Czerwony Kur - Magdalena Zawadzka-Sołtysek - ebook + audiobook

Czerwony Kur ebook i audiobook

Magdalena Zawadzka-Sołtysek

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czwarty tom serii skierowanej do dorosłego czytelnika, osadzonej w świecie dawnych Słowian


Seria “Ślady Leszego” to opowieści tylko pozornie o bogach i demonach. Przede wszystkim to historie o ludziach uwięzionych w potrzasku między jednym i drugim. To też opowieści o samotności, odrzuceniu i gniewie, który potrafi być tak wielki, że wreszcie musi spłonąć we własnym żarze. To historie o tym, że czasem łatwiej mierzyć się z demonami atakującymi w ciemnym lesie niż z tymi, które czają się w ludzkiej duszy.

W czwartym tomie serii Ślady Leszego zatytułowanym Czerwony Kur, zbliża się święto Kupały, ale gdy z nieba leje się potworny żar, brakuje wody i wszystko usycha na polach, może się okazać, że Kwiat Paproci nie zakwitnie. Ludzie są rozdrażnieni i co chwila wybuchają nowe konflikty. Wtedy w Krukowcu pojawiają się Krowa, Kura i uśmiechnięta dziewczynka. Ten uśmiech nie wróży niczego dobrego…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 23 min

Lektor: Magdalena Zawadzka-Sołtysek

Oceny
4,8 (79 ocen)
65
11
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kedzito

Nie oderwiesz się od lektury

Wyborna! Żadne pie*dolety w stylu Miszczukowej. Beletrystyka poparta wiedzą historyków, archeologów i etnologów. ♥️♥️♥️
10
Madziox1988

Nie oderwiesz się od lektury

To prawda, trudno się było oderwać od książki. Od każdej książki z cyklu. Co tam się nie wyrabiało w tym Krukowcu. Niby proste ludzie a takie historie się działy. Bardzo polecam 🙂
00
Piszkitle

Nie oderwiesz się od lektury

smutna historia
00
KasiaKW

Nie oderwiesz się od lektury

Już się nie mogę doczekać dalszych przygód Gniewichy. Mam nadzieję, że czekanie na następną część nie będzie długie.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze zarówno autorka, jak i lektor sprawili się znakomicie! Uważam, że ten cykl zdecydowanie wyróżnia się na tle tak popularnej ostatnio słowiańskiej fikcji: przemyślaną od początku do końca fabułą, stylem i pięknym językiem.
00

Popularność




Projekt okładki:

Patrycja Tkaczyk

Ilustracje: TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

Redakcja i korekta:

Monika Pruska

Redakcja merytoryczna:

Elżbieta Żukowska

Skład: TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

Copyright © by Magdalena Zawadzka-Sołtysek

Copyright © for the Polish edition by TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

ISBN: CYKL: 978-83-949468-0-7ISBN: TOM III: 978-83-949468-3-8

TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.

ul. Żeromskiego 26 81-346 Gdynia

[email protected]

BIOGRAFIA AUTORKI

Magdalena Zawadzka-Sołtysek – urodzona w 1983 roku w Sławnie. Mieszka w Gdyni. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku, ale jej rozliczne zainteresowania wykraczają poza obszar sztuki wizualnej. Podejmuje wyzwania na wielu polach zawodowych. Literacko zadebiutowała krótkimi formami dla najmłodszych wydanymi w zbiorowej publikacji. W książkach Gra bogów, Saga jesionu oraz Trollscy wykorzystała swoją pasję historyczną i zamiłowanie do folkloru. W cyklu Ślady Leszego pierwszy raz zaczerpnęła z kultury słowiańskiej.

DEDYKACJA

Dla tych, którzy kochali za mocno, ale zmądrzeli

oraz dla tych, co kochali mądrze i pozwolili odejść na czas.

ŚLADY LESZEGO

TOM 4

CZERWONY KUR

PROLOG

Zbylut nadszedł od strony południowej i zbliżając się ku przybyszom, mrużył drażnione słońcem oczy. Był zaniepokojony i zły. Zaciskał zęby tak mocno, że mięśnie drgały mu na żuchwie. Zebrani rozstępowali się przed nim, tworząc żywy korytarz sięgający aż na środek placu.

– Wzywałeś mnie, panie… – zaczął i urwał w chwili, gdy olbrzym na koniu popatrzył mu prosto w oczy.

Zbylut – poznał te zimne jak bryły lodu źrenice. Poznał też szerokie bary, rudawą czuprynę przetykaną siwizną i równo przystrzyżoną, gęstą brodę. Jednak pierwszy raz widział tę znajomą postać w asyście zbrojnych wojów, co nadjechali wśród szczęku broni i chrzęstu kolczug, które zagłuszyły okrzyki przestrachu. Gdy oddział minął bramę Krukowca, dzieciarnia pierzchła spod końskich kopyt niczym stado spłoszonych kur. Przewodzący drużynie potężny mąż o niedźwiedzim wyglądzie jechał z odsłoniętą głową.

Na środku głównego placu osady mężczyzna wstrzymał konia.

– Wezwać do mnie zarządcę! – rozkazał, a wtedy trzech wyrostków zerwało się z miejsca, pędząc na wyścigi, by wypełnić rozkaz przybysza. Nikt nie ośmielił się odezwać. Wszyscy czekali na to, co miało nastąpić.

Mężczyzna siedział w siodle ze swobodą człowieka nawykłego do spędzania w nim długiego czasu. Nonszalancko rozglądał się po okolicy, nic sobie nie robiąc z zalęknionych spojrzeń otaczającej go gawiedzi. Takim właśnie zastał go Zbylut.

– Siemowit? To ty, panie? – zapytał Zbylut, rozpoznając człowieka, który zimą gościł w Krukowcu.

– Jam nie Siemowit, jeno Czcibor z rodu Libuszan, pan na Ostańcu i wasz pan.

Pomruk zdumienia przetoczył się nad głowami Krukowczan. Jednocześnie dało się odczuć coś na kształt ulgi. Ludzie dochodzili do wniosku, że ich własny pan raczej nie przybył do osady, by palić, mordować i grabić. Jednak wyraźnie też byli speszeni i pochylali lekko głowy, jakby chcieli się ukryć przed oczami grododzierżcy.

– Czym możemy ci służyć, panie? – zapytał Zbylut, nie okazując więcej zaskoczenia.

Czcibor głośno wciągnął przez nos powietrze.

– Ze wszystkich okolicznych osad to właśnie Krukowiec spotkało specjalne wyróżnienie, dzięki któremu staniecie się bogatsi, a wasze życie – łatwiejsze.

Większość pleców się wyprostowało. Oczy zebranych się zaświeciły, a głowy podniosły wyżej.

– Zbudujecie tu karczmę!

– Karczmę, panie? – powtórzył pytająco Zbylut, który już czuł swędzenie na karku. To oznaczało kłopoty.

– Karczmę – potwierdził Czcibor – w której będą się zatrzymywać przybysze jadący do Ostańca. Karczmę, w której podróżni dobrze zapłacą za porządne jadło i ciepły kąt do spania. Gdzie sprzedacie gliniane wyroby, dobre sznury i wiele innych dóbr. I przy okazji usłyszycie wieści ze świata – dodał grododzierżca.

Zbylut kątem oka zauważył, jak otaczająca go gawiedź poczęła szeptać. W ludziach rosły podniecenie i nadzieja. Znał ich, większość pewnie już się widziała w zbytkownym odzieniu, może nawet marzyły im się przenosiny do grodu. Witali się z gąską, choć jeszcze nie było jajka, z którego mogłaby się wykluć.

– Zrobimy, jak rozkażesz, panie – powiedział ostrożnie.

– Zaczynajcie jak najszybciej. A to jest Bolemir. Znacie go.

O tak! Znali! Zbylut aż zgrzytnął zębami. Jeśli kogoś w życiu naprawdę serdecznie nienawidził, to właśnie tego człowieka, który dwa razy do roku zjeżdżał do Krukowca i okolicznych osad, by w imieniu pana na Ostańcu zebrać daninę. Wprost nie mógł znieść jego widoku. O mdłości przyprawiała go rozmowa z nim. Każde spotkanie z Bolemirem przypłacał bólem głowy poprzedzonym napadem wściekłości.

– Poborca podatków to odpowiednia osoba, by nadzorować podobne przedsięwzięcie. Zna was dobrze i będzie mógł służyć pomocą.

„Wyciągnie bicz i będzie batożył ludzi, aż im pękną karki” – pomyślał ze złością Zbylut.

– Mój panie, jestem zaszczycony twoim zaufaniem – podjął śliskim głosem Bolemir. – Zapewniam, że razem z zarządcą o wszystko zadbamy. Karczmę możesz już właściwie uznać za gotową. Będziemy budować szybciej, niż uwijają się pszczoły w barci.

„My? Poważnie?” – pomyślał Zbylut, łypiąc na poborcę.

– Nie spoczniemy, póki nie wykonamy twego rozkazu.

– Dobrze. Budujcie, a nagroda was nie minie – rzucił Czcibor i zawrócił swoich ludzi.

– Zorganizujcie miejsce budowy. Za parę dni przyjadę i sprawdzę, jak postępują prace. A pospieszajcie, cobyśmy słowa danego naszemu panu dotrzymali – rzucił Bolemir i odjechał za grododzierżcą.

W Krukowcu wybuchła wrzawa. Ludzie trajkotali przejęci i podnieceni. Snuli fantastyczne plany i w marzeniach stawiali już zamki na piasku. Ten i ów planował, jakie dobra nabędzie, kiedy już się wzbogaci dzięki karczmie. A Zbylut tylko stał, patrzył za odjeżdżającymi i myślał z gorzką ironią: „My! My zbudujemy…”.

POWIEW ZMIAN

– Skaranie bogów z tą karczmą – sarkał Zbylut, masując prawy bark.

Rana, którą otrzymał podczas ataku wilków przy zimowym wyrębie, dawno się zagoiła. Długo to trwało i nie obyło się bez bolesnych zabiegów oraz pomocy Wiedzącej, ale wreszcie się wylizał. Jednak ból pozostał. Co jakiś czas czuł ostre rwanie w ręce, szczególnie gdy zbierało się na deszcz albo szło na jakąś bardzo gwałtowną zmianę pogody. Chodził wtedy chmurny i rozdrażniony.

Poza bólem barku doskwierało mu co innego. Był kowalem, ale nie mógł już pracować jak dawniej. Czasem uwijał się przy robocie jak młody źrebak. Jednak następnego dnia ręka potrafiła mu tak dokuczyć, że nie był w stanie utrzymać kleszczy, nie mówiąc o machaniu ciężkim młotem. Nie umiał też przewidzieć, kiedy będzie sprawny, a kiedy nie. Zmiany przychodziły nagle i bez ostrzeżenia.

Tego dnia ręka bolała go bardziej niż zwykle. Zaklął cicho pod nosem.

– O co ci znowu chodzi? – Siedząca przy otwartych drzwiach Falka szyła, korzystając z mocnego słonecznego światła. Nawet nie podniosła oczu na męża.

– Chłopy się dziś pożarły jak sfora wściekłych psów. Nie ma dnia, żeby nie dochodziło do jakiejś awantury, wypadku albo innych problemów z budową. Wiecznie wszczynają wojny o wodę.

– To akurat rozumiem – mruknęła Falka z przyciśniętą materią do ust i przegryzła końcówkę nitki przy supełku. Wygładziła tkaninę na kolanie, przyglądając się, czy nie zaciągnęła zbyt mocno.

– Na tych z Opłotków trzeba mieć oko. Strawę to jeszcze ze sobą wożą, ale wody to u nich nie widziałam. Tedy wyciągają łapy po naszą. A studnie wiadomo jak teraz wyglądają.

Cwani są. Dobrze się z tym urządzili.

Zbylut westchnął. Oparł łokcie o blat ławy i wtulił głowę w dłonie.

– Za stary na to jestem, a cała reszta też nie pomaga. Baby kłócą się o to, czyj chłop zostanie karczmarzem i która będzie karczmarzową. Chłopy kłócą się o to, który zostanie karczmarzem albo który zarobi na karczmie najwięcej za napitek, powrósła, naczynia, tkaninę. Gdzie się nie obrócę, wszędzie widzę tego bladego upiora Bolemira i słyszę jego narzekania. A to robota idzie za wolno albo ludzie pracują nie tak jak trzeba, a to problem, że w najgorszą spiekotę wolne dałem, żeby jak muchy nie popadali. A ten mi zaraz się zjawia i tym swoim jadowitym jęzorem obraca, że uszy więdną, a słuchać muszę. Grododzierżca go przysłał chyba po to, żeby mnie pognębić. Dzieciarnia urządza wrzaski o to, kto oszukiwał podczas zabawy w karczmę, a mnie to chyba chuj jasny strzeli!

Z każdym kolejnym słowem mówił coraz głośniej i szybciej. Opowiadanie kończył już krzykiem i jak zaczynał na siedząco, tak teraz stał, i przy ostatnim słowie uderzył pięścią w stół.

Falka, z niespotykanym u niej spokojem, szyła dalej, nie przerywając mężowi. Znała go. Wiedziała, że w takim wzburzeniu Zbylut nie będzie w stanie jej słuchać. Kiedy krzywiąc się z bólu i gniewu, kowal opadł znowu na ławę, opuściła robótkę na podołek i popatrzyła na niego.

– Strzeli albo i nie strzeli, ale dobrze by było, gdybyś sam pomyślał, jak przejąć karczmę, póki ludziska się między sobą swarzą. Oni będą się żreć i do oczu sobie skakać, a ty byś o przyszłość żony i córek zadbał.

– A na co mnie karczma, kobieto? Miała baba za mało roboty, to se lisa do chaty wzięła z ochoty? Potem włosy z rozpaczy rwała, bo ni jedna kura się nie ostała.

– Oj, będzie mnie szczuł przymówkami złośliwej staruchy – prychnęła Falka, wstając, by zrobić mężowi wywaru z kory wierzby, który nieco uśmierzy jego dolegliwości. Po chwili wahania nalała mu też trochę miodu, by mógł się nim pocieszyć, nim napar będzie gotowy.

– Powiadam ci, zrób, jak radzę. – Usiadła po przeciwnej stronie ławy i spojrzała Zbylutowi poważnie w oczy. – Z twoją ręką nie jest najlepiej – perswadowała, na co on skrzywił się z irytacją, jednak nie pozwoliła sobie przerwać. – I nie ma się tu co obruszać. Chłopska duma na bok. Sam to wiesz bez niczyjego gadania. Ten niemowa robi teraz w kuźni więcej od ciebie. Na szczęście jest nadspodziewanie zręczny. Przyznaję, miałam obawy i myślałam, że taki łachudra sprawi tylko kłopot. Dobrze, że ty się nie myliłeś, więc przynajmniej kuźnia pracuje jak trzeba, ale musisz działać. Jeszcze masz u ludzi posłuch i się na ciebie oglądają, ale za chwilę, jak ten młody się jeszcze podszkoli, i zrobisz z niego rzemiechę jak się patrzy, to już dawno będzie za późno. Zostaniesz jeno starym dziadem z obolałą łapą. Stracisz pozycję – ciągnęła twardo, nie zważając na grymasy męża. – Tedy mówię ci, karczmę mus nam przejąć. Potrzeba nam tego jak rybie woda! Młody będzie kuźnię obrabiał, a ty se w karczmie będziesz gospodarzył. Co jeszcze taki pożytek dla nas mieć będzie, że wszystkie możne osoby i bogaci kupcy czy też okoliczne ludzie będą w karczmie popasać w drodze do Ostańca, a i do kuźni zaglądać, którą ty będziesz kontrolował. Wtedy najpierwszy będziesz wiedział, co się wokoło dzieje, i może córkom to na dobre wyjdzie? – Znacząco zawiesiła głos.

Falka gadała i gadała, a Zbylut był tak zły, że początkowo w ogóle jej nie słuchał. W miarę upływu czasu jego gniew nieco stygł, a sens słów żony stawał się dla niego coraz jaśniejszy. Pod koniec złość zupełnie go opuściła. Jednocześnie zaniepokoił się, że sam dotąd nie spostrzegł związku między własnym stanem zdrowia, pracą Korzenia w kuźni a budową karczmy.

– Pomyślę nad tym – mruknął niedbale.

– Ano pomyśl, pomyśl. Jeno nie za długo, bo tu nie trza wiele myśleć, jeno działać.

Zbylut nie odpowiedział, bo na zewnątrz rozległ się jakiś harmider. Coś zachrobotało blisko drzwi, które lekko przymknął wiatr, i do środka weszła Lerka.

– I żebym was tu więcej nie widziała! – krzyknęła ze złością, patrząc na kogoś, kogo nie dało się dostrzec z wnętrza chaty.

Duży kosz, który targała przed sobą, postawiła pod ścianą obok wejścia, po czym sięgnęła po kubek i zaczerpnąwszy wody ze znajdującego się w pobliżu wiadra, zaczęła łapczywie pić. Cienkie strużki płynęły jej po brodzie i szyi.

– Ale upał – westchnęła, ocierając się dłonią.

– Rozwiesiłaś pranie? – zapytała Falka, wracając do przerwanej roboty.

Igła migała w jej palcach niczym żywe stworzonko. Lerka skinęła głową i przewróciła oczami. Matka była tak pochłonięta szyciem, że nie chciało jej się nawet zerknąć na kosz.

– Rozwiesiłam. Ale samo pranie to była prawdziwa mordęga. Woda w rzece tak opadła, że zamiast klęczeć na brzegu, musiałyśmy wszystkie wejść po łydki w muł, zanim doszłyśmy przez to błocko do wody. Koszy też nie miałyśmy jak postawić, więc jedna trzymała kosz, a druga prała. A potem trzeba było robić zmianę – ta, co trzymała kosz, zaczynała prać swoje rzeczy.

– Niedobrze – mruknęła Falka. – Pola i łąki są już tak wysuszone, że zaczynają przypominać ściernisko. Co zrobim, jak deszcz nie spadnie? Zimą będzie głód.

Zbylut sposępniał jeszcze bardziej, ale nie odpowiedział. Zerknął tylko na średnią córkę i zapytał:

– A ty na kogo żeś się tak darła?

– Dzieciarnia pod chałupą nam się kręci i przejść normalnie nie można, żeby się o jakiego sralucha nie potknąć. Łażą wokoło, oczami strzelają, a jak tylko Świstunkę obaczą, to zaraz coś tam jej gadają i w robocie przy zwierzętach przeszkadzają. A mało to było z nią mordęgi? Jak już zaczęła wreszcie co koło domu robić i na coś się przydawać, to zaraz ją przenicują na swoje. Znowu zacznie znikać nie wiadomo gdzie i kiedy. A robotę ktoś za nią będzie musiał na się wziąć. Zresztą wciąż jest leniwa, ledwie co robi. Zamyśla się i gapi przed siebie.

Zbylut westchnął ciężko i lekko zgrzytnął zębami. Znów wezbrał w nim gniew. Miał ochotę cisnąć kubkiem o ścianę chałupy, wziąć worek z najpotrzebniejszymi rzeczami i iść precz gdzie go oczy poniosą. Za dużo się na niego zwaliło i czuł, że ciężar trosk przygniata go i pozbawia tchu. Coś się działo w Krukowcu. Od zeszłego roku nic nie szło tak, jak powinno. Kowal miał wrażenie, że wszystko, czego się tknął, rozłaziło się w szwach i przesypywało przez palce jak drobiny piasku.

– Ostaw siostrę w pokoju – powiedział, wstając zza ławy. Mówił przyciszonym głosem, ale jego ton sprawił, że Lerka zesztywniała. – I ostaw dzieciaki. Nikomu krzywdy nie robią, a że do Świstunki zajdą, to i dobrze. Powinna wreszcie ruszyć się z obejścia. Ze swoimi trochę pohasać.

Nagle na ścieżce przed domem rozległ się tupot i po chwili na progu stanął Mały Ropuch. Okrągła, obsypana piegami buzia była czerwona i zlana potem. Jasne kosmyki włosów sterczały na wszystkie strony, a część z nich przykleiła się do mokrego czoła.

– Wujku Zbylucie, chodź prędko! Wypadek! – zawołał chłopiec, dysząc ciężko.

– Dobra Mokoszy! Co się stało? – zapytała Falka.

– Belka… belka przy…przygniotła Ka…Kamyka. – Mały Ropuch dyszał, łapczywie łykając kolejne hausty powietrza.

W ZAGAJNIKU

Letni poranek wypełniał leniwy świergot ptaków i wciąż jeszcze łagodne powietrze, które lekko chłodziło policzki Gniewichy. Niebawem, gdy słońce wtoczy się wyżej na nieboskłon, żar stanie się nie do zniesienia. Teraz jednak szła powoli, by nacieszyć się każdą chwilą. Odsunęła od siebie wszystkie troski i niepokojące myśli. Jedyne, co się w tej chwili liczyło, to wąska nitka ścieżki wiodąca do puszczy i samotna wędrówka pod czystym niebem.

Przystanęła i się rozejrzała. W zasięgu wzroku nie dostrzegła nikogo. Westchnęła, pozwalając sobie na odprężenie, zamknęła oczy i podniosła głowę. Kierując wilgotną od potu twarz ku niebu, rozkoszowała się ciepłem słońca. Miała wrażenie, że jakieś niewidzialne, rozgrzane ogniem palce muskają jej lico.

– Czy to ty, Misławie? – szepnęła miękko, nieświadomie pozwalając, by delikatny uśmiech wypłynął na jej grube wargi. – Takom się po tobie stęskniła, mileńki – dodała cichutko i zaśmiała się, czując, jak zaczynają parzyć ją policzki.

Mimo wczesnej pory upał mocno dawał się we znaki.. Uznała, że jednak powinna przyspieszyć, by nie wracać do Krukowca w okrutnej spiekocie. To mogło być dla niej niebezpieczne. Już kilka razy zasłabła z powodu upału. Nie miała ochoty na to, by Żywia, Korzeń lub Jaruś znowu czynili zamieszanie wokół niej.

Opuściła głowę. Zamrugała kilka razy, by pozbyć się tańczących przed oczami zielonych plamek, po czym opanowując lekki zawrót głowy, ruszyła ku puszczy.

Delikatny wietrzyk niósł zapach łąkowego kwiecia i ziół, a ptactwo świergotało jak zaczarowane.

Tuż pod lasem Gniewicha dostrzegła Nawoję. Młoda, dość urodziwa kobieta o wynędzniałej twarzy i sinych cieniach pod oczami wyglądała na bardzo zmęczoną. Gniewicha nie mogła uniknąć spotkania. Zagryzła zęby i ruszyła dalej, czując jednocześnie, jak wzbiera w niej gniew. Chciała być sama i w samotności cieszyć się wędrówką.

Dziewczyna też ją dostrzegła. Mijając tkaczkę na ścieżce, nie obdarzyła jej nawet spojrzeniem. Gniewicha nie oparła się jednak pokusie zerknięcia na Nawoję. Z bliska jej twarz wyglądała jeszcze gorzej. Wydawała się lekko poszarzała, a oczy sprawiały wrażenie zapadniętych. Gdy wiatr odgarnął z jej twarzy włosy, starsza kobieta zauważyła na policzku ciemny, fioletowy ślad.

Od czasu, gdy jesienią zdybała Nawoję z Korzeniem w szopie, zaledwie parę razy widziała ją z bliska. Młoda kobieta nie zwracała swoim wyglądam szczególnej uwagi do czasu, gdy wyraźnie zaczął jej rosnąć brzuch. A im większy się robił, tym częściej tu i ówdzie na twarzy dziewki pojawiały się żółtawe lub fioletowe ślady. Teraz szła z wzrokiem wbitym w przestrzeń, a ogromny brzuch musiał jej już bardzo ciążyć.

Nie pozdrowiły się. Żadna nie dała wyraźnego znaku, że w ogóle zauważyła tę drugą. Gniewicha poczuła ulgę. Przyspieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się w cieniu drzew. Nieoczekiwanie usłyszała za sobą zduszone stęknięcie i dziwny, suchy szelest. Odwróciła się. Nawoja klęczała na ścieżce. Podpierała się ręką. Drugą obejmowała brzuch i dyszała ciężko. Gniewicha przygryzła wargę. Zawróciła i podeszła do dziewczyny.

– Co ci? – spytała szorstko.

– Nic – burknęła tamta. Wciąż jednak klęczała, a cały jej korpus falował, poruszany szybkimi oddechami. – Zostaw mnie. Dam sobie radę.

Gniewicha ani myślała odejść. Nie żeby nie miała na to ochoty. Miała, i to wielką! Co ją ta dziewczyna obchodziła? Cóż, jednak obchodziła. Słowa Czaruchy, które tamta jesienią rzuciła mimochodem, tkwiły w niej jak zadra. Usiłowała zapomnieć. Nie dała rady. Wciąż słyszała w głowie: to dzieciak tego głupka, co po zwierzęcemu lepiej szczeka niż w ludzkiej mowie gada.

Sięgnęła do kosza i wyjęła skórzany bukłak na wodę.

– Masz, pij, bo do domu się nie dowleczesz – burknęła, podtykając go dziewce pod nos.

Nawoja odwróciła hardo głowę. To był błąd, bo szarpnęły nią torsje i zwymiotowała.

Gniewicha pochyliła się nad nią ostrożnie. O jakimkolwiek kucaniu mowy być nie mogło, z jej kolanem już by się nie podniosła.

– Godam ci, pij.

Nawoja wypluła z siebie resztki żółci. Wierzchem dłoni otarła usta i usiadła na piętach, dysząc ciężko, ale już jakby z ulgą. Łypnęła tylko na wielką jak beka babę, która wisiała nad nią, pochylona. Bez słowa wzięła bukłak. Jeszcze raz otarła się i upiła kilka ostrożnych łyków. Woda przyjemnie orzeźwiała. Oddała bukłak tkaczce i spróbowała się podnieść.

– Zaczekaj. Spieszy ci się gdziesik?

– Robota jest w domu. Ojciec czeka – odparła dziewczyna.

– Odpocznij, powiadam. Dzieciak ci ciąży, to nie dziwota, że słabujesz. A chłopy się na dzieckach nie wyznają. Ociec poczeka.

– Żyjesz sobie wolna, bez chłopa, to się mądrzysz – fuknęła dziewczyna.

Z wysiłkiem podniosła się z ziemi. Nie zawracała sobie głowy otrzepywaniem sukni.

Gniewicha ponownie obejrzała wyraźny siniec na twarzy dziewczyny.

– Azali gorzej już chyba nie będzie?

– Dobrze, że to wiesz. – Brzmiało to tak, jakby dziewczyna rzuciła obelgę. Zrobiła parę chwiejnych kroków.

Gniewicha patrzyła na to, aż wreszcie nie wytrzymała:

– Korzeń mo prawo się dowiedzieć o onym dziecku.

Nawoja zesztywniała i zamarła w bezruchu jak zamrożona w sopel.

– To nie twoja sprawa – wycedziła.

– Mieszka u mnie jako u matki. Odkarmiłam ci ja go, odziałam i dałam dach nad głową. Tedy tero to już je moja sprawa. Mus ci jemu powiedzieć.

Nawoja odwróciła się do niej jak atakujący wąż.

– Nic mu nie powiesz. To moje dziecko i moja sprawa!

– Aleć on jest ojcem. – Gniewicha aż się cofnęła, tak ją zaskoczył wybuch dziewczyny:

– Nie jest! Nikt nie wie, kim jest ojciec tego dziecka! Tylko ja, i tak zostanie! A ty trzymaj się ode mnie z daleka! Ojcu nic nie rzekłam, to i tobie nie powiem.

Nawoja powlokła się ku osadzie. Szła wolno, z wyraźnym trudem, chybocąc się lekko z boku na bok. Gniewicha śledziła ją nieruchomym spojrzeniem. Sama nie wiedziała, czy jest zmartwiona, czy jej ulżyło. Korzeń miał prawo wiedzieć o tym, że będzie ojcem. Ale tak naprawdę wcale nie chciała, by się dowiedział. To oznaczało tylko kłopoty. Odepchnęła od siebie ten problem.

– No i po cóż mi nad tym dumać, Misławie? To dziewka nosi dzieciaka w brzuchu, tedy niechże ona decyduje. Mnie nic do tego.

Odwróciła się i pokolebała wprost między linię drzew. Puszcza pachniała świeżością. Po nocy na listowiu zebrała się rosa. Wszystko było skąpane w lśniących kropelkach, a przyjemny chłód owiewał twarz i ręce starej kobiety. Gniewicha rozejrzała się uważnie. Gdy mijała rozwidlenie prowadzące do świętego gaju, była zupełnie sama, więc pokolebała się ostrożnie jeszcze kawałek w głąb puszczy, a potem zboczyła ze ścieżki i brodząc w rozłożystych paprociach, przedarła się ku Misławowemu zagajnikowi.

– Uparta dziewka. Dyć mus Korzeniowi rzec, że jego dzieciaka w brzuchu nosi. Ojcem będzie. No sam powiedz, Misławie. Wim ja, że on bez oćca i bez matki. Nie wiada, skąd się wziął. Ale robotny i w kuźni tera pracuje. Wstydać się ni ma co. Aleć jak tak dobrze pomiarkować, Misławku, to ta jej rodzina nie za bardzo mnie się widzi dla Korzenia. Chłopak ma twardą skórę, temu nikt nie zaprzeczy, aleć dopiero co go niedola odbieżała. Dach nad głową mo i rzemiosła się wyuczy u kowala. Ludzie go powoli szanować poczynają. Lepiej mu tero. Tedy po co go pchać w rodzinę, gdzie znowuż bedom go poniewierać? O, nie. Tego ja nie uczynię. Jak dziewka zdecydowała, tako będzie. Ja słowa z gęby nie puszczę, Misławku. Jeno tobie godam, ale inszym to nie powim.

Gdy znalazła się w upragnionym miejscu, zaraz podeszła do słupa wkopanego w ziemię pośrodku polany i dotknęła go z czułością. Drewno było twarde i martwe. Jednak ona miała wrażenie, że ten dotyk cieszy Misława i sprawia mu przyjemność.

– Alem się po tobie stęskniła, najmilszy. Bogi jeno wiedzą, jakem ostatnio jest zmęczona. Ludziska poszaleli od tego gadania o karczmie. Jedne się cieszą, inne wyrzekają okrutnie. Do nijakiej zgody dojść nie mogą. Zaś na udry i dziobami kłapanie to wszystkie chętne. A do tego co i rusz jakoweś wypadki się przytrafują. Powiadam ci, Misławie, nic dobrego z tego nie będzie. Na co nam ta karczma, tego nijak nie mogę wyrozumieć. Problemy jeno z onego pomysłu grododzierżcy mamy.

Mamrotała, rozglądając się z czułością po zagajniku. Po chwili odpoczynku zabrała się do zwykłych w tym miejscu czynności. Obeszła linię kamieni wyznaczających kształt okręgu i przyjrzała się każdemu z nich. Wszystkie były na swoich miejscach. Część nadal tkwiła ukryta pod haftowanymi materiami, w które Gniewicha je owijała. Tkaniny, wymazane błotem po zimowych roztopach, dawno już straciły swą urodę. Ciężko było odgadnąć, jaki miały kiedyś kolor. Kobieta zostawiła je tak, jak leżały. Wyjęła ze swego kosza czerwono-białą krajkę i opasała nią słup. Długie końce zwisały luźno i swobodnie kołysały się na wietrze. Pod krajkę wsunęła łodygi wrotyczu, który pysznił się słoneczną żółcią lata. Całość prezentowała się wyjątkowo ładnie i Gniewicha przez chwilę podziwiała efekt.

– No i kolejna kupalnocka przed nami, Misławku – zagadnęła, przysiadając na leżącym opodal zwalonym pniu drzewa, którego używała jako ławki. – Azali pamiętasz, jakoś mój wianek wyłowił tamtego – zaakcentowała ostatnie słowo – lata? – Przymknęła oczy, oddając się wspomnieniom.

– Był ci on prawie caluśki z wrotyczu. Alem wplotła też weń macierzankę i małe gałązki paproci. Związałam go na dobrą wróżbę czerwonym sznurkiem. I ty żeś ten mój wianek złowił. Pamiętasz, jakem się w on czas srożyła? Bom wyglądała ku inszemu i inszy mnie się marzył, a tu nagle stanął przede mną taki niepozorny młodzian, z rozwichrzoną czupryną, w marnie zszytej koszulinie, ale z ogniem w oczach. Oj, ślepia miałeś jak dziki zwierz, gdyś mi ten wianek przyniesł. Płakać się mnie kciało, a rozczarowanie piekło jak rozpalone żelaziwo przykładane do ciała. Tyś to widział, Misławku kochany. Widziałeś i wcaleś się nie srożył na głupią dziewuchę. Niceś mi nie powiedział, tylkoś podszedł i ten mokry wianek mię na głowę włożył, oddając mię go. – Gniewicha przygryzła wargę, czując, jak ją w nosie kręci.

Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie, ale przyjemnie było powrócić do tamtego wyjątkowego wspomnienia. Teraz był dobry czas, by je ożywić.

– Spojrzałeś na mnie tako smutno, żech poczuła, że serce mnie pęknie i nigdy boleć nie przestanie, a potem odszedłeś. Niceś nie rzekł, a mnie inne chłopaki poczęły ciągnąć ku zabawie. Z żadnym jednak nie skakałam bez ogień. Oj, nie, Misławku, z żadnym. Bom czuła, jak mnie serce piecze i bałam się, że mnie czysty ogień Swaroga spopieli. Poszłam tedy ku tobie. Siedziałeś nad Wesołą. Zmierzchało już i żaby rechotały. Komarzyska troszku cięły, ale jam wtedy tego nie czuła. Następnego dnia dopiero tyłek mię swędział jak nigdy w życiu, a i kulasy nie mniej! – Zaśmiała się ubawiona. – Ale onego wieczora patrzyłam, jakeś siedział nad rzeką i nogi sobie w niej moczył. Świerszcze cykały w krzewinach, a ważki furkały skrzydłami nisko nad wodą. Ty zaś mamrotałeś cosik pod nosem. Myślałam, że z wodnikiem godasz, coby go namówić, by hardej dziewce nosa przytarł. No i zauważyłeś mię dopiero, jakem usiadła obok ciebie. Miałeś tako durną minę, że chciało mi się śmiechać aż do bólu brzucha. Niceś jednak nie rzekł, jeno uśmiechnąłeś się i wziąłeś mię za rękę, a potem takośmy sobie siedzieli, nurzając stopy w Wesołej. Noc była ciepła, z oddali niesły się śmiechy świętujących, śpiewy, muzyka. Wtedym zdjęła ów wianek, co mi zmoczył kosy, i podałam ci go. Przez chwilę trzymałeś go w dłoniach, a potem żeś odwiązał z niego sznurek, przeciąłeś go na pół i zawiązałeś sobie na ręce jako drogocenną bransoletę. Drugi kawałek zawiązałeś mnie i wtedyśmy stali się jednym, gdyśmy legli ze sobą wśród traw i ziół…

Westchnęła i z rozczuleniem, gładząc czerwony sznurek na swym nadgarstku, wspomniała ciepłe ręce Misława, które dotykały jej skóry. W kupalną noc nie było w tym nic złego. Mogli sobie pozwolić na wszystko, o czym tylko zamarzyli. A marzyli, by być razem. Ich coraz cięższe oddechy mieszały się ze sobą. Usta z trudem się od siebie odrywały, a skóra była tak rozgrzana, że parzyła ich dłonie. Szybko zapomnieli o całym świecie. Przestali słyszeć dalekie śmiechy, śpiewy i muzykę. Młode, gibkie ciała zwarły się ze sobą opanowane pożądaniem. Po pierwszej, dzikiej fali, jaka ich ogarnęła, szybko odkryli, że mają dla siebie też sporo czułości, którą chcieli się dzielić.

Z rozkosznego zamyślenia wyrwał Gniewichę jakiś trzask. Drgnęła i spojrzała wokoło lekko nieprzytomnym wzrokiem. Czuła się, jakby ktoś ją przyłapał na czymś wstydliwym, mimo że była przecież tylko starą kobietą siedzącą samotnie w lasie. Nikt nie mógł zobaczyć jej myśli, a jednak policzki ją zapiekły.

Westchnęła i wstała, otrzepując suknię. Kolano potwornie zabolało, gdy po dłuższym siedzeniu zmusiła je do pracy. Syknęła i zachwiała się, omal nie upadając. Udało jej się złapać równowagę. Mimo pulsującego w stawie bólu pokuśtykała do stojącego nieopodal kosza. Z wysiłkiem się po niego schyliła i klnąc soczyście, ruszyła w drogę powrotną.

– Czas mię już nagli, mileńki. Aleć przyjdę, jak tylko będę mogła.

Solidnie zamarudziła w zagajniku Misława. Pochłonięta myślami, nie zauważyła, że słońce toczyło się już wysoko na niebo i zaczynało porządnie przygrzewać. Droga powrotna zapowiadała się ciężko. Wiedziała, że do domu dotrze kompletnie wyczerpana, spocona i z bólem w nodze oraz w płucach. Nie miała jednak innego wyjścia. Kiedyś może pomyślałaby o przeczekaniu do wieczora. Teraz było to niepodobieństwem. Jaruś, Żywia albo Korzeń podniosą alarm i zaczną jej szukać. Nie, lepiej było nie ściągać na siebie uwagi. Wolała pocierpieć.

Kolebała się krok za krokiem, czemu towarzyszyły wybuchy bólu w kolanie. Płuca jednak wciąż miały się nieźle, toteż swoim zwyczajem odpłynęła myślami w stronę słodkich wspomnień. Nagle przystanęła. Serce jej załomotało tak, że i o nie zaczęła się obawiać. Sięgnęła do wysłużonej pochwy wiszącej u paska. Nerwowo ją obmacała. Była pusta!

Gniewicha jęknęła. Zerknęła na pochwę, by się upewnić, ale zobaczyła tylko to, co dłoń jasno potwierdziła. Zgubiła nóż Misława!

GDY ONA TAŃCZY

Gniewomir czekał. Był cierpliwy. To go czyniło jednym z najskuteczniejszych myśliwych w okolicy. Potrafił w nieskończoność tkwić w bezruchu niby zastygły głaz i wypatrywać najdogodniejszego momentu. Teraz też tak było. Trochę to trwało, ale wreszcie się zjawiła.

Wiłka szła ku puszczy dziarskim krokiem. Dobrze zamaskowany Gniewomir obserwował każdy jej ruch. Była sama, ale to tylko pozory. Wiedział, że idzie się z kimś spotkać. Do tej pory nie mógł niczego udowodnić, ale dziś to się miało zmienić.

Wiłka przystanęła i otarła twarz. Było jej gorąco. Nic zresztą dziwnego. Żar lał się z nieba, a ciężkie, rozgrzane powietrze utrudniało oddychanie. Pan wiatru, Strzybóg, nie chłodził okolicy swym litościwym oddechem. Gdy podjęła wędrówkę, poruszała się z wyraźnym trudem, więc Gniewomir nie spodziewał się, by planowała daleką podróż. Tym większe było jego zdziwienie, gdy w żonie zaszła nagła zmiana. Kiedy tylko minęła granicę puszczy i weszła między drzewa, od razu przyspieszyła. Z każdym krokiem stawianym w głąb leśnego ostępu szła coraz żwawiej. Jej chód stawał się lekki, plecy się prostowały, a twarz nabierała blasku.

Ruszył za nią najciszej, jak potrafił. Pod jego stopami nie zaszeleścił żaden listek. Wiłka z lekkością młodej łani przeskakiwała wykroty i zwalone pnie drzew. Czuła się tak swobodnie, że gwałtownym ruchem ściągnęła z głowy chustę i lniane czółko. Jej niemal białe włosy spłynęły po plecach jak spieniona fala rzeki.

Dotarli do podnóża wysokiego wzniesienia. Wiłka postawiła na ziemi koszyk, do którego miała rzekomo zbierać jagody, owoce malin i jeżyny. Wrzuciła do środka chustkę i czółko, i nie oglądając się już więcej na rzeczy, pobiegła ku szczytowi.

Myśliwy ostrożnie podążał za żoną. Ze zdumieniem zauważył, że choć musiała się wspinać pod naprawdę strome wzniesienie, radziła sobie jeszcze lepiej niż na płaskim terenie. Poczuł złość na myśl o tym, że gdyby tylko chciała, mogłaby mu z łatwością umknąć. Powinien zabronić jej wychodzenia do puszczy. To było zbyt niebezpieczne dla ich małżeństwa.

Pod samym szczytem musiał się zatrzymać. Drzewa rosły tu rzadziej niż w dole i miały wąskie pnie. Ryzykował odkrycie. Był jednak dostatecznie blisko, by dostrzec, co się dzieje. Na odsłoniętej polanie znajdowały się kobiety. Wszystkie urodziwe, ubrane w szaroniebieskie sukienki, z włosami puszczonymi luźno po plecach. Nosiły ptasie pióra wplecione między pukle. Wiłka, choć smukła i drobna, zdawała się przy nich ciężka jak kamień przy nasionach dmuchawca.

Gniewomir zagryzł zęby i zacisnął pięści. Był wściekły. Wiłka należała tylko do niego. Zdobył ją zgodnie z obyczajem i nie zamierzał się nią dzielić, nieważne – z mężczyzną czy z kobietą. Przez dłuższą chwilę przyglądał się, jak jego żona chwyta wyciągnięte ręce zgromadzonych kobiet i śmiejąc się radośnie, puszcza się z nimi w szalony tan po miękkiej trawie, której jakimś niepojętym sposobem nie zdołało tu wypalić słońce. Dopiero po chwili skonstatował, że Wiłka, podobnie jak jej towarzyszki, nie miała na stopach butów. Nawet nie zauważył, kiedy je zdjęła i podkasała suknię, zawijając jej fałdę za pasek, tak by swobodnie się poruszać z odsłoniętymi łydkami.

Jej śmiech doprowadzał Gniewomira do furii. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się przy nim śmiała. To było tak dawno temu, że zdążył już zapomnieć, jak brzmi jej śmiech.

Myśliwy wycofał się ostrożnie. Głupotą byłoby się teraz ujawnić. Towarzyszki jego żony nie dałyby mu bezpiecznie odejść. Podejrzewał też, że Wiłka wcale by go przed nimi nie broniła. Nie dziś. Już nie.

Gdy wrócił do domu, sprawdził, czy jego bezcenna skrzynia pozostała nienaruszona. Obrócił ją na bok i delikatnie podważył jedną deseczkę dna. Kiedy odskoczyła, jego oczom ukazało się jakby pręgowane, brązowo-popielate pióro. Odetchnął i na powrót zasłonił je deseczką. Upewnił się, że idealnie weszła na swoje miejsce, a potem odstawił skrzynię. Wiele razy chciał spalić pióro, ale nigdy się nie odważył. Nie miał pewności, czy to by nie zabiło jego żony. Musiał je więc przed nią ukrywać i strzec, by nic mu się nie przydarzyło.

Gdy przekonał się, że skrytka w skrzyni jest dobrze zabezpieczona, zerknął na tę należącą do Wiłki. Bez namysłu podszedł do niej i szarpnięciem otworzył wieko. Wewnątrz leżały równo złożone rzeczy jego żony. Gniewomir zaczął je po kolei wyjmować i wyrzucać na polepę. Sukienka, giezło, druga chusta i ozdobne czółko opadały w nieładzie jak jesienne liście. Zaraz za nimi pofrunęły ze skrzyni ubrania z grubych wełen. Potem różne osobiste drobiazgi Wiłki. Gdy skończył, rozejrzał się jeszcze raz, taksując uważnym spojrzeniem rozsypane wokół niego rzeczy. Nie znalazł niczego nowego. Choćby kwiatu czy źdźbła trawy. Najmniejszego dowodu przeciw Wiłce. Powinien być zadowolony, a jednak poczuł jeszcze większą złość.

Zaklął pod nosem. Nie kłopotał się sprzątaniem. Przeszedł po ubraniach żony.