Król Myśli - Marek Malman - ebook

Król Myśli ebook

Marek Malman

3,5

Opis

Akcja dzieje się na podobnej do Ziemi planecie. Bohaterami powieści oprócz bogów są boginki, boginowie i wiele innych stworzeń duchowych i nie tylko. Głównymi bohaterami powieści są ludzie. Poznajemy ich krocząc śladami samego Króla Myśli. Krajobraz świata nie jest zniszczony przemysłem. Fantastyka to gatunek literacki dający autorom bardzo szeroki wachlarz możliwości. Wielowarstwowość fantastyki wykorzystałem do poruszenia tak ważnych tematów jak śmierć czy życie wieczne ale nie tylko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Malman

Król Myśli

Tom I

RedaktorBeata Statkiewicz

KorektorBeata Statkiewicz

Projektant okładkiGrażyna Jeznach

IlustratorGrażyna Jeznach

KorektorKatarzyna Malman

© Marek Malman, 2020

© Grażyna Jeznach, projekt okładki, 2020

© Grażyna Jeznach, ilustracje, 2020

Akcja dzieje się na podobnej do Ziemi planecie. Bohaterami powieści oprócz bogów są boginki, boginowie i wiele innych stworzeń duchowych i nie tylko. Głównymi bohaterami powieści są ludzie. Poznajemy ich krocząc śladami samego Króla Myśli. Krajobraz świata nie jest zniszczony przemysłem. Fantastyka to gatunek literacki dający autorom bardzo szeroki wachlarz możliwości. Wielowarstwowość fantastyki wykorzystałem do poruszenia tak ważnych tematów jak śmierć czy życie wieczne ale nie tylko.

ISBN 978-83-953444-1-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Wapienne ściany jaskini, pokryte ziarnistymi półprzezroczystymi naciekami z aragonitu, tworzyły unikatową strukturę draperii naciekowej. Z jej stropu zwisały liczne monumentalne sople stalaktytów. Niektóre sięgały dolnej powierzchni skalnej warstwy. Z dna jaskini wyrastały potężne filary stalagmitów sięgające stropu, zawieszonego na wysokości trzech dużych dębów. Na dnie pieczary rozciągała się ogromnych rozmiarów misa martwicowa wypełniona wodą, podzielona na mniejsze części groblami. Na ściankach grobli wyraźnie widoczne były koncentryczne, kaskadowe kręgi, świadczące o zmianie poziomu wody w czasie tysięcy lat istnienia jaskini.

Wewnątrz panował chłód, wilgoć i półmrok, rozjaśniany migotliwym światłem licznych pochodni przyniesionych przez tłum. Pod najwyższym stalagmitem, na wapiennej półce górującej nad całością, zebrała się grupa kilkunastu osób, którym przewodził kapłan ubrany w dość osobliwy strój. Wokół nich rozmieszczono kandelabry z płonącymi świecami. Światło świec, zanim rozproszyło się w ciemnościach jaskini, wyraźnie oświetlało miejsce pod wielkim stalagmitem. Pozostali zgromadzeni, których liczbę określić można na kilka tysięcy, zajmowali przeróżne miejsca, które do stania się nadawały. Jedni na groblach, inni na brzegach misy, jeszcze inni tłoczyli się w przejściu. Panowała cisza, zakłócana jedynie dźwiękami spadających ze stropu do podziemnego jeziora kropel wody. Słychać też było szum niewidocznego strumienia.

Stojący na podwyższeniu ubrani byli w długie białe szaty, na które nałożono malachitowe ornaty, ozdobione złotymi nićmi, mieniącymi się w blasku świec. Na wszystkich ornatach błyszczały przyszyte czerwone spinelowe kamienie, tworzące okręgi. Kamienie oszlifowano kaboszonowym szlifem co powodowało, że na każdym z nich widoczna była wąska smuga świetlna, przypominająca źrenicę kociego oka. Postaci te stały w kręgu, otaczając kamienny ołtarz z wapienia. Obok ołtarza, w obrębie kręgu, stał ubrany na czarno mężczyzna. Jego tunika uszyta z czarnych kocich futer nie była niczym ozdobiona. Na głowie miał nakrycie w kształcie wydłużonego cylindra, zwieńczonego płasko przymocowanym okrągłym daszkiem, z którego zwisały długie, czarne, skórzane frędzle, sięgające do ramion mężczyzny. Frędzle otaczały cylinder i głowę mężczyzny z boków i z tyłu. Twarz jego, nie wiedzieć dlaczego, była schowana pod maską ze skóry czarno ubarwionej salamandry jaskiniowej — gada występującego bardzo rzadko na terenie Plenhedryki.

Mężczyzna w czerni uklęknął i wzniósł ręce w kierunku okazałego stalagmitu.

BUM! BUM! BUM! — zadudnił potężny bęben.

Ludzie, którzy go otaczali, na dźwięk bębna padli na twarz. Krąg błagalny przez nich utworzony był rytuałem powtarzanym przez tysiące lat przez potomków Rodu Spinelu. Rodu wyklętego przez stwórcę Planety i skazanego na zamieszkiwanie Plenhedryki — kamienistego i górzystego kontynentu, ubogiego w roślinność i pożywienie. Plenhedryka bogata była natomiast w sól, której nie było na pozostałych kontynentach. Dzięki wydobyciu soli Plenhedrykanie prowadzili handel z innymi ludami, zamieszkującymi pozostałe kontynenty. Cenną sól wymieniali między innymi na żywność, drewno, złoto i rudę żelaza, potrzebną do wyrobu narzędzi wydobywczych, takich jak młoty, kilofy i łopaty oraz broni.

Ród Spinelu był ludem górniczym, drążącym w głębinach ziemi głębokie kopalnie soli. Ludzie ci większość swojego życia spędzali pod ziemią, ciężko pracując i żyjąc nienawiścią do pozostałego świata. Swój los górników — nędzarzy zawdzięczali postępkowi przodka, który w wizji zawierzył swoje życie Greaghallowi, zbuntowanemu bogowi, chcącemu obalić istniejący we Wszechświecie ład. Greaghall był bogiem stwórcą wyższego rzędu, jednak z uwagi na swoje cechy, w społeczności boskiej nie zyskał uznania. Przeciwnie traktowany był przez bogów stwórców jako wyrzutek, szkodnik i zaprzaniec.

Greaghall był od milionów lat napełniony nienawiścią, pychą i rządzą władzy. Zazdrościł innym bogom ich dzieł, sam jednak nie potrafił niczego stworzyć. Dawniej żył w alternatywnym wymiarze, poza przestrzenią światła roztaczanego przez innych bogów, w tym bogów — stwórców. Z rzadka pojawiał się w ich świecie i to jedynie przy okazji doniosłych wydarzeń, jakimi były Wiece Bogów. Jako bóg wyższego rzędu Greaghall miał prawo w nich uczestniczyć. Niczego jednak nie wnosił ze swojej strony. Odkąd został uznany za istotę szkodliwą i niepożądaną w gronie bogów, poprzysiągł zemstę i rozpoczął przygotowania do wojny. Wojny, która według jego planów miała doprowadzić do przejęcia władzy nad wszystkimi wszechświatami. Pierwszym celem Greaghalla stała się Planeta Zaziantego, najpiękniejsza i najdoskonalsza wśród dzieł bogów stwórców. Działania Greaghalla już na samym początku napotkały na przeszkodę, z którą nie mógł sobie poradzić. Namówił co prawda Grreda Spinela oraz jego żonę Asę do oddawania mu czci, zakończyło się to jednak dla niego kompletną porażką. Grred Spinel i jego żona Asa byli bowiem jednymi z pierwszych ludzi, stworzonymi przez Zaziantego na Planecie. Od nich miał się wywodzić, zgodnie z zamierzeniem boga stwórcy, ród ludzi szczęśliwych. Szczęśliwych prawem i lojalnością ludzi żyjących w dostatku. Zazianty, widząc co zrobił Greaghall, bardzo się rozgniewał, a będąc bogiem potężnym, dysponującym ogromną mocą nałożył na Greaghalla, ku uciesze pozostałych bogów pęta, które zniweczyły plany zaprzańca i ograniczyły jego egzystencję do małego skrawka świata alternatywnego, w którym Greaghall już wcześniej przebywał, izolując się od innych bogów. Po buncie Grreda Spinela Zazianty, jak twierdzą najstarsze pisma, wyklął wszystkich jego potomków i osadził ich wbrew swoim wcześniejszym planom na Plenhedryce, z dala od innych ludów, po czym podobno przestał się interesować swoim dziełem stwórczym i zniknął. Prawda jest jednak nieco inna niż podają pisma.

Niemal całkowicie pozbawiony mocy Greaghall uwięziony przez Zaziantego aby uwolnić się z boskich pęt, potrzebował mocy pochodzącej od boga, który go zniewolił. Każda inna moc, której duch próbował użyć i wszystkie jego wysiłki nie przynosiły choćby najmniejszego rezultatu. Dopiero po wielu próbach, kosztem ogromnego wysiłku udało mu się nawiązać nikły kontakt ze światem materialnym. Trudno w tym przypadku mówić o sukcesie. Greaghall bowiem na razie musiał zadowolić się możliwością kontaktu z kapłanami i to tylko wtedy, gdy znajdowali się oni w pobliżu stalagmitu, który go symbolizował. Był zmuszony posługiwać się kapłanami i zdany na ich łaskę. Ci wywęszywszy swoją przewagę zarówno nad ludem, jak i nad bogiem, przekazywali poddanym nie tylko boskie, ale też swoje polecenia. Greaghall widząc, co wyczyniają kapłani wył ze złości, co powodowało, że stalagmit wydawał z siebie dźwięki podobne do mowy ludzkiej. Lud odczytywał to słusznie za potwierdzenie istnienia boga. Kapłani dzięki temu zdobyli dużą władzę, sięgającą nawet królewskiego dworu, od dłuższego czasu nieprzychylnego kultowi Greaghalla i kapłanom.

Omamiony lud, nieświadomy ograniczeń boga, żył nieustanną nadzieją na poprawę swojego bytu. Plenhedrykanie wierzyli, że ich bóg da się w końcu przebłagać i litując się nad nimi, odmieni ich marny los. Nie podejrzewali nawet, że służą bogowi, który wykorzystuje ich jedynie do spełnienia swoich marzeń o potędze. Przez tysiące lat potomkowie rodu Spinelu wznosili modły i składali Greaghallowi ofiary ze zwierząt i ludzi. Ofiary na nic się nie zdawały.

Wszystko miało się zmienić dziś za sprawą kolejnej, tym razem wyjątkowo cennej ofiary, pochodzącej z Rodu Szmaragdu — młodej dziewicy, księżniczki południowego królestwa Diamlandii, porwanej ze statku przywożącego rudę żelaza. Dziewczyny, która na wyprawę do Plenhedryki wybrała się z czystej ciekawości i nudy, chcąc uatrakcyjnić sobie monotonne życie w zamku swego ojca.

BUM! BUM! BUM!

Wniesiono ją skrępowaną, zakneblowaną i przywiązaną do drewnianego pala. Była naga, jej szczupłe ciało nie zdradzało żadnych oznak przemocy. Jedyne rany, jakie miała na sobie były jej dziełem. Chcąc bowiem uwolnić się z węzłów konopnego sznura, którym była skrępowana, pokaleczyła sobie o niego skórę na nadgarstkach i łydkach. W jej dużych oczach widać było strach. Spoglądała wokół, patrząc przez łzy i z przerażeniem na twarze swych oprawców. Była w beznadziejnym położeniu. Uczepiona swego młodego, pełnego werwy i marzeń życia, rozglądała się za kimkolwiek, kto mógłby wybawić ją z opresji i uwolnić od niechybnej śmierci. Zdawała sobie sprawę z tego, że tylko cud może ją ocalić. Widziała na własne oczy, że nikt z załogi statku nie przeżył. Wszystkich wymordowano we śnie, wcześniej upijając ich sowicie winem. Wiedziała, co chcą z nią zrobić, nie wierzyła jednak, że w tak bezsensowny sposób straci swoje życie. Miała ochotę podjąć walkę, ale nie znajdowała sposobu. Nie wiedziała, że dysponuje mocą, która była zdolna uwolnić ją z opresji. Nikt wcześniej jej o tym nie powiedział, bo i też nikt o tym nie wiedział. Pozostała jej tylko nadzieja, że to co się dzieje wokół niej to tylko koszmarny sen, który nie chce się skończyć. Dziewczynę położono na stole ofiarnym wraz z palem, do którego była przywiązana. Z chwilą, kiedy ofiara znalazła się na ołtarzu, w jaskini rozległy się głośne wiwaty. Wszyscy zaczęli skandować imię Greaghalla.

Mężczyzna w czerni i jego akolici, tworzący krąg błagalny wstali i podeszli do ołtarza, otaczając go ze wszystkich stron. Dziewczyna nie wiedząc do końca, co wokół niej się dzieje, leżała spokojnie, zmęczona krępującą pozycją. Jej młode, pełne życiowej energii serce biło szaleńczo, a myślami zawładnęły natarczywe lęki. Oddech miała szybki i krótki. Pod ołtarz przyniesiono duży dzban wina, które miało rozrzedzić jej krew. Każda kropla Krwi Szmaragdu była bezcenna. Miała bowiem, jak podawały stare księgi, zamkniętą w sobie boską moc stwórcy. Greaghall czekał na tę okazję tysiące lat. Potrzebował tej ofiary. Pęta nałożone przez Zaziantego były tak potężne, że zniwelowały moc uwięzionego boga, uniemożliwiając mu sprawne przemieszczanie się między alternatywnym wymiarem, a światem rzeczywistym. Jego obecność na Planecie była właściwie umowna. Cóż to za bóg zamknięty w stalagmicie? Greaghall zdawał sobie z tego sprawę, a ponieważ był bogiem, z czasem poradził sobie z umysłami sprzeniewierzonych kapłanów i czekając cierpliwie doczekał się dnia, w którym z ochotą wykonali jego rozkazy. Nie miał pojęcia, że nie była to tylko jego zasługa.

Zniewolony bóg wiedział, że krew Szmaragdu mogła zdjąć z niego ograniczenia Zaziantego. Jednak jego władza nie sięgała poza obręb Plenhedryki. Nie mógł więc zdobyć tej krwi. Nie mogli mu jej dostarczyć także Plenhedrykanie, którzy nie posiadali statków. Tym samym nie mogli dopłynąć do Diamlandii, jednego z pozostałych kontynentów Planety, na którym zamieszkiwali między innymi ludzie z Rodu Szmaragdu.

O podróży księżniczki z południowego królestwa Diamlandii Plenhedrykanie nic nie wiedzieli. Wiedział natomiast kapłan Retrats, wysłany na Plenhedrykę przez ludzi z Diamlandii, którzy widzieli swój interes w uwolnieniu Greaghalla. Sprawa wyszła na jaw dopiero po przybyciu statku z rudą żelaza. Marynarze, nie znając zagrożenia, przedstawili księżniczkę w porcie. Kiedy Plenhedrykanie dowiedzieli się jaki skarb mają na swojej ziemi, wymordowali załogę statku, a księżniczkę porwali dostarczając ją kapłanom Greaghalla.

BUM! BUM! BUM!

Czarny kapłan podszedł do dziewczyny. Szybkim, wprawnym ruchem wyjął jej knebel z ust. W tym momencie ciszę panującą w jaskini zakłócił kobiecy, świdrujący uszy przeraźliwy pisk. Żałosny skowyt odbijany od ścian pieczary, wracał odbitym echem, potęgując hałas trudny do wytrzymania. Na skutek wibrujących fal dźwiękowych z sufitu i ścian wzniósł się w powietrze wapienny pył, który po chwili zaczął drażnić nozdrza zebranych. Co ciekawe, z potężnego boskiego stalagmitu oderwało się kilka skalnych odłamków, które z hukiem spadły na wydeptaną posadzkę. Kapłan widząc to, zrozumiał niebezpieczeństwo i spróbował ponownie umieścić knebel w ustach księżniczki. Na jego nieszczęście środkowy palec dostał się przypadkiem pomiędzy jej szczęki. Nawet nie zdążył zareagować. Zęby księżniczki uchwyciły ten palec i z nadspodziewanie dużą siłą, zmiażdżyły mu kość paliczka środkowego. Krew trysnęła na jej twarz i zanim oszołomiony kapłan cofnął rękę, zabarwiła jej usta, policzki i nos. Dziewczyna wypluła z obrzydzeniem nasączony krwią kapłana knebel, po czym ponownie rozwrzeszczała się na całe gardło. Ludzie poczuli strach, niektórym pękły bębenki w uszach. Kiedy czarny kapłan spojrzał na stalagmit wydawało mu się, że potężny monument drży w posadach. Nie czekając ani chwili rzucił na dziewczynę silne zaklęcie. Poskutkowało, nastąpiła cisza. Z obgryzionego palca sączyła się krew. Mężczyzna wprawiony w magii, poradził sobie z tym w kilka chwil. Zdumiony spojrzał na stalagmit symbolizujący Greaghalla, z którego to właśnie ukruszyło się kolejnych kilka małych odłamków. Nigdy wcześniej, mimo iż w jaskini często odbywały się nabożeństwa, wspierane głośnym śpiewem i bębnami nie wydarzyło się tu nic podobnego. Kapłan widząc to, jeszcze bardziej uwierzył w moc krwi Szmaragdu, płynącą w żyłach księżniczki. Nie chcąc ani kropli tej krwi uronić, rzucił kolejny czar na księżniczkę, pozbawiając ją przytomności. Nic już nie mogło jej uratować.

BUM! BUM! BUM!

— Przynieście wino! — zakomenderował. Akolici natychmiast wykonali jego polecenie.

— Wlać w nią wino! — rozkazał. Tak też się stało, dziewczynie usunięto knebel z ust, zatkano nos i wlano cały dzban wina w gardło. Wino rozrzedziło jej krew.

BUM! BUM! BUM!

Pal, do którego przywiązana była księżniczka, zdjęto z ołtarza i postawiono pod stalagmitem Greaghalla. Nogi dziewczyny skierowane były ku górze, jej prawie martwe ciało zwisało bezwładnie głową w dół. Serce w jej piersi biło mocno i szybko. Osoby stojące na groblach uniosły pochodnie, by lepiej widzieć to, co się działo. Jaskinię wypełniało coraz więcej światła. Panowała grobowa cisza, zagłuszana jedynie szumem strumienia i odgłosami spadających kropel wody. Pal z dziewczyną za pomocą wcześniej przygotowanych sznurów, wciągnięto na sam szczyt stalagmitu tuż pod sufit jaskini. Czarny kapłan zdjął swoje nakrycie z głowy, po czym zaczął powoli wspinać się do góry.

BUM! BUM! BUM!

Kiedy był w połowie drogi, księżniczka zawieszona na dużej wysokości głową w dół, przełamując czary kapłana swą wrodzoną mocą otworzyła oczy, a kiedy to zrobiła jaskinię ponownie wypełnił przerażający krzyk. Tym razem w głosie księżniczki słychać było zwyczajny ludzki strach i ludzką rozpacz, wołanie o pomoc, wołanie o litość. Żaden nawet najmniejszy kamyczek nie oderwał się teraz ze stalagmitu. Kapłan wspinał się powoli coraz wyżej i wyżej, sprawnie wynajdując w wapieniu zagłębienia i szczeliny, których mógł się uchwycić i o które mógł oprzeć swoje stopy. Dzięki światłu z pochodni dobrze je widział, co pomagało mu w niebezpiecznej wspinaczce. Z obgryzionego palca czasami sączyła się krew, która gdzieniegdzie wsiąkała w wapień. Kiedy dotarł na szczyt, dziewczęcy krzyk zamienił się w płacz. Nie było powodu by zwlekać. Spojrzał jej w oczy i poderżnął jej gardło ostrym nożem, przecinając obie tętnice szyjne. Z jej przerażonych oczu wypływały ostatnie łzy. Serce z młodzieńczą werwą pompowało krew, która wypływała z przeciętych tętnic, lejąc się słabnącym strumieniem na stalagmit. Wraz z nią wypływało młode życie. Krew Szmaragdu spływała po stalagmicie Greaghalla. Wniknęła weń całkowicie, zanim spłynęła na dół. Od momentu, w którym pierwsza kropla książęcej krwi opuściła jej ciało, tłum ludzi na czele z kapłanami zaczął znowu skandować imię Greaghalla.

Czarny kapłan zszedł na dół i ponownie sformował krąg błagalny. Jak się okazało tym razem nie na próżno. Potężny stalagmit po chwili rozbłysnął czerwonym światłem. Tłum na ten widok zaczął wiwatować i wznosić radosne okrzyki. Rytmiczne uderzenia w bęben spotęgowały się jeszcze bardziej.

— Wolność! — to słowo padało najczęściej z ust wiwatującego tłumu.

— Wolność! Wolność! Wolność!

— Niech żyje Greaghall, nasz pan!

Nigdy dotąd Greaghall nie objawił się tak spektakularnie swoim wyznawcom. Wcześniejsze pomruki i hałasy nie mogły w żaden sposób równać się z tym, czego świadkami byli dziś zgromadzeni Plenhedrykanie. Tym razem moc Greaghalla została uwolniona i objawiona.

Tłum szalał, wszyscy krzyczeli, klaskali, skakali, z radości padali sobie w ramiona. Zapanowała ogólna euforia. Wiwatom nie byłoby końca, gdyby nie czarny kapłan, który gestem dłoni uciszył całe zgromadzenie i nakazał opuścić ciało dziewczyny na dół.

— Zabierzcie te zwłoki, nie są już do niczego potrzebne — rozkazał. Akolici natychmiast opuścili ciało księżniczki na dół i wrzucili je do jeziora. Nagi trup młodej kobiety unosił się na powierzchni wody. Nikt nie zwracał na to uwagi.

Czerwone światło wypływające ze stalagmitu wypełniało całą jaskinię. Potężny filar mienił się czerwoną barwą, tworząc dynamiczną świetlną iluminację o zmieniającym się natężeniu i odcieniu czerwieni.

BUM! BUM! BUM!

Zgromadzeni ludzie podziwiali z radością, to widowisko przyglądając się monumentowi, który na ich oczach świecąc się nadal na czerwono, przybrał postać Greaghalla, znaną z wielu wapiennych rzeźb, stojących w setkach miejsc Plenhedryki. Rzeźb ustawionych wbrew woli królów, które nieustannie niszczone przez żołnierzy, powstawały na nowo, wznoszone przez lud.

Tłum opanowała euforia, zaczęto ponownie głośno skandować imię Greaghalla. Nieśmiało też z końca sali padło kilka razy słowo Spinel, które tłum podchwycił i skandował zamiennie z imieniem swojego boga. Tym razem czarny kapłan nie był w stanie uciszyć wiwatujących ludzi.

Greaghall przez jakiś czas napawał się wiwatami na swoją cześć. Stał nieruchomo, sięgając głową sufitu jaskini. Ku zdziwieniu tłumu kolos nagle zaczął się pochylać. Zniżał się powoli, wyciągając swą otwartą dłoń w stronę czarnego kapłana. Kiedy olbrzym przykucnął ludzie zauważyli, że twarz Greaghalla uśmiecha się do nich, a zmaterializowany bóg spogląda w ich kierunku wzrokiem dumnym i szczęśliwym. Takiego właśnie boga chcieli mieć od dawna! Boga, który daje szczęście, który troszczy się o swoich wyznawców. Boga obecnego wśród nich, który wyciąga do nich swoje ręce, który otacza ich opieką. Nikt ze zgromadzonych nie miał w tej chwili wątpliwości, że Greaghall jest właśnie takim bogiem — mocnym i dobrym, któremu warto służyć. Olbrzym położył swoją otwartą dłoń na ziemi obok czarnego kapłana.

— Chodź do mnie mój ulubiony sługo — rzekł zachęcająco, wskazując wzrokiem kapłana i namawiając go gestami do wejścia na swoją dłoń. Kapłan zdjął swoją czarną maskę, pod którą skrywała się dumna, uśmiechnięta, acz zalana łzami szczęścia twarz człowieka w średnim wieku.

— Boże mój! — odezwał się zdławionym głosem. — Panie mój, nie wiem czym sobie zasłużyłem na takie wyróżnienie? — odparł jąkając się i krztusząc. Jego nogi ze szczęścia i strachu uginały się i drżały jak galareta. Kapłan mimo to stał twardo na ziemi, mając w głowie obraz wspaniałej przyszłości swojej i wszystkich ludzi. Cieszył się z tego, że jego misja zakończyła się tak wspaniałym sukcesem.

— Wejdź na moją dłoń sługo mój najmilszy, już dziś dostaniesz swoją nagrodę za wszystko co dla mnie uczyniłeś — rzekł zachęcająco Greaghall ciepłym głosem, uśmiechając się przyjaźnie.

Ten nie czekając na dalsze zachęty wspiął się po skórze olbrzyma i wszedł na jego dłoń. Palce dłoni Greaghalla zaczęły się powoli zamykać nad nim, delikatnie go chwytając tak, aby nie stała mu się krzywda. Po chwili olbrzymia dłoń powędrowała ku górze i w taki oto sposób na oczach tysięcy ludzi kapłan znalazł się twarzą w twarz ze swoim bogiem.

— Jak masz na imię mój sługo? — zapytał Greaghall.

— Nazywam się Retrats, pochodzę z Rodu Spinelu — odpowiedział mu kapłan.

— Kłamiesz!

Kapłan wpadł nagle w panikę. Greaghall uśmiechnął się i szybkim ruchem odgryzł mu głowę, po czym wypluł ją jak pestkę od wiśni. Głowa kapłana spadła w tłum, wywołując krzyk przerażenia. Z pozbawionego głowy tułowia tryskała rytmicznie krew. Greaghall odrzucił zwłoki kapłana, które wpadły do jeziora obok zwłok księżniczki. Twarz boga nadal uśmiechnięta spoglądała na tysiące przerażonych oczu. W jaskini zaczął coraz głośniej rozbrzmiewać ryk przerażenia, którego echo odbijało się od ścian potęgując grozę.

Rozdział 2

Grendule to pomocnicy bogów, stworzenia duchowe żyjące w kosmicznej przestrzeni. Były stwarzane przez wszystkich bogów stwórców jako istoty, które wykonywały różnorakie prace, zarówno w świecie duchowym, jak i materialnym. Można o nich powiedzieć, że były narzędziami bogów. Po zakończonym procesie stwarzania światów, grendule przestały być przydatne stwórcom. Większość bogów zwolniło je ze służby i dało wolną rękę. Dzięki temu uzyskały one niezależność. Stały się jednak nikomu niepotrzebne, co smuciło te aktywne stworzenia. Grendule były stworzone do pracy, taka była ich natura i powołanie. Nie mając od dawna zajęcia zbierały się w grupy i wędrowały między światami, zwiedzając je i podziwiając. Czasami zatrudniane były przez stwórców do wykonania jakiejś dorywczej misji. Z reguły jednak nie miały nic do roboty. Z natury były nieśmiertelne, ale podlegały śmierci, szczególnie kiedy przybierały materialne ciała. Planeta Zaziantego była najdoskonalszym dziełem boga stwórcy we wszystkich niezliczonych wszechświatach. Mnogość form życia, zmieniające się pory roku, nieustanny obieg wody i powietrza, oceany pełne ryb, krabów, mięczaków, ukwiałów, koralowców i stworów morskich, a także kontynenty, na których rozwijało się życie i jego inteligentna forma, jaką byli ludzie, wszystko to sprawiało, że grendule chętnie tu zaglądały. Wielu z nich obserwowało losy Planety Zaziantego od samego początku. Były to te, które brały udział przy jej stwarzaniu, jak również inne, których sława Planety zachęciła do odbycia długiej kosmicznej podróży w celu zwiedzenia najdoskonalszego dzieła boskiego. Po uwolnieniu grendule prowadziły życie według swojego pomysłu. Niektóre z nich wiązały się z planetami, przybierając formy różnych stworzeń, dobrych duszków, psotników, chochlików, potworów, rusałek, wróżek itp. W większości wszechświatów mimo iż przebywały na planetach nie miały zobowiązań wobec swoich stwórców. Grendule Zaziantego, które pozostały na Planecie, stanowiły całkowicie odrębną społeczność duchową. Zwano je andałami. Miały one zadania, zlecone przez stwórcę. Nie wszystkie andały wywiązały się z tych zadań. Wśród grenduli, w tym wśród andałów trafiali się osobnicy empatyczni jak i tacy, którzy empatii byli pozbawieni. Ci drudzy co jakiś czas toczyli ze sobą wojny w sferze duchowej, z których to wojen nic nie wynikało. Żyły we wszystkich wszechświatach. Często zgodnie ze swoją naturą gromadziły się w mniejsze lub większe skupiska. Były też takie, które żyły w odosobnieniu. Jedno ze skupisk grenduli krążące obok Planety Zaziantego, spotkał Greaghall nad Plenhedryką. Grendule widząc boga w pierwszej chwili bardzo się ucieszyły myśląc, że to Zazianty powrócił. Szybko jednak zorientowały się z kim mają do czynienia.

— To Greaghall — powiedziały jednocześnie, jak to miały w zwyczaju będąc w grupie.

— Jak on się wydostał na wolność? — dziwiły się.

— Mam dla was robotę — zagadnął zachęcającym tonem.

— Chętnie przyjmiemy każdą robotę, bo nam się nudzi, ale nie od ciebie.

— A to niby dlaczego?

— Zostałyśmy stworzone do stwarzania, a ty nie potrafisz stwarzać.

— Kto powiedział, że nie potrafię?

— Wszyscy to wiedzą od dawna.

— Wszyscy, to znaczy kto?

— Wszyscy bogowie stwórcy, inni bogowie i wszystkie grendule.

— A gdybym wam udowodnił, że to nieprawda?

— Nie udowodnisz tego. Nie ma już nawet najmniejszej cząsteczki, która by nie została użyta przez bogów stwórców, z której mógłbyś coś stworzyć. Wszystko zostało zużyte, wtedy kiedy był czas stwarzania.

— Nie mogę więc udowodnić, że potrafię stwarzać, a wy nie możecie udowodnić, że nie potrafię! — obruszył się.

— Nie musimy udowadniać, wiemy to. Udowodniłeś to już dawno temu.

— Zostawmy tę czczą gadaninę o stwarzaniu. Nieważne czy potrafię, czy nie potrafię stwarzać ważne, że mam dla was zajęcie.

— I co z tego? Inni bogowie też czasami nas zatrudniają do jakiejś pracy.

— Czasami… No właśnie, czasami! Ja mam dla was stałe zajęcie!

— Ciekawe jakie?

— Dowiecie się, kiedy do mnie przystąpicie.

— Mamy zostać twoimi sługami?

— Nie inaczej. Właśnie to wam proponuję, a co za tym idzie to ciekawe zajęcie na pozostałą resztę czasu.

— Całą?

— Całą.

— A co ponadto?

Greaghall zastanowił się. Wiedział czego brakuje grendulom, w końcu był bogiem. Nie wiedział tylko, czy one to dostrzegają i czy dadzą się skusić na jego ofertę.

— Imiona — zasugerował z przekonaniem w głosie.

— Imiona, a po co nam one?

— Bogowie mają imiona. Ja mam na imię Greaghall. Każde stworzenie ma swoje imię. Każda gwiazda, każda galaktyka, mają swoją nazwę, swoje imię. Każdy człowiek ma swoje imię. Nawet psy, koty, konie i inne zwierzęta mają imiona. Wy, jako jedyne istoty we wszystkich wszechświatach nie macie imion. Jesteście grendulami, stworzeniami bez imion. Przez to nic nie znaczycie, bo nikt was nie rozróżnia. Nawet jeśli któryś z was zrobi coś dobrego, za co mógłby być wychwalany, to i tak wszyscy mówią, że zrobił to jakiś grendul. Ja wam dam imiona, dzięki którym będzie was można odróżnić i nagrodzić.

— Albo ukarać — odpowiedziały chórem, przekornie.

— Jeśli jest za co, to trzeba karać. Tak się przyjęło.

— Tak, jak Zazianty ukarał ciebie? Ha, ha.

Greaghall nie miał argumentów, którymi mógłby podważyć ten zarzut. Wyczuł obserwując, że imiona dla grenduli są atrakcyjne. Przez miliardy lat żyły bez imion, przyzwyczaiły się do tego. Niemniej jego propozycja z pozoru nic nie znacząca, zaciekawiła je. Potrzebowały tylko czasu, aby korzyść z posiadania imion dotarła do ich umysłów i stała się ich celem. Póki co udawały, że propozycja ich nie interesuje. Greaghall wiedział, że to się wkrótce odmieni. Nieoczekiwanie zbliżył się do nich pewien grendul samotnik, który nie uczestniczył w dyskusji lecz przysłuchiwał się jej z boku.

— Greaghallu — odezwał się niespodziewanie. — Grendule żyjące w grupach takich jak ta, rzeczywiście mogą nie dostrzegać potrzeby posiadania imion. Natomiast my, samotnicy inaczej na to patrzymy.

— W końcu odezwał się ktoś rozsądny — odpowiedział uradowany Greaghall.

— Nie to jest dla mnie najważniejsze.

— Co w takim razie?

— Powiedz mi szczerze, czy przyłączając się do ciebie i wykonując twoje zlecenia będzie można umrzeć?

Greaghall nauczony tym, że grendule myślą inaczej niż pozostałe stworzenia, miał zamiar powiedzieć prawdę. Obawiał się jednak, że duchy po jego odpowiedzi znikną sprzed jego oczu.

— Wy jesteście nieśmiertelne. Nie ma takiej możliwości, aby któryś z was stracił życie.

— To lipa.

Samotny grendul nie wdając się w dalszą dyskusję, odleciał i Greaghall nigdy więcej już go nie zobaczył. Pozostałe grendule poszły jego śladem.

Osamotniony bóg krążył nad Plenhedryką, przyglądając się jej uważnie. Miał świadomość tego, że zasiał ziarno. Czekał więc cierpliwie na plon. Nie ujawniając się, przyglądał się z uwagą temu, co robią ludzie. Na północy kontynentu młody król jechał wraz ze swoją świtą, wyraźnie poganiając konie w stronę Spinlibru. Greaghall spojrzał mu w oczy i przestraszył się tego, co w nich dostrzegł. Patrząc w oczy króla Plenhedryki miał wrażenie, że patrzy w oczy Zaziantego.

— To nie może być prawdą! — zaprzeczył swojemu odkryciu. Coś tajemnego było w tym człowieku. Greaghall to widział i zdawał sobie sprawę z tego, że ten śmiertelnik w koronie może pokrzyżować mu plany. Po minie młodego człowieka widać było, że był wściekły. Najwyraźniej wieść o wydarzeniach w jaskini musiała już do niego dotrzeć. Bóg nie miał ochoty dłużej patrzeć na podróż króla. Kusiło go coś zupełnie innego, coś co było mu do tej pory zakazane. Zdecydował się natychmiast polecieć i zobaczyć wszystko, co przez prawie dziesięć tysięcy lat było dla niego niedostępne. Miał zamiar obejrzeć Planetę, która już wkrótce należeć będzie do niego.

— Jak będę miał na imię? — rozległ się nagle niespodziewany głos.

— Co? Kto? — Greaghall wyrwany z zadumy, potrzebował chwili, aby zrozumieć co się dzieje. Rozejrzał się dookoła, nikogo nie zauważył.

— Jak mi dasz na imię, mój boże?

— Najpierw się pokaż.

— Tu jestem. Nad tobą.

— Aha — Greaghall uśmiechnął się i spojrzał w górę. — Spryciarz z ciebie.

— Nie chcę mieć na imię Spryciarz.

— Tak tylko powiedziałem. Nie miałem zamiaru cię tak nazywać.

— To jak mnie nazwiesz?

— Dostaniesz takie imię, na jakie sobie zasłużysz.

— O ile wiem, nie było mowy o zasługach, tylko o tym, że każdy dostanie imię.

— Skąd to wiesz? Byłeś w tej gromadzie grenduli, z którą rozmawiałem?

— Nie byłem.

— To skąd wiesz?

— Grendule rozpowiadają o spotkaniu z tobą. Wytworzyła się wśród nas dyskusja. Niektóre z nas chciałyby mieć imiona.

— Dam je wam, jeśli się do mnie przyłączycie.

— To daj mnie, a przyprowadzę tu pozostałe.

— Ilu was jest?

— Około setki.

— To niewielu.

— Zwerbujemy więcej, ale najpierw nadaj imiona nam.

— Rozumiem, że tobie pierwszemu?

— Oczywiście, po to tu przybyłem, aby sprawdzić, czy mówisz prawdę. Jeśli nie kłamiesz, przyprowadzimy tysiące, a nawet setki tysięcy grenduli z innych wszechświatów.

Greaghalla wypełniła duma, kiedy pomyślał o tym, że będzie wymyślał setki tysięcy różnych imion. Myśl ta spodobała mu się. To zadanie w sam raz dla boga, który niczego nie stworzył. — Stworzę imiona dla grenduli — ucieszył się — to będzie pierwsza rzecz jaką stworzę i niepotrzebna mi do tego żadna cząsteczka stwórcza! — Uśmiechnął się i poczuł euforię. Był tak zadowolony z siebie, że z ochotą przystąpił do stwarzania imion.

— Nie kłamię, Visionie.

— Visionie?

— Tak masz na imię. Właśnie ci je nadałem.

— Dziękuję boże. Vision… Podoba mi się. Vision! Zaraz przyprowadzę pozostałych.

— Spiesz się.

Grendule nie miały swego przywódcy. Były to stworzenia równe sobie, nie mające żadnych aspiracji. Ich cechą główną było posłuszeństwo wobec osoby, której służyły. Vision bardzo szybko przyprowadził przed oblicze Greaghalla grupę około setki grenduli. Była to grupa, która wspólnie z Zaziantym budowała Planetę i Wszechświat wokół niej. Wszyscy oni dostali imiona od Greaghalla. Bogowie stwórcy pomijali imiona przy stwarzaniu grenduli. Grendule bowiem nie były celem stwarzania, a jedynie narzędziami do stwarzania, produktem ubocznym procesu. Żaden z bogów stwórców, w tym Zazianty nie pomyślał o tym, że te duchowe istoty, miały także swoje myśli marzenia i potrzeby. Po okresie stwarzania te z nich, które rozpoczęły samodzielną egzystencję na różnych planetach i w różnych światach, występując w nich jako zjawy, widma, potwory, dobre i złe duszki, czy też te, które przyjmowały inną formę, miały problem z własną tożsamością. To były właśnie te grendule, którym brak imion doskwierał. Pozostałe żyjące w grupach w oderwaniu od planet, imion nie potrzebowały. Informacja o tym, że Greaghall nadaje imiona, nie stała się więc niczym rewelacyjnym. Znaleźli się jednak tacy, których to zainteresowało. W tej grupie były grendule Zaziantego, stworzenia, jak wszystko, co Zazianty stworzył doskonalsze od innych. Porzucone przez swego boga, nie czuły się zobowiązane wobec niego.

— Dziękuję, że przybyliście — rzekł Greaghall po tym, jak nadał im imiona. — Teraz jesteście już moimi sługami, a co za tym idzie będziecie brać udział we wszystkim, co się wydarzy na Planecie. Planeta wkrótce się ożywi i będzie na niej dużo rzeczy do zrobienia. Będziecie mieli w tym swój udział, jako władcy wyznaczeni przeze mnie. Ludzie będą nam służyć. Podporządkujemy ich sobie i będziemy opływać w luksusy. Inni bogowie i inne grendule będą tu przybywać, aby to zobaczyć, a my od każdego z nich weźmiemy stosowną opłatę, a kiedy już wzbogacimy się, zaczniemy przejmować kolejne wszechświaty. Nastanie taki dzień, w którym będziemy władać wszystkim — wyjawił.

— Jaką opłatę? — zapytały zaciekawione.

— Od każdego zażądamy maleńkiej cząstki mocy. Będą chętnie ją dawać, bo nic na tym nie stracą. Dzięki tej mocy urządzimy Planetę dużo ciekawiej, niż jest teraz urządzona. Będziemy zachęcać do ponownych odwiedzin i za każdym razem pozbawimy ich tej maleńkiej cząstki mocy. Nawet się nie zorientują, kiedy będziemy na tyle silni, aby zabrać im pozostałą moc i przejąć ich światy.

— Ciekawe i kuszące są twoje zamiary, Greaghallu — odezwał się jeden z grenduli. — Przyznam, że rola jaką dla nas w swoim planie przewidziałeś jest bardzo atrakcyjna, do tego jednak nigdy nie dojdzie. Nazwałeś mnie Wschodem, to tak dla przypomnienia.

— Pamiętam jak masz na imię. — Greaghall odpowiedział zdenerwowanym głosem. — Jak śmiesz mówić, że nie dojdzie do tego? Przypomnę ci i wam wszystkim, że jestem bogiem i moje słowo jest sprawcze. Jak rzekłem tak się stanie!

— Musiałbyś najpierw odebrać Planetę Zaziantemu.

— A jaki widzisz w tym problem? Jeszcze dziś będzie moja!

— Nie będzie — z uporem kontestował Wschód.

— Nie będzie! — odpowiedziały wszystkie grendule jednocześnie.

— Jak śmiecie podważać moje słowo?! Jestem waszym bogiem, zapomnieliście o tym?! — warknął złośliwie.

— Panie! — grendule mówiły nadal jednym monotonnym głosem bez emocji. — Byliśmy przy tym, jak Zazianty stwarzał tę Planetę i nakładał na nią swoje moce. Swą boską moc stwórca wszczepił w pierwszych ludzi. Ta moc przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i dziedziczona w czystej linii każdego rodu. Do dnia dzisiejszego tylko kilka rodów zachowało tę czystość i to w nich skupiła się cała moc stwórcy.

— I co z tego? Co mnie to obchodzi? Dobrze o tym wiem! — Głos Greaghalla odróżniał się swą melodyką i napięciem od stabilnego, spokojnego, bezpłciowego tonu mowy grenduli.

— Moc Zaziantego — kontynuowały drętwo, acz stanowczo — pozwala Planecie na sprawne funkcjonowanie. Dzięki tej mocy Planeta krąży wokół Słońca, dzięki niej istnieje życie i zachodzą wszystkie procesy życiowe. Nie przejmiesz władzy nad Planetą, jeśli nie ujarzmisz tej mocy i nie zastąpisz swoją.

— Mam zamiar to zrobić! — wtrącił z dumą.

— Prawdziwa, czysta moc Zaziantego — kontynuowały z uporem — ulokowana jest w dziedzicu Rodu Szmaragdu, królu Szarmudu.

— I?

— Twoja moc, ani nasza moc, ani żadna inna moc na świecie nie jest na tyle potężna, aby zniszczyć moc Zaziantego. Zazianty jest najpotężniejszym ze stwórców! Abyś mógł zniwelować moc Zaziantego, musiałbyś zabić króla Szarmudu i to nie pierwszego lepszego, ale tego w którym ta moc się objawi. Zazianty tak skonstruował Ród Szmaragdu, że w przeciwieństwie do innych rodów, dziedzic rodu pojawia się nieprzewidywalnie, nie zawsze w prostej linii.

Greaghall spojrzał na nich groźnie.

— Po co mi o tym mówicie? — zapytał oburzony — W jakim celu zawracacie mi tym głowę? Myślicie, że tego nie wiem?

— Zabić dziedzica Rodu Szmaragdu może jedynie inny dziedzic pierwszych ludzi. Na Planecie poza dziedzicem Rodu Szmaragdu obecnie znanych jest czterech dziedziców. Są nimi dziedzic Rodu Rubinu, na którego teraz nie masz wpływu, dziedzic Heliodoru, który się ukrył, a o którym wiadomo, że jest. Ponadto dziedzic Szafiru, który z natury się do zabijania nie nadaje oraz dziedzic Rodu Spinelu, który nie wykona żadnego twojego polecenia, bo cię nienawidzi. O pozostałych sukcesorach, którzy przetrwali do dziś nie mamy informacji.

— Mówcie jaśniej. W czym tkwi problem, bo chyba nie rozumiem?

— Pozwól panie, że ci to wyjaśnimy.

— Właśnie na to czekam.

— Panie nasz, prawda jest taka, że nie zostałeś w pełni uwolniony spod pęt Zaziantego.

— O czym wy mówicie? — zapytał zdziwiony Greaghall, który był już tak wściekły, że miał ochotę przepędzić grendule. Przeszła mu nawet przez głowę myśl, aby zamiast nich z pozostałych przy życiu Plenhedrykan stworzyć swoją mroczną armię. Ten pomysł mu się tak spodobał, że postanowił wcielić go w życie w przyszłości. Plenhedrykanie od praczasów byli mu przecież wierni. To kapłani zawiedli. Tymczasem grendule mówiły dalej.

— Z pęt Zaziantego miała cię uwolnić Krew Szmaragdu.

— I tak właśnie się stało! Czy nie widzicie tego głupcy?

— Owszem, ale w Krew Szmaragdu w trakcie twojego uwalniania dostała się domieszka innej krwi. To spowodowało, że choć jesteś wolny i pełen swych mocy, to jednak masz nadal pewne ograniczenia.

— O czym wy mówicie, jaka domieszka, jakie ograniczenia?

— Kapłan Retrats, który przewodził obrzędowi, skropił twój stalagmit także swoją krwią, która nie pochodzi z Rodu Szmaragdu.

— Jak to? — zdziwił się Greaghall.

— Miał ranę na ręce, z której sączyła się krew, kiedy wspinał się na szczyt stalagmitu. Przez to twoje moce, choć uwolnione i pełne, na Planecie Zaziantego są ograniczone tylko do Plenhedryki. Nie możesz się ruszyć poza ten kontynent. Te ograniczenia może znieść tylko śmierć dziedzica Rodu Szmaragdu.

Greaghall nie uwierzył w te słowa. Prawdę mówiąc szczęśliwy ze swych powtórnych narodzin, nadając imiona grendulom nie znalazł czasu aby udać się poza Plenhedrykę. Był pewny, że jego moce działają jak dawniej. Pamiętał świat sprzed swojego uwięzienia. Przyglądając się temu wszystkiemu dobrze widział, że Planeta jest najdoskonalszym boskim dziełem. Inne układy gwiezdno — planetarne i inne formy życia nie dorównywały temu, co stworzył Zazianty. Posiadanie tak doskonałego tworu, jakim była Planeta Zaziantego, dodałoby mu prestiżu i powagi. Pomysł powolnego gromadzenia mocy, dawałby szansę na mozolne zdobywanie władzy nad pozostałymi wszechświatami i zamieszkującymi w nich rozumnymi istotami. Z czasem, po wyeliminowaniu bogów stwórców i innych bogów, mógłby zostać jedynym bogiem, panem wszechrzeczy.

— Rozumiem w czym problem — odpowiedział zakłopotany. — W takim razie trzeba będzie znaleźć sposób na zabicie dziedzica z Rodu Szmaragdu. O ile się nie mylę z chwilą, kiedy przyłączyliście się do mnie, również nie możecie poruszać się po Planecie?

— Mamy podobne do ciebie ograniczenia, ale na nas działają one słabiej — odpowiedziały mu chórem.

— W takim razie trzeba znaleźć innego mordercę.

— Nie będzie to łatwe.

— Tym razem jesteście w błędzie. Znam kogoś, kto nam w tym pomoże — Greaghall przeraził się swojej myśli. Wyglądało na to, że będzie zmuszony popełnić kolejne szaleństwo. Po raz kolejny przeżyć coś, co nawet dla boga było śmiertelną torturą.

— Kto to taki?

— Wy, grendule nie musicie o wszystkim wiedzieć. Są pewne tajemnice zastrzeżone tylko dla bogów — oznajmił z wyższością. — Tymczasem lećcie w przestrzeń i rekrutujcie jak najwięcej grenduli. Nie róbcie niczego, zanim wam nie rozkażę.

— Panie — z szeregu wystąpił jeden z grenduli. — Mam takie nietypowe pytanie.

— Pytaj zatem.

— W jaskini odgryzłeś głowę kapłanowi Retratsowi…

— Tak i co z tego?

— Czy twoje rządy będą polegały na takim nieprzewidywalnym i niegodziwym okrucieństwie?

— A jak myślisz?

— Wybacz boże, ja tylko jestem ciekawy.

— Będą dokładnie takie jak mówisz, a nawet jeszcze lepsze. Coś ci nie pasuje?

— W takim razie jestem z tobą, to mi się podoba.

— Nie na próżno dałem ci na imię Koszmar.

Greaghall uśmiechnął się. Grendul lubujący się w przemocy, mógł mu się przydać.

— Będzie fajna zabawa. Ha, ha, ha.

Grendule odleciały. Greaghall chcąc potwierdzić ich słowa, poleciał na brzeg Plenhedryki. Kiedy dotarł do miejsca, w którym ocean stykał się z lądem, siły nagle go opuściły. Wyglądało na to, że faktycznie nie był w stanie przekroczyć granic kontynentu. Leciał wzdłuż brzegu nie mogąc skręcić w stronę oceanu, jakby niewidoczny mur, odgradzał go od reszty Planety. Nie był już spętany, ale nie był też wolny. Wtedy właśnie w Greaghallu dokonała się pierwsza przemiana. Zamiast wydać z siebie jęk zawodu, wylądował spokojnie na plaży. Zamienił się w człowieka i przez długie chwile cieszył się morską bryzą, która otaczała go ze wszystkich stron, pobudzała go i dodawała orzeźwienia. Jego boski umysł tworzył nieskończoną ilość myśli, projektował wizualizacje, a przede wszystkim rozgrywał koszmarną grę, której autorem reguł był on sam. Zrozumiał, że aby wygrać, musi zaryzykować i położyć na szali rzecz najcenniejszą, siebie samego. Jeszcze raz dokładnie sprawdził swoje moce, po czym przeklął Zaziantego. Podejrzewał nawet, i słusznie, że to nie był przypadek, iż Krew Szmaragdu zmieszała się z inną. Musiał przyznać, że stwórca Planety był niezwykle mądry i przebiegły. Nienawidził go za to. Morska bryza podsycała tę nienawiść. W końcu podniecony faktem, że najdoskonalsze dzieło stwórców, może wkrótce przejść pod jego władanie, podjął decyzję. Planeta była warta tego, aby dla niej stracić suwerenność. Nie mógł jej wypuścić z ręki, nie teraz, nie tym razem. Posiadając Planetę, nawet będąc podległym bogiem, będzie potężniejszy od pozostałych bogów stwórców. Możliwe, że kiedyś swoją suwerenność odzyska. Bez Planety nadal będzie popychadłem i pośmiewiskiem. Zastanowił się jeszcze chwilkę i w końcu wymienił jej imię.

— Bellahonna.

Rozdział 3

Ledwie wymówił to imię, został uniesiony ponad Planetę i Wszechświat, w którym się ona znajdowała. Leciał z ogromną prędkością przez układy galaktyk, mgławice gwiazd i próżnię, mijając kolejne niezliczone wszechświaty. Wiedział, że zanim trafi przed jej nieistniejący tron, będzie musiał się upokorzyć. Nie sądził, że to upokorzenie przybierze formę zwykłego bólu. A ból był nie do zniesienia. Bellahonna nie zwracała uwagi na światy materialne. Materia wcale jej nie interesowała. Jej byt ograniczał się do myśli. Myśli niezwykłych, doskonałych w swej projekcji i swych doznaniach. Myśli twórczych i sprawczych, zaspokajających ciekawość, dających ukojenie i rozkosz nieporównywalną z doznaniami istot materialnych. Była umysłem doskonałym, perfekcyjnym i samowystarczalnym, nie potrzebującym niczego, nie pragnącym niczego. Wszystko czego sobie zażyczyła, czego zapragnęła, potrafiła sobie wymyślić. Bogowie stwórcy mieli ją przez to od pewnego czasu w pogardzie. Wiedząc, jak nieograniczona jest mądrość Bellahonny, nie potrafili zrozumieć, dlaczego była tak mało ambitna i tak bardzo samolubna. Mieli jej za złe, że nie chciała im pomagać w dziele stwarzania światów. Będąc tak doskonałą, inteligentną i precyzyjną, mogła choć służyć im pomocną radą, by nie popełniali błędów. Nie zrobiła tego, ignorowała ich.

W praczasach bogowie stwórcy często i licznie ją odwiedzali, przedstawiając swoje projekty, prosząc o ich analizę i ocenę. Odmawiała za każdym razem. Próbowali ją namawiać do współpracy poprzez prezentację swoich wspaniałych dzieł. Ona nigdy nawet nie spojrzała na żaden stworzony przez nich świat. Nic, co nie jest doskonałe, a materia z natury doskonałą być nie mogła, nie było dla niej atrakcyjne. W końcu zniechęceni bogowie przestali ją odwiedzać, co wcale jej nie zmartwiło. Przeciwnie miała więcej czasu dla siebie.

Tymczasem wszechświaty rozrastały się na przestrzeni dziejów, zajmując coraz więcej miejsca w czasoprzestrzeni i wypychając ją poza swoje krawędzie. Bellahonna nie potrzebowała nawet miejsca na swoje istnienie, nie mając go, wymyśliła je sobie, lokując je z dala od wszystkiego, co istnieje, nawet z dala od największej nieopisanej pustki. Od dawien dawna żaden z bogów nie wymieniał jej imienia. Zdawać by się mogło nawet, że o niej zapomnieli. Kiedy więc je usłyszała, oburzyła się. Nie miała prawa odmówić posłuchu żadnemu z bogów. Takie zasady w boskim świecie obowiązywały od zawsze i ona im podlegała. Po długim okresie spokoju ktoś ten spokój zakłócił, postanowiła zemścić się na natręcie. Zdecydowała się przetransportować namolniaka do swojej siedziby, w sposób wręcz sadystyczny. Greaghall będąc duchem nie odczuwał bólu w ludzkim znaczeniu. W tej jednakże podróży ból towarzyszył mu od samego początku. Bellahonna zadbała o to, aby kontakt z materią poczuł fizycznie, każdą drobinką swego duchowego ciała. Czuł więc zarówno parzącą go wysoką temperaturę przenikanych gwiazd, jak też twardość planet skalistych, nieprzyjemną maź planet gazowych i chłód przestrzeni międzygwiezdnej. Doznaniem nie do wytrzymania było przenikanie pulsarów i czarnych dziur, przez które Bellahonna przeciągała go z lubością po kilkakroć. Najgorszym doznaniem była jednak podróż po pustce. Tego, co odczuwał w tym czasie nie potrafił nawet opisać ani do niczego przyrównać. Takie słowa jak ból, poniżenie, żal, smutek, lęk, ośmieszenie, pogarda były niczym w porównaniu z tym, co przeżył przemierzając pustkę.

Kto jak kto, ale on Greaghall spętany przez Zaziantego, dobrze znał gorycz niemocy. Wszystkich tych okropności doświadczył podczas swego uwięzienia. Wszystko to było drobinką pyłu w bezmiarze Wszechświata w porównaniu z tym, co przeżył zanim stanął przed Bellahonną. Greaghall nie pierwszy raz rozmawiał z tą trudną do zdefiniowania, bo niemającą nawet tradycyjnego duchowego ciała boginią. Dlatego nie spodziewał się, że ujrzy cokolwiek. O jej obecności świadczyły natomiast myśli w jego boskiej głowie, które obecność doskonałego bytu wyczuły natychmiast.

— Z czym do mnie przychodzisz? — zapytała, nie ukrywając, że już na początku jest znudzona wizytą. — Czyżbyś w końcu zaprojektował jakiś Wszechświat i chciał skonsultować swój pomysł?

— Nie, pani.

— Nie? — spytała udając zaskoczenie. Greaghall wyczuł małą iskierkę zainteresowania. Dodało mu to odwagi.

— Pani, nie przychodzę ci niczego pokazywać, bo wiem, że wszystko dla ciebie jest niczym, marnością i stratą czasu. — Postanowił, że zanim powie z czym przybywa, spróbuje zyskać sobie jej względy. Inni bogowie według niego popełniali błąd, od razu opowiadając o projektowanej materii, o prawach fizycznych i zależnościach, jakie będą ich światy utrzymywały w stabilności. To nudziło Bellahonnę do tego stopnia, że żaden z bogów nawet nie dokończał prezentacji. Każdy z nich został wyproszony, zanim rozwinął wodze swojej fantazji.

— Czego zatem chcesz ode mnie?

— Pani, wiesz zapewne kim jestem… — Greaghall starał się wciągnąć ją w rozmowę wierząc, że tylko w ten sposób będzie miał szansę nie tylko przekazać swoją prośbę, ale także przedstawić argumenty, aby ta prośba została spełniona.

— Jesteś jedynym bogiem stwórcą, który niczego nie stworzył. Krótko mówiąc jesteś zwykłym biedakiem.

Greaghall długo ważył słowa Bellahonny, zanim odpowiedział.

— To smutne pani, że tak o mnie mówisz. Tym bardziej smutne, że to prawda.

— O tak, mój gościu, to prawda. Jesteś nikim. Posiadasz już wszystko co niezbędne, aby stać się wielkim pośmiewiskiem. Nie można powiedzieć o tobie nawet, że jesteś zerem, bo zero ma swoją wartość i znaczenie, ty zaś nie masz ani wartości, ani znaczenia, ani nawet powodu by istnieć. Po co ty istniejesz, mój gościu?

W tym momencie Greaghall był już pewny swego. Udało mu się, jak sądził, zainteresować Bellahonnę sobą, a to oznaczało, że jego szanse rosły.

— Istnieję, bo mam marzenia, pani. Dla tych marzeń istnieję, dla nich cierpię upokorzenia, dla nich ośmieliłem się stanąć przed twoją doskonałością i prosić o… — nie dokończył, Bellahonna przerwała jego słowa.

— A czymże są marzenia, mój gościu? Zwykłą mrzonką utrzymującą przy życiu marną i nierealną nadzieję na ich realizację. Marzenia są nic niewarte, mój gościu, jeśli brak szans, chęci i zdolności by je zrealizować.

— Dla ciebie, pani z pewnością nie są nic warte. Ty już osiągnęłaś swoje cele, swoją doskonałość, zdobyłaś nieskończone pokłady szczęścia i co ważniejsze spokoju. Ja natomiast muszę o to wszystko walczyć, muszę na to sobie zapracować…

Znowu mu przerwała.

— Musisz na to zasłużyć! — wtrąciła demonicznym tonem, wzbudzając w nim lęk.

— To prawda — przyznał.

— O co chciałeś mnie prosić?

— Pani, jak zauważyłaś jestem bogiem stwórcą, zauważyłaś też, że niczego nie stworzyłem. Otóż obawiam się… — przerwał. Teraz nadeszła dla niego najtrudniejsza chwila. Musiał się upokorzyć, przyznać do niedoskonałości, do wady jaką miał. Był zmuszony stwierdzić, że jest głupcem.

— Obawiam się, że nie mam wystarczającej wiedzy — wybrnął w sposób, który sprawił mu radość — aby zaprojektować swój Wszechświat.

— Chciałeś powiedzieć, że jesteś po prostu za głupi na to, aby coś stworzyć.

Greaghallowi nie uśmiechało się ot tak przyznać do tego, że jest głupi. Duma mu na to nie pozwalała, czemu nie można się przecież dziwić. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli się nie upokorzy, to niczego z Bellahonną nie załatwi. Tym razem szybko znalazł odpowiednie słowa, które pozwoliły mu ominąć bezpośrednie stwierdzenie, nie podważając osądu bogini.

— Pani, podziwiam cię za trafność twoich osądów.

Choć bogini nie miała żadnego ciała, Greaghall odniósł wrażenie, że uśmiechnęła się do niego z uczuciem miłosiernego politowania.

— Mówisz, że moje wypowiedzi są trafne?

— Nie przeczę.

— I wierzysz w to, co mówisz?

— Pani, przed tobą nie ośmieliłbym się kłamać.

— Dlaczego?

— Bo chcę cię o coś prosić. Nie jestem na tyle głupi, aby wierzyć, że spełnisz moją prośbę, jeśli wcześniej nie zaskarbię sobie twojej łaski.

— Dobrze, że jesteś szczery.

— Dziękuję, pani.

— Jeśli moje wypowiedzi są trafne, to stwierdzam ponad wszelką wątpliwość na podstawie słów, które wypowiedziałeś, że nie jesteś głupi. Przeciwnie wykazałeś się ponadprzeciętną mądrością.

— Pani, nie żartuj sobie ze mnie. Błagam.

— O nie! Nie żartuję, mówię szczerą prawdę.

— Wybacz mi pani, ale nie rozumiem? — Zdziwił się tą pochwałą.

— Jesteś bogiem równym innym bogom.

— Dlaczego w takim razie nie potrafiłem stworzyć swojego Wszechświata, jak inni bogowie stwórcy?

— Właśnie na tym się teraz skupimy, mój gościu… — odpowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu i niebudzącym wątpliwości, że ma zamiar przeprowadzić dogłębną analizę, nie zwracając uwagi na protesty Greaghalla i jego dyskomfort z tym związany. — Skupimy się dokładnie, aż do bólu. Odpowiemy na pytanie, dlaczego nie stworzyłeś swojego Wszechświata? Jak sądzisz dlaczego?

— Pani, po co mnie o to pytasz, skoro znasz odpowiedź?

— Ty też ją znasz.

Nastąpiła cisza. Greaghallowi dalsza rozmowa nie była już na rękę, ale nie miał odwagi jej przerwać. Bellahonna nie miała natomiast zamiaru przerywać dyskusji, która zaczynała być interesująca. Mimo to nastąpiła chwila przerwy. W trakcie jej trwania Greaghall zapragnął jak najszybciej znaleźć się na Planecie z gotowym już pomysłem na rozwiązanie swoich problemów. Stojąc na plaży nad Wielkim Oceanem, uświadomił sobie, że brak mu wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie w zagarnięciu Planety Zaziantego. Problemy, jakie się pojawiły z domieszką obcej krwi, a także co najważniejsze i trudne do wykonania, z zabiciem króla z Rodu Szmaragdu, to wszystko go przerastało. Przed grendulami udawał pewnego siebie, w rzeczywistości nie miał pojęcia jak się do tego zabrać. Nie wiedział jak sobie z tym poradzić. Wpadł wtedy na pomysł, aby wyprosić od Bellahonny odrobinę mądrości dla siebie. Wystarczyło uszczknąć jej choć trochę z nieprzebranych pokładów jakimi dysponowała, by w połączeniu z własną boskością, stać się bytem dużo bardziej doskonałym. Od tego zostałby już tylko krok do przejęcia władzy nad cudownym światem Zaziantego. Teraz, kiedy sama Bellahonna twierdziła, że nie jest głupcem zrozumiał, że nie miał już powodu, aby dłużej u niej zabawiać. Wpadł nawet na pewien pomysł, który pozwolił mu na pozbycie się problemów z mocą Zaziantego. Szkopuł w tym, że Bellahonna z sobie tylko znanego powodu nie miała zamiaru go jeszcze wypuścić, o czym przekonał się boleśnie.

— Widzę, że pragniesz mnie opuścić mój gościu? — zapytała, a właściwie stwierdziła.

— Trafność twych słów, pani budzi we mnie ciągły podziw.

— Czy nie chcesz poznać odpowiedzi na postawione przed chwilą pytanie?

Greaghall z pewnością chciał znać odpowiedź, bał się jednak prawdy. Nie chciał jej znać i robił wszystko, aby odepchnąć ją jak najdalej od siebie.

— Pani, obawiam się… — zrozumiał. Zamilkł.

— To jest właśnie twój problem, mój gościu.

— Nie rozumiem? — udawał.

— Zaraz rozumiesz!

W tym momencie niespodziewanie poraziła go strumieniem paraliżującej paniki z domieszką lęku. Dla człowieka takie doznanie mogłoby być przyczyną zawału serca, dla boga było czymś jeszcze gorszym. Zawał serca u człowieka kończy się często utratą świadomości, co jest końcem cierpienia. Greaghall nie mógł skorzystać z takiego przywileju. Musiał cierpieć, nie mając nadziei na jakąkolwiek ulgę. Przez cały nieokreślony bliżej czas trząsł się ze strachu i błagał, wręcz skamlał o litość. Wył z przerażenia, a jego skowyt wracał do niego odbitym echem pomieszany z pogardą Bellahonny. Mógł wprawdzie odwdzięczyć się jej tym samym, ale wiedział, że straciłby szansę na pomoc. Powstrzymał się więc.

— Jesteś tchórzem, najzwyklejszym tchórzem. — Odkryła przed nim, wyciągnęła na wierzch prawdę, którą znał, a której wypierał się przed samym sobą. — Dlatego bałeś się nawet zacząć myśleć o stworzeniu czegokolwiek! — usłyszał. — Bałeś się przeciwstawić Zaziantemu, a byłeś mu równy, tchórzu! — kontynuowała. — Boisz się nawet zwykłego człowieczka, który choć mniejszy od ciebie ma odwagę. Myślę, że wiesz o kim mówię, co? Bałeś się wszystkiego — ciągnęła dalej z satysfakcją — bo jesteś tchórzem i dopóki nie pozbędziesz się tchórzostwa nie będziesz nawet zerem. Będziesz nikim!

W tym momencie coś się w Greaghallu zmieniło, coś zbuntowało i ku swojemu własnemu zdziwieniu zawył inną nutą, odmienną od płaczu, brzmiącą jak wezwanie do boju. Hałas natychmiast ustąpił. Greaghall przyjął godną boga postawę.

— Żegnam cię pani — odmieniony chciał natychmiast odlecieć, ale Bellahonna sparaliżowała jego wolę. Trzymała go w swojej niewoli. Nie podobało mu się to.

— Puść mnie stara, samolubna suko! — krzyknął.

— O nie! Nie! Nigdzie nie pójdziesz, zanim nie zawrzesz ze mną przymierza! — ryknęła władczo.

— Żadnego przymierza z tobą zawierał nie będę, pokrako! Nie jesteś mi do niczego potrzebna! Myliłem się zwracając się do ciebie z prośbą o to, co już miałem.

— I tu się mylisz, biedaku.

— Nie mogę się mylić, jestem bogiem! — odparł z dumą i pewnością siebie.

— Tak ci się tylko wydaje, mój drogi. Tak ci się tylko wydaje, ale żeby nie przedłużać tej, już i tak zbyt długiej rozmowy, coś ci pokażę.

Bellahonna pokazała Greaghallowi jego samego w chwili, kiedy do niej przybył. Greaghall ujrzał siebie jako bożka nader marnego, głupkowatego, wylęknionego. — A teraz popatrz na tego drugiego — kontynuowała. I w tym momencie obok tamtego marnego Greaghalla stanął inny Greaghall. Był to potężny, władczy bóg w oczach, którego można było wyczytać wielką mądrość, a jego harda postawa świadczyła o tym, że jest to bóg nie tylko mądry, ale także pewny siebie, zdecydowany i nie lękający się niczego.

Greaghall patrząc na swoje dwie podobizny zrozumiał, co się wydarzyło.

— Dałaś mi to czego pragnąłem, zanim jeszcze o to poprosiłem — stwierdził zdziwiony, olśniony i wdzięczny.

— Tak, mój gościu, zanim wypowiedziałeś pierwsze słowo dałam ci mądrość. Nie mogłam przecież marnować czasu na rozmowę z matołem, jakim byłeś.

— Samolubne, przyznam, acz praktyczne posunięcie.

— Otóż i to. Otóż i to, mój gościu, ale czy nie zauważyłeś, że dostałeś też drugi dar ode mnie? Czy nie dostrzegasz różnicy w sobie?

— I tu się mylisz, moja pani, nie dałaś mi drugiego daru. Nie dałaś mi odwagi, bo ja miałem ją od początku. Natomiast pozbawiłaś mnie lęku i za to, przyznam, jestem wdzięczny.

— Brawo! Brawo! Brawo! Po trzykroć brawo mój gościu! Teraz miło się z tobą rozmawia.

— Mówiłaś coś o przymierzu. Rozumiem, że jeśli go z tobą nie zawrę, wrócę na Planetę głupi i tchórzliwy i z moich planów wyjdą nici?

— Nic dodać nic ująć, mój gościu. Przejdźmy zatem do konkretów.

— Czego zatem ode mnie oczekujesz?

— Sam to powiedz składając przysięgę.

— Ty stara kurwo… — Bellahonna na te słowa Greaghalla poraziła jego umysł ostrym przeszywającym bólem. Odczuł to na tyle dotkliwie, że odechciało mu się manifestacji swojej odwagi.

— Tylko bez epitetów, mój gościu. Spokojnie!

Greaghall wzywając imię Bellahonny, godził się na podległość. Miliardy lat życia w pogardzie wykształciły w nim chęć zmian swego bytu za wszelką cenę. Nie po to wzywał przecież Bellahonnę aby teraz, kiedy był już bliski celu, wycofywać się. Przyjmując godną postawę odpowiedział z godnością, przekonaniem i szacunkiem dla niej.

— Racz przyjąć mnie pani jako swego wiernego sługę. Przysięgam, że spełnię każde twoje polecenie i będę ci wierny, dopóki nie zwolnisz mnie z tej przysięgi.

— Ha, ha, ha, stworzyłam potwora! — Bellahonna nie mogła wyjść z podziwu, jak przebiegły i odważny stał się teraz Greaghall. — A cóż to znaczy: „dopóki nie zwolnisz mnie z tej przysięgi”?

— Pani, liczę na to, że kiedyś będziemy partnerami.

— Dobrze wiem o co ci chodzi, cwaniaku! Niedoczekanie twoje, ale twoją przysięgę przyjmuję. Odtąd jesteś moim poddanym.

— Tak, moja pani. Co mam dla ciebie zrobić?

— Ach nic. Nic, to mi w zupełności wystarczy. Jak wiesz nie potrzebuję do szczęścia niczego — skłamała, a Greaghall tego kłamstwa nie rozpoznał.

— Pani, czy mogę w takim razie o coś jeszcze prosić? — Greaghall chciał uwolnić się do końca z pęt Zaziantego. Nie miał ochoty dłużej czekać na przejęcie władzy nad Planetą. Zatliła się w nim nadzieja, że skoro tak wiele otrzymał od Bellahonny, to może uda się jeszcze uprosić i to. Nie miał o tym pojęcia, że nawet ona nie miała władzy nad Zaziantym.

— Mówiłam ci, że sam musisz zasłużyć na swoje marzenia — odpowiedziała, sprytnie zakrywając tym swoją niemoc.

— Tak, pani. Mówiłaś.

— Wykorzystaj zatem swoją mądrość i odwagę.

— Tak zrobię, pani moja.

— Żegnaj zatem, gościu mój.

— Żegnaj, pani — odpowiedział Greaghall, a w myślach dodał — obym cię więcej nie spotkał samolubna suko.

Kiedy Greaghall wracał na Planetę, usłyszał w myślach słowa Bellahonny.

— Gościu mój, nie popełniaj więcej błędów przy mnie i pamiętaj, że nie jestem samolubną suką, lecz władczynią myśli i twoją panią. Jeśli mnie zawiedziesz zniszczę Planetę Zaziantego.

— Kurwa mać! — zaklął ze złością.

W odczuciu Greaghalla jego upokarzająca podróż trwała miliony lat, jeszcze dłużej zajął mu powrót na Planetę o własnych siłach. Przy czym, tym razem nie z powodu jakoby miał słabsze moce niż Bellahonna, lecz dlatego, że nauczony wcześniejszym doświadczeniem omijał wszystkie kosmiczne pułapki zawieszone w próżni. Dla grenduli jego nieobecność nie była nawet dostrzegalna. Wróciły dość szybko z tysiącem nowych towarzyszy, które po otrzymaniu imion wyruszyły w przestrzeń kosmiczną rekrutować kolejnych. Setka bardziej wtajemniczonych została na rozkaz Greaghalla przy nim. W głowie Greaghalla ułożony był już plan działania. Plan doskonały w każdym najdrobniejszym szczególe.

Rozdział 4

Młody król po powrocie z północy, zasiadł na swym tronie i wezwał do Sali Tronowej wszystkich dostojników królestwa Plenhedryki. Król miał długie blond włosy, na jego głowie połyskiwała złotem korona ozdobiona nieoszlifowanymi spinelami. Na przodzie obręczy korony wyrastały trzy złote miniatury świerków, wykonane tak realistycznie i precyzyjnie, że gdyby nie materiał i wielkość, można by pomyśleć, że żywe świerki wyrastają z królewskiego klejnotu. Przyglądając się tej koronie trudno było nie odnieść wrażenia, że nawet rzemieślnik o niebywałych zdolnościach nie był w stanie jej wykonać bez pomocy sił nadprzyrodzonych. Korona w Rodzie Spinelu pojawiła się już w trzecim pokoleniu po Grredzie Spinelu, tym samym, który oddał cześć Greaghallowi. Otrzymał ją we śnie jego wnuk Sadger, który opowiadał później, że przyśnił mu się świerkowy las, nad którym górowały trzy potężne świerki, rosnące na wysokiej skalistej górze. Na zboczach tej góry leżały porozrzucane w bezładzie spinele wielkości głazów. Sadger opowiadał, że przyśniło mu się jakoby z niebios zstąpiła lśniąca złotem monumentalna i budząca zachwyt duchowa postać. Kiedy Sadger śniąc, zobaczył tę istotę przestraszył się. Nigdy tej postaci nikomu nie opisał, ponieważ zostało mu to zakazane. Jego lęk wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy istota sięgająca głową chmur wyciągnęła rękę i wyrwała z ziemi całą skalistą górę ze świerkami, wkładając ją sobie na głowę. Skała i rosnące na niej drzewa płonąc jasnym ogniem, zamieniły się po chwili w złotą koronę, w którą wtopiły się lśniące nieoszlifowane spinelowe głazy zalegające zbocza góry. Korona lśniła na głowie niebiańskiej istoty, roztaczając wokół siebie, poświatę niosącą ukojenie, radość i szczęście. Poświata obejmowała swoim zasięgiem coraz większe obszary, aż w końcu otoczyła całą Planetę, a wraz z nią wszystkich ludzi i zwierzęta. Kiedy to się dokonało, postać zdjęła koronę ze swojej głowy i wyciągając ręce w kierunku drżącego człowieka, włożyła tę koronę na jego głowę. Sny rządzą się swoimi prawami. Korona zmniejszyła się do rozmiarów ludzkich. We śnie Sadgera nie padło żadne słowo, żadne przesłanie, żadna mądrość. Sadger, po tym jak lśniąca złotem postać rozpłynęła się w powietrzu, chciał zdjąć koronę, by się jej przyjrzeć. Nie udało mu się to, korona nie chciała oderwać się od jego głowy. Kiedy rano się obudził korona nadal tkwiła na swoim miejscu. Sadger panował na Plenhedryce blisko trzysta lat, to on odkrył sól, dzięki której jego poddani rozpoczęli handel z ludźmi z innych kontynentów. Jednak zanim statki pojawiły się na Plenhedryce, minęło dwa tysiące lat, w czasie których Plenhedrykanie wiedli nędzne życie przymierając głodem.

Monarcha miał u swego boku przypięty pasem okazały miecz, na którego rękojeści spoczywała jego lewa dłoń. Z twarzy króla wyczytać można było, że mimo iż był młodym człowiekiem, posiadał wszystkie pozytywne cechy, które uprawniały go do piastowania tak wysokiego stanowiska, przysługującego mu po przedwcześnie zmarłym ojcu, jako dziedzicowi Rodu Spinelu. Spojrzenie króla było spojrzeniem człowieka posiadającego moc. Patrząc w oczy młodemu monarsze odnosiło się wrażenie, że w jego spojrzeniu ukryte były wszystkie prawdy świata, wszystkie przekonania, wszelka mądrość, a nawet pierwotna siła. Dwie zielone tęczówki, które momentami wydawały się szmaragdowe, delikatnie kontrastowały ze źrenicami o intensywnej zasysającej światło czerni, dwiema studniami bez dna prowadzącymi w otchłań ludzkiego umysłu.

Wokół króla zgromadzony był jego dwór z radą królewską na czele oraz żołnierze ze straży królewskiej. Wszyscy stali przed władcą, bombardowani pytaniami monarchy, na które nikt nie odważył się odpowiedzieć. Ich oczy były spuszczone, przerażone. Każdy z nich spoglądał ukradkiem na innych lub na swoje buty, a wszyscy, co dało się zauważyć, rozglądali się ze strachem, rzucając przerażone spojrzenia na boki. Wyraźnie się bali.

— Co się tam dokładnie wydarzyło? — zapytał król, kierując tym razem pytanie do jednego ze swych namiestników — Quaita, odpowiedzialnego w królestwie za sprawy wiary.

— Wasza Wysokość — Quait w końcu zdecydował się mówić. — Kiedy byłeś z wizytą w kopalniach północy, w jaskini Greaghalla kapłan Retrats, wbrew twojemu zakazowi, złożył ofiarę swemu bogu. Nie wiemy jeszcze dokładnie, co wydarzyło się podczas obrzędu, ale fakt faktem z jaskini zaczął wydobywać się najpierw czarny duszący dym, a później płomienie ognia tak potężnego, że prawie sięgały chmur.

— To wszystko?

— Nie, Wasza Wysokość. Było coś jeszcze.

— Co mianowicie?

— Odór sięgający aż do zamku.

— O ile wiem królewski zamek znajduje się dość daleko od jaskini, jak to możliwe, że odór sięgnął aż tutaj?

— Powietrze było tam gęste, ciężkie. Wiatr zepchnął je w stronę Spinlibru.

— Rozumiem. Co poza tym?

— Ludzie z okolicznych wsi usłyszeli ogromny raban walącej się góry, pomieszany z przerażającym krzykiem. Jak się później okazało strop jaskini zawalił się do środka. Dziś jest tam już tylko sterta gruzów.

— A co się stało z posągiem Greaghalla?

— Początkowo sądziliśmy, że leży pod gruzami. W trakcie prac ratunkowych okazało się, że go nie ma. Zniknął.

— Jak to zniknął?

— Nie ma po nim śladu. Kiedy badaliśmy ruiny jaskini, nie znaleźliśmy nawet małego fragmentu monumentu.

— Co z ludźmi, którzy uczestniczyli w tym misterium?

— Wszyscy zginęli w ogniu lub zostali przysypani walącym się stropem. Jeszcze dziś, a minął już przecież miesiąc, znajdujemy tam mnóstwo szczątków ludzkich, w większości nadpalonych i osmolonych.

— Co jeszcze wiadomo o tej sprawie? Kto z was ma jakieś dodatkowe informacje? Kto z was w końcu odważy mi się powiedzieć, co tam wydarzyło się naprawdę?!

Po tym pytaniu, zadanym już nie pierwszy raz, znów zapanowała cisza. Nikt z zebranych nie miał na tyle odwagi, aby wyznać królowi prawdę. Nikt nie chciał być tym, na którego spadnie odpowiedzialność. Bali się nie tylko gniewu króla, ale przede wszystkim gniewu Greaghalla. Od tamtego dnia strach był wszechobecny. Ludzie mieli świadomość popełnienia ohydnej zbrodni. Zbrodni, która nie powinna się wydarzyć, która jednakże była faktem, a której skutki okazały się przeciwne do oczekiwanych. Prawdę mówiąc, wszyscy pod nieobecność króla, pośrednio lub aktywnie uczestniczyli w porwaniu księżniczki, złożonej w ofierze Greaghallowi. Nikt z zebranych nie mógł o sobie powiedzieć, że sprzeciwiał się temu, co się wydarzyło.

— Dlaczego ukrywacie przede mną prawdę? — pytał król. — Co wyście takiego zrobili, do czego nie chcecie się przyznać?

Król zadając to pytanie starał się objąć wzrokiem wszystkich, począwszy od żołnierzy, poprzez swych namiestników i najbliższą rodzinę. Przyglądając się im, widział po ich minach, że stało się coś potwornego. Tylko co? Władca Plenhedryki mimo swojego młodego wieku był obdarzony niemal nadludzką mądrością i inteligencją. Jako dziedzic Rodu Spinelu miał prawo nazywać się najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Już na początku, kiedy informacja o tragedii dotarła do niego i zmusiła do powrotu z północy zauważył, że poddani coś przed nim ukrywają. Było coś, o czym nie chcieli rozmawiać. Widząc zmowę milczenia domyślił się, że to od niego oczekiwano rozwiązania sprawy w taki sposób, aby na nikogo nie padła indywidualna odpowiedzialność. Analizując sytuację brzydził się takim nastawieniem. Rozumiał jednak, że jego ludzie pokładają swoje nadzieje w nim, w swoim królu, w potomku Spinela. Pytanie, co należy teraz zrobić aby… No właśnie, aby co? Aby naprawić szkody? Nie dopuścić, aby to się powtórzyło? Ukarać winnych? Umysł króla pracował na najwyższych obrotach. Król nie mógł wszakże podjąć żadnej decyzji, nie znając wszystkich szczegółów sprawy. Niestety, jego poddani nie chcieli mu wyjawić prawdy. Nie chcieli, czy też nie mogli, a może się bali? Jeśli tak, to lęk przed czymś, o czym król nie miał jeszcze pojęcia, musiał być silniejszy od lęku przed gniewem monarchy. Co mogło spowodować tak ogromny strach? Odpowiedź na to pytanie była kluczem do rozwiązania zagadki.

Władca w końcu zrezygnował z zadawania pytań poddanym. Doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Pewny był także, że ich milczenie nie jest przejawem zdrady, lecz raczej obawą przed tym, co król będzie zmuszony rozkazać, po tym jak dowie się prawdy. Ponadto wyraźnie było widać, że poddani nie odpowiadając na pytania, odwlekali coś w czasie. Czym było to coś? O tym król Kastel Jewaunt, potomek Rodu Spinelu miał zamiar dowiedzieć się już za chwilę. W sytuacji w jakiej znalazł się teraz król Plenhedryki, każdy inny monarcha miałby do wyboru właściwie dwa wyjścia: pierwsze abdykować, drugie zabić nieposłusznych dworzan i powołać nowy dwór. Kastel Jewaunt wiedział, że żadne z tych rozwiązań nie jest dobre. Miał ten komfort, że nie musiał robić ani jednego, ani drugiego. Początkowo próbował dociec prawdy licząc na to, że któryś z jego poddanych odważy się ją wyjawić. Próby te okazały się bezowocne. Dziedzic Rodu Spinelu dysponował innym sposobem na wydobycie informacji od kogoś, kto nie chciał tej informacji udzielić. Król dysponował potężną mocą, którą mógł wykorzystać w dowolny sposób, o ile nie przekraczało to norm narzuconych przez stwórcę. W tym konkretnym przypadku monarcha był pewny, że wykorzystując magię wykorzysta ją właściwie.

Magiczne umiejętności Kastela Jewaunta były wręcz zdumiewające. Już jako małe dziecko potrafił dokonywać potężnych rzeczy. Dorastając ćwiczył sztukę magiczną pod okiem swojego ojca, który starannie zadbał, aby jego potomek otrzymał dobrą edukację. Dziedzica tronu nauczono szacunku do stwórcy, ludzi i magii. Wpajano mu od dziecka, że magia nie powinna być wykorzystywana przeciwko ludziom, ani przeciwko bogom, a jedynie ku ich pożytkowi. Źle spożytkowana magiczna moc, wracała bowiem do tego, który jej używał i niszczyła jego organizm. Tak działała magia dana wybranym przez Zaziantego. Ród Spinelu należał do tych wybranych. Tym razem sytuacja była tak niecodzienna, że król postanowił wykorzystać swój wyjątkowy, dodatkowy nadludzki dar. Odkrył go jeszcze będąc dzieckiem podczas lekcji magii razem ze swym ojcem. Jego ojciec to dostrzegł i zrozumiał, że młody dziedzic posiada umiejętności znacznie większe od tych, którymi mogli pochwalić się jego przodkowie. Odkrycie to było dla nich czymś tak zaskakującym, że w radości i zachwycie, chyba niepotrzebnie, pochwalili się tym przed poddanymi. Wieść o nadprzyrodzonych zdolnościach małego księcia rozeszła się błyskawicznie pocztą pantoflową po całej Plenhedryce. Jedni w to wierzyli, inni nie. Sam król nawet później to dementował, chcąc aby niezwykły dar syna pozostał jego tajemnicą. Od tego czasu lekcje magii zostały rozszerzone o ćwiczenie i doskonalenie ujawnionych umiejętności. Szybko jednak okazało się, że zdolności księcia nie wymagają dodatkowego szkolenia ani ćwiczeń. Były one jego częścią i nie stanowiły większego dla niego wyzwania od oddychania. Niestety, co było do przewidzenia, stały się one jego ciężkim brzemieniem. Początkowo, kiedy książę jako małe dziecko używał swego daru do zabawy, jego otoczenie przyjmowało to z uśmiechem. Z czasem jednak wielu ludzi zaczęło unikać księcia w obawie, że ten odkryje ich plany i zamiary. Kastel Jewaunt zauważył, że ludzie unikają go i wyraźnie się go boją. Nie podobało mu się to. Wtedy właśnie wpadł na pomysł, aby spróbować nie tylko czytać ludzkie myśli, ale także je zmieniać. Udało mu się to za pierwszym razem. Postanowił więc wymazać z umysłów ludzi wiedzę o swoim darze. Zanim to zrobił, na dworze pojawił się dziwny starzec, który uświadomił mu, że taka ingerencja w ludzkie umysły, jest niegodna i nieludzka. Kastel do dziś nie wiedział skąd starzec się wziął, ani kim był. Taki był warunek i taka była między nimi umowa, że książę nie zajrzy do umysłu tajemniczego starca. Rozmowy ze starcem trwały kilka dni, a wynikiem tych rozmów była powszechna akceptacja umiejętności księcia przez jego rodzinę i dworzan. Starzec wytłumaczył mu, że wymazując z ludzkich umysłów wiedzę na temat swych zdolności, książę stawia się ponad nimi, a tak być nie powinno. Niegodne króla ani człowieka było mieć aż tak wielką przewagę i władzę nad innymi ludźmi. Dlatego wybrano opcję akceptacji. Opcja ta zostawiała w ludziach świadomość tego faktu, a jednocześnie dawała możliwość wykorzystania daru w sytuacji, kiedy mógł on okazać się korzystny dla wszystkich. Po osiągnięciu tego celu Kastel Jewaunt bardzo rzadko korzystał ze swojego daru, a jeśli już to robił, to w taki sposób, że nikt się nie zorientował. Z czasem niektórzy przestali wierzyć w umiejętności księcia, a inni najzwyczajniej o nich zapomnieli. Książę z takiego obrotu sprawy był zadowolony. Wielu z tych, którzy właśnie stali przed królem w Sali Tronowej, przypomniało sobie o jego zdolnościach i mieli nadzieję, że władca użyje ich, aby odkryć prawdę, nie narażając nikogo na konieczność stania się tym, który nie dotrzymał tajemnicy. Szczególnie, że wiedzieli oni, iż na sali znajduje się sam Greaghall, co mogłoby narazić zdradzającego skrywaną prawdę na niebezpieczeństwo.

Król z nieukrywaną złością zerknął jeszcze raz na poddanych, po czym pokiwał głową i westchnął zrezygnowany. Spuściwszy wzrok, trochę wbrew sobie zajrzał do umysłów ludzi zgromadzonych w Sali Tronowej. Kiedy już to zrobił, pożałował. Jego twarz z zasmuconej i zatroskanej przeobraziła się w twarz wściekłą i groźną, nabrzmiałą krwią. Król zaczął zachowywać się nienaturalnie, drżał i sapał jak starzec. Poddani widząc tę odmianę zrozumieli, co się przed chwilą stało. Część z nich nawet odetchnęła z ulgą. W końcu monarcha z niechęcią i wysiłkiem podniósł głowę. Stojący bliżej zauważyli łzy w jego oczach, które zaczęły płynąć coraz większym strumieniem.

— Jak mogliście? — zapytał ledwie słyszalnym, zdławionym głosem. Po tym pytaniu króla zapanowała głucha, grobowa cisza. — Jak mogliście zabić niewinne dziecko, skurwysyny!? — wybuchnął nagle z całej mocy, podrywając się z tronu jakby rażony piorunem. Wykrzykując obelgi wyjął miecz z pochwy i wparował pomiędzy dworzan zaglądając każdemu po kolei w oczy. — Liczyliście na to, że ten pojebany Greaghall zrobi dla was coś dobrego — kontynuował — że zdejmie z was karę nałożoną przez stwórcę?! — jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, a na ustach pojawiła się piana zmieszana z kroplami krwi. — Okryliście się hańbą na wieki durnie! Czy zapomnieliście już, że Zazianty ukarał Ród Spinelu za oddawanie czci tej kreaturze Greaghallowi?! — nie przestawał krzyczeć, jego głos świdrował uszy zebranych i napawał ich coraz większym lękiem. Tym większym, że od początku mieli świadomość tego, że wśród nich stoi zmaterializowany bóg, przebrany za jednego z żołnierzy. To ze strachu przed Greaghallem milczeli, kiedy król zadawał im pytania. Kastel Jewaunt miał świadomość obecności boga. Wiedział także, że Greaghall domyśla się już tego, że została mu wypowiedziana wojna przez ludzkiego króla, który jak sądził bóg nie mógł mu zrobić żadnej krzywdy. Żadnej poza obrazą słowną. I właśnie słów, obraźliwych słów pod adresem Greaghalla Kastel Jewaunt w swej niemocy, w swej rozpaczy nie żałował sobie, mając wręcz pewność, że są to jego ostatnie słowa. Nazwał Greaghalla niedojdą, miernotą, słabeuszem, oszustem, pierdołą, eunuchem pozbawionym jaj (co akurat było prawdą), ofermą, bezmózgowcem, łajdakiem, wandalem, debilem, idiotą, kretynem, osłem, a patrząc prosto w oczy Greaghallowi, którego rozpoznał, przeglądając myśli zebranych, nazwał go przegranym wszech czasów. W końcu się uspokoił i popatrzył na wszystkich zatroskanym wzrokiem. Był zrezygnowany i zrozpaczony. Greaghall stał spokojnie uśmiechając się pobłażliwie.

— Skończyłem wywody na twój temat, śmieciu. Teraz zrób ze mną co chcesz — król patrząc w oczy znienawidzonego boga, spokojnie czekał na śmierć.

Greaghall stał przez chwilę w milczeniu. Inwektywy wypowiadane pod jego adresem, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Było mu obojętne, co o nim mówią zwykli śmiertelnicy, których mógł pozbawić życia siłą swej woli.

— Ależ żyj sobie królu, całe swoje siedemdziesiąt, a nawet osiemdziesiąt marnych lat, jakie dał ci w prezencie twój stwórca. Mnie nic do twojego życia — to mówiąc Greaghall roześmiał się szyderczo. — Zbyt mały jesteś aby mi zaszkodzić, zbyt słaby aby mnie powstrzymać — Greaghall mówiąc, to okrążył stojącego króla, przypatrując mu się z każdej strony, po czym dumnym krokiem podszedł do królewskiego tronu i usiadł na nim. Król patrzył w oczy Greaghallowi z coraz większym zaciekawieniem. Zdziwił się, że bóg nie zabił go w jakiś spektakularny sposób. Fakt ten dał mu dużo do myślenia. Domyślił się, że jest mu do czegoś potrzebny żywy. Postanowił, że o cokolwiek Greaghall go poprosi, cokolwiek mu rozkaże, nie zostanie spełnione, choćby miało go to kosztować wiele cierpień, a nawet życie. Chciał przez to pokazać swoim poddanym, że potomek pierwszych ludzi, dziedzic Rodu Spinelu, król Plenhedryki nie podlega władzy Greaghalla.

— Kastelu Jewauncie, podejdź do mnie! — rozkazał władczym tonem Greaghall.

— Jeśli zwracasz się do mnie, popaprańcu — wycedził ze złością monarcha — to przypominam ci, że jestem królem, a w związku z tym zamiast wydawać mi rozkazy, powinieneś raczej poprosić, używając zwrotu: „Wasza Miłość raczy…” — odparł dumnie król, a jego głos był równie władczy i stanowczy. Dało się w nim wyczuć wyższość i królewski styl, który młody król okazał bez większego wysiłku. Ludzie byli dumni ze swego władcy, dumni, a jednocześnie śmiertelnie przerażeni.

Twarz Greaghalla stała się po tych słowach ponura. Widać było, że ucieleśniony bóg zastanawia się co ma zrobić w obliczu takiej niesubordynacji. Miał ochotę zabić tego zbuntowanego króla, jednak wiedział dobrze, że nie może tego zrobić. Mógł natomiast w każdej chwili go upokorzyć i właśnie ten pomysł spodobał mu się najbardziej. Wyobraził sobie monarchę klęczącego pod tronem, zdejmującego z głowy koronę i błagającego, aby Greaghall tę koronę przyjął. Pomysł mu się spodobał i postanowił go zrealizować za pomocą swojej boskiej mocy. Jakież było jednak zdziwienie bóstwa, gdy okazało się, że jego duchowa moc, napotkała zbyt wielki opór ze strony śmiertelnika, którym on, bóg gardził, a który stał niewzruszenie mimo, iż został boską mocą przymuszony do wykonania polecenia. Utwierdziło to Greaghalla w przekonaniu, że grendule miały rację i jego wyzwolenie z pęt Zaziantego nie było całkowite. Jakaś cząstka siły stwórcy Planety wciąż go blokowała, co nie zmieniało faktu, że był już wolny i mógł działać, a co za tym idzie mógł tej blokady się pozbyć. Zwalając winę na resztki spętania, nie docenił swojego rywala. Nie zastanawiając się dłużej, znienacka uderzył króla wiązką mocy. Wiązką silną, ale nie śmiertelną. Moc Greaghalla spotkała niespodziewany opór ze strony króla, który z trudem, bo z trudem, ale sparował cios i odbił energię w stronę sufitu, z którego posypał się wapienny tynk. Po tym uderzeniu nastąpiło następne, i kolejne, za każdym razem mocniejsze. Król z coraz większą zręcznością i pewnością siebie odbijał energetyczne ciosy. W końcu zdziwiony Greaghall zwiększył znacznie ich moc.

W czasie tej próby sił, w Sali Tronowej odczuwalne były potężne wibracje. Wibracje tak silne, że szyby z trzaskiem wyleciały ze wszystkich okien, a stojących ludzi rozrzuciło w różnych kierunkach. Niektórzy z nich wpadali na meble, inni uderzali o ściany. Wielu z nich na skutek fali uderzeniowej zostało rzuconych na ściany z taką siłą, że o te ściany się rozbili, tracąc przy tym życie lub odnosząc poważne rany. Próba sił trwała długo. Fala wibracji wypływała z Greaghalla z ogromnym hukiem, lecąc w kierunku młodego króla, a ten, ku zdziwieniu samego ducha, jak i tych, którzy pozostając przy życiu, jęcząc z bólu, obserwowali tę walkę, parował każdy cios, stojąc niewzruszenie, uśmiechając się tylko lekceważąco, coraz śmielej.

— Mylisz się śmieciu, jeśli myślisz, że jesteś mocniejszy ode mnie! — krzyknął pogardliwie z nieukrywaną radością król, sam będąc zdziwiony i zaskoczony swoimi umiejętnościami. Zmieniało to całkiem postać rzeczy i dawało nadzieję, że nie wszystko jeszcze jest stracone. Greaghall miał pewną przewagę nad Kastelem Jewauntem, był bogiem, nie podlegał śmierci, Kastel Jewaunt był tylko człowiekiem.

— Przyznam, że zaskoczyłeś mnie, śmiertelniku… — Greaghall nie dokończył, bo król stanowczo wszedł mu w słowo.

— Jeśli się do mnie zwracasz, gnoju używaj zwrotu: “Wasza Wysokość”! — warknął przerażająco. — Mówiłem ci o tym przed chwilą, tumanie jeden! — słowa te wypowiedział głosem tak władczym, tak potężnym, że honor boga nie pozwolił mu na zbycie ich milczeniem. Greaghall nie wiedział jak odpowiedzieć na taki afront. W pierwszym momencie miał ponownie zamiar zabić króla, lecz prawdę mówiąc nie miał pojęcia, jak to zrobić. Było to dziwne, ale wszystko wskazywało na to, że ten człowiek nie podlegał jego mocy. Greaghalla zaczęła już nudzić ta niewygodna sytuacja. Postanowił zagrać inaczej. Wiedział tak czy owak, że za chwilę Kastel Jewaunt będzie skłonny wykonać każde jego polecenie. Przystał więc na warunki króla, nie przestając z niego drwić.

— Czego sobie życzysz, Wasza Wysokość? — zapytał ironicznie, rozsiadając się wygodnie na tronie.

— Złaź z mojego tronu! — rozkazał król. — Swoją ohydną propozycję możesz mi złożyć stojąc w odpowiednim dla siebie miejscu! — król wskazał ręką miejsce, w którym zawsze stawali przed jego tronem błagalnicy. Nie mógł się powstrzymać przed dalszym upokarzaniem Greaghalla. Domyślał się, że Greaghall wkrótce przymusi go szantażem do wykonania swoich poleceń. Póki co jednak nie zamierzał ustąpić. Nie miał jeszcze pojęcia jakie plany miał Greaghall, ale zdawał sobie sprawę z tego, że zostanie zmuszony do zrobienia czegoś ohydnego, co będzie się kłóciło z jego sumieniem, co będzie pogwałceniem boskich praw. Pytanie tylko, jaka będzie cena za odmowę? Na to pytanie nie znał odpowiedzi. Słusznie przeczuwał, że tryumf w pojedynku mocy przerodzi się wkrótce w udrękę.

— Ależ proszę bardzo, śmiertelniku, twój tron nic dla mnie nie znaczy, mam swój dużo wygodniejszy, o czym zapewne wiesz.

— Nie sądzę, abyś miał tron — odparł z politowaniem — a nawet jeśli go masz, to wygodny on nie jest. Nie sądzę, aby taka oferma jak ty, opływała w luksusy. Zazianty już o to zadbał!

— Zazianty nic do tego nie ma. A co ważniejsze, jego też tu nie ma, jak zapewne wiesz, śmiertelniku. Ja natomiast jestem i mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.

Monarcha ponownie usiadł na tronie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego zwycięstwo jest tylko pozorne i chwilowe. Rozejrzał się po sali i z przerażeniem stwierdził, że większość jego poddanych nie żyje, a pozostali odnieśli poważne rany. Zmartwiło go to i postanowił całym swym wysiłkiem jak najszybciej ulżyć w cierpieniach tym, którzy przeżyli. Nie zważając na Greaghalla wysłał w kierunku rannych promienie swojej magicznej mocy, które uśmierzyły im ból. Nie miał władzy nad śmiercią, nie mógł nikogo przywrócić do życia, mimo iż bardzo tego chciał. Greaghall widząc co zrobił król, zaczął się z niego śmiać. Jego śmiech był głośny, długi i tak obraźliwy, że król poczuł niesmak.

— Straż, do mnie! — rozkazał nagle. — Zajmijcie swoje miejsca! — król poczekał, aż jego pozostali przy życiu ludzie wykonają polecenie, następnie zwrócił się oficjalnym tonem do ocalałych dworzan.

— Mamy dziś do wysłuchania prośbę tego wyrzutka, który stoi jak pacan w miejscu błagalników, szczerząc jak debil swe koślawe zęby. Czy jesteście gotowi wysłuchać tego, z czym do nas przybyła ta kreatura?

Nikt z zebranych nie ośmielił się zabrać głosu. Ludzi ogarnął strach, który paraliżował im myśli, odbierając zdolność logicznego rozumowania. To, co przed chwilą zobaczyli, przechodziło ludzkie pojęcie. Sam fakt, że stał między nimi bóg, był czymś nadnaturalnym! Nieważne, że był bogiem usuniętym z boskiej chwały i czci przez innego potężniejszego boga, ale jednak bogiem, istotą astralną, ponadczasową. Już samo to napawało ich lękiem. Ich zdziwienie potęgował ponadto fakt, że oto ich król, ziemski człowiek, śmiertelnik, jeden z nich, okazał się swą mocą równy temu bogu. Nie mieściło się to w ich umysłach, nie byli w stanie tego zrozumieć, to ich po prostu przerastało. Jeszcze większej trwogi dodawał fakt, że na oczach wszystkich, bez odrobiny lęku ziemski król poniża boga. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że Kastel Jewaunt sam był zdziwiony tym, co się działo.

Kiedy król zastanawiał się nad tym, czym zaszantażuje go Greaghall, do Sali Tronowej szturmem weszło kilkuset mężczyzn. Oblicze każdego z nich było nijakie. Na ich twarzach nie można było zauważyć żadnych uczuć, żadnych emocji. Kamienne ryje, jak w pierwszym momencie pomyślał o nich król, nie dawały po sobie niczego poznać. Kastel Jewaunt poczuł, że wraz z ich wejściem cała jego moc, cała magia, którą miał w sobie i cały jej spektakularny triumf sprzed kilku chwil, tracą znaczenie.

W chwilę po wejściu grendule w ludzkich ciałach wymordowały wszystkich pozostałych przy życiu dworzan, a następnie nie zważając na obelgi i wyzwiska króla, wywlekli go na dziedziniec. Wtedy król zemdlał po raz pierwszy w życiu. Widok tysięcy ciał mieszkańców Spinlibru, ciał, które były poszarpane i pogryzione, ciał, z których wyciągnięto wnętrzności był przerażający. Zapach rozlanej krwi powodował mdłości. To było ponad nim, ponad królem, ponad człowiekiem. Nie mógł na to patrzeć, nie mógł się z tym pogodzić, nie mógł pozostać obojętnym, zemdlał. Mdlał przez długi czas na samo wspomnienie tego widoku. Kiedy zawleczono go półprzytomnego z powrotem do Sali Tronowej, nie miał już tyle odwagi i pewności siebie, co przed chwilą. Greaghall siedział na królewskim tronie, odziany już nie w żołnierskie, lecz królewskie szaty. Króla Plenhedryki zmuszono do uklęknięcia.

— Na dziedzińcu widziałeś trupy mieszkańców swojego nędznego miasta — Greaghall przyjął oficjalny, protekcjonalny ton. — Kazałem grendulom zabić wszystkich, poza twoją matką i siostrami — Greaghall wykonał gest ręką i do sali wprowadzono trzy nagie kobiety. Ręce miały związane z tyłu. Do lewych stóp kobiet przywiązano konopną linę, której drugi koniec owinięty był wokół ich szyj. Liny były krótkie, co wymuszało na kobietach aby pozostawały schylone. Poruszały się z wielkim trudem, płacząc przy tym bez ustanku. Każda z nich miała zakneblowane usta. Greaghall nie zwracał na nie uwagi, skupił ją natomiast na twarzy króla. Ta, na widok tak okrutnie potraktowanych sióstr i matki, wykrzywiła się. Nie był to jednak, jak myślał Greaghall grymas litości, żalu czy rozpaczy. Z twarzy Kastela Jewaunta wyzierała zimna niczym północny wiatr zemsta. Zemsta prawdziwa, nieodwracalna, której nadejście było nieuniknione.

— Jeśli natychmiast nie oddasz mi czci, moi żołnierze zasypią twoje miasto trupami wszystkich twoich rodaków, nie tylko mieszkańców Spinlibru — odezwał się Greaghall — twoje kobiety natomiast zostaną żywcem obdarte ze skóry — dodał z uśmiechem. — Oczekuję, że bez ociągania oddasz mi swoją koronę, miecz i przysięgniesz posłuszeństwo.

— Jedno, co ci mogę przysiąc popaprańcu to, to że cię zabiję — Kastel Jewaunt w obliczu tragedii, która rozegrała się na jego oczach, odzyskał niespodziewanie pewność siebie. — Mogę ci też obiecać, że wykonam wszystkie twoje rozkazy — dodał natychmiast. — Muszę mieć jednak gwarancję, że nie zabijesz pozostałych moich ludzi i uwolnisz moją rodzinę.

Na dźwięk tych słów królowa matka, Natia Jewaunt Krums zaczęła nucić jakąś melodię. W sali zapanowała cisza. Uciszyły się grendule, uciszył się Greaghall, a król nie rozumiejąc, co matka chce mu przekazać, dobrze zapamiętał jej niemą pieśń.

— Uciszyć to ścierwo! — krzyknął Greaghall. Jeden z grenduli natychmiast uderzył z całych sił królową w głowę tak, że ta padła nieprzytomna na wapienną podłogę. Król chciał poderwać się z klęczek i pobiec do matki, nie pozwolono mu jednak na to.

— Gwarancję, powiadasz — Greaghall uśmiechnął się szyderczo i nie zwracając uwagi na kobiety kontynuował. — Nie masz żadnych gwarancji śmiertelniku. Jedyne co możesz mieć to nadzieję, że dotrzymam słowa. Coś ty powiedział śmiertelniku, zabijesz boga, dobrze słyszałem?

— Co obiecałem, tego dotrzymam. Co mam dla ciebie zrobić? Pozwól mi ocucić matkę!

— Po pierwsze oddaj mi cześć.

— Już klęczę przed tobą.

— Wiem, że nie jesteś głupi. Podobno jesteś najmądrzejszy na świecie. Dobrze wiesz śmiertelniku, że nie tego oczekuję.

— Nie wiem czego oczekujesz!?

— Klęczysz, bo grendule zmusiły cię do klęczenia. Rozkazuję ci wstań, oddaj mi swoją koronę i miecz, a potem kajaj się przede mną i całuj moje nogi.

— Sam sobie weź koronę i odbierz mi miecz. Na to ci zezwalam. Jeśli chodzi o twoje pozostałe rozkazy, pozostaną one po wsze czasy jedynie twoim marzeniem.

— W dupie mam twoje obelgi, śmiertelniku, jednak teraz już przesadziłeś!

— To zabij mnie, miękki fiucie — wycedził szyderczo król.

Greaghall był bogiem, miał boską mądrość. Po raz drugi tego dnia nie wiedział, co ma zrobić. Nie mógł zabić króla Plenhedryki, bo ten był mu potrzebny. Miał jednak w ręku argument, którego śmiertelnik nie mógł zlekceważyć, jego najbliższych. Król wykorzystał chwilę wahania Greaghalla, by posłać w kierunku matki magię uzdrawiającą. Greaghall nawet tego nie zauważył, zastanawiając się nad tym, jak przymusić króla Plenhedryki do posłuszeństwa.

— Nie musisz już nikogo zabijać, żeby mi