KILERZY, GANGSTERZY I ZAKOCHANI MORDERCY, czyli pitawal opolski - Maciej T. Nowak - ebook

KILERZY, GANGSTERZY I ZAKOCHANI MORDERCY, czyli pitawal opolski ebook

Maciej T. Nowak

4,0
16,40 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdzie są bandyci z tamtych lat? – można by sparafrazować słowa znanej piosenki. Dzisiaj przestępczość już nie ta. Współczuć można dzisiejszym reporterom sądowym, bo rozprawy, które muszą relacjonować swą ciekawością nie dorównują tym sprzed lat.
Gangi, strzelaniny, rozboje, gangsterskie porachunki – to była codzienność na sądowych salach jeszcze w latach 90-tych XX w. i w pierwszej dekadzie XXI w. Dawniej tematy kryminalne stale gościły na czołówkach gazet, a pseudonimy rodzimych bossów przestępczego podziemia były powszechnie znane. Dziś – jako mieszkańcy – możemy się z tego stanu rzeczy cieszyć. Jako czytelnicy – miłośnicy kryminałów – mamy znacznie mniej powodów do radości.
Książka „Kilerzy, gangsterzy i zakochani mordercy…” przypomina nam historie sprzed lat. Pierwszy opolski pitawal spełnia oczekiwania nawet najbardziej wybrednych miłośników sensacji i tych, którzy chętnie czytają sprawozdania z głośnych rozpraw sądowych. Książka pokazuje, że i w Opolu, z pozoru cichym i bezpiecznym mieście, działo się wiele w kryminalnym półświatku.
W rozdziale „W mrokach Peerelu” autor przypomina mniej lub bardziej głośne sprawy z lat 50-tych, m.in. niechlubne dokonania Służby Bezpieczeństwa. Później przybliża kariery i dokonania „Pinezy”, „Alka”, czy „Paska” – szefów miejscowego półświatka.
Trzeci rozdział mrozi krew w żyłach bardziej niż książki Remigiusza Mroza 😉 Nie bez przerażenia przeczytamy tu o makabrycznych morderstwach, sięganiu po broń palną bez większego namysłu, czy zabójstwach dokonywanych na zlecenie.
Autor poznał też kulisy policyjnej roboty i odsłania co nieco w czwartej części. Jest też kilka przykładów błądzącej, ślepej Temidy, czy historyjek obyczajowych, które zaprowadziły bohaterów na sądowe sale.
Książka napisana z wyczuciem, rzetelnie, mocno osadzona w opolskiej rzeczywistości, w niektórych momentach z przymrużeniem oka – bo takie też są kryminałki.
Po lekturze pierwszego opolskiego pitawalu spacer opolskimi ulicami nie będzie już taki sam. Może nam przypominać, ile z nich było miejscem tragicznych wydarzeń. Na szczęście to już dawne dzieje…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 263

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maciej T. Nowak

KILERZY, GANGSTERZY I ZAKOCHANI MORDERCY,

czyli pitawal opolski

© Copyright by Wydawnictwo IGI MEDIA 2020

Wydawnictwo IGI MEDIA

Ul. Technologiczna 4, 45-839 Opole

Wydanie drugie, Opole 2020

SKŁAD I ŁAMANIE: Piotr Sienkiewicz

PROJEKT OKŁADKI: Piotr Sienkiewicz

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie bez zgody Wydawcy całości publikacji lub jej fragmentów

w jakiejkolwiek postaci jest zabronione.

Chcesz podzielić się opinią? Napisz: [email protected]

Szczegółowe informacje o naszych publikacjach na www.wydawnictwo.igimedia.pl

ISBN: 978-83-948584-7-6

Dystrybucja:

Wydawnictwo IGI MEDIA

DAWNO, DAWNO TEMU

1. TRZY ŚLEDZTWA W JEDNEJ SPRAWIE

„Człowiek do specjalnych poruczeń” – tak Czesława Gęborskiego określił jego kolega z firmy, czyli Urzędu Bezpieczeństwa.

Gęborski miał opinię człowieka bezwzględnego i okrutnego. Jako dwudziestolatek wstąpił w szeregi Milicji Obywatelskiej. W lipcu 1945 r. został komendantem Obozu Pracy w Łambinowicach. To co działo się w obozie pod jego rządami, stało się powodem głośnego procesu, który zaczął się w 2000 r. przed opolskim sądem. Sprawa pożaru baraku, w którym zginęło 48 osób, jest powszechnie znana. Komendantowi zarzucono ludobójstwo. Opolska prokuratura oskarżyła go o to, że zorganizował i zainicjował podpalenie baraku w obozie w Łambinowicach i nakazał zabijać więźniów. Sam też do nich strzelał.

Według prokuratury zrobił to z zemsty, a także po to, by ukryć rabunki dokonywane przez strażników na osadzonych w obozie Niemcach i Ślązakach. Ale wyrok nie zapadł, gdyż Gęborski przed zakończeniem procesu zmarł.

Niewiele osób pamięta jednak o zagadkowych śledztwach, które w sprawie rządów Gęborskiego w obozie toczyły się jeszcze w czasach PRL.

Pierwsze dochodzenie wszczęto zaraz po tragicznym pożarze. Gęborski siedział nawet przez dwa miesiące w areszcie. Nie przeszkadzało mu to w pełnieniu w tym samym czasie roli przewodnika Polsko-Radzieckiej Komisji do Badań Niemieckich Zbrodni Wojennych, która pracowała na terenie łambinowickiego obozu, gdzie Niemcy wymordowali w czasie wojny 40 tysięcy radzieckich jeńców.

Gęborskiego po aferze zwolniono z milicji. Dokumenty nie podają co było tego powodem. Już po czterech miesiącach przyjęto go do pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa. W marcu 1947 r. sprawę umorzono nie dopatrując się winy komendanta obozu. Akta tamtego dochodzenia… zaginęły.

Sprawa łambinowickiego obozu powróciła w 1956 r. Antoni Końca, były burmistrz Niemodlina, zawiadomił Ministerstwo Sprawiedliwości i prokuraturę opolską o zabójstwach i znęcaniu się nad mieszkańcami Kuźnicy Ligockiej. Zaczęło się drugie śledztwo. Czesława Gęborskiego aresztowano i postawiono przed sądem. Proces toczył się za zamkniętymi drzwiami z obawy o to, że może wywołać „niepokój publiczny”.

Oskarżony tłumaczył, iż zarzuty są „szowinistyczną prowokacją popaździernikową”. Trzy lata później sąd uniewinnił komendanta i drugiego oskarżonego - strażnika Ignaca Szypułę - od zarzutów dokonania kilkunastu zabójstw, w tym śmiertelnego pobicia dziewięciu mężczyzn. Sąd uznał, iż świadkowie zeznając przed sądem byli pod wpływem książki doktora Hansa Essera, która opisywała życie w obozie… nie do końca zgodnie z tym co działo się tam naprawdę.

Wyrok od początku budził wątpliwości. Potwierdzono wprawdzie, że w obozie ginęli ludzie… ale z powodu sprzeczności w zeznaniach i braku dostatecznych dowodów winy mordy nie sposób przypisać oskarżonym.

Gęborski przesiedział w areszcie 22 miesiące. Po uniewinnieniu domagał się jeszcze od Skarbu Państwa 200 tysięcy złotych za niesłuszne aresztowanie. Sąd cywilny jednak roszczenia odrzucił uznając, że… były podstawy do aresztowania podejrzanego.

Na historii łambinowickiego obozu cieniem kładą się popełnione tam zbrodnie. W świetle prawa nigdy jednak nie poznamy winnych. Tych dzisiaj wskazywać mogą już jedynie historycy.

2. PRZESŁUCHANIE NR 59

Spraw szpiegowskich przed peerelowskimi sądami nie brakowało. Zresztą sąd sądem, a sprawiedliwość i tak musiała być po stronie Służby Bezpieczeństwa.

Był 1957 rok, kiedy Romek zdecydował się na opuszczenie Ojczyzny rządzonej przez komunistów. Uciekł przez równie komunistyczną Czechosłowację do kapitalistycznych Niemiec. Tam chciał rozpocząć nowe życie. Zatrudnił się w kompaniach wartowniczych u Anglików. Kilka lat później był już członkiem Legii Cudzoziemskiej.

Romek miał plany na przyszłość. Chciał na stałe osiąść na Zachodzie Europy, ale wizje przyszłości wzięły w łeb… i to z powodu miłości. Legionistę trafiła strzała Amora. Zakochał się w Opolance. Na amen. Planowali wspólną przyszłość, weselisko, dzieci… Ale ona stawiała warunek: - Wracasz do kraju!

I miłość nie po raz pierwszy i nie ostatni wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Romek porzucił zachodnią Europę i wylądował na Opolszczyźnie. A Służba Bezpieczeństwa nie zwykła marnować takich okazji. Trzy tygodnie po powrocie Romka do kraju, smutni panowie zapukali do jego drzwi.

Padło zwyczajowe: - Pan pójdzie z nami!

Zaczęły się przesłuchania, ale nie przynosiły efektu. Śledczy stosowali różne metody, po to by wyciągnąć szczegóły dotyczące romkowego szpiegostwa. Zmieniali się przesłuchujący, zmieniały się pory przesłuchań. Były pytania proste i podchwytliwe. Był dobry esbek i zły esbek. Wszystko na nic. Romek milczał jak grób. Do niczego się nie przyznawał. I tak 58 razy. Przesłuchującym brakowało haków na niego. Nie mieli też wiedzy na temat tego czym trudnił się na Zachodzie. Dlatego musieli sięgnąć po jakieś niekonwencjonalne metody. 59. przesłuchanie okazało się diametralnie inne.

Dlaczego? W Romka coś wstąpiło. Zaczął mówić i to praktycznie zaraz po wejściu do pokoju przesłuchań. Esbek wszystko skrupulatnie zapisywał na maszynie do pisania. Jej stukot dochodził z pokoju przez wiele godzin.

Mecenas Cyryl Ratajczak przed rozprawą w sądzie zapytał Romka co się z nim stało, że przez tyle czasu trzymał się dzielnie, aż nagle pękł. Romek odparł szczerze: - Nie wiem.

Podejrzewał, że bezpieczniacy podali mu jakiś środek, który rozwiązał mu język. Wspominał, że tak strasznie chciało mu się wtedy mówić. Odczuwał niepohamowaną chęć do zwierzania się. Gadał i gadał. Opowiadał nawet o rzeczach, o których – jak mu się wydawało – już zapomniał.

Na podstawie tych zeznań, gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych, sąd wojskowy skazał Romka na siedem lat pozbawienia wolności. Nie odsiedział całej kary. Wyszedł wcześniej, dzięki amnestii. Komunistyczne władze bardzo chętnie sięgały po ustawy łagodzące kary więźniom.

Mecenas Cyryl Ratajczak, który bronił szpiega, w swojej długiej adwokackiej karierze nie spotkał się już z podobnym przypadkiem nagłego przypływu szczerości.

3. SZPIEG Z KRAPKOWIC

Pan Edek z Krapkowic nie przypominał ani agenta 007, ani też szpiega J-23. Mimo tego śledztwo i proces w jego sprawie miały charakter szpiegowski.

Historia rozpoczyna się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Edek miał dość gomułkowskiej rzeczywistości i postanowił opuścić rodzinne Krapkowice. Wylądował w Niemczech, konkretnie w ich zachodniej części. Zrzekł się polskiego obywatelstwa, a swój dom w Krapkowicach – oczywiście „dobrowolnie” – przekazał Skarbowi Państwa. Los chciał, że musiał dwa lata później wrócić do kraju – na pogrzeb matki. No i zaczęło się…

Zaraz po pogrzebie podeszło do niego dwóch „smutnych panów” w prochowcach i kapeluszach. Założyli mu kajdanki na ręce. Zarzut: szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa.

Pan Edek po tym jak znalazł się w Niemczech trafił na tak zwaną kwarantannę. Tam amerykański urzędnik przepytywał go m.in. o to gdzie w Krapkowicach jest szpital, dworzec czy stacja benzynowa. Odpowiedział zgodnie z prawdą. No i właśnie dlatego, że odpowiedział na proste pytania został szpiegiem. Jak los Edka potoczył się dalej łatwo przewidzieć, ale zaskakujące jest zakończenie tej historii…

Szpiegowska afera z panem Edkiem z Krapkowic w roli głównej trafiła przed opolski sąd. Oczywiście uznano go za winnego. Ale uśmiechnęło się do niego szczęście, po raz pierwszy. Dostał najniższy z możliwych wyroków za szpiegostwo – 5 lat więzienia. Emerytowanemu już dzisiaj adwokatowi, Cyrylowi Ratajczakowi, który bronił rzekomego szpiega, ręce opadły. Nie mieściło mu się w głowie to, że można zostać szpiegiem za odpowiedź na kilka banalnych pytań. Jak widać lokalizacja pewnych obiektów w Krapkowicach, musiała mieć dla komunistycznych służb strategiczne znaczenie.

Mecenas Ratajczak wniósł rewizję wyroku do Wojskowego Sądu Najwyższego, bo sprawami o szpiegostwo sądy powszechne się nie zajmowały. Szczęście spotkało Edka po raz drugi. Wyrok obniżono do trzech lat. Ale to nie był koniec.

Szczęście upomniało się o naszego szpiega jeszcze raz – cztery dni później. Właśnie wtedy otrzymał pismo podpisane przez samego Józefa Cyrankiewicza, przewodniczącego Rady Państwa. Wynikało z niego, iż Rada Państwa okazała dobre serce i skorzystała z nadzwyczajnego prawa łaski. Wyrok zmieniono jeszcze raz: na dwa lata więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Edek natychmiast wyszedł z więzienia i mógł wrócić do Niemiec.

Jaka jest tajemnica łaski Rady Państwa? Otóż w latach sześćdziesiątych Zachodnie Niemcy nie miały w peerelowskiej Polsce ani ambasad, ani konsulatów. Miały jedynie przedstawicielstwa handlowe. W nich były komórki udzielające porad prawnych.

Kilka tygodni po zwolnieniu szpiega Edka, mecenas Ratajczak spotkał znajomego, który pracował w owej komórce prawnej. On znał kulisy sprawy. W tamtych dniach niemieckie służby zatrzymały jakiegoś ważnego polskiego szpiega, który grasował na ich terenie. Trzeba było dokonać wymiany. Bogu ducha winny szpieg z Krapkowic okazał się w tej grze jedynie kartą przetargową, którą wymieniono na asa polskiego wywiadu. Edek w tej tali kart miał znacznie mniejszą rangę, ale dzięki wymianie uniknął pięciu lat za kratami peerelowskiego więzienia.

4. WYBUCH W AULI

Było 40 minut po północy. Czesław Szymański mieszkał przy ulicy Oleskiej w Opolu: - Mój syn był wtedy mały i właśnie skończyliśmy go karmić. Położyłem się do łóżka, ale nie zdążyłem zasnąć. Usłyszałem potężny huk. Myślałem, że eksplodowały jakieś zbiorniki z gazem, albo innym paliwem. Nikt dokładnie nie wiedział co się stało.

Ryszard Pietrzak o tym co się stało dowiedział się dopiero rano, w sklepie, gdy kupował bułki. – To był dla mnie szok – mówił.

6 października 1971 r., wysadzono aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej, dziś Uniwersytetu Opolskiego. Studenci wybiegli z akademików. Widzieli mnóstwo szkła i połamanych krzeseł. Wybuch zniszczył aulę, uczelniane archiwum, bibliotekę i bufet.

Do eksplozji doszło kilka godzin przed świętem Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej. Na uroczystości miano wręczać odznaczenia tym, którzy wyróżnili się podczas tłumienia robotniczych protestów, do których doszło w Szczecinie, w grudniu 1970 r.

Zniszczoną aulę mogli oglądać tylko pracownicy uczelni i to tylko ci, których zaangażowano do odgruzowywania. Pracowali także bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie. Wszystko odbywało się pod baczną obserwacją milicjantów.

- Były różne teorie spiskowe, że samolot zrzucił bombę, że gaz eksplodował… Szybko jednak służby dochodzeniowe stwierdziły, że to był zamach – zauważa Ryszard Kowalczyk.

Dla ówczesnych władz nie liczyły się koszty poszukiwania sprawców. Edward Gierek rzucił do Opola setki funkcjonariuszy i dziesiątki oficerów dochodzeniowych. Inwigilowano wszystkich, którzy mogli mieć cokolwiek wspólnego z zamachem. SB nie opuszczało pracowników uczelni na krok. Jeżdżono za nimi w delegacje służbowe, do Świerku pod Warszawą, czy do Białegostoku.

Pracownikom WSP rewidowano mieszkania. Cały czas byli podsłuchiwani. Wszystko po to by namierzyć sprawców zamachu.

Akcja otrzymała kryptonim „Mrowisko”. Śledztwo objęło cały kraj, kontrolowano wszystkie zakłady, w których produkowano materiały wybuchowe. Śledczy po eksplozji znaleźli nietypowe przewody co pozwoliło na zawężenie grona podejrzanych.

W sprawie wysadzenia auli WSP najpierw zatrzymano człowieka o nazwisku Wodyński, pracownika WSP, który walczył niegdyś w armii generała Andersa. To czyniło z niego naturalnego podejrzanego. SB zamknęła go nie stawiając zarzutu. Liczyli na to, że pęknie i coś powie. Później by uzasadnić jakoś aresztowanie zarzucono mu niedopilnowanie obowiązków, w wyniku czego z magazynu, w którym był zatrudniony, zginęły jakieś drobiazgi.

Do gry wprowadzono agentkę o pseudonimie „Kaśka”, która nawiązała bliskie relacje z Jerzym Kowalczykiem. Kropkę na „i” postawiono dzięki dowodom zdobytym dzięki podsłuchowi zamontowanemu w mieszkaniu Kowalczyków. Podejrzanych wskazało także samo środowisko naukowe.

Pod koniec lutego 1972 r., w Opolu doszło do aresztowań. Wśród zatrzymanych byli także bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie. To właśnie im postawiono zarzut wysadzenia auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Zarzut brzmiał: sabotaż połączony z zamiarem obalenia ustroju. Dla braci i ich najbliższych zaczęła się trwająca wiele lat gehenna.

Kowalczykowie najpierw trafili do komendy przy ul. Powolnego. Potem wywieziono ich do Warszawy, na Rakowiecką, gdzie prowadzono wszystkie przesłuchania. Śledztwo formalnie prowadziła Prokuratura Wojewódzka w Opolu. Faktycznie postępowanie nadzorowała warszawska Służba Bezpieczeństwa. Bracia nie mieli kontaktu z sobą. Pierwszy raz zobaczyli się dopiero na procesie.

- Fizycznie mnie nie bili, ale byłem trzymany w celi, gdzie obok chodził potężny wentylator i unosił się okropny smród. Przez tydzień nie spałem. Kazali mi siadać w rogu sali przesłuchań, gdzie prawdopodobnie stosowali wobec mnie infradźwięki. Gdy tylko tam siadałem zaczynało mi rozsadzać głowę – wspomina Ryszard Kowalczyk.

- Przez długi czas mój klient nic nie mówił. Nagle stała się dziwna rzecz. Wystąpiło coś co powodowało, że chciał gadać i gadać. Podejrzewam, że zastosowano wobec niego jakieś środki chemiczne – opowiada opolski adwokat Cyryl Ratajczak.

Po siedmiu miesiącach śledztwa Kowalczykowie przyznali się do winy. Prokuratura oskarżyła ich o popełnienie przestępstwa opisanego w artykule 126 kodeksu karnego, który mówi o dokonaniu zamachu na funkcjonariuszy państwowych, za co groziła kara od 10 lat więzienia do kary śmierci.

Jerzemu zarzucono, że od 1968 r. do 5 października 1971 r. działał w celu wrogim PRL i chciał osłabić władzę ludową i wywołać zaburzenia. Po to gromadził materiały wybuchowe, przygotował wybuch i doprowadził do eksplozji. Straty spowodowane wybuchem oszacowano na 4 mln zł, na szkodę WSP.

Ryszardowi zarzucono, że pomagał Jerzemu udzielając mu rad i wskazówek, ułatwiał przetopienie materiału wybuchowego i obliczał potrzebną siłę wybuchową.

Proces był typową pokazówką i przypominał sądy kapturowe z czasów stalinowskich. O ile o samej eksplozji praca publikowała tylko króciutkie wzmianki, a tyle relacje z sali rozpraw były już bardzo obszerne.

W Opolu nie było adwokatów, którzy chcieliby ich bronić. Żona Ryszarda Kowalczyka szukała obrońców, ale nie mogła ich znaleźć. Trafiła do żony Cyryla Ratajczaka. Ten się zgodził. Było dużo akt, więc chciał by bronił jeszcze ktoś. Uprosił kolegę z Warszawy, mecenasa Głodka. Jerzego bronił z urzędu nieżyjący już mec. Gutkowski.

- Sąd obstawiono licznymi siłami milicji. Dzisiaj w takich okolicznościach sądzi się najgroźniejszych gangsterów. Była szczegółowa kontrola przy wejściu. Inwigilacja wszystkiego co się działo dookoła. Dopiero później dowiedziałem się, że kontrolowano także mnie i moje mieszkanie – wspomina Cyryl Ratajczak.

Rozprawie przewodniczył sędzia Zygmunt Jaromin. Sąd Wojewódzki w Opolu, 8 września 1972 r., wydał wyrok śmierci na Jerzego Kowalczyka i 25 lat więzienia na Ryszarda. Ten drakoński werdykt był w istocie zemstą reżimu za ośmielenie się i podniesienie ręki na władzę ludową. To miało być surowe ostrzeżenie. Jerzego pozbawiono praw publicznych na zawsze, a Ryszarda na osiem lat. Orzeczono również konfiskaty mienia. W przypadku Jerzego sąd uznał, że konieczna jest trwała eliminacja sprawcy ze społeczeństwa.

Nie pomogła rewizja złożona przez obrońców. 18 grudnia 1972 r. Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok.

- Sędziego, który przewodniczył składowi orzekającemu znałem długie lata. Gdy ogłaszał wyrok, trudno było przyjąć, że jest to jego własne przekonanie. Można to było odebrać tak, że proces przekraczał jego poczucie sprawiedliwości. Podobnie sprawa wyglądała w Sądzie Najwyższym, który podtrzymał wyrok – wspomina mec. Cyryl Ratajczak. - Miałem wrażenie, że sąd nie chce nadstawiać własnej głowy.

Oprócz surowych kar, Kowalczykowie musieli także pokryć koszty naprawy zniszczonej auli, również te dopisywane w trakcie szacowania szkód. Ryszard Kowalczyk zakończył spłatę dopiero w 1988 r. Łącznie było to ponad 537 tys. zł. Jego prośba do ministra nauki i szkolnictwa wyższego o umorzenie należności została odrzucona.

Sąd Najwyższy dodatkowo dołożył braciom grzywnę, która miała pokryć straty – 4 mln zł. Spłacali ją przez 20 lat. Ryszard wyszedł z więzienia w 1983 r. Jerzy, któremu Rada Państwa darowała karę śmierci, wolność odzyskał w 1985 r.

5. AFERY Z DAWNYCH LAT

W ostatnich latach mieliśmy afery określane różnymi przymiotnikami: przeciekowe, paliwowe, gruntowe, ratuszowe, zbożowe, w polskim futbolu, poza nim… i tak dalej. Ale myli się ten kto sądzi, że afery są wymysłem naszych czasów. Wcześniej w PRL też były. I też miały swoje przymiotniki. Najczęściej pojawiała się chyba afera mięsna, bo mięsa wówczas brakowało notorycznie i jakoś to trzeba było narodowi wytłumaczyć. W komunistycznej Polsce afery były na porządku dziennym, choć wyglądały nieco inaczej niż ówczesne. Często preparowano je na zamówienie władz. Chociaż teraz też się chyba takie przypadki zdarzają. Obecnie kradnie się pieniądze, a kiedyś towar. Szwindle sprzed lat była jednak chyba mniej wyrafinowane, ale pomysłowości ówczesnym macherom też nie brakowało.

Przejdźmy do konkretów. W 1978 r. Milicja Obywatelska urządziła nalot na masarnię pod Ozimkiem. Zrobiono drobiazgową kontrolę i wyszło na jaw, że któryś z pracowników ukrył mięso, po to by po godzinach wynieść je do domu. By dojść do prawdy, aresztowano prawie wszystkich zatrudnionych w masarni. Przesłuchiwano ich co kilka dni. W wydobywaniu zeznań pomagały kopniaki i wyzwiska. Pan Czesiek szybko się załamał i wziął winę na siebie. Dzięki temu nie musiał już nocować na więziennej pryczy. Uznano go za winnego kradzieży mięsa – dwóch kilogramów tygodniowo, przez 10 lat. Z tego zrobiła się już całkiem pokaźna góra mięsa. Dostał za to dwa lata więzienia, ale z powodu choroby odsiadkę mu zawieszono.

Pani Kazikowi, innemu z zatrzymanych, żadnej kradzieży nie udało się udowodnić. Księgowa zeznała jednak, że dostała od niego mięso, w sumie za ponad 42 tysiące złotych. Taką kwotę Kazik musiał oddać państwu.

Jak już raz podpadło się komunistycznemu reżimowi, to lepiej było z nim ponownie nie zadzierać. Skazani w aferze mięsnej rodem spod Ozimka robili więc co mogli by jak najszybciej wyplątać się z objęć reżimowego wymiaru sprawiedliwości. Zapożyczali się, zaciskali pasa i płacili. Pan Kazik, który był dłużny PRLowi 42 tys. zł też zapłacił.

Wydawało się, że sprawa jest już dla nich zamknięta. Chcieli jak najszybciej o niej zapomnieć, ale afera na to nie pozwoliła. Przypomniała o sobie zaraz po ustrojowym przełomie. W 1989 r. okazało się, że prokurator M., który stawiał im zarzuty kradzieży mięsa, był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, o czym zapomniał poinformować w trakcie weryfikacji. Musiał pożegnać się ze swoją funkcją. Chociaż tyle satysfakcji przyniosło im życie.

Inna opolska afera dotyczyła przemysłu spożywczego, a związana była z dystrybucją masła. Podejrzani wykorzystywali różnicę między wagą netto, a brutto kostki masła. Na kostkach jako masę netto podawali wagę produktu razem z papierowym opakowaniem, czyli brutto. To zaledwie kilka gramów różnicy na kostce, gdzie więc jest ta afera? Biorąc pod uwagę setki kilogramów masła jakimi obracali podejrzani, to te drobne gramy poskładały się w całkiem pokaźne ilości. Np. 280 kilogramów rocznie. Te nadwyżki upłynniano, a proceder spokojnie kwitł latami. Praca adwokatów w tej sprawie sprowadzała się do tego by wykazać, że oskarżeni bywali na urlopach i zwolnieniach lekarskich, przez co nie mogli ukraść 280 kilogramów w ciągu roku, a najwyżej 224 kilo.

No i w PRL mieliśmy także wiele sympatycznych afer z bimbrem w roli głównej. Napoje mocno wyskokowe, to także był towar mocno deficytowy. Taki bimberek milicjanci musieli zabezpieczać jako dowód rzeczowy na potrzeby śledztwa. I co jakiś czas zdarzał się cud. Bo bimberek w magazynie dowodów rzeczowych przemieniał się w wodę. To prawie taki sam cud jak przemiana wody w wino w Kanie Galilejskiej…

6. ZŁODZIEJ Z MAŚLANKĄ

Była końcówka lat siedemdziesiątych. W Opolu doszło do serii włamań do mieszkań. Złodziej grasował w okolicach ronda i miesiącami był nieuchwytny. Pracował w godzinach przedpołudniowych, tylko raz w miesiącu. Robił wówczas trzy-cztery mieszkania, a szczególnie upatrzył sobie te na górnych piętrach.

Złodziej – nazwijmy go roboczo Mietek – był niezłym fachowcem. Tak się włamywał, że nie niszczył zamków w drzwiach.

Musiał mieć zestaw kluczy i któryś z nich zawsze udało się dopasować. Za czasów Gierka nie było to specjalnie trudne. Producenci zamków nie wykazywali się jakąś przesadną pomysłowością. Mietek zabierał tylko biżuterię i gotówkę. No i miał słabość do trunków.

Jak już znalazł w barku jakąś butelkę, to opróżniał ją na miejscu, ewentualnie zabierał na wynos. W domu nie robił żadnego bałaganu. Był tak porządny, że część pokrzywdzonych w ogóle nie zorientowała się, że została okradziona. Mąż posądzał żonę, że gdzieś zapodziała obrączkę. Z kolei żona obwiniała o to męża.

Mijały tygodnie, a milicjanci byli bezradni. Ich szefowie coraz bardziej się niepokoili. Czesław Mysona, który później był naczelnikiem wydziału kryminalnego opolskiej policji, zawziął się i powiedział, że złapie delikwenta. Do pomocy dobrał sobie kilku kolegów. Zaczęli obserwować bloki przy ulicach: Rybackiej, Waryńskiego i Wrocławskiej, które odwiedził już kiedyś Mietek. Minęły dwa tygodnie i nic. Szefowie komendy zaczęli się denerwować i sukcesywnie redukowali listę milicjantów zaangażowanych w to zadanie. Oni obserwowali bloki, a inna robota leżała.

Czesław Mysona obstawiał blok przy Waryńskiego. Miał przeczucie, że właśnie tam pojawi się Mietek. Spędzał już czwarty tydzień w służbowym milicyjnym aucie pod jednym z bloków. Miał nadzieję, że właśnie tam pojawi się złodziej, który regularnie okrada mieszkania w Opolu. Milicjant znał już z widzenia wszystkich mieszkańców bloku. Wiedział, o której wychodzą i kiedy wracają. Aż nagle pojawił się facet o sylwetce Charlea Aznavoura, z czarną teczką pod pachą. Stróż prawa, którego kolega akurat wyskoczył do miasta załatwić jakąś sprawę, wiedział, że to musi być złodziej którego ściga.

Aznavour wszedł do jednej klatki. Po pięciu minutach wyszedł drugą. Milicjant ruszył za nim. Po drodze zwerbował jeszcze jakiegoś kolegę do pomocy. Na przystanku autobusowym przy rondzie stanęli obok Aznavoura. Ten zaczął się denerwować na widok mundurowych. Chcieli go wylegitymować, ale nie miał dokumentów. Zaprosili więc na komendę. Poszedł bez zakładania kajdanek. Sprawdzili co ma w czarnej teczce. Była w niej puszka po białej farbie, pęk kluczy i… maślanka.

Zaczęła się luźna rozmowa z Mietkiem. W tym czasie koledzy Czesława Mysony sprawdzali mieszkania w bloku przy ul. Waryńskiego. W drzwi powkładano tam kartki: „Byłem o 11.30. Technik RTV”.

Trzeba było jeszcze rozwikłać sposób pracy Mietka. Co mają wspólnego karteczki w drzwiach z puszką po białej farbie, pękiem kluczy i maślanką? Otóż karteczki złodziej wkładał w drzwi po to by wybadać czy ktoś jest w mieszkaniu. Wracał po kilku godzinach i jak karteczka dalej była w drzwiach, to znaczyło, że mieszkanie jest puste. Wówczas dopasowywał jeden z 20 kluczy.

Po robocie wkładał je do puszki i zalewał maślanką. To taki kamuflaż na wypadek kontroli. Wszystko wyglądało na puszkę z białą farbą. We Wrocławiu, gdzie mieszkał Mietek, fortel raz uratował mu życie, a właściwie wolność. W Opolu już się nie udało. Mietek zainkasował siedem lat więzienia.

7. ZABÓJCA PRZYJECHAŁ TAKSÓWKĄ

Leżąca tuż nad Odrą ulica Bończyka w Opolu nie cieszy się najlepszą sławą. Jak mawiają niektórzy – nie mieszka tam czołówka moralno-intelektualna naszego społeczeństwa. Ta ulica przewinęła się już w jednej z naszych kryminalnych opowieści.

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych mieszkała tam para: Maryśka i Andrzej. Żyli bez ślubu, czyli w konkubinacie. Andrzej pojechał do sanatorium w Krynicy, by podreperować zdrowie. Kilka dni później ktoś zamordował jego partnerkę.

Zabójca był brutalny. Milicjanci, bo tak wówczas nazywali się stróżowie prawa, gdy weszli do mieszkania, zastali je całe zabryzgane krwią. Brunatne plamy były nawet na drewnianych schodach prowadzących na piętro. By zabezpieczyć tą krew jako dowód rzeczowy w sprawie, milicjanci piłą wycinali nawet fragmenty schodów.

No i rozpoczęło się poszukiwanie brutalnego sprawcy. Na pierwszy ogień poszedł Andrzej, konkubent zabitej. Szybko go jednak wykluczono, bo miał żelazne alibi. W nocy, gdy ktoś mordował jego partnerkę, on leczył się w Krynicy. Był tam widziany o 21, a następnego dnia punktualnie o 9 rano pojawił się na śniadaniu. Śledczy zaczęli badać inne tropy, inne wersje, ale nie przynosiło to efektu. Nie wyłaniał się żaden potencjalny zabójca Maryśki. Ktoś połasił się na pieniądze ofiary.

Kilka dni przed tym jak zamordowano Maryśkę, kobieta sprzedała swoją złotą biżuterię. Pieniądze jakie w ten sposób zarobiła schowała gdzieś głęboko w mieszkaniu. Gotówka zginęła. Analizując fakty milicjanci doszli do wniosku, że za zabójstwem musi stać ktoś z najbliższych, ktoś kto wiedział o sprzedaży precjozów i o miejscu ukrycia pieniędzy. Ale w dalszym ciągu żaden podejrzany się nie wyłaniał. Powrócono więc do pierwszej wersji, w której jako podejrzany występował Andrzej, czyli konkubent denatki. Postanowiono powtórnie mu się przyjrzeć i jeszcze raz szczegółowo przeanalizować jego rzekomo żelazne alibi. Ciężko jest wrócić do wersji, którą już kiedyś się wyeliminowało. Ale nie było wyjścia.

Milicjanci sprawdzili: rozkład jazdy pociągów, odległość z Krynicy do krakowskiego dworca, dystans z opolskiego dworca na ulicę Bończyka i czas jaki jest potrzebny na pokonanie tej drogi. I co im wyszło? Że możliwe jest pokonanie tej trasy w jedną noc, tak żeby wyjechać z sanatorium po 21 i zdążyć wrócić na śniadanie, na dziewiątą.

Andrzej pokręcił się wieczorem po Krynicy, tak, żeby widziało go jak najwięcej osób, które później będą to mogły potwierdzić milicjantom, gdyby ci o niego pytali. Następnie złapał taksówkę, którą dojechał na dworzec w Krakowie. Tam wskoczył do pociągu, którym dotarł do Opola. Tu znowu taksówką z dworca na ulicę Bończyka. Zabił Maryśkę i ukradł jej pieniądze. Taksówką wrócił na dworzec. Wsiadł do pociągu, który zawiózł go do Krakowa. Znowu poszedł na postój taksówek i pojechał do Krynicy. Punktualnie o dziewiątej zaczął jeść śniadanie.

Pociągi musiały wtedy jeździć według rozkładu, bo gdyby kursowały tak jak dzisiaj, to mogłyby zniweczyć cały misterny plan kuracjusza. Milicjantom udało się dotrzeć do taksówkarzy, którzy zaświadczyli, że feralnej nocy wozili podejrzanego. Myśleli, że to normalny klient, ale nie wiedzieli jakie miał mordercze plany.

8. ŚMIERĆ PRZEZ DOLARY

Zielone papierki – amerykańska waluta, to taka rzecz, która elektryzuje od wielu, wielu lat. Szczególną moc miała w czasach PRL, gdy za jej posiadanie można było się nabawić wielu problemów, ale także dzięki niej można było wiele rzeczy załatwić.

W latach siedemdziesiątych, w jednej z podopolskich wiosek znaleziono ciało kobiety. Zwłoki leżały w kuchni. Denatka na szyi miała zaciśniętą pętlę skręconą z rajstop. Pętla przywiązana była do oparcia krzesła. Milicjanci już na wstępie uznali, że mają do czynienia z samobójstwem. Jak w przypadku każdego samobójstwa rutynowo trzeba wszcząć śledztwo. Funkcjonariusze chcieli jednak od razu zmierzać do zamknięcia sprawy. Nie zgodził się na to prokurator, który miał przeczucie, co w tym zawodzie jest bardzo ważne. Postanowił drążyć temat. Oto co udało się wytropić.

70-letnia kobieta mieszkała samotnie, na końcu wioski. Pewnego dnia sąsiedzi zaniepokoili się, że już od dwóch dni w obejściu starszej pani nie widać kur. O tym, że kury nie wychodzą na spacer powiadomili rodzinę kobiety. Najbliżsi mieszkali w tej samej wiosce, tylko na drugim końcu. Krewni do mieszkania dostali się tylnym wejściem. W kuchni znaleźli zwłoki.

Śledztwo w tej sprawie nadzorował Józef Niekrawiec, wówczas początkujący prokurator, a później wieloletni szef opolskiej prokuratury okręgowej. Pewnego dnia zadzwonił telefon stojący na jego biurku. Dzwonił lekarz z Zakłady Medycyny Sądowej, który przeprowadził sekcję zwłok.

- To nie było samobójstwo, ale ordynarne zabójstwo – rzucił pewny swej tezy medyk.

Kobieta miała na plecach ślady wskazujące na działanie osób trzecich. Obrażenia powstały za życia i wskazywały na to, że kobieta broniła się przed napastnikiem. Nie było wątpliwości: sprawca udusił starszą panią, a później upozorował samobójstwo.

W śledztwie dotyczącym zabójstwa 70-latki w jednej z podopolskich wiosek, pojawił się motyw rabunkowy. Dlaczego? Kobieta za życia otrzymała spadek – właśnie wspominane na początku amerykańskie dolary. Sama może specjalnie ich nie potrzebowała, ale nie miała też ochoty podzielić się nimi z rodziną. Zakopała je gdzieś głęboko w swoim domu. Właśnie chęć posiadania zielonej waluty stała się najprawdopodobniej motywem zbrodni.

Jako podejrzany, na pierwszy plan wysunął się brat ofiary. Mężczyzna miał już kryminalna przeszłość. W trakcie przeszukania domu, w którym mieszkał znaleziono fanty pochodzące z kradzieży z jednego z pobliskich zakładów przemysłowych. Aresztowano go.

Przymierzano go do sprawy zabójstwa, ale zarzutów ostatecznie nie usłyszał. Dowody, które udało się zebrać, niestety na to nie pozwalały. Potencjalny podejrzany wyszedł na wolność.

Winnego nie udało się znaleźć i śledztwo trzeba było umorzyć. Po zamknięciu sprawy prokurator wydał rodzinie klucze do domu zamordowanej kobiety. Wszystko stało na tych samych miejscach, co w dniu zabójstwa. Rodzina rozpoczęła porządki. W kuchni tkwił piec na węgiel. Pod nim leżała blacha, taka która zabezpieczała podłogę na wypadek, gdyby jakiś rozżarzony węgiel wypadł i chciał spowodować pożar. Po zerwaniu blachy, znaleziono pod nią plik zielonych banknotów – w sumie 800 dolarów. W tamtych czasach to były bardzo przyzwoite pieniądze.

Ich odnalezienie potwierdziło tezę o rabunkowym motywie zbrodni. Starsza pani nie chciała ich oddać. Nie chciała też wskazać miejsca, w którym je ukryła i dlatego zginęła.

9. PROCES DWUDZIESTU

Proces opolskiej dwudziestki – największy polityczny proces stanu wojennego w Opolu - zakończył się 21 stycznia 1983 r., czyli już po zawieszeniu stanu wojennego.

W sądach wówczas nie obowiązywał już tryb doraźny, w związku z czym wydany wyrok był stosunkowo łagodny. Oskarżonych skazano na kary od pięciu miesięcy do roku więzienia. Dwóch dostało wyroki w zawieszeniu, a jednego uniewinniono.

Wszystko zaczęło się 13 grudnia 1981 r., czyli w dniu wprowadzenia stanu wojennego. W mieszkaniu Barbary Grodeckiej, przy ul. Prószkowskiej, odbyło się spotkanie opozycjonistów, w trakcie którego ustalono, że Stanisław Jałowiecki będzie się ukrywał. Z kolei Jan Całka zajmie się organizacją pomocy dla internowanych i ich rodzin. W połowie stycznia 1982 r., ustalono kryptonimy dla działaczy i grup związkowych w poszczególnych zakładach pracy. W czasie spotkania, Jan Całka rozdał kilka egzemplarzy "Sygnałów Wojennych", które sam zredagował i powielił za pomocą tzw. ramki.

Początkujący konspiratorzy rozpoczęli wydawanie "Sygnałów Wojennych". Dla zmylenia esbecji pierwszemu wydaniu nadali numer piąty. To po to, by Służba Bezpieczeństwa zachodziła w głowę, kiedy przegapili pierwsze cztery. "Sygnały Wojenne" kolportowano w zakładach pracy, a także w autobusach komunikacji miejskiej.

Działalność konspiracyjnych struktur przerwała fala aresztowań w kwietniu i maju 1982 r. Przyczynili się do niej agenci SB, szczególnie ci mieszkający w sąsiedztwie Jarosława Chołodeckiego, wówczas wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu, który był internowany, ale z którego żoną Krystyną kontaktowali się opolscy konspiratorzy. Jedną z donosicielek była sąsiadka mieszkająca tuż obok Chołodeckich. Donosiła nie tylko o tym kto przychodził, ale również o tym o czym rozmawiano. Nie musiała podsłuchiwać przez ścianę, bo sama często bywała u Chołodeckich.

27 kwietnia 1982 r. zatrzymano ogółem trzydzieści osób, nie tylko z terenu Opola. 14 maja, SB udało się ująć - po pięciu miesiącach poszukiwań - Stanisława Jałowieckiego.

23 sierpnia 1982 r., przed sądem Śląskiego Okręgu Wojskowego, ruszył tzw. Proces Dwudziestu. Oskarżonym zarzucono działalność wrogą wobec państwa. Obrońcami oskarżonych byli m.in.: Władysław Siła-Nowicki, Adam Gutowicz, Cyryl Ratajczak, Ryszard Porzycki i Marian Rogozik.

Proces opolskiej dwudziestki zakończył się 21 stycznia 1983 r. Wyrok wydał sąd w składzie: mjr Zbigniew Matacz, por. Ryszard Bąk i por. Jerzy Wojteczek. Najwyższe kary – roku więzienia - otrzymali: Wojciech Radomski, Jan Całka, Marian Wałowski, Wiesław Moliński i Kazimierz Duda. Stanisław Jałowiecki dostał 10 miesięcy.

Istniało ciche porozumienie między sądem i obrońcami oskarżonych, aby prowadzić sprawę w taki sposób, by zakończyła się ona możliwie najłagodniejszymi wyrokami.

Wyrok nie usatysfakcjonował natomiast opolskiej Służby Bezpieczeństwa, która oceniała go jako zbyt łagodny. 22 stycznia 1983 r. w telegramie do wiceministra spraw wewnętrznych, gen. bryg. Władysława Ciastonia, komendant wojewódzki MO w Opolu, płk Julian Urantówka, pisał: "Proces opolskich działaczy byłego NSZZ Solidarność nie spełnił właściwej roli, zarówno z punktu widzenia politycznego, jak i prewencyjnego. Wyrok, ze względu na charakter popełnionych przestępstw politycznych w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej, jest wprost nie do przyjęcia. Z rozeznania tego środowiska i mentalności skazanych istnieje uzasadnione podejrzenie, iż wielu z nich nie zaprzestanie działalności niezgodnej z obowiązującymi przepisami prawnymi".

10. SKAZANY ZA ULOTKĘ

To z pewnością nie jest sprawa kryminalna, ale raczej polityczna. Kazimierza Markowskiego z Opola zatrzymano 14 grudnia 1981 r. W wigilię usłyszał zarzuty, a dzień po Nowym Roku wyrok – półtora roku więzienia. W takim tempie wtedy działał wymiar sprawiedliwości…

32-letni wówczas pan Kazimierz siedział do lutego 1983 r. Za co? Za wywieszenie kilku ulotek. Nasz bohater był w tamtych latach szefem Komisji Zakładowej w Opolskich Zakładach Koncentratów Spożywczych. Z telewizora dowiedział się, że wprowadzono stan wojenny. Postanowił, że nie będzie bezczynny. Na maszynie napisał kilka ulotek – konkretnie siedem. Rozwiesił je na terenie zakładu. Ktoś za nim chodził i szybko te ulotki zrywał. Chyba nawet nikt nie zdołał ich przeczytać. Kazimierz trafił do aresztu przy ul. Sądowej. SB uznała, że "pozostawienie go na wolności zagrażałoby bezpieczeństwu państwa i porządkowi publicznemu gdyż występuje on przeciwko podstawowym interesom gospodarczym i politycznym PRL”.

Jego proces był pierwszym politycznym do jakiego w tamtym czasie doszło w Opolu. Sądzili sędziowie w zielonych mundurach. Dostał półtora roku więzienia. I tak mógł mówić o szczęściu, bo prokurator domagał się siedmiu lat. Uniewinniono go od zarzutu organizowania strajku.

Dzisiaj pan Kazimierz nie ma pretensji do sędziów. Sędzia Matacz, który przewodniczył rozprawie, zastrzelił się w niewyjaśnionych okolicznościach po tzw. „procesie dwudziestu”.

Jednak sąd II instancji nie był już tak łaskawy. Apelacje od opolskiego wyroku na Kazimierza Markowskiego wniósł zarówno prokurator, jak i obrońca. Sąd Najwyższy podniósł karę. Wystarczającym pretekstem do tego był fakt, że Markowski wystąpił z PZPR. A zatem zamierzał przyłączyć się do kontrrewolucji. Stwierdzono też, że rozwieszając ulotki z pewnością zamierzał zorganizować strajk. Karę z półtora roku podwyższono do czterech lat.

Markowski, gdy się dowiedział o tej decyzji, skamieniał. Pomyślał, że władza komunistyczna jednak jest bezlitosna dla swoich przeciwników. Osadzono go we Wrocławiu. Czas spędzony za kratkami wspomina stosunkowo miło, dzięki wrocławianom. Na Boże Narodzenie dostał ponad 100 kartek z życzeniami od osób, których w życiu na oczy nie widział. Więźniowie dostawali również ciasto, w których pochowane były grypsy z cytatami z Biblii. Z kolei msze święte odprawiane w więziennej kaplicy zmieniały się w polityczne manifestacje, na których śpiewano pieśni patriotyczne.