Podróżując - Agata Mleczko - ebook + książka

Podróżując ebook

Agata Mleczko

3,0

Opis

“Podróż najpierw odbiera mowę a następnie zmienia każdego w gawędziarza”. Niniejszy truizm najczęściej się nie sprawdza. Ileż to razy byliście narażeni na słuchanie tak nudnych opowieści z podróży, że mieliście ochotę uciec gdzie pieprz rośnie? Oto nie lada gratka: w przypadku autorki tej książki truizm zamienił się w najszczerszą prawdę. Jej opowieść nie tylko przenosi czytelnika w egzotyczne miejsca lecz również zaskakuje, porusza i zadziwia.

Podróż dookoła świata – marzenie wielu ludzi – nie jest tu najistotniejsza, choć barwnych opisów przygód, krajobrazów i spotkanych ludzi nie brakuje. Jednak książka “Podróżując” zabiera czytelnika w głąb przeżyć, kontestując modny trend trywializacji podróży. Stopniowo odkrywa przed nami kolejne warstwy składające się na ważne doświadczenie Wielkiej Podróży. To zapiski osobistych przeżyć, trudności, małych zwycięstw i wielkich sukcesów. To jakby w tym samym momencie być na widowni i zaglądać za kulisy. Siedząc we własnym fotelu możesz poczuć jak to jest, gdy świat stoi otworem a ty wyruszasz w nieznane.

To książka o poszukiwaniu szczęścia, a co ważniejsze również o tym, jak je znaleźć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TytułPodróżując
Opracowanie graficzneJarosław Danielak | Ad Fontes
Ilustracjedr Natalia Rozmus
Redakcja i korektadr Natalia Kaśków
Opieka redakcyjnaAlina Kowalska
Recenzja naukowadr hab. Jakub Isański
Skład i łamanieAd Fontes
© Wydawnictwo Null & Full sp. z o.o. 2017books.nullnfull.com
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-949052-1-7
Konwersja: eLitera s.c.

Mojemu mężowi

Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?

Mt 16, 26

.

Ślepy stereotyp

Osiem tysięcy osiemset kilometrów dzieli Auckland od Tokio. Potrzebujemy jedenastu godzin, aby pokonać tę odległość samolotem, i wieczności, aby choć odrobinę przybliżyć się mentalnie do starego Kraju Kwitnącej Wiśni. Kolejna wyspa na naszej trasie, a właściwie archipelag tysięcy górzystych, trudno dostępnych skał, rzucających wyzwanie człowiekowi, który chce przetrwać. – Nie będzie trudności z dostosowaniem się do nowej strefy czasowej – mruczę z ulgą, owijając się szczelnie w koc i moszcząc do drzemki w fotelu. – Przecież trzy godziny to pestka!

Przemieszczenie się z południowej półkuli na północną zajmuje nam cały dzień. Wcześnie rano pożegnaliśmy krainę Kiwi, choć to nie koniec naszych kontaktów z Nowozelandczykami. Jest jeszcze personel Air New Zealand, który cudownie, choć całkiem bezwiednie, zamienia „e” na „i”. Nawet najprostsze słowa brzmią zabawnie i wprawiają w dobry nastrój. Miłe dla ucha dźwięki niosą ze sobą potężny ładunek serdeczności, której doznaliśmy przez ostatnie tygodnie. Mieszkańcy obu nowozelandzkich wysp są wspaniałymi gospodarzami. Naturalnie nie jest to kraj pozbawiony problemów, ale odnoszą się do turystów z ospałą wyrozumiałością i serdeczną dobrodusznością. A tyle potrzeba, aby czuć się dobrze, zwiedzając jakąś krainę. Ani przez chwilkę nie czuliśmy się źle z powodu naszego statusu turystów. Nowa Zelandia szeroko otwiera ramiona dla każdego, kto przyjeżdża ją podziwiać i ma wystarczająco zasobny portfel. Nam udało się zakosztować trochę lata zimą, anglosaskich świąt, nowych winiarskich trendów, a nade wszystko spotkać kilku Kiwi, którzy są nimi z wyboru. Oczywiście grupy poznanych przez nas miejscowych w żaden sposób nie można nazwać reprezentatywną, ale nie przyjechaliśmy na badania naukowe. Nasze wrażenia są jednoznacznie pozytywne, choć trzeba pamiętać, że niczego w tym kraju nie musieliśmy załatwiać, nie dotyczyły nas procedury imigracyjne ani pobyt w szpitalu. A to mogłaby być całkiem inna historia...

Sześć godzin spędzonych w pomrukującym cicho samolocie przeniosło nas nad obszar Guam. To znak, że do Japonii już blisko. Nieruchome siedzenie w fotelu lotniczym rozpędza moje myśli. Wszystko, co wiem o Japonii, pochodzi z kursu uniwersyteckiego sprzed dziesięciu lat. Studiowałam wtedy język i kulturę japońską na Uniwersytecie Mediolańskim. Cóż to była za przygoda! Mój słaby włoski nie wystarczał, aby pojąć meandry japońskiej gramatyki, więc raz w tygodniu pobierałam dodatkowe nauki po angielsku od mojego ulubionego nauczyciela Simone Dalla Chiesa. Niski człowieczek o złotym sercu i zawsze uśmiechniętej twarzy dopingował moje wysiłki i pomagał jak tylko mógł. Dodatkowa pomoc była uważana przez Japonkę Hakuta-san za nieuczciwą konkurencję. Nauczycielka praktycznej nauki języka – native speaker – z godną podziwu łatwością brała we władanie stuosobową grupę. Nawet włoskie strajki, organizowane co kilka tygodni, nie miały wpływu na odbywanie się zajęć. Mogliśmy pojawić się na nich w piątkę, a ona, nie zwracając na to najmniejszej uwagi, prowadziła lekcję z zapałem, oddaniem i bezwzględnością. Na opanowanie dwóch japońskich alfabetów – hiragany i katakany – dała nam dziesięć dni, a każda lekcja rozpoczynała się od nowej dawki znaków kanji. Japonka była niska, drobna, nosiła olbrzymie okulary, przychodziła na uniwersytet w granatowym kapelusiku i pachniała kiszonymi burakami. Kiedyś nawet zrobiła mi karczemną awanturę o to, że korzystam z dodatkowej pomocy nauczyciela. Wyprosiła mnie z zajęć na korytarz i przyciszonym, pełnym napięcia głosu wycedziła: – It is unfair, don’t you think? Co myślałam naprawdę? Było dla mnie całkiem jasne, że moja nauczycielka jest przerażona moją innością. Sam pobyt w Italii musiał być dla niej doświadczeniem z pogranicza sztuki cyrkowej i wizyty u dentysty, a do tego student z problemami był jak kula u nogi. Elastyczność myślenia i reagowanie na niespodzianki to chyba najtrudniejsze sytuacje w życiu Japończyka. Pomimo przeciwności, a może właśnie dzięki nim, uczyłam się japońskiego cztery godziny dziennie, osiągając doskonały rezultat na egzaminie końcowym, zaskakując nie tylko Simone i Hakuta-san, ale przede wszystkim siebie. Z tego czasu pozostało mi przekonanie, że dla Japończyka nie ma większej świętości niż praca, że grupa jest ważniejsza niż jednostka i że nieroztropnie jest prosić o pomoc.

Teraz przyszedł czas na weryfikację moich konstruktów. Pojęcia opisujące Japonię nie leżały zbyt daleko od powszechnych stereotypów o prymacie pracy nad rozrywką, rodziny nad jednostką i opanowania nad emocjami. Siedząc w samolocie i pożerając skromne porcyjki koszernego jedzenia, w mojej głowie szkicowałam japońską doskonałość. Eleganckie pismo, które odcina się od chińskich i koreańskich znaków, drobiąca gejsza spowita w kimono, legendy o samurajach i cesarzu leniwie wirowały w mojej głowie, wpadając na siebie, wywołując niewielkie eksplozje i zaśmiecając umysł odpadkami. Przypominałam sobie, co wiem o stereotypach i przekonaniach.

Cieniuteńka linia oddziela jedno od drugiego. Stereotyp jest z gruntu fałszywy. To rodzaj celebryckiej popularności, która bazuje na powierzchowności i chwytliwych hasłach. Stereotyp przypomina nietoperza: ślepy, a na dodatek wszystkiego się czepia. Co gorsza, jest też święcie przekonany o swojej racji. Zdumiewa swoją trwałością i siłą. Powstaje rozdmuchany z niczego i silnie wczepia się w świadomość zbiorową. Nawet jeśli osobiście doświadczę rzeczywistości innej niż stereotyp w mojej głowie, to jego trwałość zamieni wątpliwości w znajomy slogan: wyjątek potwierdza regułę. Podczas gdy jak kot wylizywałam opakowanie po czekoladowych lodach, przyszło mi do głowy coś innego. Stereotyp ma również jasną stronę mocy. Ludzie nie mają tak tęgich głów, aby analizować każdy impuls, każde wrażenie i wszystko, co spostrzegają. Stereotyp przychodzi z pomocą, abyśmy nie utonęli w powodzi informacji. Rzuca koło ratunkowe i krzyczy instrukcję z brzegu basenu, w którym się topimy: nie musisz myśleć! Nie analizuj! Rzeczywistość jest mniej skomplikowana, niż ci się wydaje! I usłużnie podaje rękę, wyciągając nas na brzeg, kaszlących, drżących z zimna i wycieńczenia. Tak, stereotyp pomaga, ale równie często jak ocalenie z jego strony przychodzi nowy kłopot. To błąd atrybucji. Przypisujemy innym nieprawdziwe intencje, popadając łatwo w konflikty i kłótnie. Jak to w życiu: coś za coś. Pokonanie stereotypu wymaga chwili refleksji, a to nie będzie łatwe. Zazwyczaj bowiem rzeczywistość domaga się natychmiastowej odpowiedzi, a łatwość, z jaką przychodzi na myśl utarty schemat, stawia mnie na przegranej pozycji.

Dzielę się moimi wątpliwościami z Andrew. Pozbawiony bagażu studiowania japońskiego przejawia zdumiewający optymizm.

– Mnie interesuje Japonia współczesna – mówi. – Chcę zobaczyć, jak wygląda jeden z najbardziej uprzemysłowionych krajów świata i w jaki sposób nowoczesna technologia wpływa na codzienne życie mieszkańców.

Cóż, jest to myślenie niepozbawione racji. Niekiedy znajomość historii uniemożliwia postrzeganie rzeczywistości taką, jaka jest. Infekuje nasze myślenie przymusem porównywania i zabiera przyjemność z doznań płynących z teraźniejszości. Mnie interesuje to, w jaki sposób Japonia przeszła turbulencje zmian w dwóch momentach swojej historii: w okresie restauracji Meiji w 1868 roku oraz w okresie powojennym. Te dwa wydarzenia o doniosłej randze dotyczyły zmiany charakteru władzy. Pierwszy unieważniał stosunki feudalne, a drugi zanegował boskość cesarza. Po namyśle daję sobie niewielkie szanse, aby zbadać to zagadnienie. Nawet z moim przewodnikiem Nicolasem Bouvierem będzie to nadzwyczaj trudne. Na ekranie kilometry pozostałe do celu kurczą się zaskakująco szybko. Coś mi się zdaje, że nie zdążę rozwikłać moich wątpliwości. Jak zwykle teraźniejszość wdziera się do mojej głowy siłą. Japonia nadchodzi!

Tokio – w labiryncie miasta

Lądowanie nocą ma w sobie czar. Rozświetlony ląd na tle czarnego oceanu widać z daleka jak diament na wystawie u Tiffany’ego. Okolice Tokio to największa aglomeracja na świecie, więc rzeka światła z licznymi dopływami podmiejskich miasteczek nie ma końca. Lądujemy na płycie lotniska i kołujemy starannie aż do wyznaczonego rękawa, którym wspinamy się, aby stanąć w kolejce po wizę. Urzędnik imigracyjny ma białe rękawiczki i kłania się kilka razy, zanim wklei stosowny dokument do naszych paszportów. Na lotnisku, obok japońskiej hiragany, nasz wzrok odnajduje angielskie podpowiedzi. To dobra wiadomość, bo miejskie legendy wspominały coś o całkowitej nieobecności języka angielskiego w Japonii. Wspomagani tabliczkami bagagge claim i train station bez większych trudności odnajdujemy transport do centrum. Pierwsza przyjemność z bycia turystą w Japonii objawia się w postaci zniżki na bilet kolejowy wraz z możliwością zapłacenia za niego kartą. Wybornie! Wsiadamy do pociągu, gdzie panuje całkowita cisza. Rzędy pustych siedzeń wywołują dziwne wrażenie obcości i bycia w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Jednak pociąg rusza punktualnie co do sekundy i zagłębia się w noc. Siadamy na pierwszym wolnym siedzeniu i od razu błąd. Pomimo setki innych wolnych miejsc w wagonie przychodzi do nas Japończyk i po dwóch ukłonach oznajmia, że zajęliśmy jego miejsce. Pokazuje na dowód bilet, zalewa nas potokiem japońskiej mowy i pokazuje gestem, że musimy usiąść gdzie indziej. Notuję w pamięci: zawsze siadaj na swoim miejscu, rozpoczynając tym samym długaśną listę zakazów i nakazów japońskiego świata. Konduktor w białych rękawiczkach najpierw pochyla głowę, a później sprawdza nasze bilety, szepcząc pod nosem japońskie zaklęcia.

– Mam nadzieję, że to nie jakaś klątwa i nie zamienię się w kozę – cicho mówię do Andrew.

Dziwne. Całkowity brak rozmów, szepty konduktora, ukłony wplatane w konwersację wywołują u nas podobne zachowanie: rozmawiamy przyciszonym głosem i czujemy się jak jeden wielki kłopot.

Wraz z dojazdem do centrum kończą się angielskie podpowiedzi i zanurzamy się w obcym dla nas języku bez koła ratunkowego. Jednak miejskie legendy czasem mają rację. Pierwsze trudności zaczynają się podczas przesiadki na metro. Wpadamy w jakąś niedopracowaną pętlę czasoprzestrzeni. Udaje się wyjść z dworca, oddając maszynie nasz bilet, ale nie udaje się wejść do metra z powodu braku japońskiej gotówki. Próbujemy zapłacić za bilet kartą, ale otrzymujemy tylko przepraszający ukłon, japońskie wymówki z jedną zrozumiałą przez nas rodzynką: cash. Co tu zrobić? Próbujemy tłumaczyć po angielsku nasze kłopotliwe położenie, ale pan w kasie i jego białe rękawiczki powtarzają trzeci raz dokładnie to samo. Nieobecność bankomatu pogrąża nas głębiej w grzęzawisku. Ogarnia mnie panika. Rozglądam się, jakbym miała wychwycić spośród nieprzebranego tłumu kogoś mówiącego po angielsku lub po włosku. Nic takiego się nie dzieje. Na szczęście przypomniało nam się o drobniakach ofiarowanych przez Marka. Wyciągamy dźwięczące monety i nagle białe rękawiczki zmieniają zdanie – dokonują błyskawicznej kalkulacji i wydają bilety na metro.

– A już myślałam, że będziemy tutaj nocować! – odsapnęłam z emocji.

Odnalezienie stacji, dokąd musimy się udać, jest proste jak świński ogon i niebawem wychodzimy na powierzchnię Honsiu, największej wyspy.

– Jasny gwint, ale zimnica! – temperatura wiatru wywołuje natychmiastowe dreszcze.

Trzęsie nami potężnie, oczy łzawią od podmuchów w twarz, a uszy robią się buraczkowe. Byle do hotelu – poganiają nas aura i zmęczenie. Nie mamy ze sobą mapy, ale to żadna przeszkoda. Przed stacją stoi rzęsiście oświetlony plan okolicy ze wszystkimi ulicami i hotelami. Latarnia morska dla zbłąkanych. Aby ułatwić nawigację zagubionym w miejskiej dżungli, jest ona zwrócona w kierunku, w którym patrzy rozbitek. Andrew rzuca okiem na szczegóły i już ciągnie walizkę i mnie do przejścia dla pieszych. Ja nawet nie zdążyłam się zorientować, który punkt na mapie pokazuje nasze położenie, więc posłusznie podążam śladem moich dwóch towarzyszy. Nie wiem, dlaczego walizka ma zadowoloną minę, podskakuje wesoło na krawężnikach i cieszy się, jakbyśmy szli na jakieś przyjęcie. Mam wrażenie, że pogwizduje wesoło, ale to chyba omamy słuchowe powstałe pod wpływem natłoku wrażeń, bo Tokio całe się skrzy. Rozświetlone witryny, ekrany reklamowe, wejścia do sklepów atakują moje zmęczone źrenice ostrym światłem. Ręka bezwiednie wędruje do kieszeni plecaka, aby odnaleźć okulary słoneczne, ale zanim lądują na moim nosie, myśl rozpływa się w mroku. Przebiegający ludzie wywołują wrażenie, że jesteśmy spóźnieni i trzeba dołączyć do ich biegu. Odruchowo przyspieszam kroku, ale Andrew mnie zatrzymuje. Jego zaś za rękę trzyma walizka, więc wszyscy musimy równać krok, aby się nie pogubić w tym mrowisku. Brakuje tylko białego królika z zegarkiem i rękawiczkami z koźlej skórki. Chroniąc się przed udziałem w sprincie, dopadliśmy do drzwi hotelowych i skryliśmy się w zaciszu wielkiego holu. Natychmiast zajął się nami recepcjonista. Zabrał naszą kartę kredytową dwiema rękami i odłożył ją z niezwykłą starannością na małą tacuszkę, oddając z ukłonem. Ciasną windą dotarliśmy do maleńkiego pokoiku, gdzie chichoczącą walizkę zamknęliśmy na stojąco w ciasnej szafie. Niech posmakuje prawdziwie japońskiego klimatu: ciasnoty.

– No co, bułka z masłem, nie? – pyta Andrew, rozpakowując rzeczy.

– Bułka z masłem? – nie dowierzam. – To przecież jakiś całkowity labirynt, świat równoległy, alternatywna przestrzeń, nazwij to, jak chcesz!

– To wymarzone miejsce dla turystów! – Andrew nie kryje zadowolenia. – Wszystko jest tak zorganizowane, że nie musisz o nic pytać. Dla mnie bomba.

– No, dla mnie też, ale w innym sensie.

Rozlokowujemy nasze rzeczy na niewielkiej przestrzeni. Pokój jest mały, a jego wystrój pochodzi z poprzedniej dekady. Kilka elementów to nowoczesne gadżety, które Europejczykom, tutaj nowicjuszom, sprawiają trudności. Choćby czajnik do gotowania wody. Niby banalne urządzenie, ale ma konstrukcję tak dziwaczną, że Andrew szuka informacji w Internecie, by nalać do niego wody. Korzystając ze słownika online, tłumaczy szybko zasady działania i po pięciu minutach podaje kubek parującej herbaty.

– Jak ty to robisz? – patrzę na niego nierozumnie. – Ja w tym czasie nie zdążyłabym otrząsnąć się z frustracji i skończyć litanii skarg na Japonię, Tokio, hotel i cały wszechświat!

Andrew uśmiecha się lisio. Jest w swoim żywiole. Przedmioty o elektronicznych mózgach traktuje jak dobrych kolegów i nakłania je bez większych trudności do sprawnego działania. Ja w tym świecie czuję się osaczona, zagoniona w kozi róg nawracającymi atakami paniki.

– Zanosi się na naprawdę interesujący czas – podsumowujemy zgodnie.

Wychodzimy z hotelu w błyszczący mrok, aby zjeść kolację. Zimno jak w psiarni. Pomimo ubrania wszystkiego, co choć w odległy sposób kojarzy się z jesienią, drżymy jak liście na wietrze. Odruchowo próbujemy schować głowę w ramionach, kurcząc boleśnie mięśnie karku i pleców. Chowam dłonie w rękawy kurtki, ale to tylko cienki sztormiak, więc lodowaty wicher studzi natychmiast całe ciało. Zaczynamy nasz rajd od poszukiwania bankomatu i, o dziwo, nie tylko jest ich zatrzęsienie, ale już przy trzeciej próbie trzymamy pierwszy raz w życiu japońskie banknoty. Z kieszenią pełną gotówki poszukujemy najbliższej restauracji, która serwuje kurczaka. Andrew zabiera nas w miejsce, gdzie można zjeść yakitori, a więc literalnie każdą część kurczaka wraz ze stopkami i paznokciami. Niewielkie drewniane drzwi zamontowane w ścianie drapacza chmur połyskują zapraszająco kuszącym neonem. Schodzimy w dół wąskimi schodami i wpadamy wprost na kelnera, który na nasz widok się przeraża. Jest profesjonalistą. Opanowuje instynkt ucieczki i zarzuca nas pytaniami po japońsku, kłaniając się pomiędzy poszczególnymi zdaniami. Po minucie bezowocnej konwersacji pełnej dziwnych wygibasów z naszej strony i przepraszających ukłonów obsługi kelner woła kogoś z kuchni. Prawie słyszę jego myśli pomstujące na naszą obecność. Nie chodzi o to, że nas przeklina, ale o to, że nie znamy zasad, w myśl jakich kręci się japoński świat. Nadchodzi pomocnik kucharza, który zna kilka słów po angielsku. Udaje się wywnioskować, że w restauracji zostały wyłącznie miejsca dla palących, za co personel serdecznie przeprasza.

– Czy może być? – pyta pomocnik kucharza, gnąc się w ukłonach.

– Yes! – odpowiadamy chórem.

Stoliki, otoczone drewnianymi ścianami na podobieństwo przedziału kolejowego, są zajęte wyłącznie przez Japończyków. Okolica pełna jest biur, a mężczyźni ubrani są w garnitury i krawaty, więc całkiem możliwe, że zagraniczny turysta tu po prostu nie dociera. Cały czas jeszcze podtrzymujemy między sobą krzepiącą myśl o tym, że angielski jednak się na coś przyda. Na szczęście menu zawiera obrazki, a więc zamówienie dań przyjmuje postać gry planszowej, gdzie pokazuje się palcami, czego się chce. Powiedzieć o obsłudze, że jest błyskawiczna, to mało. Kelner pojawia się co piętnaście sekund, niosąc kolejne fragmenty ptaka. Serca, żołądki, nerki, nóżki, skrzydełka i kawałki tak dziwne, że nie wiemy, z której części kurczaka pochodzą, lądują na naszym stole, wzbudzając swoją smakowitą wonią prawdziwy szał w naszych pustych żołądkach. Najpierw próbujemy ostrożnie, odrywając zębami fragmenty grillowanego mięsa, ale już po chwili smak potrawy rozwiewa nasze obawy i pochłaniamy kurczaka w ekspresowym tempie. Żołądki wypełnione treścią rozgrzewają zziębnięte członki. Przez chwilę jest nam gorąco i dobrze. Uśmiechnięty i zrelaksowany Andrew konkluduje dzisiejszy dzień.

– Zgoda, turysta dla Japończyka to problem, ale to jego problem, nie twój.

– Kiedy ja się przejmuję, że on się przejmuje – rozkładam bezradnie ręce.

– Nie możesz w ten sposób spędzić kolejnych tygodni.

Andrew ma rację, to ślepa uliczka. Nasz pobyt w Japonii nie może obracać się wokół europejskich przyzwyczajeń. Im szybciej uda mi się zmienić sposób myślenia, tym lepiej. Muszę strząsnąć z siebie myślenie o uczuciach, samopoczuciu i przyjemności w kontaktach międzyludzkich. Życie Japończyka to jak inna planeta, na której nie obowiązują prawa ciążenia.

Japonia ogłuszyła mnie obuchem

Sen jest krótki jak japońskie łóżko. Stopy przez całą noc wystają spod kołdry, więc poranek witamy radośnie. Trochę połamani i zakatarzeni obijamy się o meble i drzwi naszego mikroświata i zbieramy się do wyjścia na słodkie śniadanie. Powolutku, rozbudzani tępym światłem zza chmur, uświadamiamy sobie nasze położenie: nikt tutaj nie mówi po angielsku. Nikt tutaj nie mówi w żadnym z języków, które znamy. Pozbawieni jesteśmy podstawowego narzędzia komunikacji, ale przecież to niejedyna rola języka. Owszem, dla turystów w nieznanym kraju to główny problem, ale tylko pozornie najważniejszy. Na pierwszy rzut oka trudność dotyczy tego, że nie rozumiemy nazw zawartych w menu potraw, lecz to nie koniec. Nie potrafimy ich zamówić ani też skomponować posiłku zgodnie ze zwyczajem, nie wspominając o wyrażeniu uznania kucharzowi za jego umiejętności i kelnerowi za jego pomoc. „Nie wystarczy wiedzieć, komu należy się kłaniać, ale trzeba jeszcze wiedzieć, jak i ile razy”[22] – próbuje nas przekonać Ruth Benedict, niestrudzona badaczka kultury japońskiej. Japonia ze swoim odmiennym systemem językowym dobitnie i bardzo boleśnie pokazuje, że język jest osnową kultury. To na nim opierają się historia i tradycja, konflikty i podboje, literatura i sztuka. Język nazywa każdą treść kultury i przenosi rzeczywistość w świat abstrakcji, w świat myśli. Bez języka relacje społeczne byłyby ograniczone jak u stada szympansów – do chrząknięć, krzyków, pisków i warknięć. Brak znajomości japońskiego okradnie nasz pobyt z wielu pięknych elementów, ale nade wszystko z doświadczenia porozumienia z innymi ludźmi. Subtelności lekkiej zmiany tonu, aluzja, dowcip czy ironia – to wszystko wymknie nam się z rąk. Nasz pobyt na Honsiu będzie obfitował w inne sposoby komunikacji. Wystawimy na próbę nasze zdolności kojarzenia, wnioskowania i włożymy w to całą naszą cierpliwość, aby móc choć musnąć motyla Nipponu.

Cały dzień przesycony jest powtarzalną sekwencją: pojawienie się obcokrajowców, panika, ukłony, brak porozumienia. Niektóre kontakty z Japończykami kończą się nagle jak nożem uciął: ucieczką. W ich oczach lepiej zwinąć żagle, zanim popadnie się w kłopoty. Zawsze to mniejsza ujma na honorze. Płoszymy niskich czarnowłosych ludzi, nabierając przekonania o nadprzyrodzonych mocach tkwiących w naszych europejskich spojrzeniach. Inni zamiast uciekać, przyjmują cudzoziemskie tsunami z godnym podziwu spokojem. Zaczynamy przejmować nowe dla nas przyległości konwersacji, a niekiedy, pozbawieni języka, koncentrujemy całą swoją uwagę na zachowaniach niewerbalnych. Uśmiech, ukłon, eleganckie dygnięcie, znowu ukłon i kilka słów po angielsku. W taki sposób zwiedzamy w deszczu pałac cesarza, gdzie oglądamy wystawę starych zdjęć. Przy wejściu białe rękawiczki i służbowa czapka wręczają plastikową kartę udającą bilet wstępu, którą przy wyjściu musimy zwrócić. Przed obliczem pożółkłych zdjęć i archiwalnych zapisków mój nastrój poprawia się. Co takiego ma w sobie przeszłość, że nas uspokaja? Świat, którego już nie ma, przesuwa się przed naszymi oczami w czarno-białych zdjęciach i starannym piśmie. Rodzina cesarska, arystokraci, panorama Tokio i Kioto oraz garść zabytkowych przedmiotów. Jaki wpływ ma przeszłość na to, jak wygląda Japonia dzisiaj? Nie sposób dociec. Można tylko stać przed gablotami i podziwiać estetykę pisma i rodzinnych zdjęć.

Wychodzimy z pałacu i przechodzimy przez zadbany ogród, który w centrum miasta jest jak rozkwitły mlecz na trawniku. Musimy uciekać przed deszczem, więc z powolnego i dostojnego spaceru przechodzimy w kłus. Podążając za tłumem, do którego dołączyliśmy na przejściu dla pieszych, wchodzimy niespodziewanie pod ziemię. Na podobieństwo mrowiska znajduje się tutaj gąszcz tuneli, przejść i schodów. Ludzie tłoczą się i cisną, próbując jednocześnie się nie dotykać. Stajemy z boku i podziwiamy to niespodziewane miejsce pełne nerwowego dygotu. Pora obiadu popycha nas w kierunku jednej z czterdziestu restauracji, gdzie zajmujemy miejsce w kolejce. Wrzawa i tumult nie ustępują. Kierownik sali wykrzykuje zamówienia łapane w locie przez kuchcika. W kolejce stoją również ludzie, którzy zamawiają jedzenie na wynos. Trudno oszacować rozmiary ogonka, więc zajmujemy się obserwowaniem. Wychodzący z restauracji klienci płacą gotówką przy kasie. Mam wrażenie, że Japończycy działają w myśl zasady przyświecającej produkcji samochodów Toyota – right on time. Oznacza to mniej więcej tyle, że w momencie wyciągania gotówki z portfela po drugiej stronie powinien być ktoś, kto ją odbierze i wyda resztę. W hali produkcyjnej elementy konstrukcji przyjeżdżają do fabryki dopiero w dniu montażu. Precyzyjna machina japońskiego geniuszu. Kłopoty zaczynają się, gdy ręka z pieniędzmi trafia w pustkę. Klient podnosi wtedy wzrok zdezorientowany i przejawia pierwsze symptomy zniecierpliwienia. Biedacy! Co oni muszą cierpieć w Europie!

Pomiędzy wykrzykiwaniem zamówień, kasowaniem, wydawaniem termicznych opakowań z obiadem i wycieraniem stolików kelner znajduje moment, aby nas posadzić przy oknie. Jest tak ciasno, że plecak trzeba trzymać na kolanach. Myślę, że osoby otyłe czują się w Japonii źle. Nasza tusza zbliża nas raczej do Japończyków niż do Amerykanów, lecz wzrost krzyczy z kilometra, umieszczając nasze twarze o głowę ponad tłumem. Wystajemy jak źdźbło żyta w polu owsa. Na razie wprawia mnie to w zakłopotanie, bo o wtopieniu się w tłum nie ma mowy. Siłą rzeczy jesteśmy w każdym momencie postrzegani jako inni, nawet gdy nie odzywamy się słowem. Niosąc jarzmo obcokrajowców, zamawiamy dwie zupy ramen, pokazując na obrazek w menu. Wersja na ostro zamówiona przez Andrew wywołuje łzy i swędzenie w nosie. Jej smak ogromnie nam odpowiada, a przystępna cena umieszcza ją na czele listy posiłków, które przez najbliższe tygodnie spożyjemy. Spora porcja makaronu, kawałek mięsa, gotowane jajko i odrobina warzyw, pływających w przezroczystym wywarze, rozgrzewają jak nic innego. Ledwo skończyliśmy jeść, a już kelner woła następnych na nasze miejsce. Tempo posiłku nie pozwala się nim nacieszyć, ale rozkoszne ciepło rozchodzące się po ciele zapamiętujemy na długo.

Słowo, które w Japonii nabiera sensu najszybciej, to nasycenie. Nawet nie chodzi o tłumy towarzyszące każdej czynności, ale o ilość wszystkiego na kilometr kwadratowy. W jednej zaledwie przecznicy są dwa supermarkety, trzy restauracje i kilka bankomatów w supermarketach. Wszystkiego jest przesadnie dużo, tak jakby w każdym momencie swojego życia Japończyk potrzebował dostępu do pożywienia, swoich pieniędzy, rozrywki i fragmentów garderoby dostosowanej do pory roku. Wyciąga rękę i trafia na to, czego akurat potrzebuje. W każdym ze sklepów dostępne są zestawy zawierające: piżamę, szczoteczkę i pastę do zębów, kapcie, bieliznę, skarpetki i koszulę z krawatem. To na wypadek, gdyby po pracy nie opłacało się wracać do domu, a po nocy spędzonej w hotelu trzeba pojawić się w biurze w nienagannej toalecie. Paczuszka starannie zapakowana w folię to obraz dwóch silnych tendencji w życiu Japonii. Po pierwsze wygląd. To, co myślą o mnie inni, ma większe znaczenie niż to, co myślę o sobie sam. Mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni w sposób niezrozumiały dla Europejczyka oceniają siebie, patrząc oczami innych. Nawet obowiązek troski o własne imię – giri – ma wymiar zewnętrzny. Utrata twarzy wiąże się zawsze z ludźmi, którzy na Japończyka patrzą, a zmycie winy, zniewagi lub obelgi również wymaga działania na zewnątrz. Tylko inni ludzie mogą przyznać, że wina została zmazana. Usprawiedliwienie przychodzi od grupy, nigdy z wnętrza człowieka. Po drugie, nienagannie odprasowana zafoliowana koszula to wyraz przywiązania do czystości. Codzienna gorąca kąpiel jest nie tylko koniecznością, ale i przyjemnością. Poszczególni członkowie rodziny wchodzą do wanny po sobie w ustalonej kolejności: gość, ojciec, najstarszy syn, młodszy syn, na końcu matka i córka. Nie dziwi zatem obowiązkowy element hoteli, jakim jest wanna, choćby była najmniejszych rozmiarów, zawsze zastępuje prysznic.

Jeśli się chce cokolwiek z Japonii zrozumieć, trzeba się otworzyć na nadmiar, ale ja mam z tym dużą trudność. Mnie nadmiar wprowadza w niepokój, rozprasza, męczy. Nadmiar wrażeń szybko skutkuje obojętnością. Zapadam w letarg jak dziecko, które płacze tak długo, aż zmęczone zasypia.

Japonia ogłuszyła mnie obuchem.

Reżim powinności i obowiązku

Po deszczowym dniu przyszedł czas na słońce. Przez hotelowe okno trudno je dostrzec, bo ściana budynku jest pogrążona w wiecznym cieniu. Widać było jedynie nieśmiałe blaski odbite w sąsiedniej fasadzie. Dopiero wychylenie się i zadarcie głowy do góry pokazuje nam błękitny skrawek, obiecujący podwyższenie temperatury. Witamy tę odmianę z prawdziwą ulgą, bo od momentu przyjazdu do Japonii chodzimy przemarznięci. Uczucie zimna ogranicza nasze spacery po mieście i wiecznie pcha nas do mijanych rameniarni, gdzie z ulgą okadzamy się parą wodną, nasiąkając zapachami alg, makaronu i przypraw. Zabieramy te zapachy ze sobą, nosimy je we włosach, osadzają się na skórze, a my oswajamy je powolutku. Są przyjemne. Kuchnia to łatwiejszy język do zrozumienia niż japońskie czasowniki i ich aspekty. Jednak trudno się skupić na podziwianiu miasta, jeśli ciągle uciekamy przed zimnem, a główne zmartwienie to jak się rozgrzać. Błękitne niebo nie jest jedynym powodem do zadowolenia. Dzisiaj w programie mamy zwiedzanie najstarszej buddyjskiej świątyni w kompleksie Asakusa oraz spotkanie z Rachele, Włoszką pracującą w Izbie Handlowej. Jej ekspertyza powinna nieco rozjaśnić mroki naszej niewiedzy i rosnącego z każdym dniem poczucia izolacji.

Wyprawa w nieznaną część miasta rozpoczyna się od przetarcia nowych szlaków linii metra. Andrew orientuje się coraz lepiej w planach, schematach i automatach sprzedających bilety, więc zdaję się całkowicie na jego kompetencje. Można odnieść wrażenie, jakby przedzierał się przez niewidzialne zaspy śniegu w lodowej krainie i zostawiał dla mnie korytarz, ciągnąc jednocześnie za rękę w wybranym kierunku. Podział obowiązków sprawdza się doskonale i na miejscu jesteśmy w mgnieniu oka. Tłum korzystający z transportu publicznego nie zostawia najmniejszych wątpliwości, że jednym z problemów Japonii dzisiaj jest przeludnienie. Ludzie są wszędzie. Wielu z nich nosi maski ochronne na wzór chirurgicznych z sali operacyjnej. Z początku nas to dziwi, ale noszących maski jest tak dużo, że zdziwienie rozpływa się szybko jak poranna mgła. Ten ciekawy, choć z pozoru sprzeczny element ich wyglądu jest rezultatem strachu przed chorobą, dobrego wychowania oraz tendencji do izolowania się od innych. W momencie wprowadzenia kilka lat temu na rynek jednorazowych maseczek dla wielu stały się one obowiązkowym fragmentem garderoby. Można wybrać nie tylko białą wersję, lecz również wszystkie kolory tęczy i najmodniejsze wzory. Niektóre Japonki przyznają, że ukrywają w ten sposób twarz pozbawioną makijażu, na którego zrobienie nie mają czasu, a część nastolatek albo przykrywa tak swoje defekty, albo potęguje wrażenie tajemniczości, koncentrując wzrok rozmówcy na oczach. Powodów jest pewnie tyle co ludzi, ale bez wątpienia usposobienie Japończyków ułatwiło utrwalenie trendu. Noszenie maseczek w Kraju Kwitnącej Wiśni jest obrazem tego, jak błyskawicznie rozpowszechniane są nowe zwyczaje i jak chętnie ludzie przyjmują te, które są zgodne z ich usposobieniem. Maseczka sprawia, że Japończycy nie muszą podejmować wysiłku synchronizacji wyrazu twarzy z protokołem relacji społecznej. Mnie też by w końcu zmęczył ten zawsze obecny uśmiech, więc rozumiem ich łatwą akceptację nowego akcesorium. Nie każdy przecież jest dyplomatą z wiersza Szymborskiej! Istnieje jeszcze jedna niewątpliwa zaleta, a mianowicie ochrona zatok przed podmuchami lodowatego wiatru, ale o tych walorach przekonamy się dopiero za kilka dni.

Otoczeni przez ludzi w maskach, zmierzających w pośpiechu we wszystkich kierunkach, zagłębiamy się w dzielnicę handlową. Drewniane stragany ustawione w równych szeregach, jak na defiladzie, nieodparcie kojarzą się z handlem pielgrzymkowym. Najdłuższa z alejek prowadzi wprost do kompleksu świątynnego, odsłaniając z daleka jego kunsztowne dachy i strzelistą pagodę. Zanim będziemy podziwiać przykład synkretyzmu religijnego na wyspie, musimy się przebić przez tłumy szczelnie wypełniające uliczki. Na mijanych straganach towar przedstawia barwną mozaikę odpustową: od papierowych parasolek, przez kimono, tradycyjne drewniane japonki, kadzidełka, aż po telefony komórkowe i jedzenie uliczne. Jednym słowem: zanim pielgrzym pokrzepi ducha, musi zadbać o ciało. Tradycja handlu zgromadzonego wokół miejsc kultu podzielana jest, jak widać, również przez Daleki Wschód, choć asortyment nie obejmuje piłeczek w kształcie pomidora na gumce, waty cukrowej ani figurek Matki Boskiej zmieniającej kolory w zależności od pogody. Przemy dzielnie do przodu z determinacją lodołamacza. Cały czas mam wrażenie, że idziemy pod prąd. Na moją sugestię Andrew przebija się na drugą stronę chodnika, ale to nie polepsza naszej sytuacji. Wszędzie tłumy. Nachodzi mnie myśl, że trafiliśmy na jakieś święto religijne, ale kolejne tygodnie pokażą nam, co znaczy prawdziwy tłok. Największy festiwal religijny odbywa się tutaj latem, kiedy w ciągu trzech dni milion pielgrzymów bierze udział w kolorowej procesji Sanja Matsuri. To inaczej Święto Trzech Świątyń. Małe repliki głównej świątyni – mikoshi – są wynoszone na zewnątrz i w kolorowym, głośnym korowodzie obnoszone po sąsiadujących uliczkach. Repliki są wykonane ze złota, a zatem niebagatelna waga niesiona jest na ramionach przynajmniej pięćdziesięciu wiernych. Procesji towarzyszą donośne bębny, delikatne flety, gwizdki i kołatki, które odganiają złe duchy. Grupy wiernych noszących mikoshi na swoich ramionach wymieniają się i nawet jako obserwator procesji można przez chwilę poczuć ich ciężar na swoich barkach. Trzeba jednak podrygiwać solidarnie wraz z całą grupą. Falująca nad morzem głów świątynia jest silnie potrząsana przez niosących jej ciężar. Tarmoszenie gwarantuje, że mieszkające w niej bóstwa kami okażą więcej łask. Festiwal Trzech Świątyń ma swoje korzenie w legendzie o początkach kultu w tym miejscu. Dwaj bracia znaleźli posążek Guanyin – buddyjskiego bóstwa przyjmującego kobiecą postać, uosabiającego współczucie i odpowiedzialnego za wysłuchiwanie próśb wszystkich wiernych – a lokalny dostojnik, słysząc o tym wydarzeniu, przyczynił się do konwersji znalazców. W ten sposób utworzono pierwszą świątynię, a duchy tych trzech mężczyzn cały czas zamieszkują tutaj, opiekując się wiernymi. Widok kolorowej pagody uskrzydla i pcha nas na spotkanie z egzotycznym wyznaniem. Ciekawi nas świat pozbawiony judeochrześcijańskich korzeni.

Kompleks świątyń jest rozbudowany i tuż po przekroczeniu okazałej bramy Kaminarimon, nazywanej Bramą Grzmotu, tłum rozprasza się w różnych kierunkach. Pozostawia to nieco przestrzeni, aby przez chwilę spojrzeć na całość z odpowiedniej perspektywy. Sensō-ji, ufundowana w 628 roku naszej ery, to najstarsza świątynia w mieście. Obok niej stoi szintoistyczny dodatek, który pojawił się znacznie później, dopiero w XVII wieku. Fizyczna bliskość budynków nikogo nie razi i nie budzi sprzeciwu żadnej grupy wyznawców. W namacalny sposób obrazuje cechę Japończyków, którą można określić jako brak ortodoksji. Żadna z religii popularnych na wyspach nie czci osobowego Boga, żadna nie nakłania do wyłączności. Chrześcijaństwo jest praktykowane przez tak niewielką grupkę wiernych, że pozbawione jest wpływów i znaczenia. Bez wątpienia przyczyniła się do tego masakra zgotowana wszystkim wyznawcom Chrystusa w 1622. Wycięto w pień tych, którzy nosili na szyjach krzyże. Historia tak krwawych porachunków na tle religijnym sprawia, że dzisiejsze współistnienie różnych wyznań wygląda na paradoks. Nawet wspomniany festiwal Sanja Matsuri obchodzony jest pospołu przez buddystów i shintoistów.

Na środku pierwszego dziedzińca stoi ogromna kadzielnica, przykryta dachem o charakterystycznych wygiętych w górę porcelanowych dachówkach. Sączący się z niej dym omiata i uświęca ziemski padół. Dookoła tłoczą się pielgrzymi w różnym wieku. Staruszków i dzieci z wycieczki szkolnej rozdziela dużo więcej niż czas, który upłynął między narodzinami jednych i drugich. To jakby życie w dwóch osobnych wszechświatach, a właściwie jakby dzieci z dzisiaj żyły poza granicą widzialnego wszechświata, obserwowanego przez starców kilka dekad wcześniej. Miliony lat świetlnych nie do przebycia. Pielgrzymi dokładają do kadzielnicy swoje trociczki, stają w skupieniu, wykonują serię ukłonów, po czym starają się ująć w dłonie dym i okadzić swoją głowę, ręce, twarz. Dym, choć nieuchwytny i swawolny, posłuszny najdelikatniejszym powiewom wiatru, niesie ze sobą uświęcenie, ochronę dobrych duchów i poczucie bezpieczeństwa. Są też turyści. Zwiedzający naśladują ruchy pielgrzymów, ale nie czują w tym powagi, wybuchają śmiechem, przepychają się między sobą i głośno komentują. Mam wrażenie, że przy tej kadzielnicy spotyka się cały japoński żywioł, sztywna tradycja i beztroska młodość. Dziedziniec z dwóch stron jest otoczony niskimi drewnianymi domkami, w których kupuje się wróżby. Za sto jenów można uzyskać odpowiedź na dręczące pytanie albo wątpliwości. Słońce grzeje rozkosznie. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Nasycony błękit zimowego nieba tworzy wspaniałe tło dla jaskrawoczerwonych elementów budowli. Wciągamy głęboko powietrze w płuca, przesycone zapachami kadzidła, egzotyki i modlitwą. Podążamy dalej śladami pielgrzymów i wspinamy się po schodach do głównego budynku całego kompleksu. Przed rozsuniętymi szeroko drzwiami ostrzega nas tabliczka z napisem po japońsku i angielsku: fotografowanie wzbronione. Posłusznie chowamy aparaty fotograficzne do torby i wchodzimy do ciemnego wnętrza o wysoko sklepionym suficie. Stajemy przed ogromną kratą, gdzie umieszczono opasłe skarbonki wraz z zachętą do składania ofiar. Pomimo że zakaz fotografowania jest w dwóch językach, turyści nie biorą go sobie do serca i strzelają fleszem we wszystkich kierunkach, rozświetlając posępny sufit. Za kratą świątyni piętrzą się latarenki, kwiaty, złote ozdoby i japońskie kanji umieszczone w centrum. Pomimo natłoku ozdób nie da się ukryć, że świątynia jest pusta. Nie ma tutaj nawet posążka Buddy. Brak okien powoduje, że całe wnętrze spowija mrok. Pielgrzymi zachowują się głośno i swobodnie. Wchodzą drobnymi kroczkami z nasłonecznionych schodów, oglądają wnętrze i wychodzą. Niewielu z nich wrzuca ofiarę i prawie nikt nie zatrzymuje się, aby się pomodlić.

Opuszczamy teren świątyni w dziwnym nastroju. Nie rozumiemy japońskiego kultu ani obrzędowości. Porywa nas tłum zdążający do metra. Włączamy się w krwiobieg miasta i posłuszni nurtowi tej szerokiej rzeki udajemy się daleko na południe, aby spotkać Rachele. Umówieni jesteśmy przy wejściu numer pięć stacji Mita. Szczegółowe instrukcje nadesłane przez Włoszkę uświadomiły nam, jak rozbudowana jest nie tylko sieć metra i kolei podmiejskiej, ale również każda stacja, która posiada licznie rozgałęzione korytarze, splątane schody i niezliczone wejścia. Nawet jedno konkretne, przy którym czekamy na naszego gościa, ma dwie bramy, więc rozdzielamy się i każdy z nas staje przy jednej z nich, aby nie przeoczyć Rachele. Przychodzi punktualnie o 13:05 i od razu zabiera nas do ulubionej restauracji. Jej energiczne towarzystwo oraz język włoski, w którym rozmawiamy, przynoszą nam radość ze spotkania. Podążając jej śladem, trafiamy do maleńkiego budynku o drewnianych ścianach i suwanych drzwiach. Po japońskim powitaniu od razu udajemy się po trzeszczących schodach na piętro, gdzie zajmujemy długi stół. Wszystko się dzieje w tempie krótkiej przerwy, na którą mogą sobie pozwolić pracownicy biurowi. Godzina i ani minuty więcej. Rachele objaśnia zasadę zamawiania obiadu: można wybrać porcję makaronu od dwustu do pięciuset gramów i smak ramenu pikantny lub łagodny. Dla mnie nawet dwieście gramów makaronu wydaje się przesadą, ale nie ma wyjścia.

– To jedno z nielicznych miejsc w Tokio, gdzie podają wywar osobno – wprowadza nas w tajniki posiłku Rachele.

Jej historia podobna jest do losów wielu innych obcokrajowców. Studiowała japoński na uniwersytecie w Mediolanie. Jej nauczycielem był oczywiście Dalla Chiesa, który nas ze sobą skontaktował.

– Na ostatnim roku przyjechałam do Tokio na praktyki w Izbie Handlowej i tak mi się spodobało, że po obronie pracy zaraz tu wróciłam.

Zatrudnienie obcokrajowca w Japonii to nie lada przedsięwzięcie, więc bez wątpienia zaangażowanie w pracę i kompetencje językowe Rachele musiały znaleźć uznanie w oczach rekrutujących na stanowisko asystenta. Po dwóch zdaniach wypowiedzianych nad pustym stołem zjawia się kelnerka z naszym zamówieniem. Rozstawia liczne małe miseczki dookoła każdego z nas. Ostre słońce wpadające przez niedokładnie zaciągnięte rolety zostawia na naszych twarzach pasiasty wzorek. Musimy mrużyć oczy, ale po dwóch dniach szarugi i zimna nie mamy nic przeciwko wesołym iskierkom. Piętro restauracji mieści sześć stolików. Prosty wystrój ogranicza się do wieszaków na kurtki, taboretów i drewnianych blatów. Tutaj nikt nie przychodzi posiedzieć, delektować się posiłkiem. Tutaj wszyscy są w biegu i obsługa dopasowuje się do tych wymagań, przemykając bezszelestnie między stołami. Całe wnętrze przesiąknięte jest dymem i parą buchającą z kuchni na parterze. Pierwszy raz czujemy się dobrze w japońskiej restauracji, a główną przyczyną tego stanu rzeczy jest towarzystwo włoskiej przewodniczki.

– Przez pierwsze dwa lata pracowałam jak szalona, goniąc tutejsze tempo życia – ciągnie urywaną opowieść pomiędzy kęsami makaronu a siorbaniem wywaru. – Mamy tylko dziesięć dni urlopu w roku, więc niewiele jest czasu do namysłu.

Rachele, jak miliony Japończyków, nie tylko pracuje w zabójczym tempie w dni powszednie, ale często poświęca wolne weekendy, aby sprostać narzucanym przez pracodawcę wymaganiom. Całkowite poświęcenie pracy szybko przyniosło negatywne skutki.

– Nie miałam tutaj żadnych znajomych, nikogo nie zdążyłam poznać. Chodziłam tylko do pracy i z pracy do domu, padając ze zmęczenia na łóżko. Raz do roku przyjeżdżała do mnie siostra, ale czas mijał jak szalony. W końcu zaczęło mi to przeszkadzać.

Ramen jest wyśmienity, a historia wciągająca. Jemy nasze porcje zasłuchani w opowieść. Zgodnie z teorią o zachowaniu emigrantów Włoszka skoncentrowała swoje wysiłki na ludziach o podobnej sytuacji życiowej.

– Zaczęłam od zapoznania kilku obcokrajowców. Kontakty z pracy umożliwiły mi znalezienie ludzi takich jak ja. Do mojego grona znajomych należą teraz: Iranka, amerykański marines oraz kilku Włochów i Japończyków. Wyjechaliśmy razem na narty. To był wspaniały czas! Nigdzie nie musieliśmy się spieszyć! – jej twarz rozjaśnia uśmiech na wspomnienie wyjazdu.

W Japonii wakacje to całkowite odstępstwo od codziennej rutyny. Krążą legendy o nauczycielach chodzących do pracy pomimo złamanej nogi albo o ludziach, którzy przez całe życie nie wzięli ani jednego dnia urlopu. Tutaj trzeba pracować ponad siły i więcej niż inni. Całkowite przyzwolenie społeczne utwardza ten zwyczaj jak skamielinę. Nikt nie kwestionuje prymatu pracy. Wszyscy posłusznie poddają się reżimowi, który zachłannie pożera życie każdego z nich. To jeden z przejawów troski o giri wobec własnego imienia – słowo, które trudno przetłumaczyć. Jego znaczenie leży blisko powinności i obowiązku, choć zawiera również nakazy zawodowej kompetencji, bezbłędności, przestrzegania zasad i bycia „dobrym Japończykiem”. Jakby tego było mało, w Japonii panuje kult mistrzostwa, a inne słowo – makota – dodatkowo wymusza gorliwość i zaangażowanie w każdą czynność wykraczającą poza zwyczajną poprawność. Każdy szanujący się Japończyk dąży do mistrzostwa w swojej dziedzinie. Mistrzostwo – muga – to stan, w którym między wolą człowieka a jego czynem nie ma najmniejszej szczeliny, nawet na grubość włosa.

Obok nas siedzi grupa pracowników. Zapewne przyszli tutaj z biura w pobliżu. Sprawnie konsumują zawartość miseczek, siorbiąc donośnie. My na razie trzymamy się europejskiej etykiety i staramy się jeść w ciszy i nie trzymając łokci na stole.

– Tutaj jeśli chcesz się z kimś umówić, to każdy wyciąga kalendarz i podaje ci datę za trzy tygodnie. We Włoszech dzwonię do znajomych i proponuję: – Pizza dziś wieczorem?, po czym wszyscy spotykamy się jeszcze tego samego dnia.

Nieubłaganie mija prawie godzina od spotkania przy stacji metra. Rachele zjadła już swoją porcję i nerwowo spogląda w stronę kurtki i ciepłej podpinki kupionej podczas pierwszej japońskiej zimy. Przeprasza nas wylewnie za pośpiech i wybiega z rozwianym szalikiem. Umawiamy się jeszcze na jedno spotkanie podczas naszego ponownego pobytu w Tokio za kilka tygodni i już jej nie ma. My jeszcze zostajemy w restauracji, aby dokończyć posiłek. W żaden sposób nie dałoby się zjeść naszych porcji szybciej, nie narażając się na zadławienie. Pod koniec posiłku makaron i wywar są już zimne, ale i tak wyjadamy pałeczkami do ostatniej niteczki te smakołyki. Po zaledwie kilku posiłkach zostaliśmy zagorzałymi wielbicielami japońskiej kuchni.

Zgodnie z poradą naszej nowej znajomej bierzemy pociąg ze stacji Tamachi i dojeżdżamy nim aż do Harajuku. Tam, kierując się wskazówkami i naszkicowaną na serwetce mapką, odnajdujemy ogromny park, który kryje w swoim wnętrzu shintoistyczną świątynię Meiji Jingu. Na skraju lasu przechodzimy przez pierwszą torii – bramę oddzielającą sacrum od profanum. Zagłębiamy się w gęstwinę wiecznie zielonej ostoi. Jest tutaj aż 365 gatunków drzew i krzewów podarowanych przez Japończyków z różnych stron kraju. Wszystko po to, by oddać hołd cesarzowi i jego żonie, którzy w 1868 roku otworzyli swój kraj na świat. Wydarzenie znane jako restauracja Meiji odmieniło losy Japonii. Z zacofanej wyspy o ustroju feudalnym przeskoczyła prosto w wir rewolucji przemysłowej. Żaden wcześniejszy ani późniejszy władca Kraju Kwitnącej Wiśni nie był świadkiem, a tym bardziej sprawcą podobnej przemiany.

Szeroka droga wijąca się przez las prowadzi nas w głąb, rozciągając nad naszymi głowami kolejne torii. Obok maszerują turyści i pielgrzymi. W słoneczny zimowy dzień taki spacer po urozmaiconym lesie jest prawdziwą przyjemnością. Lekki wiatr porusza koronami drzew, a płaska szeroka ścieżka spowalnia krok, reguluje oddech, uspokaja myśli. Wprawdzie tutaj również niektórym spacerującym się spieszy, ale można puścić ich przodem, samemu poddając się kojącemu działaniu zieleni. Okazała brama torii otwiera przed nami główny dziedziniec, znajdujący się przed świątynią. Shintoiści kierują swoje kroki pod drewniany dach, gdzie bambusowymi pojemnikami na długich kijkach dokonują rytualnych ablucji. Pod dachem znajduje się źródło wody, która wypływa z bambusowego pnia umieszczonego pośrodku. Ręce i usta muszą być oczyszczone, aby godnie uczestniczyć w modlitwie. Puryfikacja to po japońsku omairi – ma odgonić od wiernych zmazę powstałą poprzez kontakt z duchami, które krążą po świecie i szukają zemsty. Wszystkie dziedzińce otoczone są budynkami o harmonijnej architekturze. Do każdego z nich prowadzą szerokie, drewniane drzwi o wysokich progach i misternych okuciach, pełnych symboli i postaci z japońskich legend. Zielone dachy z wywiniętymi narożnikami, wsparte na rzędzie równych krokwi, pochylają się nad pielgrzymami, chronione przez gęsty baldachim starych drzew. Brak elementów zdobniczych potęguje wrażenie surowości i porządku. Tutaj proporcje, równe linie i naturalne materiały sprawiają, że można mówić o pięknie. Nie ma krzykliwych kolorów ani przepychu sztuki dekoracyjnej. Prostota i oszczędność wzmagają kontemplacyjny charakter miejsca.

Świątynia sprawia wrażenie dużo starszej niż odwiedzona z rana Asakusa, ale to tylko pozory. Odwiedzany przez nas zielony park to dzieło ostatnich pięćdziesięciu lat. Wprawdzie na początku dwudziestego wieku, tuż po śmierci cesarza, rozpoczęto konstrukcję parku i świątyni, ale burzliwe dzieje II wojny światowej zrównały z ziemią wcześniejszą budowlę. Jej dostojność wynika z konsekwentnie zastosowanego tradycyjnego stylu i całkowitego braku nowoczesnych elementów. Co nas zdumiewa, to nieobecność doczesnych szczątków czczonego tutaj władcy i jego małżonki. Ich ciała leżą na cmentarzu na południe od Kioto. Tutaj jednak przebywają ich duchy, zgodnie z shintoistycznymi przekonaniami. Ta animistyczna religia jest wytworem Japończyków. Wprawdzie importowany z Chin poprzez Koreę buddyzm zakorzeniony jest głęboko w ich zwyczajach i wielu elementach kultury, ale shintoizm przynależy do duszy i charakteru Japończyków od zawsze. Był na wyspach pierwszy, a z pewnością jego animistyczne elementy. Shinto, jak w skrócie nazywają go Japończycy, jest tak stary, jak Japonia. W myśl wierzeń każdy z prawowitych cesarzy w japońskiej historii nosił w sobie boski pierwiastek. Tak było aż do Hirohito, ostatniego cesarza boga. Najdłużej żyjący cesarz w historii Japonii zrzekł się atrybutów boskości za pośrednictwem radia tuż po przegranej wojnie. Ponoć dla wielu poddanych był to całkowity szok.

Park kryje w sobie dużo więcej niż samą świątynię. Jest tutaj stadion, a nawet ring do rozgrywek sumo. Nadmiernie potężni mężczyźni przed każdą walką rzucają na ring sól, posłuszni shintoistycznym obrządkom odganiającym złe moce. W gęstwinie lasu nie widać stadionu, więc kierujemy się z powrotem do metra. Zamiast jednak wrócić do domu, idziemy kawałeczek dalej, aby znaleźć się w dzielnicy Omotesando. Już przy pierwszym skrzyżowaniu czeka na nas wezbrana ludzka rzeka. Niesieni jej spokojnym, uregulowanym prądem mamy okazję podziwiać nowoczesną architekturę najwyższej próby. Ulica jest usiana sklepami znanych na całym świecie firm, a najlepsze nazwiska świata architektury uczyniły z niej prawdziwe widowisko na wolnym powietrzu. Delikatny fioletowy zmrok kładzie się na każdej nowoczesnej fasadzie, ale nasz wzrok przyciąga ideał znany z książki o architekturze Tokio. To budynek sklepu Tod’s projektu Toyo Ito. Prawdziwy wizjoner, który potrafi połączyć tradycyjną w Japonii asymetrię z poczuciem lekkości i elegancji. Stajemy przed witryną jak zaczarowani. Budynek w kształcie prostopadłościanu składa się ze szkła gęsto oplecionego betonową wstążką, jakby ktoś w pośpiechu zapakował prezent albo próbował nawinąć sznurek na szpulkę. Skromna działka otoczona szczelnie innymi budynkami wymusiła na projektancie miniaturowy rozmiar. W Tokio przestrzeń to luksus. Oświetlenie wnętrza wydobywa budynek z gęstniejącego mroku, odcinając go od tła szybko ciemniejącego nieba. Osiem lat wcześniej Andrew kupił mi na urodziny książkę, w której budynek autorstwa Toyo Ito był przykładem nowoczesnej twarzy Tokio. Dopracowane zdjęcia i rzuty wszystkich pięter rozpaliły moją wyobraźnię, jednak nic nie może się równać z pięknem doskonałej formy, oglądanym w świetle zachodzącego słońca. To jeden z takich momentów w podróży, kiedy wszystkie elementy wszechświata do siebie pasują. Stoję przed szklaną fasadą, odbijającą pojawiające się na niebie gwiazdy i księżyc, i nie przeszkadza mi rzeka ludzi płynąca chodnikiem. Doświadczenie piękna zatrzymuje czas, nasycając jednocześnie moje oczy obrazami, które chcę zapamiętać do końca życia.

Wracamy do hotelu zmęczeni. Przeszliśmy pieszo prawie dziesięć kilometrów. Słoneczny dzień przyniósł nam zadowolenie i jeszcze więcej pytań. Zamiast szukać odpowiedzi poddajemy się wieczornej aurze. Kupujemy dwie kanapki na kolację, aby nie wychodzić już z pokoju. Przywołując setny raz obrazy z Tokio, zasypiamy oddaleni o całe galaktyki od zgiełku, tłoku i pośpiechu, wypełniającego ulicę czternaście pięter niżej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[22] R. Benedict, Chryzantema i miecz. Wzory kultury japońskiej, Warszawa, PIW, 2016, s. 54.