostatni na pomoście wagonu spojrzały za siebie łagodnym, cichym spojrzeniem.

Ruszyło. Zapłakały dworce Wiednia, Pesztu, Pragi, zapłakały hale Lwowa, Krakowa. Płaczem odpowiedziały im dworce Belgradu, Petersburga, Moskwy. I Warszawy.

Spocone, zziajane, pijane cyfry głów, rąk, nóg i tułowiów ciągną ławą na wschód i na południe, ze wschodu na zachód, z południa na północ, na dogodzenie czyjejś ambicji, na pomnożenie czyjejś chwały. Zdrowe, mocne płuca, serca, żołądki tysiącami, dziesiątkami tysięcy, setkami tysięcy wyprawiają się we wszystkie strony świata na turniej własnego cierpienia, głodu, gorączki.

Z wszystkich lotnisk, z wszystkich hangarów, jak z poczwarczych kokonów, wyfrunęły z bzykaniem śmigieł jednopłatowe i dwupłatowe motyle, ważki, tarantule.

Ruszyło na lądzie, na morzu, w powietrzu. Kanonierzy torpedowców i krążowników szykują lonty. Łodzie podwodne gotowe dać nura, peryskopy szybują po otchłani i tropią łup. Aparaty śpiewają hosannę na cześć swoich wynalazców. Chwała człowiekowi na wysokości, na ziemi i pod wodą!

Błękitnemu pogłowiu spod czarno-żółtych chorągwi idzie naprzeciw mrowie smagłych wąsatych Serbów znad Driny, Sawy, Timoku. Fajkę kurzy i śpiewa w marszu do taktu. Przekrada się przez oczerety, pełza przez mokradła własnej ziemi – i czeka.

Cesarskiemu pogłowiu naprzeciw toczy się wał Rosjan, błogosławionych na drogę ikonami. Jadą Kozacy amurscy, kazańscy, dońscy na zwinnych bachmatach. Hopkają skośnookie Mongoły na kucych konikach. Urodziwi Czerkiesi, jak panny zgrabnie wcięte w talii, pędzą z kindżałem za pasem nad Wisłę, nad Bug, nad Niemen. Długie, nieprzebrane kolumny piechoty sybirskiej w futrzanych papachach, liniowe regimenty kaukaskie w piaskowych kitlach pośpiesznym marszem zdążają do Polski. Na Germanca, na Germanca!…

Brzęczą bałałajki, fujarki i drumle. Na długich postojach harmonijki grają sztajera18.

– Od Warszawy – aż do Petersburga,

Za Moskalami marsz, marsz, marsz!

Śpiewa lwowski pułk 30, żelazna brygada. „Na zdar!”19 – wołają gardziele Czechów, wódką i rumem skropione, mijając wagony Madziarów. „Eljen!”20 – odpowiadają czikosi21, zamienieni w honwedów. Okrzykami: „Živio!”22, „Hoch!”23, „Niech żyje!”, „Evviva!”24, „Harazd!”25 – witają się w przelocie i żegnają bataliony wielojęzycznej monarchii. Pędzą pociągi jak olbrzymie żelazne puszki konserw, nabite ludzkim mięsem, z którego krew jeszcze nie wyciekła.

W dalekiej Huculszczyźnie stoją ogłupieni mołojcy26, wyrostki z gębami od ucha do ucha, z koszulami na wierzchu i machają kapeluchami do przelatujących pociągów z wojskiem.

Człowiek prowizorycznie pełniący funkcje dróżnika przy budce numer 86, na linii Lwów–Czerniowce–Ickany, nie może spać. Dróżnik dostał wczoraj kartę powołania i pojechał do swojej kadry. Teraz on, prosty tragarz, musi całymi dniami i nocami pilnować szlabanu i czuwać, żeby przesuwanie wojsk mogło się odbywać regularnie, a zwłaszcza żeby „elementy moskalofilskie” nie kładły belek na szyny. Bawią go szopne napisy na ścianach wagonów, patriotyczne rysunki kredą, przedstawiające cara Mikołaja i króla Piotra na szubienicy. Raz tak się zagapił, że nie usłyszał zbliżającej się lokomotywy i nie zamknął szlabanu. Omal o śmierć nie przyprawił pewnego pachciarza, który z bańkami mleka wjechał na szyny, gdy już pociąg w pełnym pędzie przekraczał wajchy. Przerażona szkapa za nic w świecie nie chciała się cofnąć i połamała dyszel. W ostatniej prawie chwili „dróżnik” wbiegł na tor i chorągiewką zatrzymał w porę rozśpiewany, huczący pociąg rumuńskich wyjców. Wrzask żołnierstwa napełnił całą dolinę pokucką. Zapach słomy, ludzkiego potu i końskiego moczu zmieszał się z ostrą wonią siana skoszonego za szkarpem27. Z osobowego wagonu wyskoczył major, komendant transportu, i w nieznanej mowie zapytał o powód przeszkody. Człowiek z chorągiewką bełkotał coś po ukraińsku, po polsku, wykrztusił nawet kilka słów żydowskich, wreszcie pokazał kałużę mleka na torze i Żyda, któremu już się udało uciec wraz z koniem i wózkiem na drugą stronę.

– Schweinerei!28 – krzyczał major. – Ja czi bende anzeigen, ti oferma!29

Potem pogroził szpicrutą w stronę Żyda, dał znak maszyniście iwrócił do wagonu. Pociąg powlókł się dalej, a człowiek z chorągiewką został sam ze swoim wstydem.

– Oferma! – powtórzył.

Teraz wiedział, że narukuje do landszturmu30. Zresztą było mu wszystko jedno. Jak wojna, to wojna! A wojna już się zaczęła.

Dnia 1 sierpnia 1914 roku kanonier z c.k. pancernika dunajowego „Temesz” wyrychtował działo i wypalił na Belgrad. Monitory dunajowe rozpoczęły bombardowanie tego miasta. Dnia 2 sierpnia na wybrzeżu kurlandzkim pod Libawą zagrzmiały okrętowe działa niemieckie. Dnia 3 sierpnia francuscy szaserzy31 alpejscy stanęli na szczycie Wogezów i rozwinęli łańcuch tyralierski. Lotnicy francuscy usiłowali tego samego dnia wysadzić mosty na Renie. Kawaleria niemiecka przekroczyła wrota Burgundii i zapuściła się na rekonesans w lasy Delle. Pod Nowosielicą, na pograniczu Besarabii i Bukowiny, nastąpiło pierwsze starcie Austrii z Rosją.

Nieznany jest człowiek, który w tej wojnie pierwszy dał życie.

Nieznany jest człowiek, który go zabił.

Nieznany jest ostatni człowiek, który poległ w tej wojnie.

Moje słowo dobywa go z ziemi, w której leży: on mi przebaczy tę ekshumację.

Nieznany jest Żołnierz Nieznany.

Rozdział I

W głuche zakątki huculskiej ziemi, pachnące miętą w letnie wieczory, w senne wioski, przylepione do cichych połonin, gdzie pasterze grają na długich trombitach – wdziera się kolej żelazna. Ona jedna łączy ze światem te ustronia zabite od niego deskami. Ona rzuca w ciemną noc barwne światła semaforów i gwałci ciszę, i gwałci dziewiczość wielkiego nocnego spokoju. Wrzaskiem oświetlonych wagonów rozdziera błonę mroku, przeciągłym gwizdem budzi ze snu zające i uśpioną ludzką ciekawość. Jak olbrzymia żelazna drabina, przybita gwoździami do kamienistej ziemi – z nieskończoności w nieskończoność ciągną się na drewnianych progach czarne połyskliwe szyny. Białe domki stacyjne, ujęte w żywopłoty, ogródki, altany i klomby z kolorowymi, szklanymi kulami na ubielonych drążkach, liczne mostki żelazne nad strumykami i gęsto rozsiane budki dróżników zadają kłam pozorom, jakoby na tej ziemi diabeł mówił: dobranoc!

Na małej stacji Topory–Czernielica od lat dwudziestu ładuje zboże, drzewo, kartofle oraz beczki ze spirytusem, pędzonym w okolicznych gorzelniach – człowiek, który wyszedł z ciemności. Ciemność była jego ojczyzną i żywiołem, jak żywiołem ryby jest woda, a żywiołem kreta – ziemia. Jak kret przebijał się Piotr przez ciemność i żłobił w niej podziemne korytarze niezbędne do życia. Jak ryba wyrzucona na ląd rozpaczliwie łapał ustami łaskawe powietrze.

Czyścił lampy stacyjne, nalewał naftę i zamiatał tak zwaną poczekalnię. Gdy trzeba było, pomagał przy naprawianiu toru, usuwał spod szyn przegniłe podkłady, sypał żwir, niekiedy jeździł nawet z inżynierem drezyną. Pośpieszne pociągi nie raczyły zaszczycić stacji Topory–Czernielica nawet zwolnieniem biegu. Omijały ją z lekceważeniem, ciskając jej w twarz wzgardliwą chmurę dymu. Letnią porą jednak zdarzało się, że wysiadali tutaj jacyś państwo z miasta. Jacyś gimnazjaliści przyjeżdżali z kuferkami, których sami nie mogli udźwignąć. Pociąg stał w Toporach zaledwie trzy minuty, a nieporadni panicze, chcąc ukryć strach, wołali rozkazującym tonem jak doświadczeni podróżni: – Pakier!32 – Wówczas Piotr, chociaż nie był żadnym pakierem i nie miał czapki kolejowej, i nie nosił nawet mosiężnej pakierskiej blachy na piersi, rzucał się do wagonu, chwytał kuferki i zanosił je do czekających za budynkiem stacyjnym „koni”. Czasem ruski paroch33 jeździł do miasta i trzeba mu było pomóc przy wsiadaniu, czasem w dużych lasach odbywało się polowanie i niektórzy hrabiowie, żeby nie trudzić własnych koni, woleli jechać koleją. Zarobiło się wówczas coś niecoś i kilka hrabskich papierosów można było schować pod czapkę. To były czasy!

Albo po żniwach: a to worki z owsem, a to z kukurydzą. W takich wypadkach można było niekiedy wyciąć dziurę w worku, a w razie czego powiedzieć, że worki „same” były dziurawe. Zresztą worki nie były plombowane.

Naczelnik – ludzki był człowiek: po mordzie – ma się rozumieć – bił, ale ze służby nie wydalał. Gdy pan naczelnik dał w mordę, trzeba go było zaraz pocałować w rękę, stuknąć się w pierś i powiedzieć: – Bih me! Słowo czestne daju, to ostatnij raz!34 – ale kradzionego oddawać nie musiało się. To było życie!

Całe życie Piotra wypełnione było noszeniem. Już jako dziecko nosił w sobie skutki owej sławnej huculskiej choroby, którą ludzkość zawdzięcza pono Francji. Skutki te można było poznać po typowym nosie oraz po pewnych mankamentach zmysłu wzrokowego, które jednak w późniejszym wieku nie rozwinęły się. Niezależnie od wpływów francuskich działały w dziecięcym organizmie Piotra również i wpływy angielskie. I tak: Francja i Anglia, te dwa wrogie elementy, zwalczające się na arenie dziejowej w ciągu tylu stuleci, podały sobie ręce w ciele huculskiego dziecka. Do końca życia zachował Piotr krzywe nogi.

Nosił ponadto barani kożuch po ojcu oraz nazwisko. Ojca swego nie znał. Matka była Hucułką i do późnej starości kurzyła fajkę. Trzymała się prosto, miała drobne stopy, kilka pięknych wyszywanych koszul i serdaków oraz mnóstwo dzieci, które umierały prawie natychmiast po urodzeniu. Uchował się tylko Piotr i ta Paraszka, co, zdaniem wielu poważnych ludzi, lepiej by zrobiła, gdyby się nie uchowała.

Legendarny ojciec był pono Polakiem i nazywał się Niewiadomski. Nazwisko to – bez urazy panów szlachty – nadawano dzieciom, których pater incertus est35. Ale Piotr był dzieckiem prawego łoża. Łoże to mieściło się w chałupie, dziś już na pół rozwalonej, na samym końcu gminy Topory. Dla tej to chałupy, pokrytej słomą, siedział Piotr w Toporach przez całe życie i ani razu nie skusiły go saksy, chociaż go nieraz kusiły. Do chałupy należało pół morgi sadu. Z dwóch jabłoni jedna od dawna już nie rodziła.

Naturalnie, była ona własnością Paraszki, co pojechała do miasta i „gniła”, jak mówił ksiądz proboszcz, w pewnym publicznym zakładzie.

Za to śliwkami Piotra z sześciu śliw co jesień obżerały się dzieci sąsiadów. Gruntu własnego Piotr nie posiadał. Otrzymał wszakże w lenno od kolei działkę tuż przy torze. Sadził na niej kartofle, bób, kukurydzę, kapustę oraz kilka słoneczników. Właściwie nie on je sadził, tylko pewna sierota, Magda. Miała ona słabość do słoneczników. Po śmierci starej Niewiadomskiej w roku Pańskim 1910 zaczęła się kręcić koło chałupy Piotra. Złe baby we wsi gadały, że nieraz, jak mu wieczorem zanosiła mleko, to wracała od niego dopiero o świcie, akurat do rannego udoju. Bo krowy własnej Piotr też nie posiadał. W młodości pasał wprawdzie maminą krowę i mamine gęsi, ale ledwo mamę pochowali, sprzedał krowę na jarmarku, połowę pieniędzy posłał Paraszce, bo tak się należało, a swoją przepił. Gęsi zaniósł na stację dla pani naczelnikowej, tyle tylko że sobie przedtem trochę pierza naskubał.

Zamiast całej chudoby miał psa. I jakiego psa! Taki pies to już nie pies, to anioł. Mleka co prawda nie dawał, ale za to był dobry pies, to znaczy zły. Kundel po matce, po ojcu wilk. (Piotr nie dbał o rasę, zresztą sam był mieszańcem). Pies nazywał się – Bas, niby że głos miał potężny. Gdy się nieco zestarzał, nie tyle złagodniał, ile zobojętniał i w całej wsi nikt się już tego Basa nie bał. Był on jedyną i prawdziwą miłością tragarza Piotra Niewiadomskiego.

Czemu Piotr nie żenił się z Magdą? To pytanie nieraz zadawali sobie ludzie sprzyjający sakramentowi małżeństwa, a raz zadał je nawet samemu Piotrowi ruski ksiądz, z konfesjonału, podczas wielkanocnej spowiedzi.

– Dzieci ja z nią nie miał – tłumaczył się Piotr – tak i nie będę miał.

I nie bacząc na straszne konsekwencje w życiu zagrobowym, jakimi groził paroch, skłonny wyjątkowo, gdy szło o ocalenie duszy zatwardziałego grzesznika, obniżyć nawet taksę za ślub, oświadczył Piotr kategorycznie:

– Ja się z nią żenić nie będę, bo ona nie jest prawiczka.

Były jednakże jeszcze inne powody, dla których Piotr, przynajmniej na razie, w ogóle nie chciał ozdabiać swej głowy koroną ze złoconej blachy, jaką greckokatolicki rytuał zwykł wkładać podczas ceremonii ślubnej na głowy oblubieńców. Piotr Niewiadomski był fantastą. Marzył o całkiem innym nakryciu głowy. Było ono może nie takie błyszczące jak godowa korona, ale za to mógłby je nosić do końca życia, a nie tylko podczas ślubu. A jeśli szło już o to, aby zewnętrznie upodobnić się do możnych tego świata, był Piotr znacznie bliższy prawdy, gdy życzył sobie pewnej ściśle określonej czapki z sukna zamiast wątpliwej wartości symbolu z blachy, który w godzinie ślubu miał go królom równym uczynić. Zresztą był zdania, że w złotych koronach chodzą tylko królowie z kart, a na kartach znał się dobrze.

W zamierzchłych czasach, może w Metternichowskich jeszcze, jakiś mądry hofrat36 we Wiedniu wymyślił austriacko-węgierskie kepi. Skomponował kształt, ustalił wymiary, wymyślił krój i ozdoby i uzyskawszy najwyższą aprobatę, narzucił je wszystkim głowom, co służyć chciały cesarzowi. Nosił kepi dla przykładu sam cesarz, który samemu sobie służył, nosili je krewni cesarza, jego ministrowie, marszałkowie i generałowie, nosiły je hofraty i komisarze, nosili oficerowie i kanceliści, żandarmi (poza służbą) i muzykanci wojskowi, paradowali w nim woźni, listonosze, pedele37 gimnazjów, dozorcy więźniów i kolejarze od ministra do ostatniego dróżnika. Była to czapka cesarska. W niej Najjaśniejszy Pan pokazywał się z balkonu lub w powozie, do jej czarnego błyszczącego daszka przykładał drżącą dłoń w białej rękawiczce, ilekroć go witali poddani, których tylu posiadał przez sześćdziesiąt sześć lat najmiłościwszego panowania. Naturalnie, że krój i ornament czapki w ciągu tak wielu lat najrozmaitsze przechodził koleje. Na cesarskiej czapce ślad swój wycisnęła niejedna klęska i niejedno zwycięstwo habsburskie. Również ze względu na rodzaj służby oraz na stopień w hierarchii przewidzieli mądrzy wynalazcy i odnowiciele kepi – różne subtelne odcienie, nie zawsze dostrzegalne oku laika. I tak na przykład czapka oficerska uszyta była z czarnego sukna i obwiedziona u spodu złotym sznurem, w którym delikatnym zygzakiem wiła się czarna nitka. Niżsi funkcjonariusze natomiast mieli nie złoty, lecz żółty sznurek. Jedna tylko rzecz wspólna była dla wszystkich: monogram cesarza. Musiał być wyhaftowany lub wytłoczony na honorowym miejscu. Cesarscy ludzie byli nim znaczeni jak cesarskie chusteczki do nosa, jak cesarskie widelce i łyżki. Żeby ich nikt nie ukradł, nie sprzedał lub nie zastawił.

Piotr też był cesarski. Nigdy nie opuszczała go świadomość, komu służył. Pozornie tylko dźwigał ciężary dziedzicom, pozornie usługiwał Żydom, którzy handlowali w tych stronach zbożem i kartoflami. W rzeczywistości dźwigał to wszystko dla cesarza. Za to cesarz mu płacił i chronił wyjątkowymi prawami. Niechby tylko jakiś kupiec odważył się uderzyć Piotra podczas służby! Byłaby to obraza cesarsko-królewskiej osoby, a wtedy nie ma żartu: za taką obrazę idzie się do kryminału.

A jednak nieraz Piotra ogarniało zwątpienie, ba, nawet czarna gorycz wpełzała mu do serca. Bo właściwie: czemu nie miał nosić cesarskiej czapki jak inni kolejarze? Czemu nie miał budzić respektu? Dlaczego mimo tylu lat wiernej służby wyglądał jak pierwszy lepszy cywil? Dlaczego nie awansował? Byłżeby tylko nadliczbowym luzakiem, którego w każdej chwili można zastąpić? Byłżeby tylko ordynarną łyżką kuchenną, której nie zaliczono do wielkiego skarbowego serwisu?

W takich chwilach Piotr Niewiadomski rozczulał się nad sobą i dochodził do przekonania, że lepiej cisnąć wszystko, całą tę służbę na kolei, z której ma się tylko zgarbione plecy, lecz niewiele pociechy. Może jednak lepiej będzie sprzedać dom (naturalnie, za zgodą Paraszki, która i tak już nie wróci), sprzedać sad i pojechać na saksy?

Niedługo wszakże nurtowały go te gorzkie myśli. Rychło na miejsce zwątpienia wracała wiara, że jeszcze nie wszystko stracone, że cesarz jest dobry, Pan Bóg – sprawiedliwy, i krzywdy swoim ludziom nie zrobią. Należy tylko cierpliwie czekać, cierpliwie harować, cierpliwie dźwigać ciężary i cierpliwie znosić obelgi konduktorów i starszych dróżników. Należy nawet znosić gniew naczelnika. Cesarski człowiek cesarskiego człowieka miał prawo bić po mordzie, bo bił w imieniu Jego Cesarskiej Mości. Tylko cywilom – wara!

I tak przez wiele lat spodziewał się Piotr, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym doczeka się, dosłuży, dodźwiga i awansu, i podwyżki, i czapki. Może na dnie tego snu o cesarskiej czapce zachowały się resztki smutnego dzieciństwa, kiedy to stary, na śmietnik wyrzucony garnek służył za wojskowe czako. I zapewne ta dziecięca pozostałość w czterdziestoletniej duszy Piotra usprawiedliwi nam fakt, którego nie należy taić, fakt, iż Piotr Niewiadomski bardzo by się cieszył, gdyby zamiast kłaniać się po cywilnemu, mógł salutować.

Najchętniej zostałby dróżnikiem lub pomocnikiem na towarówce. Służba na kolei, już choćby przez sam kontakt z wagonami, które odchodzą w dalekie miejsca przeznaczeń, nie była dla Piotra pozbawiona uroku. Wraz z wagonami przejeżdżał przez stację Topory–Czernielica cały ów wielki świat, znany z opowiadań ludzi, którzy wędrowali. Piotr widział już takie wagony, gdzie można spać pod kołdrą, wygodnie i miękko jak w łóżku, i widział takie wagony, w których panowie siedzieli przy stołach zasłanych białym obrusem i jedli, i pili, i byli bardzo zadowoleni. Nieraz jak błyskawica przelatywał przed osłupiałym Piotrem pociąg salon z firankami w oknach i kwiatami w doniczkach. Oparty o błyszczące okucia stał w oknie duży biały kucharz w białej czapie i coś wylewał z mosiężnej patelni.

I widział Piotr takie wagony, co przychodziły aż z Turcji, gdzie jest morze i gdzie są poganie, którym wolno mieć po kilka żon naraz, i widział wagony wracające z Wiednia, gdzie jest sam cesarz. Prawda, że z takimi wagonami osobiście mało się stykał (nie zatrzymywały się przecież na stacji Topory–Czernielica), ale nieraz przyszło mu opukiwać młotkiem koła, które toczyły się po zagranicznych szynach. Gdy dotykał rękami kół pociągów towarowych, co szły w dalekie a nieznane kraje, było to tak, jakby dotykał samej tajemnicy świata, której nigdy nie poznał.

Czemu nie miał zostać dróżnikiem lub jeździć na towarówce do rumuńskiej granicy? Przecież umiał czytać kolory, odróżniał czerwone od zielonego, chociaż był analfabetą. Zwrotnicę też umiałby obsłużyć. Mówili ludzie, że durny? Niechby i durny, no to co? Święci garnków nie lepią, a król Salomon też nie był konduktorem.

Gdyby Piotr został dróżnikiem, o – wtedy wszystko by się zmieniło. Nie stroniłby już od ślubnego kobierca, choć Magda tym bardziej nie wchodziłaby w rachubę. Piotr-dróżnik byłby doskonałą partią dla niejednej przyzwoitej wdowy, a nawet starszej panny, lecz, ma się rozumieć, posażnej, gospodarskiej córki. Wtedy dopiero założyłby dom, prawdziwy dom z prawdziwą babą. Odnowiłby chałupę, naprawiłby dach, przez który teraz przecieka deszcz, pokryłby go świeżą słomą, wyrychtowałby gnijące belkowanie okapu, wyszorowałby łóżko grubą szczotką. Nad łóżkiem wisiałyby rzędem święte obrazy Matki Boskiej Przeczystej, Matki Boskiej Poczajowskiej, Pana Jezusa z Milatyna i różne inne. Nad obrazami byłyby róże z czerwonej bibułki na drutach. Kupiłby na jarmarku zegar z kukułką, pułapkę na myszy, rondle, na oknie stałyby fuksje w doniczkach, czerwone jak te rzodkiewki. Całą izbę wybieliłby na niebiesko. Żona zapewne dostanie z domu malowane skrzynie, w których schowane będą koszule, kożuch, pieniądze i książki do nabożeństwa. Magda, jeśli zechce, będzie mogła dalej służyć, tylko że teraz doić będzie już jego własną krowę, którą żona musiałaby wnieść w posagu. Nie, nie wyrzuci Magdy na złamanie karku, broń Boże! Inna rzecz, że spać by już z nim nie mogła. Znajdzie sobie innego chłopa.

Takie myśli, których księdzu przy spowiedzi nie wyjawił, trzymały Piotra w Toporach i hamowały od decydującego kroku z Magdą. Te myśli łączyły oba ideały życia: czapkę i dom w jedną radosną wizję. Oczyma wyobraźni zawsze widział Piotr swój walący się dom w kwitnącym stanie, odbudowany i w braku dzieci zaludniony kurami, kaczkami, ba, nawet prosiakami, z którymi Bas żył w rajskiej zgodzie. Swój dom wyobrażał sobie zawsze jako siedlisko szczęścia. Miałby na Wielkanoc kiełbasę z własnego wieprza, miałby słoniny na cały rok i pierze z własnych, a nie z kradzionych gęsi w małżeńskich piernatach.

Pewnego dnia, o godzinie 5 minut 20 z rana naczelnik stacji Topory–Czernielica zawołał Piotra do siebie. Zwyczajnie naczelnik spał jeszcze o tej porze, dziś jednak, aczkolwiek nieogolony, był już kompletnie ubrany i nawet po śniadaniu. Świadczyły otym: pusta filiżanka i niedojedzona bułka na blaszanej tacy. Dlaczego naczelnik nie dokończył śniadania? To była pierwsza myśl Piotra, gdy znalazł się w kancelarii. Druga myśl: po co go „stary” wzywał o tak wczesnej porze, zjawiła się w głowie Piotra ze znacznym opóźnieniem. Naczelnik siedział przy stukającym aparacie telegraficznym w czapce służbowej, której czerwień odcinała się szczególnie jaskrawo od bladej twarzy pokrytej ciemną szczeciną. Nie zwrócił uwagi na wchodzącego. Był pochłonięty przepuszczaniem przez palce długiej papierowej taśmy. W skupieniu odczytywał z niej jakieś tajemnice. Aparat stukał bez przerwy. W nieruchomym milczeniu, zalegającym biuro i cały przestwór dokoła samotnej stacji w polu, tępe i uporczywe stukanie metalowego aparatu przeraziło Piotra. Przestał patrzeć na naczelnika ibezwolnie przeniósł oczy ku oknu, przez które widać było tylko jasne niebo i kilka cichych drzew. Niebo i drzewa go uspokoiły. Nagle aparat przestał stukać. Było to jeszcze groźniejsze. Naczelnik podniósł głowę. Wydawał się bardzo zmieniony. Z jego wyschniętej, zimnej, lecz zawsze zadowolonej twarzy zniknął, rzekłbyś – wyprowadził się przez noc, ów drwiący i surowy wyraz, który onieśmielał Piotra przez tyle lat. Ileż to ciężkich chwil w życiu zawdzięczał tym oczom! Kłuły nawet wówczas, gdy były łaskawie przymknięte! Oczy te umiały powstrzymywać bicie serca i zaglądać w najdalsze zakątki Piotrowego sumienia. Przed tymi oczyma Piotr płaszczył się i zwijał tak długo, aż nauczył się owego fałszywego uśmiechu, którym biedni ludzie usiłują strącić z siebie ciężar pogardy. Z wszystkich ciężarów, jakie nosił w życiu, najbardziej mu ciężyły oczy naczelnika, gdy czuł je na swych plecach. Dzisiaj te oczy były zgaszone, były jak puste otwory luf dubeltówki, w której już nie ma nabojów. – Co się stało z naczelnikiem? – myślał Piotr. – Nie patrzy na mnie jak zawsze, patrzy, jakby już przestał być naczelnikiem. Może odchodzi na inne miejsce i skończyło się tutaj jego panowanie?

Piotr zaczął myśleć o swym przełożonym jak o równym sobie. W istocie, naczelnik, sądząc po fizjonomii, zrównał się dziś z Piotrem Niewiadomskim. W oczach jego było to samo osłupienie i ta sama tępa niemoc, jaka znamionuje ludzi pragnących na próżno przeniknąć okrutne prawa istnienia. Dzisiaj z naczelnika wylazło na wierzch to, co było w nim najbardziej ludzkie: słabość. I wylazło z niego chłopskie pochodzenie, szczelnie ukrywane pod urzędniczą bluzą. W życiu człowieka zdarzają się chwile, które niweczą długoletni trud okłamywania siebie i drugich, trud ustawicznej imitacji podpatrzonych gestów. W takich chwilach nagle, rzekłbyś, wywabiona chemicznym jakimś sposobem – wyłazi z nas rasa. Zdradza nas jednym nieskontrolowanym ruchem ręki, jednym skrzywieniem ust lub kadencją głosu. Coś niezwykłego stać się musiało tej nocy, skoro naczelnik tak się zmienił. Może w jego rodzinie wydarzyło się nieszczęście, może wytoczono mu o coś dyscyplinarkę? Czy też dano mu do zrozumienia w sferach, ku którym wspinał się po urzędniczej drabinie, że jest prostakiem?

Nie! Ani w rodzinie nic złego się nie przytrafiło, ani nikt nie zrobił nań doniesienia o nadużycia służbowe, nikt mu też nie wypominał ojca stelmacha w rohatyńskim powiecie. Zgoła inne sprawy zaszły tej nocy… Tej nocy runął rozkład jazdy, który od niepamiętnych lat był dziesięciorgiem przykazań na drodze żelaznej Lwów–Czerniowce–Ickany. Zawalił się z trzaskiem w ciągu jednej chwili i nie podźwignął się już ze sromoty. Z tą chwilą wchodziły w życie owe tajemnicze instrukcje „na wypadek wojny”, które naczelnik, zaprzysiężony przy wstąpieniu do służby państwowej, przechowywał zapieczętowane w żelaznej szkatułce w najbezpieczniejszym miejscu kasy. Pochodziły one nie od cywilnych pracodawców, którzy otrzymują rozkazy na szczycie kolejowego Synaju w Ministerstwie Komunikacji, lecz ze sztabu generalnego. Tak runął surowy Zakon, któremu kolej w ślepym posłuchu wierna była przez tyle lat. Ruch osobowy został wstrzymany.

Naczelnik spojrzał na Piotra bezbronnym, nieomal błagalnym wejrzeniem. Podał mu dwa duże białe arkusze, gęsto zadrukowane i zwinięte w rulon.

– Niewiadomski – rzekł dziwnie łagodnym głosem – jest wojna!

Długo trwało, zanim znaczenie zasłyszanych słów dotarło do Piotra. Słowo: wojna – jak ciężka gruda trzasnęło go w głowę. Przebiło czaszkę, przebiło opony i wdarło się do mózgu. Mózg Piotra natychmiast jęły zalewać obrazy. W jednej chwili zobaczył Piotr manewry, których świadkiem był w tych stronach przed dwoma laty. Żołnierze w wielkich masach udawali, że strzelają. Strzelali po jednej i po drugiej stronie, leżeli wzdłuż toru kolejowego po obu stronach nasypu, bili się o te szyny, ale żaden z nich nie był zabity. Albowiem wszyscy podnieśli się, gdy usłyszeli trąby, zapalili papierosy, śmieli się i pomaszerowali z muzyką do wielkich lasów. Piotr wiedział, że na prawdziwej wojnie ludzie się zabijają. Widział trupy Serbów i Bułgarów z bitwy pod Czataldżą na kolorowej rycinie jakiegoś pisemka, które mu pokazał trafikant w Śniatynie. Pamiętał również ilustracje z wojny rosyjsko-japońskiej. I nagle słowo: wojna – wywinęło w jego mózgu koziołka i wpadło do aorty. Byłoby ją rozsadziło, gdyby krew nie zaniosła go do serca. Stamtąd przedarło się do brzucha i tu skończyło się ostrym bólem, jakby ukłuciem żelaza. Przez moment ogarnął Piotra lęk śmierci. Atoli z wolna zaczęła wracać do mózgu ciężka krew, wyczerpana tym nagłym i niespodziewanym spienieniem, unosząc na swych falach zwłoki topielca, zwłoki martwego słowa: wojna. Piotr odzyskał równowagę. Przypomniał sobie, że na wojnie umierają jedynie żołnierze, a on do wojska nie należy. Spokojnie słuchał już dalszych słów naczelnika:

– Weźmiecie te plakaty, rozlepicie je w poczekalni pod zegarem. Ani za nisko, ani za wysoko! Rozumiecie, Niewiadomski?

W miarę dawania rozkazu uświadomił sobie naczelnik, do kogo mówi, starał się tedy nadać rozbrojonemu głosowi pozory dawnej surowości:

– Uważać, żeby się nie podarły, i kleić równo!

Piotr wyszedł. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi, na których widniał napis: „Wstęp obcym surowo wzbroniony”. Stał w ciemnym korytarzu i trzymał w rękach wojnę. Była jeszcze nierozwinięta, stulona jak płatki wiosennych pąków.

Rozwinął ją dopiero w poczekalni.

Po wyjściu Piotra naczelnik spojrzał na wielki zegar ścienny. W podnieceniu, w jakim się znajdował, co pięć minut patrzył na zegar. Pod zegarem wisiał uroczyście duży kalendarz kartkowy. Pierwszą czynnością naczelnika każdego rana było zrywanie kartki z kalendarza. Dzisiaj naczelnik już od godziny siedział w kancelarii, a na kalendarzu wciąż jeszcze wisiał 27 lipca. W tej kancelarii na miejscu „dzisiaj” wciąż jeszcze trwało „wczoraj”. Było nietknięte. Dlaczego naczelnik stacji Topory–Czernielica nie skasował wczorajszego dnia? Czyżby chciał w ten sposób zatrzymać czas, kiedy panował jeszcze jego, kolejowy, a nie „ich” rozkład jazdy? Czyżby chciał zatrzymać czas, w którym ważny był wczorajszy porządek świata? Czy też po prostu w nawale pracy, jaka nań tej nocy spadła, zapomniał o swym codziennym przyzwyczajeniu? Była już godzina 5.30, minęła 6, a naczelnik nie ruszył wczorajszej kartki z kalendarza.

O godzinie 6.25 ktoś zapukał do drzwi. Naczelnik zerwał się. Wokół jego nóg wiły się jak węże białe taśmy, zapisane alfabetem Morse’a. Niby śmieszny tancerz na balu, ulubieniec dam, zarzucony pasmami koriandoli38, uwalniał się naczelnik z oplotu papierów, których treść przepisana już była ołówkiem. Strząsnął wojnę z nóg – i był wolny.

– Proszę! – zawołał.

Zjawił się praktykant, który o godzinie 7 miał objąć dyżur. Na widok swego zastępcy naczelnik pogodził się z rzeczywistością. Szybko podszedł do kalendarza i zerwał dzień 27 lipca. Zgniótł go w rękach i wrzucił do pełnego kosza jak do wspólnego grobu pomordowanych żołnierzy. Tak na stacji Topory–Czernielica rozstano się z ostatnim dniem pokoju.

Poczekalnia była jeszcze pusta. Okienko, przez które naczelnik wydawał publiczności bilety, było jeszcze zamknięte. Dwa razy dziennie mieli ludzie prawo spieszyć się do tego okienka, żeby zdążyć na pociąg. Dziś mogą się już nie spieszyć. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle się otworzy. Było zamknięte jak usta umarłego: nie przyjmie już żadnych pieniędzy i nie wyda żadnego biletu. Otworzy je chyba kiedyś ta sama siła, która dzisiejszej nocy obaliła Zakon.

Na lewo od okienka, nad drewnianymi ławkami, wisiała olbrzymia żółta, majestatyczna płachta papieru, pokratkowana, rozparcelowana czarnymi liniami na magistrale i bocznice. To ścienny rozkład pociągów c.k. kolei państwowej na terenie wschodniej Galicji. Ci, co umieli czytać, z ufnością odczytywali z niego sakramentalne godziny i minuty odjazdów i przyjazdów. Dzisiaj odczytują już tylko martwe wspomnienia. Oficjalny rozkład jazdy wisiał niepotrzebny, nieważny, jak stara klepsydra żałobna na bramie domu, z którego już dawno wyniesiono nieboszczyka.

Były tam rozklejone jeszcze inne plakaty i ogłoszenia. Od dawna żółkł barwny afisz Kongresu Eucharystycznego we Wiedniu i zapraszał na odbyte już i zapomniane uroczystości. Dorodne indyki i kury zapraszały na III Krajową Wystawę Drobiu. Gruby, uśmiechnięty kelner we fraku, z przelewającymi się kuflami piwa w obu rękach, zalecał ten napój w imieniu Lwowskich Browarów Akcyjnych. Smagła kobieta-sfinks o pięknej twarzy, z dużymi kolczykami w uszach, paliła papierosa „jedynie z bibułką «Abadie»”. Wszystkie te ozdoby ubogich ścian poczekalni na stacji Topory–Czernielica wisiały tu latami dzięki Piotrowi Niewiadomskiemu, który je własnoręcznie rozlepił.

Od godziny na drzwiach przysychały dwa nowe afisze. Białe, duże, poważne, bez żadnych obrazków, bez uśmiechniętych kelnerów i bez sfinksowych kobiet. Wisiały identyczne i nieodłączne jak bracia syjamscy, a rozlepienie ich było również dziełem Piotra. Wyzywały swą świeżością.

Koło godziny 7 zaczęli się zbierać pasażerowie. Przyszedł gajowy w zielonym kapeluszu, przyszło parę bab z kobiałkami, kilku Hucułów w czerwonych spodniach i nieco Żydów w czarnych kapotach. Wszyscy tłoczą się przed nowymi plakatami, głośno gadają, niecierpliwią się i nic nie mogą zrozumieć. Wkrótce zjawił się naczelnik. Chciał osobiście oznajmić, że pociąg osobowy nie przyjdzie. Linia jest zajęta do dyspozycji wojska. Nagle spojrzał na plakaty, które dziś rano polecił Piotrowi rozlepić, i stracił nad sobą panowanie.

– Gdzie jest Niewiadomski? – wołał. – Nic, tylko po mordzie tłuc!

Niewiadomski nie wiedział za co.

– Oferma, taka oferma! – Cesarską odezwę, cesarską odezwę powiesił do góry nogami!

Długo nie mógł się uspokoić; w końcu pobiegł do biura po nowe plakaty i sam je rozlepił. Wówczas ludzie zebrani w poczekalni zaczęli głośno sylabizować słowa manifestu do kochanych ludów. Najpierw pojedynczo w miarę umiejętności czytania, później chóralnie wespół z analfabetami. Powtarzali każde słowo jak litanię w kościele. Wiara w cesarza Franciszka Józefa jednoczyła na tych dalekich ziemiach – rzymskich katolików i greckich katolików, Ormian i Żydów – w jeden wspólny i powszechny Kościół. Piotr bezwiednie zdjął czapkę i z otwartymi ustami słuchał uroczystej skargi cesarza. Posłał ją cesarz aż tutaj, na sam koniec swego państwa, żeby się nad nim użalili dobrzy ludzie, prości ludzie i żeby się ujęli jego najmiłościwszej krzywdy. I nie zawiódł się cesarz na swych wiernych poddanych. W tym ogólnym rozczuleniu, co ogarnęło poczekalnię stacji Topory–Czernielica, zapomniał Piotr Niewiadomski o własnej hańbie, miał bowiem grubą skórę, ale tkliwe serce. Stylem biblijnym, hieratycznym i rzewnym skarżył się cesarz w swym piśmie na złych i przewrotnych Serbów, iż nie dają mu w spokoju doczekać śmierci, jeno zmuszają do wyciągnięcia oręża.

– Co to jest oręż? – myślał Piotr. – Musi to być duży składany nóż ze srebra. Najjaśniejszy Pan nosi go w kieszeni i wyciąga na wypadek wojny.

W dwa dni później naczelnik po raz drugi wezwał Piotra do siebie. Piotr myślał, że zostanie ukarany za obrazę majestatu, jakiej się dopuścił przez powieszenie manifestu do góry nogami. Na swoje usprawiedliwienie mógł podać tylko to, że nie umie czytać, a na plakatach cesarskich nie było żadnych obrazków, podług których można się zorientować, gdzie głowa, a gdzie nogi. Jednakże naczelnik przyjął go spokojnie i nad wyraz łaskawie. Widocznie już zapomniał. Mobilizacja przygłuszyła wszystko. Dla wielu przestępców była ona miłą i niespodziewaną amnestią.

– Niewiadomski – mówił naczelnik. – Jesteście osioł, ale ja nie mam pod ręką innego człowieka. Jednego po drugim zabierają mi do wojska. Musicie iść na 86, Banasik dostał kartę powołania i rukuje do ersatzrezerwy39. Dziś jeszcze pójdziecie na sztrekę40, weźmiecie od niego czapkę i chorągiewkę i będziecie pilnować szlabanu. Banasik wam wszystko pokaże. Wojna długo nie potrwa, trzy, najwyżej cztery tygodnie. Za tydzień wkroczymy do Belgradu, za dwa tygodnie weźmiemy Warszawę, a za trzy tygodnie z boską pomocą będziemy w Moskwie. Potem wszyscy wrócą do domu, wróci Banasik, chyba że go zabiją. Do tego czasu macie siedzieć na 86 i robić jego służbę. Tylko żeby mi żadnej skargi nie było, bo na wojnie nie ma żartów! Wyleję na zbity łeb i nawet pies po was nie zaszczeka!

Mówiąc „wkroczymy do Belgradu” i „weźmiemy Warszawę”, nie miał naczelnik na myśli swego fizycznego udziału w wyprawie, od której przynajmniej na razie zwalniał go urząd i wiek. Użył on tylko popularnej w czasie wojen formy czasownika, przy pomocy której ci, co zostają w domu, manifestują swą solidarność z tymi, co idą na wojnę.

Piotr nie znał się na wyrafinowanych przenośniach, jakimi ludzie cywilizowani posługują się od czasów starożytnych. Każde słowo brał dosłownie. Pomyślał tedy, że naczelnik razem z dróżnikiem wyrusza na wojnę. Ta myśl odsunęła na dalszy plan jego własny interes. Gdyby Piotr umiał myśleć jak ludzie cywilizowani, życzyłby sobie, żeby wojna trwała jak najdłużej lub żeby dróżnik Banasik w ogóle z niej nie wrócił. W obu wypadkach bowiem miałby szanse zostania w budce 86 na zawsze. Aliści, Piotr nie był zdolny do tak daleko sięgającej spekulacji. Z wielkim spokojem, graniczącym niemal z rezygnacją, przyjął wiadomość o tak bardzo upragnionej odmianie losu. Po tym, co usłyszał od naczelnika, odczuwał swój niespodziewany warunkowy awans raczej jako zdegradowanie. Został bowiem dróżnikiem – tylko „od biedy”, a nie w uznaniu osobistych zasług i zdolności.

I przywdział Piotr Niewiadomski wyśnioną czapkę kolejową, cesarską czapkę. Była wprawdzie nie z czarnego, lecz z granatowego sukna i nie miała bączka z monogramem cesarza, ale zdobiło ją piękne blaszane koło wagonowe toczące się w nieskończoność, a z obu boków koła wytryskały rozpostarte skrzydła jak z ramion anioła. Niestety! Czapka ta, otrzymana w takich okolicznościach, nie była już żadnym wywyższeniem i nie sprawiała Piotrowi radości. Minął jej urok, czar jej prysnął z chwilą, gdy stała się ciałem. Piotr był ofiarą własnej imaginacji.

Świat przyjął obojętnie nowinę, iż Piotr Niewiadomski nosi czapkę kolejową. Tak naiwny zaś Piotr nie był, żeby uważać zmiany dokonane na świecie po 28 lipca za skutki swego awansu. Mimo to dziwił się, że najbliższe otoczenie, niewtajemniczone w szczegóły jego nominacji, nie zwraca nań żadnej uwagi. Nawet Magda zachowała zupełne désintéressement41. Podobnych uczuć doświadcza chyba młody autor, kiedy pierwszy raz widzi swe nazwisko w druku i dziwi się, że ludzie na ulicy nie pokazują go sobie palcami. Właściwie Piotr nie miał żadnej pretensji do świata. Bolało go jedynie to, że szczytowy moment jego życia minął bez wrażenia, a raczej kojarzył się z niemiłym, wprost poniżającym wspomnieniem, rozpłynął się bez śladu w ogólnym chaosie i patosie tych pamiętnych dni. Wkrótce głowa jego tak bardzo pełna była myśli o zmianach na świecie, że już niewiele w niej miejsca zostało na myśli o jej własnej na tym świecie roli. Nie cieszyło go nawet salutowanie, do którego miał teraz prawo – odkąd widział tylu ludzi w mundurach, co musieli salutować.

Zamknął chałupę, zabrał ze sobą Basa i poszedł na sztrekę. Żona dróżnika przez parę dni mieszkała jeszcze w budce, ale niebawem pojechała z dziećmi do miasta, do rodziny. Niewiadomski był odtąd sam, raz dziennie tylko, w południe, przynosiła Magda jedzenie. Budka stała w szczerym polu, wysoko na szkarpie. Wchodziło się do niej po schodach jak po drabinie. Przed oczyma Piotra zaczęły teraz bez końca przemykać pociągi, pociągi, pociągi naładowane frachtem wojennym. Dziesięć nocy nie spał: tyle miał roboty ze szlabanem. Raz nawet zdarzyła się niemiła historia: z jego winy omal Żyda z koniem nie przejechało. Piotr stracił do reszty głowę, odkąd na niej nosił cesarską czapkę. Była nieco za duża i spadała na uszy. Zahukała go ta wojna hukiem wagonów, szczękiem przeciągających na lorach dział, wielojęzycznym tumultem żołnierzy.

Po dziesięciu dniach i dziesięciu nocach coraz mniej pociągów wojskowych kierowano na tę linię, coraz rzadziej słychać było śpiew żołnierzy. Wreszcie w tych stronach transporty ustały zupełnie. Wszystko ucichło. Z wolna wznowiono ruch pasażerski, jakkolwiek raz dziennie tylko na stacji Topory–Czernielica otwierało się okienko w tak zwanej poczekalni, a za punktualność nie ręczył już żaden rozkład jazdy. Najczęściej budziły Piotra nocą pociągi towarowe. Czasem taka cisza leżała na sztrece i tak czyste powietrze, że słyszał, jak śpiewają słupy telegrafu i jak zawodzą maszyny z dalekiego tartaku.

Rozdział II

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział III

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział IV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział V

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział VI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział VII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział VIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział IX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział X

Dostępne w wersji pełnej.

Od Autora

Dostępne w wersji pełnej.

Mały Komentarz do Soli ziemi

Dostępne w wersji pełnej.

Postscriptum do Soli ziemi po trzydziestu pięciu latach

Dostępne w wersji pełnej.

Posłowie

Wojna, która się staje.

OSoli ziemiJózefa Wittlina

Dostępne w wersji pełnej.

1 Gewehr heraus! (niem.) – Prezentuj broń!

2