Zza biurka do mety epickiego triathlonu - Daniel Lewczuk - ebook

Zza biurka do mety epickiego triathlonu ebook

Daniel Lewczuk

3,6

Opis

Ta książka to kapitalny przykład tego, czego można dokonać, gdy jest się zafiksowanym na swoim celu. Wtedy po drodze pojawia się szalony pomysł, aby jeszcze bardziej zaskoczyć samego siebie i innych, i – zrobić coś, co przekracza wszelkie granice zdrowego rozsądku oraz możliwości fizycznych. A jednak! 

Zza biurka do mety Epickiego Triatlonu to właśnie taka historia.

Opowieść o facecie, od którego zawsze tryskało energią i pomysłami, ale nigdy nie dawał się poznać jako Zawodnik. W365 dni zapełnił 5 lat życiorysu niejednego ultra maratończyka. I chociaż teoretycznie skazany był na porażkę już na samym początku tego Ultra Roku, ale udało mu się.

W dodatku z jakimi wynikami! 

Ta historia to barwna opowieść sportowca z dystansem do siebie. Otwarty zbiór wyczynowych przygód, studnia wiarygodnego doświadczenia i cała masa rzeczowych porad dla tych, które/którzy chcą z chwałą wbiec na metę triathlonu. Bo biurko ma się na co dzień.

Tak więc, do dzieła!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
2
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlexZim

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
supernrm

Z braku laku…

Szału nie ma. Ciekawa postać, ale książka słabo napisana.
00

Popularność




Zza biurka do mety epickiego triathlonu

Daniel Lewczuk

Najwyższemu,dzięki Któremu jestem, jestem, kim jestem, w Którym mogę wszystko.

Ojcu w Niebie za życie, talenty, możliwości.Tacie na Ziemi, od którego nauczyłem się być wytrwałym

Redakcja:

Paweł Oksanowicz

Projekt okładki:

Marcin Piotrowski, Drukarnia Efekt

Korekta:

Paweł Oksanowicz, Robert Sacewicz – Mikrograf s.c.

Skład:

Mikrograf s.c. | www.mikrograf.pl

Druk:

Drukarnia Efekt, Warszawa 2017

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-949799-0-4

Copyright © 2017 Executive Network Sp. z o.o. Daniel Lewczuk

Książka ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. W sprawie zezwoleń proszę zwracać się do wydawcy.

Wydawnictwo:

Executive Network Sp. z o.o. Daniel Lewczuk

IRONMAN® and 70.3®, and their respective logos, are registered trademarks of World Triathlon Corporation in the United States and other countries”.

IRONMAN® i 70.3® oraz ich odpowiednie logo są zarejestrowanymi w Stanach Zjednoczonych oraz innych krajach znakami towarowymi należącymi do World Triathlon Corporation.

This independent publication has not been authorized, endorsed, sponsored or licensed by, nor has content been reviewed or otherwise approved by, World Triathlon Corporation dba IRONMAN®

Niniejsza książka jest niezależną publikacją, nie będącą w żaden sposób autoryzowaną, zatwierdzoną, sponsorowaną lub licencjonowaną, a jej zawartość nie została zrecenzowana lub w inny sposób zatwierdzona przez World Triathlon Corporation, właściciela znaku towarowego IRONMAN®.

Spis treści

Rozdział 1.

"Na start"

Rozdział 2.

"Bodziec. Licytacja"

Rozdział 3.

"Operacja i rehabilitacja"

Rozdział 4.

"Początki. Bezczelność"

Rozdział 5.

"Pierwsze treningi i wypadek"

Rozdział 6.

"Trochę teorii. Siła mentalna to klucz do mistrzostwa"

Rozdział 7.

"Historia zawodów IRONMAN® Triathlon"

Rozdział 8.

"10 rzeczy które powinno się wiedzieć o zawodach triathlonowych IRONMAN®"

Rozdział 9.

"Inspiracje"

Rozdział 10.

"Koszt sprzętu potrzebnego do ukończenia zawodów IRONMAN®"

Rozdział 11.

"Super Sprint Triathlon-Elemental Olsztyn, 2013 rok"

Rozdział 12.

"Sprint Triathlon Mrągowo, 2013 rok"

Rozdział 13.

"Radków i 1/4 dystansu. Odcinek górski 2013 rok"

Rozdział 14.

"Dystans olimpijski Ełk, 2013 rok"

Rozdział 15.

"Triathlon IRONMAN® 70.3® Kaprun/Zell am See, Austria. Dystans – 1,9 km/90 km/21,1 km."

Rozdział 16.

"Triathlon IRONMAN® w Klagenfurcie Austria, 2014"

Rozdział 17.

"Oczami trenera. Hubert Kaliński"i

Rozdział 18.

"Email od Marka"

Rozdział 19.

"Jeżeli osiągniesz sukces, spróbuj czegoś większego i trudniejszego"

Rozdział 20.

"Triathlon IRONMAN® 70.3® „z buta” Gdynia, 2015,"

Rozdział 21.

"ANYTHING IS POSSIBLE, czyli Wdzięczność"

Rozdział 22.

"IRONMAN® vs Business: 6 rzeczy które nauczył mnie triathlon, a które wykorzystałem w biznesie"

Rozdział 23.

"Co zrozumiałem o przywództwie dzięki ukończeniu triathlonu IRONMAN®"

Rozdział 24.

Czego triathlon IRONMAN® nauczył mnie o przedsiębiorczości

Rozdział 25.

Żelazne refleksje o zarządzaniu, przedsiębiorczości, przywództwie – c.d.

Rozdział 26.

Koledzy – biznesmeni i przedsiębiorcy o zawodach IRONMAN®

Rozdział 27.

Po zawodach Paweł Oksanowicz, dziennikarz

Rozdział 1.

Na start

Z tysięcy powodów, dla których ludzie podejmują ekstremalne wyzwania, każdy wybiera swe własne, najważniejsze. Jednak u wielu tych osób można zaobserwować jedną wspólną, często występującą cechę – mają dość. Dość marnowania czasu przed telewizorem, dość zadyszki po przebiegnięciu kilkunastu metrów, gdy sytuacja wymusiła ruszenie się z miejsca. Mają dość katorżniczego trybu pracy lub wręcz przeciwnie – dość braku zajęć. Nuda wypędza ich z domu. Wszyscy szukają zmiany, czegoś co nada nowy sens kolejnym dniom.

Na początku wystarcza kilkaset metrów biegu lub krótka przejażdżka na rowerze. Później apetyt rośnie w miarę postępów ćwiczeń. Szuka się lepszych wyników, dłuższych dystansów, przesuwa granice możliwości. W tym zbiorze możliwych osiągnięć nierealny z pozoru dystans triathlonu IRONMAN® czeka cierpliwie, aż dojrzejemy do spotkania z nim. Wielu przyszłych uczestników tego wyścigu oczekuje na dzień debiutu w triathlonie IRONMAN® jak na specjalne wydarzenie w życiu – egzamin dojrzałości, ślub – są to symbole rozpoczęcia zupełnie nowego etapu we własnej historii. Niektóre z życiowych oczekiwań, że coś zmieni się na lepsze, po zawodach znajdą odzwierciedlenie w rzeczywistości, inne rozpłyną się niespełnione, lub nieważne z perspektywy nowych doświadczeń.

Pamiętam swój pierwszy start, podczas którego dystans pływacki wyznaczono w jednej rundzie, a boje kierunkowe ledwie dostrzegałem oczami słabego pływaka. Jednak kilkanaście miesięcy przygotowań, pokonywania kolejnych granic niemożliwego uczy, że pewne okoliczności są po prostu obiektywne, a złe scenariusze podsuwa umysł w strachu przed wyzwaniem. Emocje nie znikają, uczymy się tylko lepiej je kontrolować i rozpoznawać.

W swojej pracy mam okazję spotykać się z różnymi ludźmi dopiero rozpoczynającymi triathlonowe treningi. To wachlarz różnych osobowości: ludzie sukcesu, ale też stłamszeni pracą, pewni siebie i zakompleksieni. Wysocy, wygadani, skupieni na sobie, altruistyczni i zatwardziali egoiści. Mam możliwość obserwować sportowe postępy ich wszystkich w ciągu długiego czasu treningów. Wtedy najlepiej widzę, jak chociażby z zamkniętego w sobie, dość pospolitego typu ludzkiego ktoś zmienia się w człowieka mającego więcej pasji w oczach niż całe stadiony kibiców, bardziej otwartego na innych niż wszyscy święci – osobę pewną siebie w pozytywnym rozumieniu tego określenia. Dochodzą do tego tak prozaiczne umiejętności jak pływanie, jazda na rowerze czy bieganie na poziomie znacznie przewyższającym średnią krajową. Nie każdy z nich staje się nowym człowiekiem, ale zdecydowana większość lepszym, podrasowanym modelem dotychczasowego ja.

Oczywiście, że zastanawiam się, jak bardzo IRONMAN® mnie zmienił. Na co dzień te zmiany są niewyczuwalne. Na przykład, gdy nie odczuwam szczególnej presji czasowej wciąż jestem Królem Prokrastynatorem, (z łac. procrastinatio – odroczenie, zwłoka). Odwlekam sprawy na później, zapominam, gdzie położyłem klucze do samochodu, nawet naczynia w zmywarce czekają w nieskończoność na niewidzialną rękę. Jestem wciąż tym samym facetem, co przed startem. Jednak w głębi wiem i ufam sobie, że kiedy przyjdzie moment próby, będę umiał zorganizować się i podjąć się każdego wyzwania. Wiem, że da się przepłynąć 3,8 tys. metrów, przejechać 180 kilometrów i poprawić to wszystko maratonem. Przy okazji zyskałem pewność, że da się też upchać 20 godzin treningu w tygodniowym rozkładzie zajęć, nauczyć się nowych umiejętności i poznać zupełnie nowych ludzi w każdym wieku. Potrzeba może być matką wynalazków, ale wyzwanie jest z całą pewnością odkrywcą Twoich talentów i umiejętności.

Wreszcie na koniec wstępu, a początku historii Daniela wspomnę, że w całej przygodzie z zawodami IRONMAN® ważny jest jeszcze jeden, istotny szczegół. W każdym życiu nadejdzie dzień, gdy usiądziemy w fotelu i zastanowimy się nad latami, które minęły. Możemy wtedy usilnie pocierać czoło starając się przypomnieć sobie, co ciekawego przychodzi nam na myśl. Zaklinać nieistniejące wspomnienia. Możemy też z uśmiechem zadać sobie pytanie – czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Reżyseria wyczynowego, ale zgodnego z naszym temperamentem scenariusza leży tylko w naszych rękach. Daniel skorzystał z niego na medal.

Maciej Żywek, zdobywca IRONMAN®.

Rozdział 2.

Bodziec. Licytacja

Też miałem DOŚĆ, więc zacząłem biegać w ultra maratonach przez pustynie oraz trafiłem na dystans triathlonu IRONMAN®. Jak do tego doszło? Oto opowieść właśnie o tym, zaczynająca się w zupełnie niesportowym miejscu.

Whether you think you can, or think you can’t – your right.

Jeśli myślisz, że możesz, albo myślisz, że nie możesz – zawsze masz rację.

W niedzielne poranki lubię być w kościele. Nabożeństwo, o którym piszę było nieco inne od pozostałych. Wierni w ławach czekali na licytację na rzecz małego chłopca jednej z rodzin, która była członkiem naszego kościoła. Znałem ich od lat. Gdy zaczęli przychodzić na niedzielne zgromadzenia we trójkę, każdorazowo któreś z rodziców trzymało ich – na moje oko – dwuletniego synka na rękach. Nie zdarzyła się niedziela, że skorzystali z wózka – chłopczyk rósł, a oni cierpliwie nosili go na rękach.

Zaczęła się licytacja, na której wystawiono przeróżne przedmioty: od obrazów, przez zabawki, po gadżety elektroniczne. Wśród licytowanych rzeczy znalazło się pudełko, które mnie zaintrygowało. Niewielkie, z szybką, z dziecięcymi butami marki „Converse“. Jego dno pokrywały liczne zdjęcia chłopczyka – bohatera licytacji, od narodzin do tamtej niedzieli. Naszym celem było zebranie 2,5 tys. złotych na stabilizatory do nóg – chłopiec samodzielnie nie mógł utrzymać się w pionie, a przez to nauczyć chodzić. Pomyślałem, że pozwolę ludziom licytować inne przedmioty, ale to pudełko postaram się wylicytować dla siebie.

Licytacja rozpoczęła się, bacznie przyglądałem się rozwojowi sytuacji. W pewnym momencie pomyślałem też, że bez względu na jej powodzenie, ewentualną brakującą kwotę i tak dorzucę ze swego portfela. Nie chodziło o to, że mnie było na to stać, ale o prosty i oczywisty odruch serca. A bez pary tych dziecięcych butów i tak mocno zaangażowałbym się w licytację. Jednak parę minut później stałem się ich posiadaczem.

Wróciłem do domu. Pudełko postawiłem na biurku. Ogarnęła mnie melancholia. Myślałem o chłopcu, przed którym niełatwy początek ziemskiej przygody. Przygnębiała mnie świadomość tego, że świat jest tak niesprawiedliwy, że czasami brakuje 2,5 tys. złotych, aby ktoś mógł nauczyć się samodzielnie chodzić, a przyszłości normalnie żyć.

Wtedy też nadeszła złość na samego siebie – oto pojawiło się pierwsze – DOŚĆ!

Od lat nieregularnie uprawiałem sport, co zawsze sprawiało mi radość. Ale ten, któremu poświęcałem się wtedy – squash – okazał się wyjątkowo kontuzjogenny, doprowadzając mój organizm do stanu skrajnego wyeksploatowania. Częściej miałem z jego powodu problemy niż odczuwałem zwykłą, sportową frajdę. Dokuczały mi obydwa kolana, a nawet więcej – stałem się posiadaczem rozwarstwionej łąkotki w jednym z nich. I nie wiedziałem też, jak to się stało, że z bólem nauczyłem się po prostu żyć. Towarzyszył mi codziennie – od rana, gdy wyprowadzałem psy na spacer, po moment powrotu do domu po pracy.

Trzeba było coś ze sobą zrobić. Ruszyć tyłek. Poprawić zdrowie i kondycję fizyczną. Wyleczyć kolano. Bo przecież inni nie są tak fortunni, a ja właściwie mogę sam o siebie zatroszczyć się. Dlaczego zaniedbałem się tak bardzo i zdrowotnie, i fizycznie? Odpowiedź była nie do powtórzenia tutaj, a także rodzajem samooskarżenia. Wprawdzie miałem na co zganiać – że to efekt wielogodzinnego, siedzącego trybu życia, fast food – niezdrowego, wysokokalorycznego jedzenia, do tego doszły preferencje dla coca-coli i napojów wysoko prądowych – ale kto to wszystko wchłaniał, i kto się tak zaniedbał?

Ja, król nadwagi i generalnie, słabej formy. DOŚĆ! Przyszedł czas to zmienić.

Sport wtedy kojarzył mi się głównie z klubem „Kahuna” w Warszawie. To było moje ulubione miejsce na grę z rakietą i piłką o ścianę. Pomimo solidnej wagi, 116 kilogramów, o dziwo, radziłem sobie całkiem nieźle na boisku. Lubiłem i lubię nadal squasha, bo wymaga sprytu, zwinności, myślenia, strategii, nie pozwala na oddech, zmuszając do ciągłej mobilizacji.

Przez pewien czas graliśmy też w grupie dobrych znajomych: Maciek Lubiak (rajdowiec, restaurator, tenisista, squashowiec), Janusz Stupkiewicz – „Stupek“, obecnie także restaurator, Andrew Makatrewicz de Roy, właściciel firmy doradczej, oraz Jacek Domański, właściciel agencji reklamowej w klubie „Warszawianka”. Lubiliśmy się poza boiskiem i lubiliśmy ze sobą grać. Poziom zaawansowania jednego zawodnika nie odstawał od reszty, a wygrana w danym dniu zależała w zasadzie od dyspozycji sportowej kogoś z nas. Chociaż musze przyznać, że gdy Maciek Lubiak był w formie, byliśmy bez szans; co najwyżej mogliśmy mu dać porządny wycisk.

W swojej fascynacji squashem zdobyłem się nawet na odwagę, aby w któryś z weekendów zagrać w turnieju w „Kahunie”. Grup było wiele: A, B, C, D, E, F, G. Grupę A stanowili zawodnicy prosfis – PRO, oraz ci, którzy spędzają kilkanaście godzin tygodniowo na parkiecie – to grupa A. Naprawdę wysoka półka. Zresztą, grupę B reprezentowali też bardzo dobrzy zawodnicy.

W turnieju ograłem większość rywali i sporo zaciętych batalii spędziłem grając przeciwko takim właśnie bardzo dobrym squashowcom, ostatecznie plasując się w pierwszej trójce grupy B.

Niestety, kilka tygodni później podczas gry zerwałem mięsień łydki. Pierwszy raz w życiu przydarzyło mi się coś takiego. Do głównych wspomnień o tamtym wydarzeniu muszę zaliczyć ogromny ból. Nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś takiego. Pojechałem do szpitala, dostałem środki przeciwbólowe, zalecono mi okład z płynu, który trzeba było najpierw zamrozić.

Wróciłem do domu, okład położyłem na zerwanej części mięśnia, środki przeciwbólowe zaczęły działać i zasnąłem na sofie. Po godzinie obudziłem się z wrażeniem pożaru na łydce, a przecież leżał na nim zamarznięty okład. Zdjąłem go; czułem, że od środka coś rozpala mi tę część działa. Nie minęło wiele czasu, a pod skórą zgromadził się bąbel z płynem. Miał solidną wielkość. Wróciłem do szpitala. Przecinać, czy nie przecinać? Bąbel wciąż rósł. Lekarze zdecydowali przekłuć tę dziwną narośl, spuścić z niej płyn i zachować skórę.

Obolały i udręczony wróciłem do domu, znów położyłem się na sofie, z tą różnicą, że zerwanemu mięśniowi nie mogłem już dać ulgi chłodząc go, bo skóra w tym miejscu była odparzona. Dramat. Ból niespotykany.

Leżąc przypomniałem sobie sytuację, gdy dostałem piłką squasha pod oko i chodziłem do pracy przez tydzień z czarnym limem pod okiem, jakbym komuś naraził się i dostał bombę w twarz. Innym razem przypadkowo kolega na boisku rozciął mi rakietą łuk brwiowy. Musiałem chirurgicznie zszyć pękniętą skórę. I jak tu nie uznać tego, i generalnie, jakiegokolwiek intensywnie uprawianego sportu za kontuzjogenny? Bo te wymienione i w ogóle wszystkie gry i turnieje squashowe, gdy fundowałem sobie olbrzymie przeciążenia organizmu, w powiązaniu z moją wagą doprowadziły do zerwania mięśnia, a wcześniej uszkodzenia łąkotki. To był mój bilans sportowych kontuzji na tamten czas, bo nie pamiętałem przypadku by chociażby, idąc z żoną do restauracji, miałbym wylądować w szpitalu.

To właśnie od tamtego czasu ból kolana towarzyszył mi codziennie. Tydzień po tygodniu. Miesiąc po miesiącu. Stało się tak, że przeszło to w dwa lata nieustannego katowania się bólem, aż do pamiętnej niedzieli z licytacją. To ona stała się bodźcem, by doprowadzić nie tylko kolano, ale w ogóle zdrowie do ładu.

Miałem wrócić do squasha? Znowu mieć te same problemy?

A ship in the harbor is safe. But that’s not what ships are built for.

Statek w porcie jest bezpieczny. Ale nie po to budowane są statki.

Zacząłem szukać innej stymulacji, motywacji, inspiracji, głównego motywu mojego sportowego odrodzenia. Czyli – zapalnika do działania. Gdzie go szukać? W sieci!

Przeglądałem więc filmiki na YouTube. I tam pewna dyscyplina zwróciła moją uwagę. Problem w tym, że byłem fatalny w każdym jej aspekcie – TRIATHLON. Nie umiałem dobrze pływać, nie jeździłem na rowerze od wielu lat, a biegania szczerze nienawidziłem. Ale nawet jeśli miałem się zmierzyć z TRI, najpierw jednak trzeba było podjąć decyzję o operacji kolana i doprowadzenia się zdrowotnie i fizycznie w miarę do ładu.

Rozdział 3.

Operacja i rehabilitacja

Zgłosiłem się do Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej (COMS) na warszawskiej „Skrze” i trafiłem w ręce doktora Ścińskiego. Bardzo mnie to ucieszyło, bo dostać się do niego nie było łatwo. Słynął z olbrzymiego doświadczenia. Poza tym, był lekarzem kadry narodowej, co gwarantowało mu renomę bardzo nieprzyjemnego w obejściu człowieka. I takie było moje pierwsze doświadczenie po wizycie u niego. Pozginał mi nogę w tak niedelikatny sposób, że z trudem powstrzymywałem wrzask i przekleństwa. Po badaniu kazał mi dokuśtykać do swego biurka, nabazgrolił skierowania na badania i było po wizycie. Trwała krócej niż 10 minut.

W ciągu kilku dni zrobiłem wszystkie zalecane badania i udałem się ponownie do doktora Ścińskiego. Przyjął mnie tak, jakbyśmy nigdy wcześniej nie spotkali się. Szybka diagnoza – rozerwana łąkotka. Decyzja? Operacja metodą laparoskopową.

W ciągu kolejnych tygodni musiałem przejść jeszcze szereg badań, by móc być dopuszczonym do operacji. Chodziło też o redukcję wagi i regulację ciśnienia tętniczego – miałem je w górnych wskazaniach. Ale i tak dość szybko wylądowałem na stole operacyjnym.

Zaczęło się. Operacja ze znieczuleniem miejscowym, więc wszystko widzę na żywo na ekranie. Z ekipą lekarską prowadzimy miłą pogawędkę, która głównie ma na celu odwrócenie mojej uwagi od tego, co ma miejsce. Nagle mój miły letarg przerywa głos doktora Ścińskiego:

– Panie Danielu?

– Słucham?

– Przydałby się drugi szew. Tak na wszelki wypadek. Bo łąkotka jest mocno poszarpana.

– Panie doktorze, do mnie ma należeć ta decyzja? Przecież ja nie mam bladego pojęcia o tym co pan robi.

– Ja tylko sugeruję, ale rzeczywiście, do pana należy decyzja.

– Panie doktorze, pan tu jest ekspertem. – Zapada cisza. – Skoro pan tak sugeruje, to najwyraźniej jest taka potrzeba. Poproszę o drugi szew.

Kilkanaście minut później było po wszystkim.

Leki znieczulające działały na mnie podwójnie i przez długi czas. Chciało się spać i wydaje mi się, że mówiłem od rzeczy do żony czekającej na mnie w pokoju po zabiegu. A ja po prostu cieszyłem się, że operacja jest już poza mną.

Przenocowałem na miejscu. Następnego dnia ze szpitala zabrał mnie mój ulubiony taksówkarz, pan Grzegorz, zaprzyjaźniony i nieoceniony w pomocy kierowca. Pomógł wsiąść do samochodu; nie było łatwo – na kolanach miałem stabilizator, w rękach kule.

Nareszcie w domu!

Po paru dniach nadszedł czas na rehabilitację w tym samym miejscu, co operacja – w COMSie. Trafiłem na genialnego rehabilitanta, Macieja Piątkowskiego, z którym podczas zabiegów prowadziłem niekończące się rozmowy, głównie na tematy koszykówki. Maciej znał większość ligowych zawodników z parkietów koszykarskich mojego dzieciństwa, przeciwko którym grałem. Ja pytałem o jednych, on o drugich. Jeszcze nie zdążyłem pochwalić się, ale właśnie na „Skrze” zagrałem dziesiątki meczy w ramach ligi WNBA i zespołu Puławska Brothers.

Pierwsze zabiegi podczas rehabilitacji były niesłychanie bolesne. Wiłem się z bólu, a w najlepszych momentach syczałem, aby dotrwać do końca. Początkowo zakładaliśmy, że pełna rehabilitacja potrwa do poł roku. Wytrzymałem tylko dwa tygodnie, bo gdzie miejsce na pracę, na życie?

Zabiegi zabierały 3 godziny dziennie z dnia pracy. Szybko przeliczyłem – nie stać mnie było na to. Sama rehabilitacja trwała wprawdzie tylko ponad godzinę, ale należało pojechać na „Skrę”, wrócić do domu, rozebrać się, założyć koszulę, marynarkę i pojechać do biura. Wszystko ze stabilizatorem, kulami.

Wydawało mi się, że podjąłem dobrą decyzję.

Niestety to był błąd, że przerwałem rehabilitację. Skutkiem tego był dłuższy okres leczenia i dochodzenia do formy. Coś za coś. Dlatego też pierwsze dni na treningach w klubie sportowym, gdy już osiągnąłem jako taką sprawność, odbywały się w basenie i na rowerze stacjonarnym, a nie na bieżni, czy na zajęciach cross-fit. Po prostu, obciążenie kolana przy intensywniejszych ćwiczeniach powodowało ogromny ból. Rany pooperacyjne jeszcze nie zagoiły się. Musiałem zacząć od wzmacniania mięśni, a nie obciążać zszytą łąkotkę.

Rozdział 4.

Początki. Bezczelność

Pierwsze przygotowania do mojego startu w triathlonie IRONMAN® odbyły się trochę na ślepo, ale ze sporą dawką szczęścia, bo zapisałem się do Klubu Sportowego „Sinnet”. W perspektywie okazał się świetnym miejscem na przygotowań. Ważyłem wtedy jeszcze te słuszne ponad 100 kilogramów, więc odstawałem wyglądem od bywalców klubu. Także kondycyjnie, bo wydawało mi się, że mogę kraulem bez problemu przepłynąć basen.

W praktyce wyglądało to tak, że już w połowie jego długości prawie wyplułem płuca. Ciężko dysząc i kaszląc gęsto wypłynąłem po drugiej stronie wody i kurczowo trzymałem się słupka startowego, z czego obecni na pływalni ludzie mieli niezły ubaw. Wkurzyłem się na siebie, bo sądziłem, że potrafię technicznie pływać kraulem.

Jak to, ja nie potrafię?!

Następnego dnia wróciłem w to samo miejsce i ze złością zmusiłem się, by przepłynąć dwie długości. Udało się. Ledwie, ledwie, ale jednak. Wtedy było to maksimum moich możliwości, bo pod koniec drugiego basenu prawie straciłem przytomność w wodzie, z braku oddechu.

Wyszedłem z wody. Okay, czas na bieżnię.

Z pięciu maszyn do biegania na siłowni, akurat jedna była wolna, jakby czekała na mnie. Wszedłem na bieżnię i wtedy zorientowałem się, że obok piękna Karolina Gorczyca, aktorka, biegła na dystansie siedmiu kilometrów, jak zdążyłem podejrzeć.

ja: – Wracasz do sportu?

Karolina: – Nie, ja w ogóle lubię zajmować się sportem, mam tak od dawna.

– Przygotowujesz się do czegoś?

– Tak

– Do czego?

– Do „połówki” Ironmana w Gdyni.

– Wow, gratuluję.

– Dzięki.

– Dlaczego Ironman?

– Bo jeżeli uda mi się to zrobić, to nie ma rzeczy niemożliwych.

Jako zadeklarowany samiec-zwycięzca, bez wahania wstukałem w moją maszynę odległość dziesięciu kilometrów. Taśma ruszyła. Po 400 metrach modliłem się, by nie dostać zawału serca, zanim dobiegnę do pierwszego kilometra. Gdy tylko licznik przyrządu pokazał ten jeden przebiegnięty kilometr, z ulgą pomyślałem, że za chwilę wcisnę przycisk „stop“.

Taśma zdmuchnęła mnie z maszyny. Pomyślałem – wspaniałe osiągnięcie! Minęło 15 minut mojego treningu, a ja już wiem, że dwie dyscypliny wciąż nie są dla mnie. Ale na tym etapie byłbym typowym, sfrustrowanym Polakiem – wszystko jest do bani. Przecież musiała być dla mnie jakaś nadzieja. I nagle zaświtała mi myśl, aby resztę z 45 minutowego treningu spędzić kręcąc pedałami na rowerze stacjonarnym i oglądając poranne wiadomości.

Po treningu wziąłem prysznic, przebrałem się w ubranie do pracy i pojechałem do biura. Usiadłem w fotelu i nagle jakaś sprężyna wypchnęła mnie w górę. Przecież ja od 20 lat nie siedziałem na rowerze! Tyłek bolał mnie tak, że nie dałem rady usiedzieć nawet minuty. Znalazłem więc w biurze pudełko po drukarce, postawiłem je na biurku, na nim laptop i resztę dnia spędziłem stojąc, pracując w ten sposób.

Wróciłem do domu i odważnie oznajmiłem żonie:

– Kochanie, jestem absolutnym mięczakiem. Dzisiaj pojechałem do klubu, żeby przekonać się, że nie umiem pływać, jestem za ciężki na bieganie. Tyłek boli mnie od jazdy na rowerze i w zasadzie doszedłem do wniosku, że chyba przez to wszystko ja muszę zapisać na triathlon.

Żona spojrzała na mnie badawczo, oceniając trzeźwość moich słów i oznajmiła:

– Daniel, kogo ty chcesz oszukać? Idź do łazienki, zdejmij koszulkę, bacznie przyjrzyj się sobie w lustrze i zadaj sobie pytanie, o jakim ty w ogóle triathlonie myślisz?

Ponieważ Ci z Was, którzy są w związkach pewnie się ze mną zgodzą, że żony z reguły mają rację, ja jak ten przykładny mąż poszedłem do łazienki, wykonałem polecenie i załamałem się na własny widok.

Ze spuszczoną głową wróciłem do salonu po wykonaniu zadania by oznajmić:

– Kochanie, masz rację. Nie zapiszę się na triathlon.

– To jest rozsądne – żona pokiwała głową.

– Bo to za mało dla mnie. Zamierzam ukończyć Ironmana! Tak, zrobię Ironmana – powiedziałem z uniesieniem. I by ten dialog dalej nie przebiegł ani zdania dłużej, odwróciłem się na pięcie i uciekłem z salonu, w strachu przed dalszą dyskusją i konfrontacją.

To było moje kolejne – DOŚĆ!

Było to bardzo ważne, bo właśnie wtedy nabrałem autentycznej odwagi do pokonania dystansu triathlonu IRONMAN®. Wtedy też stwierdziłem, że trzeba być nawet trochę szalonym, by coś takiego oznajmić w rodzinie. Ale po tamtym wieczorze odwrotu już nie było. Skoro powiedziałem żonie, to klamka zapadła. I w zasadzie od tego momentu myśli o zawodach IRONMAN® zaczęły przybierać coraz bardziej realistyczny i wymierny kształt.

If the furnace is hot enough, it will burn anything.

Jeśli w piecu ogień jest wystarczający, gotów jest wszystko podpalić.

Przypominały mi się też wtedy słowa Marka Zuckeberga, twórcy Facebooka, z jego mowy na Harvardzie. Powiedział mniej więcej tak – Bądź gotowy, że będziesz niewłaściwie zrozumiany. Każdy, kto pracuje nad wielką wizją będzie zapewne nazwany szaleńcem, nawet jeżeli na koniec dnia okaże się, że miał rację.

Od kiedy pamiętam, co jakiś czas w różnych sytuacjach słyszę – nie dasz rady! Nie uda ci się. To niemożliwe, żebyś to zrobił. Słyszałem to dziesiątki albo setki razy. Zawsze wywołuje to u mnie lekkie podenerwowanie. Bo czy ja mam coś komuś udowadniać? Nie. Ale kiedy to słyszę, moja pobudzona ambicja sprawia, że chcę pokazać, że ktoś się mylił. Nie trzeba być kimś wielkim by zacząć, ale trzeba zacząć, aby stać się kiedyś wielkim.

Gdy byłem w podstawówce słyszałem, że jedyną nadzieją dla mnie jest szkoła zawodowa. Kiedy byłem w liceum usłyszałem, że na pewno nie zdam matury. Kiedy skończyłem szkołę średnią w Polsce i pojawiła się okazja, by wylecieć na studia do USA, usłyszałem – Ty? Studiów w Polsce nie skończyłbyś nawet w ojczystym języku, a co dopiero po angielsku w Stanach Zjednoczonych. Skończyłem więc sześcioletnie studia w 4 lata, kończąc dwa kierunki: MBA i teologię.

Kiedyś usłyszałem też, że byłem za wysoki by zostać komandosem, za cherlawy by grać w football amerykański, za niski by odnosić sukcesy w koszykówce – więc cztery drużyny, w których grałem w Polsce i USA wygrywały mistrzostwa. W moim DNA nie znajdziesz ani procent genu przedsiębiorczości, bo ani Tata, ani Mama, ani wujek, ani ciotka, ani dziadek, ani babcia, ani stryjek czy brat cioteczny nikt nigdy nie był przedsiębiorcą. Pracowali dla firm państwowych, często fizycznie. Ale ja miałem marzenie, a realizując je, postanowiłem w 2004 roku założyć firmę. Później drugą, stając się seryjnym przedsiębiorcą, bo przyszedł czas na kolejną firmę. Następnie stałem się inwestorem. W 2016 roku sprzedaliśmy z kolegami udziały w dwóch spółkach. Stałem się rentierem. To wszystko udało mi się osiągnąć, mimo że całe życie słyszałem, że czegoś się nie da, a ja jestem nieadekwatny do własnych zamierzeń.

Często też myślę o tym, co kiedyś napisał Marek Kamiński, podróżnik – Od dzieciństwa, gdy chciałem coś zrobić, wszyscy mówili mi, że się nie uda. W tamtym czasie czytałem wiele książek, zanurzałem się w świat przygód ich bohaterów. Tamten świat był dla mnie bardziej realny od tego, który mnie otaczał. Książki podróżnicze zaprogramowały we mnie myślenie, że im coś jest trudniejsze, tym bardziej warto to robić. Niejednokrotnie ktoś mówi, że w życiu jest inaczej niż w książkach. A może to nieprawda? Może w życiu mogłoby być tak, jak w książkach, tylko nie korzystamy z możliwości, które mamy, nie próbujemy? (Fragment książki „Idź własną drogą” Marka Kamińskiego.)

Rozdział 5.

Pierwsze treningi i wypadek

Godzina lekcyjna na rowerze treningowym, trzy, cztery razy w tygodniu – od tego rozpocząłem regularne treningi. Zupełnie spontanicznie. Dalej robiłem od jednej do dziesięciu długości basenów na jednym treningu. Decydując się na start w triathlonie wiedziałem, że będę pływał w otwartym akwenie. Bardzo stresowałem się chociażby tym, że w jeziorze pływałem ostatnio 25 lat wstecz od tamtej pory, na dziecięcym obozie letnim. I tylko w międzyczasie udało mi trzy, cztery razy przepłynąć się gdzieś, w piance pływackiej. A że technicznie nie pływałem dobrze, musiałem się przyłożyć i przekonać do pianki – dość szybko zrozumiałem, że w niej pływa się łatwiej, szybciej i jest zdecydowanie cieplej.

Później doszedł kilometr biegu, rzadko więcej. Gdy biegnąc zaczynałem kuleć, odpuszczałem; było zbyt wcześnie na forsowanie się. Ale z treningu na trening coraz więcej truchtałem, pływałem, po prostu, ruszałem się.

Pewnego dnia podszedł do mnie jeden z trenerów w klubie „Sinnet” i przedstawił się: