Glow up - Angela Węcka - ebook + książka

Glow up ebook

Węcka Angela

4,1

Opis

Zaskakujący romans w cieniu secesyjnych kamienic!

Marika jest zdeterminowana. Kupuje mieszkanie w bytomskiej kamienicy. Chce je odnowić jak najniższym kosztem i sprzedać z zyskiem. W tym celu zatrudnia lokalną firmę remontową. Nie przypuszcza jednak, że zamiast doświadczonego pana Stanisława do pracy stawi się Aleksander – młody brygadzista z talentem do odnawiania starych lokali i umiejętnością uwodzenia każdej klientki. Ale nie to jest najgorsze.

Dziewczyna ma dużo więcej problemów na głowie – zaczynając od kłopotliwej rodziny i niestabilnych finansów, na wymagającej szefowej kończąc. Z trudem realizuje swój życiowy plan, a obecność Aleksa tylko komplikuje sprawy. Im częściej mężczyzna się do niej zbliża, tym bardziej Marika jest przekonana, że nie może zaufać samej sobie.

W końcu miłość to coś, na co nie powinna sobie pozwolić.

Nie teraz, nie tutaj, nie z nim.

Wejdź do świata flippingu i przeżyj metamorfozę nie tylko zaniedbanego mieszkania, ale i samych bohaterów!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (78 ocen)
37
23
9
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszka2100

Nie polecam

Denna książka, strata czasu ,w połowie musiałam przerwać ,bo już dalej nie dałam rady się zmusić.Oby jak najmniej takich książek było na półkach w bibliotekach i księgarniach
20
bozenasup

Z braku laku…

"Glow up" to romans obyczajowy, który po dobrym początku okazał się bardzo przecietną pozycją. Niestety, miała na to wpływ niezwykle irytująca główna bohaterka. Chemię między bohaterami ciężko było zauważyć. Można przeczytać, ale po co... Jest tyle lepszych książek na półkach.
10
HincK

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00
2323aga

Nie polecam

ciężka książka, złe emocje
00
43385701

Z braku laku…

Moja pierwsza przygoda z tą autorką. Nie dałam rady dokończyć.
00

Popularność




Spis treści

Część I Marika

Część II Aleksander

Część III Marika

Część IV Aleksander

Część V Marika

Część VI Aleksander i Marika

Glow up to sformułowanie oznaczające metamorfozę, zazwyczaj spektakularną. Zwykle odnosi się wyglądu – to glow up można przetłumaczyć jako „zapłonąć światłem”, stać się jasnym punktem, łatwym do zauważenia. Ale chodzi nie tylko o to, jak nas widzą inni. Glow up jest również zmianą sposobu myślenia, zmianą perspektywy czy zdobyciem się na coś, o czym wcześniej tylko marzyliśmy.

Glow up to odwaga, aby stać się czymś więcej.

W tej powieści glow up przechodzą wszyscy – zarówno bohaterowie, jak i pewne mieszkanie w bytomskiej kamienicy. A co z tego wyniknie? Musisz się przekonać!

Część I Marika

1.

Kobieta stojąca przed wejściem do kamienicy wybałusza na mnie oczy. Szybko rozpoznaje, kim jestem. Kręci głową i zastępuje mi drogę. Ma serdecznie dość moich prób obejrzenia mieszkania w każdym możliwym terminie.

– Naprawdę?

– Naprawdę – odpowiadam głośno i wskazuję na ciężkie drzwi prowadzące do klatki. – Muszę zaglądnąć jeszcze raz, rozejrzeć się, zrobić zdjęcia. Muszę kupić to mieszkanie. Muszę, bo się uduszę. A pani mi w tym pomoże, bo taka praca, prawda?

Agentka nieruchomości dosłownie drętwieje. Nie ma zamiaru wpuścić mnie do środka. Faktycznie – dość się już nacierpiała przez moje wielogodzinne wizyty. Ale to miejsce było tego warte. A kobieta nie ma wyjścia.

Zadzieram głowę. Przede mną stoi kamienica, na którą poluję od dłuższego czasu. Piękna, przedwojenna, pamiętająca początek ubiegłego stulecia. Kilka lat temu odnowiono klatkę, pozostawiając w dobrym stanie oryginalne zdobienia i ramy schodów. Na zewnątrz jeszcze nikt się budynkiem nie zajął, więc wizualnie jest w kiepskim stanie. Wymieniono jedynie dach – chwała, bo podobno u sąsiadów na samej górze coś miało przeciekać. W tych sprawach kontaktowałam się ze wspólnotą – obiecali, że w kolejnym roku przeprowadzą remont elewacji. Fasada nieznacznie zmieni swój wygląd, na całe szczęście.

Wewnątrz budynku czekają na potencjalnego nabywcę cztery pokoje i przestronna łazienka z wanną przy oknie. Mieszkanie liczy ponad sto metrów kwadratowych. Posiada piękne podwójne drewniane okna w każdym pomieszczeniu; szkoda, że w kiepskim stanie. W salonie znajduje się równie genialny, duży wykusz i stara podłoga z klepek pod zniszczonymi panelami, których stan trudno określić. Sufity zostały obniżone, ale karton-gips łatwo wyrzucić, wymienić, wrócić do pierwotnej wysokości mieszkania. Marzy mi się podwiesić żyrandol w tym monumentalnym korytarzu. Zawsze chciałam mieszkać w pięknym miejscu…

Problem w tym, że nie dla siebie kupuję tę nieruchomość.

Agentka jest o krok od wezwania policji. Przychodzę na każdy dzień otwarty tego mieszkania. Nikt inny się nie pojawia – co mnie niesamowicie cieszy. Brakuje mi tylko nieznacznego zejścia z ceny – o piętnaście tysięcy. Ta obniżka, chociaż spora, jest w zasięgu ręki. Z zaufanego źródła dowiedziałam się, że właścicielka ma problemy ze swoją firmą jubilerską i szybko potrzebuje gotówki.

Postanowiłam więc przycisnąć obie kobiety.

– Chcę jeszcze coś zobaczyć, pokazać pani, że warto zejść z ceny. W końcu wszystkim zależy na tej transakcji, prawda?

Kobieta znów wzdycha i wpuszcza mnie do klatki. Z podnieceniem wchodzę na piętro i czekam przy nowych, wymienionych, ale zwykłych drzwiach. Nie zapowiadają one tego bajecznego wnętrza, które kryje się za nimi. Może to i dobrze?

Kiedy wchodzę do salonu zaraz za agentką, serce bije mi dwa razy mocniej. To tutaj, w długim przedpokoju łączącym wszystkie pokoje, powiesiłabym żyrandole i dodała ciekawe bibeloty i nowoczesne szafki na buty, a między dwuskrzydłowymi drzwiami, zachowanymi od początku, postawiłabym kwiaty.

Oglądam wnętrze skrupulatnie, jak zawsze, kiedy tu jestem. Moje plany na totalną zmianę tego miejsca łączą się z jego charakterem. Nie skończyłam architektury wnętrz, ale wiem doskonale, że kamienica nigdy nie będzie żywcem wyjęta z katalogu IKEA. I wcale nie chcę, by właśnie taka była.

– Może mi pani powiedzieć, czemu się uparła na to mieszkanie? – Agentka siada w kuchni na krześle i wyciąga z torby wodę. Zdejmuje płaszcz, rzucając go na łóżko obok. Zachowuje się totalnie na luzie – może liczy, że to mnie odstraszy?

– To długa historia.

– Wiem, że szybko pani stąd nie pójdzie – mruczy pod nosem i wypija kilka łyków. – Naprawdę podziwiam zaangażowanie.

– Chcę je odnowić, wydobyć z niego wszystko, co najlepsze – odpowiadam krótko, kręcąc się przy wejściu do kuchni. Mam jednak ochotę wykrzyczeć, że mieszkanie stanie się moim życiowym projektem, ale to może źle wpłynąć na decyzję o zejściu z ceny. Rozglądam się po pomieszczeniu. Poprzedni właściciele kochali zieleń, ale nie taką piękną, modną, butelkową. Raczej zieleń świeżo wykiełkowanej trawy, jej soczysty odcień. – A potem je sprzedam.

Agentka unosi brwi. Mam wrażenie, że widziałam również błysk w jej oczach. Wie już po kilku tygodniach, że nie jestem zwykłą klientką.

– Tak myślałam, że to mieszkanie jest dla pani za małe – mówi po chwili ciszy. – Czyli jest pani flipperką? Zaroiło nam się w mieście od prywaciarzy, nie ma co.

– Coś takiego. – Nie chcę jej mówić, że dopiero zaczynam. Tego nie muszę przecież nikomu potwierdzać. Wolę wypadać profesjonalnie, jako specjalistka, fachowiec i znawca. – Szukam czegoś, co jest doskonałe dla rodziny lub pod działalność połączoną z mieszkaniem. I znalazłam. Nie odpuszczę.

– A ja nie zejdę z ceny. Doskonale wiesz, że to się nie opłaca. – Kobieta mówi szybko. Woli być bezpośrednia, pewnie!

W końcu ma rację, ale w odpowiedzi jedynie się uśmiecham, udając powątpiewanie. W Bytomiu, jednym z najtańszych polskich miast, mogłam spokojnie negocjować cenę jeszcze bardziej. Do pełni szczęścia brakowało mi dwudziestu tysięcy, które w kosztorysie obejmowały wymianę starych okien – najdroższe działanie remontowe w lokalu.

Idę dalej. Panele trzaskają pod moimi butami; wnętrze jest jako tako przygotowane pod meble, ale szyby są pęknięte. Gdy zobaczyłam je pierwszy raz, jęknęłam głośno. Już wtedy wiedziałam, że będę musiała je wymienić lub odnowić. Jest mi szkoda oryginalnych, drewnianych ram, ale wysokie podwójne okna nie przetrwały próby czasu. Drewno spuchło; to cud, że dobrze utrzymywały ciepło na ogromnej przestrzeni.

– Pani Mariko, zadzwonię do klientki, ale nie obiecuję – mówi nagle agentka, a mnie serce podchodzi do gardła. Czyżby udało mi się ją wykończyć nerwowo? A nawet nie rozpędziłam się z opowieścią, chcąc potrzymać ją w niepewności, a sobie kupić trochę czasu na wędrówkę po wnętrzach.

Nadstawiam uszu, kiedy kobiecie udaje się dodzwonić do właścicielki. Ścisza głos, ale i tak, pomimo odległości i szeptu, wyczuwam w nim napięcie. Agentka dyskutuje zawzięcie przez kilka minut, aż w końcu zapada cisza. Czekam wyprostowana niczym struna i gotowa do ataku, gdyby znów coś poszło nie po mojej myśli. Zaciskam pięści, oddycham płytko. Pocę się pomimo wiosennej temperatury. Patrzę przez okno, liczę przejeżdżające samochody i wsłuchuję się w ich przytłumiony szum.

– Dobrze, pani Wróblewska. Niech więc będzie. – Słyszę podniesiony głos i serce podchodzi mi do gardła.

To musi być sen!

– Pani Mariko.

Odwracam się jak na komendę i patrzę, wyczekując odpowiedzi. Agentka znów wzdycha i chowa telefon do kieszeni.

– Dobrze. Niech będzie sto osiemdziesiąt pięć tysięcy. Ale ani złotówki mniej.

Otwieram usta szeroko. Och, euforio! Mam ochotę skakać i biegać jak oszalała po kamienicy, by wyrazić swój zachwyt. I nie musiałam nikogo już bardziej przyciskać, przekonywać, wyszukiwać wad nieruchomości! Przepiękna secesyjna kamienica z zachowanymi elementami, za które dałabym się pokroić, będzie należeć do mnie!

Przed wyjściem jeszcze raz rozglądam się po mieszkaniu i śmieję się sama do siebie. Agentka ma mnie pewnie za wariatkę – czeka na zewnątrz, paląc fajkę i kręcąc głową, jakby sama się zastanawiała, co właśnie zrobiła. Kończę robić zdjęcia do kosztorysów i uciekam, zamykając za sobą drzwi. Głaszczę je jak wariatka; jak matka, która właśnie urodziła. Jak ktoś, kto spełnił swoje marzenie. Pozytywne emocje niosą mnie na dół. Oddaję klucze i umawiam się z kobietą na wizytę u notariusza.

W głowie zaś odhaczam kolejne punkty, które zrealizowałam. Wiem, że prawdziwa zabawa dopiero się zacznie, a teraz muszę wrócić do domu. Chociaż na moment przywitać się z rzeczywistością.

*

Czekam, aż otworzą się drzwi autobusu. W chłodnych dłoniach trzymam bilet w postaci paragonu i przystępuję z nogi na nogę. Jestem spocona, zdenerwowana, zbyt grubo ubrana jak na porę roku. Rano narzuciłam na siebie dzianinową sukienkę w kremowym kolorze, włożyłam rajstopy i wygodne buty. Potrząsam głową, czując, jak ciemne niczym skrzydła kruka kosmyki wypadają mi z koka.

– No dalej, dalej – mruczę, patrząc, jak kierowca pożera ostatnie kawałki kanapki i krzywi się do lusterka. Ile można?! Chcę już usiąść!

Za mną zdążyła się już ustawić niewielka kolejka. Odwracam się, by zobaczyć, ile osób czeka do wejścia. Chwała, że z Katowic zawsze wracam do Krakowa większym autobusem, a nie tymi niewielkimi busikami. Zawsze znajdę dla siebie miejsce.

– Czy on nie może się pospieszyć? – Za moimi plecami zaczyna narzekać jakaś kobieta.

– A ja mam dziecko, które mi marudzi – dołącza się inna.

Czuję presję i pukam delikatnie w drzwi. Kierowca zerka na mnie, ale po jego minie widzę, że go to bawi. Powtarzam gest, starając się nie wkurzyć go od razu. Po dwóch godzinach jazdy, spacerze i godzinnym obchodzie mieszkania jestem wykończona. A muszę dzisiaj iść do pracy, na dwie godziny. W końcu mężczyzna ulega presji, ale burczy pod nosem, że nikt nigdy nie może dać mu świętego spokoju.

Wzdycham cichutko i zajmuję moje ulubione miejsce – przy stoliku w połowie pojazdu, zaraz za drugim wejściem. Moszczę się na niewygodnym fotelu, okrywam płaszczem i czekam. Wiem, że do odjazdu jest jeszcze kwadrans, ale liczę, że w autobusie nie będzie zbyt wielu osób. Ostatnim razem jechały za mną głośne studentki z wymiany. Jedna gadała po hiszpańsku, druga po angielsku; nie mam pojęcia, jak się rozumiały. Zirytowały chyba wszystkich swoją krzykliwością i śmiechami na cały autokar. Kazałam im nawet grzecznie się ściszyć, ale totalnie to zignorowały.

Patrzę przez okno na niskie stoiska robiące za kasy biletowe. Obok jest niewielka galeria – jadłam tam chińskie żarcie przed przyjściem na przystanek. Z budek z hot-dogami bym nie skorzystała… Chociaż może nie są takie złe? W odpowiedzi burczy mi w brzuchu. Faktycznie, mało dzisiaj jadłam, ale poczekam na lepszy moment.

Dziesięć minut do odjazdu. Pięć minut. Zamykam oczy, zmorzona emocjami i dzisiejszym zwycięstwem. Wiem, że to dopiero początek przygody zwanej flippingiem, ale jestem na nią gotowa.

A przynajmniej tak mi się wydaje. Zasypiam.

Budzi mnie kierowca, który pachnie papierosem i… serio, wódką? Mrugam zawzięcie oczami, próbując zrozumieć, gdzie jestem.

– Do Krakowa żeśmy dojechali, a pani śpi jak zabita. Pobudka! – Trzyma mnie za ramię, ale wyrywam się i biorę torbę.

– Już, już – mruczę, a senny umysł nie pozwala mi się włączyć na nowo do życia. Gdzie jestem? Czy to Katowice? Czy na pewno już Kraków? Patrzę podejrzliwie na typa i spadam z autobusu, o mało co nie gubiąc butów. Opatulam się płaszczem i wkładam czapkę. Idę szybkim krokiem przed siebie, powtarzając, że muszę się ogarnąć.

Spoglądam na zegarek. Jestem nieco spóźniona, ale lokal, który będę fotografować, znajduje się blisko dworca. Przebiegam przez pasy, mijam dwa skrzyżowania truchtem i docieram na miejsce, sapiąc jak po maratonie. Oddycham głęboko trzy razy i wciskam przycisk numer 22 na domofonie.

– Spóźniłaś się – skrzeczy głos, a potem słyszę dźwięk odblokowywanych drzwi. – Wchodź.

To szefowa. Nie jest zachwycona tymi trzema minutami, które straciłam na czerwonym świetle. Ułamek chwili spóźnienia będzie rzutował na całą sesję, ale nie przejmuję się. Przybieram doskonały uśmiech, udaję skruchę i wdrapuję się po schodach krakowskiej kamienicy.

– Gotowa? – Kobieta wita mnie w drzwiach i marszczy brwi. Nie znoszę jej, ale dobrze płaci i ma ogromną wiedzę o nieruchomościach. Trzymam się jej więc niczym pies pańskiej nogi, póki sama na nogi nie stanę.

– Zawsze – odpowiadam i wyjmuję z torby aparat. Głaszczę go z nabożną czcią. Długo odkładałam, by dorobić się tego konkretnego sprzętu. Dzięki niemu wykonuję zdjęcia za milion złotych, idealne do pokazania na stronie szefowej.

Magdalena Wąs, bo tak się nazywa kobieta, która mnie pogania, kiedy podaję jej aparat i zdejmuję płaszcz, kieruje jedną z bardziej ekskluzywnych firm. Zajmuje się home stagingiem – przygotowaniem mieszkania pod sprzedaż, a także flippingiem – kupowaniem starych mieszkań, ich remontowaniem i sprzedawaniem w korzystnej cenie. Prowadzi niewielkie biuro nieruchomości, przyjmując pod swoje skrzydła jedynie wspaniałe, drogie lokale. Dla prestiżu.

Właśnie jesteśmy w jednym z takich. Wzdycham, widząc kryształowe żyrandole, wymuskane meble i subtelne kolory. Cały salon, do którego wchodzę, utrzymany jest w modnych beżach. Króluje tutaj również jasne drewno i butelkowa zieleń widoczna w obiciu sofy i w dodatkach. Stara podłoga po cyklinowaniu, odrestaurowane podwójne okna i dwuskrzydłowe drzwi sprawiają, że mam mentalny orgazm.

Ponadto jestem biedna jak mysz kościelna. Pieniądze, za które chcę kupić mieszkanie w Bytomiu, to głównie spadek po moich rodzicach, praca ich rąk. Tylko im mogę za to dziękować. Dach nad głową… jest niestety niepewny.

Wzdycham. Nie chcę o tym myśleć w pracy. Nie mogę się rozpraszać. Wyciągam statyw, rozkładam go i działam. Muszę pamiętać o kilku rzeczach podczas uwieczniania tego wnętrza. Po pierwsze o świetle – stąd popołudniowa pora. Po drugie – o perspektywie. Żadna żabia czy ptasia nie wchodzi w grę. Dużo lepiej jest zrobić zdjęcia na wysokości osoby siedzącej – by oddać piękno całego pokoju.

A salon jest ogromny. Chodzę od kąta do kąta, wpuszczając jednym i wypuszczając drugim uchem marudzenie szefowej. Kobieta co jakiś czas mi przeszkadza, tu poprawiając stoliczek, tu poduszkę. Mamrocze do siebie, ale niezbyt uprzejmie zwalam to na jej wiek – w końcu pięćdziesiątka zobowiązuje.

– Brzydkie – mówi Magdalena, zaglądając mi przez ramię. – Skieruj aparat nieco w prawo, no. Nie mamy całego dnia!

Uśmiecham się kwaśno i robię to, o co mnie prosi. W końcu ona jest tu szefową, ja dopiero przymierzam się do tej roli. Klnę w myślach i wyobrażam sobie, że jestem bogatą kobietą po trzydziestce, która udziela wywiadu w świetle reflektorów. Pstryk, pstryk. Aparat zabiera mnie do moich marzeń, a ja automatycznie robię zdjęcia. Po trzydziestu minutach pokazuję efekty Magdalenie. Kiwa głową z lekkim uśmiechem. Już od dawna wiem, że to forma pochwały moich zdolności. Niewypowiedziana, ale zauważona przez jej pracownicę.

Zmieniam parametry i jeszcze raz rzucam okiem na zdjęcia przed przejściem do chłodnej kuchni w nowoczesnym stylu. Wspominam, ile osób nie wytrzymało z Magdaleną; ile osób uciekło już pierwszego dnia! Pięć dziewczyn, dwóch facetów. Ani fotografowie, ani asystentki nie były w stanie znieść jej perfekcjonizmu. Ja jedyna zostałam i chyba dzięki temu nie patrzyła na mnie z taką pogardą jak na innych pracowników.

– Wystarczy – przerywa mi po kolejnych piętnastu minutach. – Te są dobre. – Paluszkiem ozdobionym złotą biżuterią wskazuje na wyświetlone zdjęcie. – Nieźle. Jeszcze dwa pokoje i gotowe.

Uwijam się. Magdalena nie stoi już za mną. Gada do siebie i przechodzi od mebla do mebla, sprawdzając, czy na powierzchniach nie zdążyły się znaleźć atomy kurzu. Jest tak perfekcyjna, że to aż boli.

– Jak myślisz – zwracam się do szefowej – kiedy się sprzeda to mieszkanie?

– Tydzień, góra dwa – oznajmia, stojąc za moimi plecami. – Kwota to siedemset tysięcy złotych. Pamiętasz, za ile je kupiłam?

Kiwam głową i prostuję się. Kręgosłup boli od podróży do Bytomia i niewygodnego łóżka. A raczej materaca, na którym sypiam. Do łóżka z prawdziwego zdarzenia lub chociażby z IKEA wybitnie mu daleko.

– Trzysta tysięcy. Szalona okazja jak na Kraków. Sto pięćdziesiąt tysięcy za generalny remont i umeblowanie…

– Nie był taki generalny – napomina mnie z lekkim uśmiechem. Jest z siebie dumna i ma do tego absolutne prawo. – Zostaje przynajmniej dwieście tysięcy na czysto. Tak to się robi, Marika.

Kiwam głową. Tak, tak to się robi. Zaciskam pięści, czując ukłucie w żołądku. Po raz kolejny zastanawiam się, czy nie porywam się z tym bytomskim mieszkaniem jak z motyką na słońce. Magdalena ma zupełnie inne doświadczenie. Inną perspektywę. Innych klientów. Przymykam powieki i liczę do dziesięciu. Dasz sobie radę, powtarzam sobie. Cokolwiek się stanie, będę miała chociaż własne mieszkanie.

Żegnam się z szefową z ciężkim sercem. Kobieta jest trudna, ale szczera. W domu zaś czeka na mnie osoba fałszywa, obrażona i niestety – jedyna mi bliska.

2.

Wracam do domu na paluszkach. Wiem, że ciotka Bożena właśnie ogląda swój serial, i za Chiny Ludowe nie chcę jej przeszkadzać. W wyobraźni znów usłyszę, jak jestem niewdzięczna i jak bardzo się mnie wstydzi.

Po ostatniej kłótni chciałam zniknąć raz na zawsze. Od kilku miesięcy na taką okazję mam spakowany plecak. Wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy schowane głęboko w szafie. Wystarczy wyjąć bagaż i uciec. To takie łatwe. Mogę to zrobić. Mogę, ale nie umiem. Jakaś głupia powinność trzyma mnie w miejscu.

Cicho zdejmuję buty, ustawiam je równo w szafie. Bożena to cholerna czyścioszka. Do tego wszystko musi dziać się po jej myśli, inaczej dosłownie zabije człowieka na miejscu. Dopasowałam się do jej zasad jeszcze wtedy, gdy byłam nastolatką. Posłuszeństwo weszło mi w krew, ale serce burzyło się za każdym razem, kiedy nazywała mnie beznadziejną. Moja mama nigdy by tak o mnie nie powiedziała. Nie traktowałaby mnie jak karalucha, ale… Jej już nie ma. I nigdy nie wróci. Podobnie jak tata.

Nie witam się z ciotką. Skrzypnięcie bujanego fotela daje mi znać, że wie, iż wróciłam. Idę na górę w skarpetkach, chociaż jestem głodna jak wilk. Zejdę do kuchni dopiero, kiedy skończy oglądać telewizję.

– Marika? – Jej zimny głos sprawia, że zamieram z ręką na poręczy schodów. Przełykam ślinę i odwracam się, zdziwiona nietypowym przywitaniem. Co się stało, że zrezygnowała ze swojego durnego serialu?

Bożena jest czerwona na twarzy i szyi. Czyli jest wściekła. Musiała się drzeć, kiedy mnie nie było. Tylko dlaczego? I czego znów chce ode mnie?

– Tak, ciociu? – pytam cicho, ale nie podchodzę do niej. Mam ochotę uciec do pokoju i się tam zabarykadować. Za każdym razem, kiedy tak do mnie mówi, czuję się jak ośmioletnia dziewczynka. Głupia i bezbronna. Nienawidzę tego uczucia, ale nie wiem, jak się go pozbyć. Znaczy wiem – muszę się w końcu wyprowadzić. A mieszkanie w Bytomiu mi w tym pomoże. Sprzedam je, zarobię na czysto pięćdziesiąt tysięcy po remoncie i będę mogła ponownie zrobić flipping…

– Co to jest? – Bożena unosi rękę, a ja zamieram. Doskonale wiem, co trzyma w dłoni. To pismo rozpoznałabym zawsze i wszędzie: potwierdzenie od notariusza, że wypłacił mi pieniądze ze sprzedaży szwalni rodziców.

– To… to… – Zapominam języka w gębie. Bożena jest nie tylko pedantką, ale i sknerą. Gdy miała okazję, sprzedała dom moich rodziców i majątek zgarnęła dla siebie pod pozorem sprawowania opieki nad nieletnią. O tych pieniądzach, które kilka dni temu zasiliły moje konto, miała się nigdy nie dowiedzieć.

– Oszukałaś mnie – cedzi słowa, a mnie w głowie włącza się tryb ucieczki. – Oszukałaś mnie, smarkulo, mówiłaś, że nie obchodzi cię ta szwalnia! Ja sobie ją zostawiłam na czarną godzinę…

– To nie są twoje pieniądze, tak samo jak nie była to twoja szwalnia! – krzyczę i czuję, jak mocno bije mi serce. – To są pieniądze mamy i taty! A teraz są moje, zgodnie z ich wolą, bo na pewno o mnie pomyśleli…

– Głupia dziewucha! – Ciotka zbliża się, a w oczach ma szał. Chyba nie odważy się mnie uderzyć, ale nie jestem tego pewna na sto procent. Nigdy nie była tak wkurzona jak teraz. – Masz mi je oddać za wszystko, co dla ciebie zrobiłam!

Cofam się na górę, byleby tylko być jak najdalej od jej kościstych rąk, którymi macha jak wariatka.

– Nie – szepczę i tego jestem pewna. – To moja przyszłość.

– Ty nie masz przyszłości! – Bożena jest nieugięta, używa swojej ulubionej formy przemocy: psychicznej. – Nawet na studiach nie dałaś sobie rady, a pieprzysz o przyszłości?! Pracujesz za grosze, jesteś grubo po dwudziestce, przed tobą zero perspektyw. A ja ci dawałam pieniądze na ubrania! Karmiłam cię, ty niewdzięczna… Masz dach nad głową o sześć lat dłużej, niż zasługujesz! Powinnam cię wyrzucić po ukończeniu osiemnastki!

Uciekam. To nie na moje siły. Spodziewam się, że ciotka odpuści, pójdzie na telewizję, doda sobie whisky do herbaty i zaśnie na sofie, przykryta brudnym wełnianym kocem. Ale ona, ku mojemu przerażeniu, nie zamierza się cofać. Biegnie za mną na górę, chociaż bieg to za duże słowo. Wdrapuje się na piętro, sapiąc głośno za moimi plecami. Nie zdążam przekręcić klucza – jest szybka pomimo podeszłego wieku. Chwilę później osacza mnie i nie mam dokąd uciec.

– Oddawaj pieniądze, suko! Jesteś taka sama jak moja pieprznięta siostra, patrzysz tylko na siebie!

O mój Boże. Co mam teraz zrobić? Serce za moment wyskoczy mi z piersi. Dzwonić po policję? Do kogo wykręcić numer? Kto mi pomoże z pijaną seniorką, która wydrze mi z konta ostatnią monetę, byleby tylko mieć na wódkę?

– Uspokój się – mówię jej, chociaż głos drży. Zbiera mi się na płacz. Po tylu latach jestem przyzwyczajona do jej różnorakich wybuchów. Ale to już przesada. Wkroczyła na moje terytorium. Do pokoju, który od lat omija szerokim łukiem.

Rozglądam się po nim i dostrzegam, skąd mogła się dowiedzieć o sprzedaży szwalni po mamie. Wszystkie szuflady są wywrócone do góry nogami; ciuchy, które układałam równo w szafie, teraz leżą w bezładnych kupkach. Nawet laptop ucierpiał. Leży ekranem do dołu na podłodze i boję się, że tego nie wytrzymał.

Łzy spływają mi po policzkach, kiedy ciotka się zbliża. Jest okropną kobietą, której szczerze nienawidzę, ale gdyby nie ona, wylądowałabym w rodzinie zastępczej lub w rodzinnym domu dziecka.

Nie chcę, by posunęła się do ostateczności. Niestety to pobożne życzenie. Otwieram szeroko oczy, kiedy podnosi rękę, i blokuję uderzenie. Napieram na nią i przytrzymuję za dłoń.

– Dość – cedzę przez zęby, wpadając naprzemiennie w rozpacz i szał. – Dość, powiedziałam!

Kobieta jest w szoku. Mam wrażenie, że przez moją reakcję nieco wytrzeźwiała, ale może to tylko złudzenie. Odpycham ją, dygocząc na całym ciele. Mam pomieszanie zmysłów – inaczej nie umiem nazwać kotłujących się uczuć. Chcę ją zabić. Przeprosić. Uciec.

– Wynoś się – mówi cicho, ale doskonale ją słyszę. Te dwa słowa sprawiają, że zginam się wpół.

– Bardzo chętnie – odpowiadam, szczękając z nerwów zębami. W końcu robię to, co powinnam już dawno. Otwieram szafę, wyciągam torbę z ulubionymi ciuchami i zarzucam na ramię. Ciotka stoi – zdziwiłam ją tą niespodzianką, bo tylko otwiera i zamyka usta. W tym czasie pakuję laptop, kilka dodatkowych ciuchów i osobiste drobiazgi, które akurat rzucają mi się w oczy. Po resztę może wrócę – a może już nigdy ich nie zobaczę. Mijam kobietę i zbiegam po schodach. O mało co się nie potykam. Może lepiej, gdybym spadła, stoczyła się aż na parter? Byłoby po mnie i miałabym święty spokój.

Łzy nadal spływają mi po twarzy. Staram się nie myśleć o tym, że właśnie przypieczętowałam swój los, ale nie mam wyjścia. Czara goryczy się przelała. Uciekam w mrok, który powoli ogarnia miasto.

Dojeżdżam do cmentarza. Pozostała godzina do zamknięcia, ale grób rodziców jest blisko. Od dźwigania torby boli mnie całe ramię. Od życia – serce. Śmieję się z całej sytuacji jak obłąkana, a jakaś staruszka mija mnie z lękiem. To szalone, jak rano można mieć wszystko, a wieczorem stracić dach nad głową.

Siadam na ławeczce przy rodzinnym grobie. Niemądra ja. Już to przecież przerabiałam. Jakieś szesnaście lat temu, kiedy dowiedziałam się o wypadku mamy i taty. I przysięgam na wszystko, co kocham, a jest tego niewiele – nie pamiętam tych tragicznych dni w ogóle. I chyba nie chcę. Wystarczającą ilość żalu chowam w głowie.

– Cześć wam – mówię do zdjęć na popękanej płycie nagrobnej. Obydwoje są na nich uśmiechnięci. To fotografia z ich ślubu, na którym oczywiście mnie nie było, bo istniałam dopiero w planach zakochanej pary.

Uśmiecham się lekko. Przy grobie rodziców, chociaż cmentarz jest smutnym miejscem, zawsze znajduję pocieszenie. Zdejmuję plecak i torbę i wszystko kładę obok. Mam na sobie dwa swetry, ocieplane buty oraz szalik z czapką. Noc jest cieplejsza, niż mi się wydawało, ale powoli zaczynam odczuwać brak płaszcza. Przez nerwy zapomniałam zabrać go z wieszaka.

– Mam nadzieję, że u was jest lepiej niż tutaj – mówię dalej, a wokół mnie panuje cisza. Staram się wyłączyć umysł i wyobrażam sobie rodziców siedzących przede mną. Nadal płaczę, cicho; jedynie łzy spływają po policzkach. Nie łkam. Chcę z nimi rozmawiać na spokojnie i pokazać, że jestem silna. Nieważne, że nigdy mi tak naprawdę nie odpowiedzą. – Nie przejmujcie się tym. – Przecieram oczy. – Miałam gorszy dzień. Taki po całości zły. Teraz muszę podjąć dalsze, trudne decyzje. I bardzo chętnie bym poprosiła o podpowiedzi. Chcecie posłuchać?

Znów odpowiada mi cisza, ale biorę głęboki wdech i streszczam kłótnię z ciotką.

– Nie mogłam oddać jej moich ostatnich pieniędzy! – Upieram się, chociaż głos w głowie czyni mi wyrzuty. – Przepiłaby je, jak w ciągu ostatnich pięciu lat. To jest spora suma. Dzięki niej zmienię swoją przyszłość, poradzę sobie w tym chorym świecie.

Postanowiłam więc kupić mieszkanie w kamienicy, wyremontować je i sprzedać. Zadziałać na własną rękę, jak nauczyło mnie życie. Przecież, mamo, sama prowadziłaś firmę. Od podstaw rozkręciłaś markę, której nie zdążyłaś dalej rozwijać. Jeden wypadek, jeden wariat, jeden zły moment. Nadal nie mogę uwierzyć w to, że życie jest tak beznadziejnie kruche. Więc postaram się zrobić coś dla siebie. Dla was. Sprzedałam szwalnię, bo szyć nie potrafię, ale znam się na cholernych nieruchomościach. Mam nadzieję, że to wystarczy…

Głos mi się łamie na ostatnim zdaniu. Pociągam nosem, zapamiętale trę oczy. Nie chcę już płakać. Od łez bolą mnie spuchnięte powieki. Ziąb jest coraz bardziej dokuczliwy, więc pochylam się nad grobem i kładę na zimnej płycie. Robię to co wizytę, wyobrażając sobie, że przytulam rodziców, których prawie nie pamiętam.

Po kwadransie wstaję. Chyba mi się przysnęło. Drżę z zimna, szczękam zębami. Zbieram torby i idę w stronę wyjścia. Nie odwracam się już ani razu, chociaż chcę tam wrócić, zostać na zawsze. W mojej głowie odzywa się jednak wiele pragnień, wiele ambicji – wiele głosów. Nie pozwalają mi położyć się i umrzeć.

Ledwo zdążam przed zamknięciem cmentarza. Bezradnie rozglądam się po pustym parkingu. Gdybym w końcu kupiła samochód, mogłabym w nim nocować. Kiedyś naoglądałam się filmików z transformacji zwykłych pojazdów osobowych w wypasione minivany. Nie były to kampery pierwsza klasa, ale teraz rozwiązałyby na przykład mój problem bezdomności.

Obiecuję sobie, że jutro o tym pomyślę. To byłby niezbędny wydatek, podobnie jak hotel. Problem w tym, że nogi niosą mnie na dworzec. Wolę tam przenocować, nie chcę wydawać pieniędzy na noclegownię. Wiem, że ceny są niskie, ale mogę za to kupić sobie zapas jedzenia. Postanawiam więc zrobić tę zwariowaną rzecz. Spędzę noc na dworcu. Jak prawdziwa bezdomna.

*

Upycham w szafkach moje bagaże. Przy sobie zostawiam jedynie bilon, ładowarkę, telefon. Pakuję to w płócienną torbę; będę wyglądać na turystkę czekającą na nocny pociąg. Aparat, laptop, ubrania: to wszystko ląduje w bezpiecznym miejscu. Idę i siadam na sofach w pobliżu zamkniętych już kas. Podłączam się do darmowego prądu i przeglądam komórkę.

Tak, jak się spodziewałam, ciotka nie zamierzała do mnie dzwonić. Mój palec wisi nad jej imieniem i numerem, ale potem wyłączam sekcję kontaktów i wchodzę na social media. Odklikuję powiadomienia, przeglądając pobieżnie szczęśliwe życie moich znajomych. Lidka oczekuje dziecka. No tak, to już ten wiek. Karolina skończyła studia z wyróżnieniem i chwali się praktykami. Maciek przesłał cały album z gorącego Bali – to tam pracuje jako informatyk, wylegując się popołudniami na plaży. I dobrze, dla niego i dla całej reszty znajomych. Mnie to jeszcze czeka.

Żeby się nie dołować (i nie pozwolić sobie na płacz, bo to na pewno przyciągnie uwagę!), odchylam głowę i zaczynam fantazjować. Jeśli uda mi się sprzedać wyremontowane mieszkanie i faktycznie zostanie mi pięćdziesiąt tysięcy na czysto…? Wciągam głęboko powietrze, rany! Wtedy będę mogła kupić kolejne mieszkanie do remontu. Może za którymś razem kupię sobie malutką kawalerkę, więcej do szczęścia mi nie potrzeba… Potem znów będę remontować i sprzedawać. Za dwa lata sama pojadę na tropikalną wyspę i będę sobie strzelać zdjęcia z tubylcami. Kupię wszystkim pamiątki i… i… Kurwa.

Zamieram, bo dopiero dotarło do mnie, w jakiej sytuacji właśnie się znajduję. Owszem, mówię sobie. Teraz, Mariko, spędzisz noc na dworcu. A gdzie spędzisz kolejne dni? Klnę pod nosem i prostuję się; już nie myślę o tropikach, a o czarnej rzeczywistości. Dom ciotki był toksyczny, ale tylko u niej miałam swój kąt praktycznie za darmo. Mogłam odkładać zarobione pieniądze i nie martwić się rachunkami. W końcu na remont przyda się każdy grosz. Kamienica, nawet w niezłym stanie, po odsłonięciu kabli czy podłóg może się okazać skarbonką bez dna. Muszę być na to gotowa…

Tylko gdzie ja teraz będę spać? Naprawdę każdą noc spędzę na dworcu? Rozglądam się z przerażeniem i chyba zauważa to jeden ochroniarz. Właśnie idzie w moją stronę, a mnie prawie paraliżuje z nerwów. Wielokrotnie widziałam, jak wyrzucają meneli z okolicy dworca. Nie no. Przecież mnie nie wywali, prawda?

– Dobry wieczór – mówi tubalnym, niskim głosem. Ma spory brzuszek i trzyma się za pasek od spodni. Przełykam ślinę i uśmiecham się do niego najładniej, jak tylko potrafię w obecnej chwili. – Wszystko w porządku?

– Tak, tak… Po prostu miałam ciężki dzień.

Mężczyzna kiwa głową.

– Zdarza się. Niech no pani sobie przejdzie na korytarz, tam się bezpiecznie czeka. Tu kiepskie elementy się kręcą co chwila. Ostatnio trzeba było kilku wyprowadzić… – Facet pochmurnieje. Widocznie jest cięty na osoby bezdomne. Gdyby tylko wiedział…

– Tak, dobrze, dziękuję za radę. – Wstaję szybko i zabieram torbę, komórkę oraz ładowarkę. Uśmiecham się dalej tak szeroko, że aż boli mnie żuchwa.

– Niech pani pójdzie do McDonalda – sugeruje mi jeszcze, wskazując kierunek paluchem. – Tam do dwunastej są czynni, to można poczekać na jakieś spóźnione pociągi. Którym pani jedzie…?

– Eeee… – O cholera! Otwieram telefon i szukam biletu, a przynajmniej udaję, że to robię. Ochroniarzowi na szczęście się spieszy, bo macha na mnie ręką.

– Proszę podać miejscowość.

– Szczecin – trafiam. Cudem. Mężczyzna kiwa głową.

– No tak, godzinę już opóźniony… To niech pani poczeka koniecznie w tej restauracji.

Dziękuję mu za troskę i uciekam. I tak miałam coś zjeść za niedługo. Mój żołądek to potwierdza, gdy tylko wchodzę do pomieszczenia. Ludzi tutaj nie ma, ale pracownicy i tak uwijają się przy kuchni. Burczy mi w brzuchu. Nie jadłam od… ilu godzin?

Szybko zamawiam jedzenie i płacę. Biorę dwa najtańsze zestawy: kanapka plus frytki i kanapka plus napój. Kiedy płacę, przez głowę przebiega mi myśl, że cola za drogo tu kosztuje, ale wzruszam już ramionami. Cóż, markety na stacji i tak zaraz zostaną zamknięte.

Siadam z zamówieniem i jem, żując powoli każdy kęs. Myślę, a jednocześnie kupuję sobie czas. Chcę tu zostać jak najdłużej, abym nie musiała nocować na ławce czy w innym miejscu, w którym ktoś mógłby mi zwrócić uwagę. Pragnę pozostać niewidzialną na tyle, na ile mogę.

Drżę na samą tę myśl. Adrenalina zdążyła opaść; rozmowa z ochroniarzem skutecznie ostudziła nastoletni zapał. Został mi dojrzały rozsądek i głębokie westchnienia.

– Najwyżej wynajmiesz jakiś pokój – mruczę sama do siebie między pociągnięciami gazowanego napoju. – Może jakiś hostel ma tanią ofertę?

A może wrócę do domu?

Nie. Kręcę głową sama do siebie, kątem oka łapiąc, że jedna z pracownic patrzy na mnie dziwnie. Odchrząkuję i garbię się, modląc o przezroczystość.

Nigdzie nie wrócę. Jutro pojadę z rana sfinalizować zakup mieszkania. W ostateczności wprowadzę się do niego na czas remontu.

W głowie dokonuję koniecznych rachunków. Wyliczam, ile minimalnie mogę wydać na życie. Pożywię się to tu, to tam. Jeszcze trochę brzucha zgubię na diecie dwudaniowej. Będę piła wodę i na pewno od krótkiej głodówki nie umrę. Przez dwa miesiące koniecznego remontu, który skrupulatnie zaplanowałam z polecaną mi firmą, dam sobie radę. Zostanie mi jakieś pięć tysięcy na życie, a jeśli sprzedam coś z elektroniki… Na pewno więcej.

Wzdycham, dojadam drugi zestaw i opieram się wygodniej na krześle. Jestem najedzona, bardziej spokojna; udaje mi się upchnąć lęk i strach gdzieś głęboko i przez moment… mogę odpocząć.

3.

Budzi mnie ból spuchniętego policzka. To ciotka. Jej szpony rozszarpują mi ubranie i wyrywają włosy z głowy. Jakimś cudem weszła do restauracji i nikt nie reaguje. Ludzie słuchają muzyki, rozmawiają, a ja krzyczę. Tak potwornie jak nigdy.

– Proszę pani! Proszę się obudzić… Matko Boska, módlcie się za mną, bo chyba mnie kopnie! Aua!

Szeroko otwieram oczy i zamykam usta. Przede mną kobieta z włosami pofarbowanymi na czerwono trzyma się za nos. Liczę, że krew nie spłynie między jej palcami.

– Przepraszam, przepraszam! – Zrywam się w popłochu, ale pracownica fast foodu się cofa. Wszyscy patrzą na mnie z lękiem jak na opętaną. Nie mam więc wyjścia. Porywam torbę i wybiegam z McDonalda, wyrzucając sobie, jaką jestem wariatką.

Zamykam się w toalecie. Niewygodnie tutaj, ale zaskakująco czysto. Siadam na opuszczonej klapie i liczę do setki. Mam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. I już nic nie rozumiem. Nigdzie nie czuję się bezpiecznie – ani na jawie, ani w snach. Bardzo chciałabym to zmienić. Chciałabym znów poczuć, co to znaczy beztroska.

Odblokowuję telefon. Jest pierwsza w nocy. Do rana daleko; jeszcze nigdy czas aż tak mi się nie dłużył. Zerkam na ekran, zastanawiając się, kto mógłby do mnie zadzwonić. Kto mógłby się zmartwić moim stanem? Ciotka tego nie zrobi – ani ona, ani Magdalena, ani moi nieżyjący od lat rodzice. Jeśli chcę zmienić coś w swoim życiu, muszę się zabrać do pracy. Ale najpierw na moment przymknę oczy.

Nawet jeśli miałabym spać tutaj do rana.

*

Budzę się nagle. Ktoś obok trzasnął drzwiami sąsiedniej kabiny. Wstaję całkowicie połamana. A przynajmniej takie mam wrażenie, jakby przejechała po mnie ciężarówka. Prostuję się z jękiem, wyciągam ramiona, a ból zalewa całe ciało. Zdrętwiałe kończyny nie chcą współpracować. Kiedy wstaję, nogi od razu się pode mną uginają. Mamroczę sama do siebie. Obudź się, Marika, już ósma. Jakimś cudem się wyspałam w tej siedzącej pozycji. Widocznie umysł potrzebował nawet prowizorycznego odpoczynku. Problemem jest tylko zbuntowane ciało.

Wychodzę cichutko z kabiny. Ochlapuję twarz i zastanawiam się, czy gdzieś na dworcu nie ma czasem pryszniców, z których mogłabym skorzystać. Wiem, że jest coś takiego na stacjach benzynowych, ale nie mam samochodu – nadal. Ta myśl mnie gryzie. Obwiniam się, że nie pomyślałam o tym wcześniej. A potem samokrytyka uderza we mnie z całą siłą. Obwiniam się o wiele rzeczy: że nie schowałam lepiej listu od notariusza. Że dałam się wyrzucić z domu i że panicznie boję się do niego wrócić, pomimo że jestem dorosłą kobietą.

Kręcę głową. Pieprzyć to. Pociągam usta szminką, wygładzam palcem zmarszczkę na czole i mogę iść dalej. A przynajmniej tak mi się wydaje. Robię szybki kurs między szafką z moim bagażem a łazienką, zmieniam przepoconą bluzkę na sweter. Psikam się tanimi perfumami i udaję, że jestem całkowicie gotowa do podboju swojego życia.

Idę powoli na autobus jadący do Katowic. Ten sam, co zawsze; nie zdziwię się, jeśli powita mnie ten sam kierowca, co wczoraj. Kupuję przy okazji obwarzanek, wodę i gumy do żucia. Na pewno się przydadzą. Szybko docieram do podstawionego pojazdu i wsiadam do środka, zajmując miejsce na samym końcu. Ogradzam się moim skromnym dobytkiem i wcinam, aż mi się uszy trzęsą.

Kiedy autobus rusza z jękiem silnika, zaczynam odczuwać podniecenie. Powoli skupiam się całkowicie na tym, co za dwie godziny się wydarzy. Stanę się właścicielką niepowtarzalnego mieszkania na kultowej, pełnej kamienicznych cudów ulicy, z nieziemskim widokiem na wiekowy dąb. Moje pomysły sprawią, że kamienica będzie łączyć w sobie kilka stylów – będzie doskonale eklektyczna, o ile takie pojęcie w ogóle istnieje.

Wyciągam zeszyty i notesy, bym mogła przypomnieć sobie własne wizje. Te plany, przygotowywane skrzętnie przez miesiące, pozwoliły mi przeżyć. Były niczym tratwa dla rozbitka na bezludnej wyspie. Niczym obietnica. A ja z całej siły chcę ją spełnić. Byle dojechać na miejsce. Byle dojechać w całości!

A to nie jest proste. I to wcale nie przez współpasażerów – o dziwo w całym autobusie jedynie kilka stanowisk pozostało zajętych. Ja siedzę sama. Już rozkładam się, by chociaż godzinę w nieco lepszych warunkach poświęcić na sen. Ale nie mogę. Nagle odzywa się mój telefon – aż podskakuję na siedzeniu. Z lękiem zerkam na wyświetlacz, mając nadzieję, że dzwoni do mnie babka od nieruchomości. Przełykam ślinę, odczytując imię ciotki. Czyżby wytrzeźwiała i jednak nie chciała w ten sposób kończyć naszych pseudorodzinnych relacji?

Zaciskam dłoń w pięść. Nie ma mowy. Nie zepsuje mi tego: nie odbiorę tego telefonu tak, jak to sobie obiecałam. Jeszcze chwila i będę wolna. Kupię mieszkanie, w którym chociaż kilka nocy będę mogła się przespać. Bezpieczna, samotna i samodzielna.

Z autobusu przesiadam się na tramwaj. Ten dojeżdża w około pół godziny, a jeszcze dziesięć minut zabiera mi dotarcie pod kancelarię. To tutaj ma się spełnić mój mokry sen o flippingu. Wręcz drżę od natłoku sprzecznych emocji. Odzywa się nie tylko czysta ekscytacja, ale również głos krytyka, który puka mi po czole i odprawia diabelski taniec. Wyrywa sobie jeszcze włosy z nieistniejącego łba, a ja jestem zbyt słaba, by kazać się mu zamknąć.

Wzdycham ze dwa razy i się prostuję. Zdejmuję czapkę i przeczesuję włosy, gotowa na spotkanie nie tylko z kobietą z biura, ale również z samą właścicielką. W końcu jej także wierciłam dziurę w brzuchu, kiedy chciałam, by zeszła z ceny. Musi być wyjątkowo niezadowolona, że udało mi się postawić na swoim.

I faktycznie jest. Kiedy wchodzę do klatki, właścicielka mieszkania czeka na mnie, paląc papierosa. Krzywię się. Nie lubię, kiedy ktoś ma gdzieś normy i pali tuż pod znakiem zakazu. A jubilerka właśnie to robi. I jestem pewna, że patrzy na mnie drwiąco. Cóż, tego się przecież spodziewałam, prawda?

– Dzień dobry. Czy to pani…?

– Wróblewska – odpowiada sucho i zaciąga się.

– Marika Rysiewska…

– Ryjecka? – Kobieta pyta z wrednym uśmieszkiem, na co dębieję. Mrugam zawzięcie oczami, ale czuję, że moja odpowiedź byłaby idealnym wyjściem do ostrej wymiany zdań. Na szczęście nie muszę wybierać żadnego zdania z mojego banku ripost: babeczka od nieruchomości wkracza na klatkę.

– Fuj! – mruczy, chociaż sama pali. Spogląda z wyrzutem na swoją klientkę, a ta lekko wzrusza ramionami i gasi peta o elegancką, odrestaurowaną posadzkę kamienicy. Wybałuszam oczy. Zero poszanowania dla tej pięknej architektury! Po co ona w ogóle kupowała to zabytkowe mieszkanie?!

Nie odzywam się, kiedy wchodzimy do środka. One pierwsze, ja na końcu, pełna niepewności i lęku. Ściskam ramię torby, macam się po kieszeni. Muszę się upewnić, że mam dokumenty i telefon. Po dziwacznej, nienormalnej nocy w ekstremalnie trudnych warunkach mogłam coś zgubić.

Na przykład swoją godność.

Krytyk coraz głośniej krzyczy, serce bije mi z ekscytacji. Całość idzie szybko, kiwam głową i odpowiadam na pytania pani notariusz.

– Widziała pani omawianą nieruchomość? – pyta, a ja znów kiwam głową. Kobieta patrzy na mnie oceniająco. Jestem nieogarnięta, wyglądam jak kupka nieszczęścia i się trzęsę. Staram się jednak trzymać prosto i patrzę na nią z lekkim nerwowym uśmiechem.

– Tak, widziałam – mówię i odchrząkuję.

– Dobrze… – Chwilowa cisza nie zbija mnie z pantałyku, ale czuję, że jeśli zaraz się to nie skończy, to padnę trupem. Myślę więc o wielkich drewnianych drzwiach z dwoma skrzydłami, o oknach, których pęknięcia zalepiono silikonem, i o wielkim dębie, który będzie witał przyszłych mieszkańców każdej wiosny. A potem liczę do dziesięciu.

Po długim kwadransie i jeszcze kilku pytaniach notariusz podsuwa nam papiery. Już je czytałam; przygotowałam się na to spotkanie. Składam zamaszysty podpis. Serce prawie wyskakuje mi z piersi.

– Dobrze. Zgodnie z umową proszę o przelanie umówionej kwoty na konto bankowe właścicielki. – Pani notariusz patrzy na mnie wyczekująco. Chwila prawdy, myślę sobie. Czy wy wszystkie naprawdę się zastanawiacie, czy mam te pieniądze?

Wyciągam telefon. Jubilerka już to zrobiła. Z drwiącym uśmieszkiem wlepia we mnie wzrok, ale nie reaguję. Klikam, wchodzę do bankowości internetowej. Loguję się na konto, na którym trzymam pieniądze. Przelewam umówioną sumę i nie wiem, co czuję, kiedy potwierdzam wykonanie operacji. Mamy konto w tym samym banku, więc podnoszę głowę i mówię, starając się brzmieć poważnie i dorośle:

– Poszedł. Proszę sprawdzić. – Prostuję się na krześle. Zamiast pewnej siebie dziewczyny zabrzmiałam jak siksa, ale już jest po wszystkim. Kobieta wybałusza oczy na ekran komórki i unosi wzrok. Tym razem to ja puszczam jej tryumfujące spojrzenie. – Czy wszystko w porządku? – Tym razem panuję jako tako nad głosem.

Wróblewska kiwa głową twierdząco; chyba jest zawiedziona przegraną, ale niewiele mnie to już obchodzi. Wyciągam drżącą rękę po klucze. Tylko ich mi brakuje do pełni szczęścia.

Kiedy wchodzę i rzucam na korytarz kamienicznego mieszkania moje bagaże, zaczynam piszczeć z radości. Krzyczę głośno, oczyszczając się z emocji ostatnich dni. Dosłownie padam na brudną podłogę – która, swoją drogą, miała być wyczyszczona – i tulę się do niej. Wczuwam się w drżenia kamienicy, chcę się z nią stopić. A potem – ni stąd, ni zowąd – dostaję napadu płaczu i zwijam się w kłębek. Daję sobie chwilę, pozwalając na tę słabość. Wiele razy ciotka i inni dorośli w moim życiu wmawiali mi, że płacz jest głupi, ale dla mnie był źródłem oczyszczenia.

Chlipię pod nosem, tuląc policzek. Umyję się potem; teraz mam gdzie. Jakiś czas później oddycham głęboko i wstaję. To oficjalnie moje mieszkanie. Moje klucze – ważę je w dłoni, czując błogi chłód stali. Moja przyszłość. To pomaga mi działać.

Robię obchód. Przechodzę od pokoju do pokoju. Zaglądam do łazienki, odkręcam wodę. Ciepła jest, jakimś cudem. Zlew jednak nie został należycie umyty, tak samo jak była pracownia kobiety. Wszystkie drogie sprzęty do wytwarzania biżuterii zniknęły, a i owszem. Zostały brzydkie ślady ich bytowania na słabej jakości panelach, kleksy po farbie i klejące się miejsca na ścianach, które jak najszybciej trzeba będzie wyczyścić.

Oględziny przerywa mi telefon. Wyjmuję komórkę i patrzę na ekran – dziesięć nieodebranych połączeń. Oczywiście ciotka. Drżę, i to wcale nie od lekkiego chłodu panującego w sypialni.

Zadzwoń do niej, coś szepce mi w głowie. Zadzwoń, bo może coś się stało. Jesteś jej to winna, wychowała cię. A że jest stara, ­nienormalna, że jest alkoholiczką… to nic nie zmienia. I tak jej wisisz.

Wzdycham. Wybieram numer i czuję, jak żołądek wiąże mi się w supeł. Chwała, że niewiele jadłam – choć głos rozsądku podpowiada mi, że powinnam to zmienić.

– Marika, na litość boską! – Ciotka jest trzeźwa, o dziwo, lekko zmieszana i przestraszona. Moje słabe serce od razu mięknie, mózg zaczyna odczuwać skutki wyrzutów sumienia. Robi mi się głupio, jak za każdym razem, kiedy wybucha afera. – Gdzie ty jesteś, dziecko drogie?

– W Bytomiu – odpowiadam cicho. Siadam na fotelu, który właścicielka zostawiła w wykuszu. Patrzę przez okno. – W mieszkaniu.

– W jakim mieszkaniu?

– W moim własnym. – Te słowa jakimś cudem przechodzą mi przez gardło. Ciotka wciąga powietrze i już wiem, co powie.

– Co ty, dziecko, najlepszego zrobiłaś? – Jest zawiedziona i tego nie ukrywa.

Dziwne, spodziewałam się od razu kolejnej dawki przemocy psychicznej. Czyżby ucieczka z domu poskutkowała i ciotka się ogarnęła? Nie, to by było zbyt piękne. – Co to jest za mieszkanie…? Zresztą nie mów mi. Przyjedź do domu, porozmawiamy.

– Ciociu, wydałam wszystkie pieniądze. Nie wrócę do ciebie. – Trudno mi o tym mówić. Strach łapie za gardło i ściska, ledwo kłamię.

– Pieniądze są nieważne.

Nieruchomieję. Ona nigdy by czegoś podobnego nie powiedziała!

– Ty jesteś ważna. Nie zostawiaj mnie… Mam tyle problemów, o których ci nie mówiłam! – Łamie się, a przynajmniej tak mi się wydaje. Zaczyna cicho płakać, a wyrzuty sumienia chcą mnie zniszczyć.

– Ciociu, nie płacz – mówię, chociaż nadal w to nie wierzę. Jestem jednak miękka, zależna, tracę upór. Nie umiem przejść obojętnie obok płaczącego człowieka. A w moim umyśle toczy się okrutna walka.

Z jednej strony – to przecież niemożliwe! Ciotka zawsze była zbyt dumna z tego, kim jest; ze swojej brutalnej szczerości i sposobu życia. A teraz? Nie poznaję jej. Z drugiej: czuję, jak rozsądek mnie alarmuje. Marika, ogarnij się. To kolejna okrutna zagrywka!

Moje głupie serce postanowiło zaryzykować i dać jedynej rodzinie ostatnią szansę.

– Dobrze, ciociu, przyjadę jutro z rana – szepczę i rozłączam się. Na nic więcej nie mam siły. Wtulam się w stary zakurzony fotel i ronię kilka łez. Obiecuję sobie, że się ogarnę, że będę silna i jeśli kobieta będzie próbować jakichkolwiek sztuczek, od razu ucieknę. A na razie: chcę pozachwycać się mieszkaniem!

4.

Ciepła woda okazuje się pobożnym życzeniem, a ja klnę na głos. Odkręcam kurki w łazience i czekam na wrzątek jak na zbawienie – po dłuższej chwili dostaję jedynie chłodnym strumieniem, pod którym nie jestem w stanie się umyć. Zrezygnowana idę dalej, do kuchni. Ze zdziwieniem stwierdzam, że połowa żarówek w mieszkaniu padła, a kuchnia nie nadaje się do użytku; poprzednia właścicielka zostawiła starą przepaloną kuchenkę elektryczną, na której trudno jest coś ugotować. Dodatkowo jubilerka nie posprzątała syfu sprzed co najmniej kilku miesięcy, a ja nie chcę korzystać z zagrzybionych mebli. Gdzie nie spojrzę, tam znajduję resztki jedzenia i śmierdzącego grzyba oblepiającego ścianki. Chryste! I ona robiła tutaj biżuterię?!

Na szczęście poszukiwania nie idą na marne. W jednej z komód, które zostawiła poprzednia właścicielka, znajduję nieużywany czajnik elektryczny. Jest idealny do podgrzania wody i obmycia się w zarysowanej wannie. Robię to przy zgaszonym świetle – tym razem nie jest to wina żarówki, a okna bez rolet wychodzącego prawie na mieszkanie sąsiadki. No pięknie, zupełnie tego nie przemyślałam! Przestrzeń, chociaż z potencjałem i wspaniała, nie zachęcała się do natychmiastowego wprowadzenia. Nie tak wyobrażałam sobie początki mojej nowej pracy.

Rano ubieram się cieplej. Noc spędzam na tym fotelu, a mój kręgosłup woła już o pomstę do nieba. Nie zamierzam go dłużej krzywdzić; możliwe, że wyśpię się u ciotki w mieszkaniu, o ile faktycznie coś się jej odmieniło. Pół nocy rozmyślałam nad sceną, którą zaprezentowała przez telefon. Analizowałam ją, rozkładałam na czynniki pierwsze.

– To ostatni raz, kiedy jej ulegniesz, więc pamiętaj, dziewczyno – mruczę do siebie, zapinając pasek. Poprawiam włosy, które poskręcały się w dziwne fale, i wychodzę, zostawiając większą część rzeczy w mieszkaniu. A tak, na wszelki wypadek. Nie zamykam drzwi od razu. Staję w przejściu i w tej starej, zniszczonej przestrzeni nie widzę obdrapanych ścian, zimnej wody, kleksów farby. Widzę efekt. Widzę siebie, pracującą ciężko przez kilka tygodni. Widzę nowych mieszkańców, cieszących się z pięknych wnętrz. Te wyobrażenia dodają mi siły. Załatwię sprawy prywatne i wezmę się do roboty.

Jadę do Krakowa pełna niepokoju. Przysypiam co kilka minut, ale znów ktoś gada, ktoś słucha głośnej muzyki. Nie chce mi się strofować obcych ludzi; milczę więc z słuchawkami wetkniętymi w uszy. W telefonie na aplikacji puściłam jakiś podcast o nieruchomościach i chłonę wiedzę. Przy okazji odpisałam Magdalenie. Martwiłam się, co będzie, jeśli się dowie o moim pomyśle. Czy od razu mnie wyrzuci, zerwie umowę, czy pogratuluje odwagi swoim zimnym tonem? To kolejny problem, nad którym musiałam ­podumać i przygotować się na wszelki wypadek.

Na szczęście najważniejsze rzeczy mam z głowy. Na przykład ekipę remontową. To rentowna, polecana firma, i to nie tylko na Śląsku, ale i w Małopolsce. Tydzień zajęło mi omówienie z nimi ­remontu tego mieszkania; zapewniali mnie, że podejmą się ­wyzwania z radością, przede wszystkim ze względu na wiek kamienicy.

– Pani Mariko! – Stanisław, właściciel i główny brygadzista błysnął do mnie zębami podczas rozmowy w cztery oczy. – Dla mnie to mieszkanko to bajka. Zrobimy je na bóstwo, ale zachowamy to, co najważniejsze. Charakter wieku!

Ufam mu bezgranicznie po tej rozmowie i aż mi się ciepło robi na serduchu. Polegam nie tylko na swoich przeczuciach, ale również na wiedzy Magdaleny i jej siatce kontaktów. Jej klienci polecili mi właśnie pana Stanisława i wierzę mocno w ten zespół. Dzięki temu nadchodzący remont nie jawi się jak totalna masakra – w przeciwieństwie do rozmowy z ciotką. A skoro o niej mowa… Właśnie docieram do Krakowa.

Nie mija czterdzieści minut, a ja wchodzę do jej mieszkania. Drzwi są otwarte, więc zdziwiona zostawiam torbę w korytarzu i zdejmuję buty.

– Marika? – W jej głosie słychać zmęczenie, może nawet chorobę. Idę w stronę kobiety z duszą na ramieniu. – Jesteś, dziecko… Jednak nie okazałaś się potworem.

Dębieję. Zaciskam wargi, by nie powiedzieć, że potworem to był ktoś inny, przez wiele lat. Podchodzę bliżej, ale zachowuję niewielki dystans.

Ciotka prawie leży na fotelu. Ręce zwisają jej bezwładnie, twarz ma bladą, oczy czerwone. Niewątpliwie płakała. Robię krok ku niej.

– Co się dzieje? – pytam. – Po co miałam przyjechać…? Żebyś znów mnie zwyzywała?

– Dziecko! – krzyczy na tyle dramatycznie, że się kulę. Nie wiem, co się zaraz stanie, i od razu chcę wyjść. Nienawidzę jej wyrzutów, scen, przemocy psychicznej.

– Nie graj na moim sumieniu, proszę. Mam dwadzieścia cztery lata, a to był majątek moich rodziców. Tylko dla mnie, dla mojej przyszłości…

– Twoja matka nigdy nie myślała o mnie – bąka rozpaczliwie ciotka i pociąga nosem. – Zostawiła mi ciebie pod opieką. Ale ja… Nikt mi nigdy nie mówił, że sobie poradzę… – Znów pociągnięcie nosem. – Myślałam, że na starość pomożesz mi się utrzymać, dziec­ko. Mariczko, mamy długi, o których ci nie mówiłam.

Twarz mi tężeje. Prostuję się jak struna, układając powoli puzzle. I sama nie wiem, czy krzyczeć, czy płakać.

– Jakie długi, do cholery?

– Ano długi. Na wychowanie twoje długi, na szkołę, na kolonie, wycieczki, atrakcje…

Gryzę się w język. Dwa razy w życiu pojechałam na prawdziwe wakacje. Raz płaciła za to szkoła. Patrzę więc z niedowierzaniem na kobietę i kręcę głową.

– Skąd te długi i ile trzeba zapłacić?

– Ja nie wiem, Mariczko, ale byłam dziś w banku. Tu, na stole, jest kartka, którą zabrałam, a od której… Po prostu mi słabo.

Biorę do ręki kawałek zmiętego papieru i oczom nie wierzę. Ponad sto tysięcy. A przynajmniej tak głosi wydrukowany dokument z podpisem ciotki. Przeglądam i czytam tekst raz za razem – część kwoty to wysokie odsetki za niespłacanie rat w terminie.

Ja pierdolę.

– Nie wierzę. Przecież miałaś na mnie pieniądze! – Krzyczę, bo doskonale wiem, że oprócz hajsu po rodzicach miała coś takiego jak dodatek sierocy, a do tego jeszcze pomoc z MOPS-u. Nie zliczę, ile razy w roku dostawałyśmy ubrania, paczki żywnościowe i pomoc od dalszej rodziny taty. – Dostawałaś na mnie rentę rodzinną! W szkole miałam stypendium, w liceum! Wszystko miałaś mieć na koncie!

Ta wiadomość dosłownie mną wstrząsa. Zawsze wiedziałam, że nie stać nas będzie na różnego rodzaju rzeczy – od egzotycznych wycieczek po najnowsze modele telefonów. Ale byłam w stanie oszacować, jakie koszty życia ponosimy. To mnie ciotka wysyłała na zakupy, odkąd skończyłam dwanaście lat. Od dawna robiłam przelewy za większość rachunków; w tym czynsz i ratę za sprzęt kuchenny. Nie było mowy o potrzebie dodatkowego zaciągania długów – bo jak? Na co? Jakim cudem…!?

Ciotka