Katastrofa posmoleńska. Kto rozbił Polskę - Grzegorz Rzeczkowski - ebook

Katastrofa posmoleńska. Kto rozbił Polskę ebook

Grzegorz Rzeczkowski

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To wyjątkowa książka, efekt kilkumiesięcznego śledztwa przeprowadzonego przez dziennikarza POLITYKI Grzegorza Rzeczkowskiego. Jako pierwsza opisuje to, kto tak naprawdę stał za kulisami smoleńskiej histerii rozpętanej po tragicznych wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 r. Pokazuje, kim byli ludzie i środowiska, które nakręcały teorie spiskowe związane z przyczynami katastrofy smoleńskiej, ale również emocje związane z tzw. obroną krzyża na Krakowskim Przedmieściu, czy rozbudzające kult „poległych”.
Autor wnikliwie portretuje środowiska skrajnie nacjonalistyczne, niektóre związane z Rosją, nieukrywające swoich prokremlowskich sympatii. Książka pokazuje również, jak rosyjskie służby specjalne próbowały – z sukcesem – wzmacniać przekonania tych wszystkich, którzy uznali, że przyczyną katastrofy był zamach. Rzeczkowski w zupełnie nowym świetle przedstawia działania Antoniego Macierewicza, który przejął i rozwinął od środowisk nacjonalistycznych smoleńskie teorie spiskowe, które znalazły posłuch wśród rządzących i spowodowały zaprzęgnięcie instytucji państwa do ich uprawdopodobnienia. W oparciu o starannie zebrane informacje autor pokazuje, że było to możliwe również dzięki znaczącemu wsparciu prominentnych amerykańskich polityków i naukowców związanych ze skrajną prawicą w USA


Grzegorz Rzeczkowski, dziennikarz śledczy tygodnika „Polityka”, to autor szeregu tekstów na temat rosyjskiej wojny informacyjnej prowadzonej przeciwko Zachodowi oraz bestsellerowej książki „Obcym Alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami.” Książka została nagrodzona wyróżnieniem honorowym w konkursie Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego za rok 2019.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 475

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Katastrofa posmoleńska. Kto rozbił Polskę
Autor: Grzegorz Rzeczkowski
Copyright © by Grzegorz Rzeczkowski Copyright © by Wydawnictwo Tarcza Sp. z o.o. 
Opracowanie graficzne: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Redaktor prowadzący: Piotr Zmelonek
Wydawca: Wydawnictwo Tarcza Sp. z o. o. 
Warszawa 2020
ISBN 978-83-957175-1-2
Konwersja:eLitera s.c.

Maciejowi Laskowi

i jego współpracownikom z zespołu do spraw wyjaśniania katastrofy smoleńskiej

Między świtem a mgłą

Między okiem a łzą

Świat się rozszczepia.

Między sercem a krwią

Między Tobą a mną –

Zieje przepaść!

(Jacek Kaczmarski, „Między nami”)

Skłócony naród, król niepewny, szlachta dzika

Sympatie zmienia wraz z nastrojem raz po raz.

Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,

To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.

(Jacek Kaczmarski, „Rejtan, czyli raport ambasadora”)

Być może w 2010 roku zaszło coś więcej,

niż sądziliśmy. Być może kaskada zdarzeń

dzielących katastrofę smoleńską od prezydentury

Trumpa była erą transformacji, którą przeoczyliśmy.

(Timothy Snyder, „Droga do niewolności”)

Wstęp

Jak doszło do tego, że Polacy zostali tak dramatycznie podzieleni po katastrofie smoleńskiej? Jak i komu udało się wytworzyć w jednym państwie dwie odrębne, żeby nie powiedzieć wrogie zbiorowości? Dlaczego nastąpiło to po bezprecedensowej tragedii i narodowej żałobie, która – jak się najpierw wydawało – miała być naszym zbiorowym katharsis, początkiem narodowego porozumienia i pojednania? Jak to możliwe, że katastrofa smoleńska, zdarzenie w historii bez precedensu, powszechnie opłakiwana i upamiętniana na tyle sposobów, zrodziła nienawiść i kłamliwe teorie, które od dziesięciu lat utrzymują nas w stanie wyniszczającej psychologicznej wojny domowej?

Odpowiedzi, sprowadzające wszystko do zderzenia Polski PiS i PO, III i IV RP, Polski konserwatywnej z liberalną, katolickiej z laicką, nie wydawały mi się nigdy w pełni satysfakcjonujące. Nie przekonywało mnie też zrzucanie całej winy na Antoniego Macierewicza i jego sejmowy zespół czy podkomisję, choć akurat w przypadku tego polityka wina polegająca na świadomym pogłębianiu podziałów w społeczeństwie i rozbijaniu spoistości państwa wydaje się oczywista. „Między nami zieje przepaść” – chciałoby się powiedzieć za Jackiem Kaczmarskim.

Kto nam to zrobił? – to pytanie nie dawało i nie daje spokoju nie tylko mnie, ale też wielu osobom zatroskanym o stan państwa. Wydarzenia po 10 kwietnia 2010 r. podzieliły społeczeństwo jak chyba nigdy dotąd w naszej historii. Ani w czasach komunizmu, ani przez pierwsze 20 lat III RP złe społeczne emocje nie osiągnęły takiego poziomu jak teraz. Polacy nie tylko stali się dwiema ledwo tolerującymi się zbiorowościami. Podzieleni, zaczęli czcić odmiennych bohaterów, odwoływać się do różnych autorytetów, kultywować inne systemy wartości, inaczej opisywać i interpretować historię, czytać inne książki, gazety czy serwisy internetowe. A przy tym lekceważyć poglądy i stanowisko drugiej strony. Podziały dotyczą wręcz języka, jakim się posługują skonfliktowane grupy. Wydaje się, że jedyne, co nas łączy, to miejsce zamieszkania i obywatelstwo tego samego kraju. Na szczęście jeszcze nie sięgamy przeciwko sobie po broń, jeśli nie liczyć dwóch tragedii: motywowanych politycznie zabójstw Marka Rosiaka i Pawła Adamowicza.

Po 10 kwietnia gwałtownie upowszechniła się agresja słowna i symboliczna, mnożenie wzajemnych oskarżeń o zdradę. W historii Polski podobny stopień zajadłości towarzyszył bratobójczym walkom szlacheckich rokoszy, budząc przerażenie współczesnych. 12 lipca 1666 r. pod Mątwami (dziś to dzielnica Inowrocławia) stanęły naprzeciwko siebie dwie polskie armie. Po jednej stronie Noteci zatrzymali się żołnierze wierni królowi Janowi Kazimierzowi, po drugiej – ścigani przez nich rokoszanie Jerzego Sebastiana Lubomirskiego. Wydawało się, że rojaliści rozstrzygną starcie na swoją korzyść dzięki przewadze liczebnej, a przede wszystkim dzięki doświadczeniu i uzbrojeniu. Jednak przeprawa przez rzekę w połączeniu z błędami dowodzenia przyniosła im klęskę. Według szacunków historyków w bitwie poległo 3–4 tys. żołnierzy, w większości wiernych królowi Janowi Kazimierzowi. Wielu z nich bestialsko zamordowano, zasiekano szablami już po tym, gdy się poddali. Zwycięzcy nie oszczędzali nawet poległych, profanując ich ciała – na niektórych doliczono się 30–40 śladów cięć szablą. Bitwa uważana jest za najkrwawsze bratobójcze starcie w naszej historii[1].

Polska jako państwo wyszła z tego starcia poturbowana, tracąc w bezsensowny sposób nie tylko żołnierzy, lecz i własną siłę, co nieco ponad sto lat później zakończyło się rozbiorami i wymazaniem naszego państwa z mapy świata. Jak mówił prof. Tomasz Łaszkiewicz z Instytutu Historii PAN, w tej bitwie, o której wszyscy w Polsce chcielibyśmy zapomnieć, „nie było zwycięzców, nie było chwały oręża polskiego, byli jedynie sami przegrani. Przegrał król, przegrały reformy, przegrała Rzeczpospolita”[2].

Przywołuję ten wstydliwy epizod z naszej historii z oczywistego powodu. Podobna zajadłość towarzyszy konfliktowi, który rozgorzał po katastrofie smoleńskiej. To cicha wojna domowa, której w jakimś sensie wszyscy jesteśmy ofiarami, w której są jedynie przegrani. To konflikt nie tylko niosący za sobą podziały, nienawiść i pozrywane więzi, czasem nawet rodzinne, lecz także sukcesywnie osłabiający państwo i jego struktury.

To wojna bezkrwawa, ale podstępna i wyniszczająca. Co gorsza, nie jest jedynie kolejną odsłoną wewnętrznego konfliktu napędzanego odmiennymi przekonaniami czy postawami politycznymi. Wiele wskazuje na to, że to też część rosyjskiej rozgrywki przeciwko Zachodowi, w której wziął udział PiS i jego zwolennicy. Jest okrutnym paradoksem, że ci, którzy twierdzą, iż w tragedii z 10 kwietnia maczali palce Rosjanie, sami z cichym wsparciem Kremla realizują jego strategiczne cele, które poprzez konsekwentne osłabianie i rozbijanie spójności i wartości Zachodu oraz jego struktur, takich jak UE czy NATO, prowadzą do odbudowania strefy wpływów Moskwy z czasów ZSRR.

Do dziś nikt nie przedstawił dowodów, że katastrofa smoleńska była efektem sabotażu, spisku czy zamachu. Nikt nie udowodnił, że stali za tym wrogowie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Polsce czy władze Rosji. Podkreślę raz jeszcze – nie ma nawet śladu twardego dowodu, że za śmierć 96 Polaków pod Smoleńskiem ponosi winę Kreml czy – jacykolwiek – jego sojusznicy. Są za to dziesiątki dowodów, które mówią, że za katastrofę odpowiadają karygodne zaniedbania, błędy, nadużycia oraz bylejakość działania Polaków i rosyjskich kontrolerów. To była – jakkolwiek brutalnie i banalnie to zabrzmi – bezdusznie pospolita katastrofa lotnicza, będąca efektem pospolitych błędów (choć zginęli w niej niepospolici ludzie). „Przyczyną wypadku było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg. Doprowadziło to do zderzenia z przeszkodą terenową – grubą brzozą, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, a w konsekwencji do utraty sterowności samolotu i zderzenia z ziemią” – tak w skrócie, ale fachowo opisał przyczynę katastrofy z 10 kwietnia rządowy zespół kierowany przez Macieja Laska[3].

Tego typu wypadki zdarzały się w historii lotnictwa i nawet otrzymały w lotniczej terminologii specjalną nazwę: CFIT. Czyli Controlled Flight Into Terrain (kontrolowany lot ku ziemi). Tym terminem określa się katastrofy będące efektem błędów pilotów. Pilot do końca zachowuje kontrolę nad samolotem przekonany, że albo za chwilę zobaczy lotnisko, albo szczęśliwie wyląduje.

Niezwykła była oczywiście skala tragedii, liczba ofiar – postaci ważnych dla Polski i Polaków, znanych, lubianych i poważanych. To okazało się jednak (psychologicznie zrozumiałą) przesłanką do poszukiwania nadzwyczajnych wyjaśnień dla tak nadzwyczajnego wypadku. Przecież takie rzeczy nie zdarzają się same z siebie, prawda? Prezydenci, dowódcy wojskowi, biskupi czy posłowie nie giną ot tak, w jednej chwili, tylko dlatego, że pilot stracił orientację i uszkodził samolot, zahaczając o zwykłą brzozę. To gwałtownie podsyciło tlący się od kilku lat konflikt między dwoma obozami wywodzącymi się z solidarnościowego pnia, a definiowany przez PiS jako starcie Polski „solidarnej” z „liberalną”. Perspektywa utraty Pałacu Prezydenckiego w konsekwencji katastrofy musiała wpłynąć na to, jak zaczęto postrzegać jej przyczyny w obozie PiS.

Tak powstał dogodny grunt dla hodowania niemal dowolnych teorii spiskowych, ignorujących fakty, wiedzę o lotniczych katastrofach czy po prostu prawa fizyki. Czemu dodatkowo sprzyjała pogłębiająca się nieufność do tzw. liberalnych elit, które mówiły o „zwykłej katastrofie”. Na tym gruncie, nawożonym przez ludzi posługujących się na co dzień „obcym alfabetem”, umiejętnie obrabianym przez polityków i „inżynierów ludzkich dusz”, w rodzaju Antoniego Macierewicza oraz duchownych katolickich, wyrosły nienawiść do „sprawców” i uświęcenie „poległych”. Powstał ruch o religijnym charakterze, którego dogmaty i kanony wydają się nie do obalenia. Miarą jego siły jest utrzymująca się od dwóch lat na stałym poziomie liczba osób przekonanych, że katastrofa była efektem zamachu, co pokazują zgodnie różne sondaże (Ipsos dla OKO.press z lutego 2020 r.[4] i Kantara dla TVN z 2018 r.[5]). Aż 26 proc. ankietowanych, czyli ponad jedna czwarta dorosłych Polaków, przyjmuje wersję o zamachu, czyli niemal dokładnie tyle samo co w 2016 r. Kolejne 15 proc. pytanych nie potrafiło powiedzieć, co było przyczyną katastrofy. W tym kontekście opinia 59 proc. Polaków, że nie może być mowy o zamachu, tylko o wypadku, i że ideę zamachu popierają głównie wyborcy PiS, to jednak marne pocieszenie. Tym bardziej że PiS odniósł jeszcze jeden spektakularny sukces w walce o postrzeganie smoleńskiej katastrofy, którego badania nie wychwytują. Udało mu się zawłaszczyć pamięć o wszystkich ofiarach, bez względu na to, kim były i z jakich środowisk się wywodziły, wręcz wmówić, że wszyscy, którzy zginęli, byli związani z PiS.

To w dużej mierze efekt przepełnionych cynizmem działań zespołu parlamentarnego, a potem tzw. podkomisji smoleńskiej kierowanych przez Macierewicza i jego ludzi. To także zasługa Jarosława Kaczyńskiego i jego pomysłu organizowania niekończących się „miesięcznic”, które nie mają nic wspólnego z chrześcijańską tradycją przeżywania żałoby, za to wiele z politycznymi wiecami. Ale także Zbigniewa Ziobry i zastraszonej prokuratury, która od lat prowadzi śledztwo mające dowieść zamachu. A wreszcie sporego grona dziennikarzy (którzy samych siebie nazwali „niepokornymi”) podsuwających i upowszechniających kolejne kłamliwe teorie.

Ale to tylko część odpowiedzi na pytanie: kto za tym stoi? Bo przecież Macierewicz rozpoczął swoją działalność dopiero z końcem lipca 2010 r., a więc ponad trzy miesiące po katastrofie. Podobnie było z Kaczyńskim – obaj przez całą kampanię przed wyborami prezydenckimi oficjalnie unikali tematu jak ognia, byle nie zrazić umiarkowanych wyborców. Nie znaczy to jednak, że w tym czasie nic się nie działo, że nastawieni na pojednanie Polacy do czasu pojawienia się Macierewicza tylko budowali mosty i niwelowali podziały. Teorie spiskowe i polityczne gry, głównie związane z krzyżem ustawionym przed Pałacem Prezydenckim, wykorzystujące katastrofę do uderzenia w ówczesny rząd i jego zwolenników, pojawiły się już w pierwszych dniach po wypadku.

Badałem tę sprawę przez kilka lat, a szczególnie intensywnie przez ostatnie pół roku przed dziesiątą rocznicą katastrofy, bo – podobnie jak w przypadku afery podsłuchowej – nie dawała mi spokoju. Z tych analiz wyłania się przygnębiający, a miejscami wręcz przerażający obraz ukrytej akcji prowadzonej przez nacjonalistyczne i prokremlowskie ugrupowania, powiązane m.in. z Antonim Macierewiczem i jego ludźmi, których celem była destabilizacja państwa oraz jego władz, co miało ułatwić przejęcie rządów. Znów, jak w sprawie podsłuchów, wyraźnie można dostrzec ingerencję Moskwy, zainteresowanej podgrzewaniem wojny polsko-polskiej i wzmocnieniem współpracujących z nią lub od niej zależnych środowisk.

Najważniejszą rolę odegrały dwie grupy o radykalnym katolicko-narodowym profilu, z których jedna odwoływała się do przedwojennych tradycji endeckich, druga, bardziej skrajna, tkwiła korzeniami w powojennym narodowym komunizmie. To grono ludzi ceniących takie postaci, jak współpracujący z NKWD założyciel PAX-u Bolesław Piasecki; twardogłowy działacz PZPR z czasów schyłkowego PRL Albin Siwak; szef nacjonalistycznoantysemickiego Zjednoczenia Patriotycznego Grunwald i dawny działacz Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej Bohdan Poręba; hojny sponsor Radia Maryja i antysemita Jan Kobylański czy oskarżani o współpracę z rosyjskimi służbami liderzy proputinowskiej partii Zmiana. Charakterystyczne dla tej grupy są ścisłe związki z Rosją oraz wyrażane bez żadnych zahamowań poparcie dla Kremla, jego ludzi i jego polityki w imię „sojuszu Słowian”. To postaci niekiedy wręcz naśladujące kremlowską propagandę, atakujące „zgniły Zachód”, „banderowską Ukrainę” i przedstawiające Polskę jako państwo służalcze wobec USA. Niektórzy uczestniczyli w finansowanych przez kremlowskiego oligarchę Konstantina Małofiejewa antyukraińskich demonstracjach. Cel jest jasny, wielokrotnie opisywany: odseparowanie nas od wspólnoty demokratycznego Zachodu i zwrócenie ku „suwerennej demokracji” sterowanej przez Kreml, który w tym celu z uporem i od lat wspiera prawicowych radykałów w całej Europie.

Pierwsza wymieniona powyżej grupa – „neoendecka” – stała za postawieniem krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Miał on być rzekomo symbolem pojednania, a prawie natychmiast stał się zarzewiem konfliktu. Prym wiodły w niej osoby związane ze środowiskiem Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, piewcy „żołnierzy wyklętych” i Narodowych Sił Zbrojnych, ludzie korzystający ze wsparcia Mateusza Morawieckiego i jego banku, sponsorującego różne „patriotyczne” inicjatywy. Po dojściu PiS do władzy w 2015 r. ich kariery rozkwitły na państwowych posadach i zleceniach. Co intrygujące, przedstawiciele tej grupy mają bliskie relacje z ludźmi Trumpa – dla którego nie kryją podziwu – i ze zwolennikami Putina w Stanach Zjednoczonych.

Druga grupa, którą nazwać można pogrobowcami moczaryzmu, przez wiele miesięcy, przy biernej postawie służb państwa, podsycała krzyżową histerię na Krakowskim Przedmieściu, którą później PiS wykorzystał do uderzenia w PO.

Obie grupy nie działały w próżni, wspierane przez ważne środowiska polonijne ze Stanów Zjednoczonych i z Ameryki Południowej. „Neoendecy” znaleźli bezpośrednie oparcie w Marku Chodakiewiczu, profesorze o skrajnie narodowych poglądach z konserwatywnego, waszyngtońskiego The Institute of The World Politics (IWP). Pośrednio zaś w jego przełożonym, założycielu tej uczelni, byłym doradcy Ronalda Reagana i potomku polskich emigrantów Johnie Lenczowskim, za którym z kolei stoi związany z Kremlem były kongresmen Dana Rohrabacher i jego ludzie. Jak mówi Ryszard Schnepf, ambasador RP w Waszyngtonie w latach 2012–2018, należą oni do grona tych, którzy uważają, że „Stany Zjednoczone powinny dogadać się z Rosją i podzielić świat, tak jak za czasów zimnej wojny”.

„Postmoczarowców” wspierał wspomniany Jan Kobylański, zmarły w marcu 2019 r. biznesmen, sponsor Radia Maryja i polonijny działacz z Urugwaju, na którym ciążyły zarzuty o szmalcownictwo podczas drugiej wojny światowej i podejrzenia o współpracę z radzieckimi służbami. Kim dla tego środowiska był Kobylański, tym – zachowując wszelkie proporcje, przede wszystkim dotyczące przeszłości i poglądów – dla młodych narodowców jest Blanka Rosenstiel, multimilionerka z Florydy, fundatorka katedry im. Kościuszki na IWP, którą kieruje Chodakiewicz.

Obie grupy łączy Antoni Macierewicz i jego współpracownicy, obracający się zarówno w kręgu Lenczowskiego, Chodakiewicza, Rosenstiel, jak i Kobylańskiego. Chodzi m.in. o Andrzeja Lwa-Mirskiego, osobistego prawnika byłego szefa MON; budowniczego pomników smoleńskich i narodowych Ryszarda Walczaka; członka zespołu smoleńskiego Chrisa Cieszewskiego, ale również młodych ekspertów wywodzących się z Narodowego Centrum Studiów Strategicznych (NCSS), think tanku kierowanego przez Jacka Kotasa, byłego wiceministra obrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego (2006–2007). Kotas to były prezes i członek zarządu wielu spółek z tzw. grupy Radius, której przypisuje się powiązania z rosyjskimi olgarchami (stąd ukute przez aktywistę Jana Śpiewaka określenie „rosyjski łącznik”, które później zdobyło popularność w mediach). Jej menedżerowie zakładali i współprowadzili restaurację Sowa i Przyjaciele, będącą epicentrum afery podsłuchowej z 2014 r.[6] Co ciekawe, Kotas był też jednym z pierwszych świadków, którzy występowali przed parlamentarnym zespołem smoleńskim Antoniego Macierewicza (w sierpniu 2010 r.).

W tle można się jeszcze natknąć na Artura Zawiszę, byłego polityka ZChN, PiS i Ruchu Narodowego, którego z młodymi narodowcami łączy podziw dla Narodowych Sił Zbrojnych, a ze „starymi” – zażyłość z Janem Kobylańskim. Z obiema grupami wiąże go zaś radykalny katolicyzm podszyty czymś, co on sam określa jako judosceptycyzm, dalej – otwarty antyislamizm, skrajny eurosceptycyzm, a także mniej niechętny niż do Brukseli stosunek do Rosji. Poza tym – sympatia do dyktatorów w rodzaju generała Franco czy Augusto Pinocheta.

Nie tylko te fakty, ale też inne informacje – zarówno znane wcześniej, jak i odkrywane przeze mnie – świadczą o tym, że konflikt wokół katastrofy w Smoleńsku był inspirowany i podsycany przez radykalnych narodowców, z których część otwarcie wspiera Rosję. Środowiska „harcerzy” i pogrobowców moczaryzmu, odwołujące się wprost do tradycji endeckiej, narzuciły narrację o zdradzieckim, antynarodowym i antykatolickim rządzie PO, który walczy z wiarą i polskością. Niestety, przy dość biernej postawie rządu Donalda Tuska i jego służb, ale również przy chwiejnym nastawieniu części „mainstreamowych” mediów, które dla zwiększenia oglądalności, klikalności czy wzrostów sprzedaży podgrzewały teorie spiskowe w rodzaju „trotylowej”, w sposób bezrefleksyjny relacjonowały widowiska z Krakowskiego Przedmieścia i Sejmu, gdzie obradował zespół Antoniego Macierewicza. Tak naprawdę jedynym, który w imieniu Rzeczpospolitej bronił interesu państwa i jego dobrego imienia wśród smoleńskich histerii, był Maciej Lasek i jego współpracownicy. Bez nich autorytet państwa, nadszarpnięty tak mocno podczas pamiętnej „bitwy o krzyż” 3 sierpnia 2010 r., upadłby zupełnie. Dlatego to właśnie im tę książkę dedykuję. Chciałbym, żeby znaleźli więcej naśladowców.

Plon, który wyrósł na przygotowanym gruncie kłamstw, manipulacji i dezinformacji, zebrali i wykorzystali politycy PiS. W sposób przedziwny zaczęło się powtarzać to, czego Polska doświadczyła w latach 1935–1939, gdy obóz piłsudczykowski po śmierci Marszałka zaczął skręcać w stronę nacjonalizmu, a nawet faszyzmu, szukając oparcia w ideach Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Wielkiej Polski, Obozu Narodowo-Radykalnego czy Falangi. Historia zatoczyła koło. Tak jak wtedy nacjonaliści mogli bezkarnie bić Żydów i wprowadzać getta ławkowe, tak dziś ich pogrobowcy mogą bez przeszkód wyżywać się na osobach homoseksualnych i „lewactwie” oraz głosić prorosyjskie poglądy niezgodne z polską racją stanu, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności.

Dobitną emanacją tego „transferu ideologii” albo – inaczej mówiąc – nacjonalistycznego wzmożenia były słowa wypowiedziane jesienią 2019 r. przez dwie najważniejsze osoby w państwie. 11 listopada 2019 r. przed Grobem Nieznanego Żołnierza prezydent Andrzej Duda powtórzył za Dmowskim, że „jesteśmy Polakami i obowiązki mamy polskie”. Te same słowa kilka dni później powtórzył w swoim sejmowym exposé premier Mateusz Morawiecki. A przecież do niedawna szef rządu uchodził za bezkrytycznego wielbiciela marszałka Józefa Piłsudskiego[7].

Wykazując się zadziwiającą wyrozumiałością wobec narodowców, jak w przypadku organizatorów wieszania na szubienicach zdjęć europosłów PO w Katowicach, sięgając po ich ideologię, niektórzy politycy PiS pokazali, że nacjonalizm połączony z konserwatywnym katolicyzmem, wspierany przez dużą część duchowieństwa, stał się nie tylko głównym paliwem, zapewniającym partii polityczny napęd, ale i rządzącą ideologią.

To samo paliwo zostało wykorzystane pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, po raz pierwszy po 1989 r. w tak szerokim zakresie. Można zaryzykować tezę, że było to możliwe nie tylko ze względu na szokujące skutki katastrofy, trudne do przyjęcia i zracjonalizowania dla dużej części społeczeństwa. Lecz także dlatego, że po raz pierwszy rozmaite odłamy i grupy radykalnej prawicy mogły zjednoczyć się wokół wspólnego wroga w osobach „liberałów” Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Jedni, ci o bardziej piłsudczykowskich poglądach, mogli bez umiaru oskarżać ich o spiskowanie z Rosją. Drudzy zaś, narodowcy, unikając tematu Rosji, mogli bez opamiętania atakować obu polityków, zarzucając im odwrócenie się od polskości, wiary i Kościoła. Symbolicznym narzędziem walki stał się krzyż.

Akceptując to, obecnie rządzący usprawiedliwiali postendecki nacjonalizm i zgodne z jego tradycją sięganie po idee skrajne, z faszyzmem włącznie, bagatelizowali natomiast sympatię narodowców do Rosji i ich przekonanie o potrzebie sojuszniczego zbliżenia z tym krajem. Ale przede wszystkim zrobili to, na czym Rosji mocno dziś zależy, czyli osłabili Polskę, skłócając społeczeństwo i dużą jego część odwracając od Europy. Niestety, nie potrafimy albo nie chcemy powstrzymać tego marszu, bo nie dość jasno dostrzegamy, że bezsensowny konflikt o Smoleńsk zwraca nas ku Wschodowi, a Rosja ten zwrot inspiruje i wspomaga.

Zebrane przeze mnie dowody i poszlaki wskazują, że rosyjskie służby aktywnie włączyły się w podsycanie smoleńskiej histerii nie tylko poprzez swoją agenturę wpływu, ale również sięgając po metody, które świat poznał dopiero sześć lat później, przy okazji wyborów prezydenckich w USA. Po katastrofie smoleńskiej w internecie pojawiły się strony zarejestrowane na Cyprze, które publikowały najbardziej nawet fantastyczne teorie na temat tego, co wydarzyło się 10 kwietnia. Serwisy te doskonale współpracowały ze środowiskami propisowskimi. Rosyjskie służby nie powstrzymywały się również przed podsuwaniem polskim urzędnikom prowokatorów, a nawet zdjęć i nagrań z ciałami ofiar. Zawsze wywoływało to w Polsce wielkie emocje i potęgowało zamieszanie, wspierając tym samym osiąganie strategicznych celów Kremla.

Czas najwyższy nie tylko zdać sobie sprawę z tego, kto rozniecił smoleńską awanturę, ale także z tego, do czego ona doprowadziła i jakie konsekwencje może zrodzić w przyszłości. Trzeba wreszcie zamknąć tę sprawę i wskazać winnych jej instrumentalnego wykorzystania. Najwyższa pora rozwiać tę mgłę.

IPierwsze dni

Późnym wieczorem 10 kwietnia 2010 r. na miejsce katastrofy pod Smoleńskiem prosto z Warszawy via Witebsk przyleciał premier Donald Tusk. Towarzyszył mu minister obrony Bogdan Klich. Już wcześniej dotarł tam Edmund Klich (zbieżność nazwisk przypadkowa), czyli szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL), który w pierwszych dniach po katastrofie odgrywał główną rolę w badaniu wypadku.

– Obeszliśmy miejsce katastrofy, po czym wstrząśnięci zatrzymaliśmy się nieopodal namiotu, do którego Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska. Wtedy podszedł do mnie Edmund Klich, który zaczął mnie stanowczo namawiać, żeby przy badaniu przyczyn sięgnąć po konwencję chicagowską. Pamiętam, że wydało mi się to mocno niestosowne, przede wszystkim ze względu na miejsce i czas. Tam przecież leżały jeszcze ciała ofiar – wspomina Bogdan Klich. Gorącą atmosferę tamtych dni opisał kilka miesięcy później „Newsweek”[1].

Jakąś godzinę po tym, jak pod Smoleńskiem rozbił się rządowy tupolew, do Edmunda Klicha zadzwonili Rosjanie, a konkretnie Aleksiej Morozow, czyli wiceszef Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK). Klich tłumaczył później, że Morozow skontaktował się z nim prawdopodobnie dlatego, że znał go z międzynarodowej konferencji w Montrealu z 2009 r., w której obaj uczestniczyli. Edmund Klich pamięta, że podczas rozmowy był jeszcze w domu, w trakcie przygotowań do wyjazdu do Warszawy. Rosjanin sugerował mu, by badać katastrofę z wykorzystaniem załącznika 13. do konwencji chicagowskiej[2]. – Odpowiedziałem, że to nie ode mnie zależy. Ale uważam, że dobrze się stało, że badanie katastrofy odbyło się według załącznika 13. – mówi dziś Klich. Ostatecznie w ten sposób badanie prowadzili Rosjanie. Polska zdecydowała się na inne rozwiązanie – przeprowadziła własne dochodzenie na podstawie rozporządzenia ministra obrony z 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego i porozumienia między polskim a rosyjskim MON z 1993 r, które dawały taką możliwość[3].

W rozmowie z Edmundem Klichem Morozow zaproponował coś jeszcze – uczestnictwo w konferencji w Moskwie z udziałem Władimira Putina, która miała się odbyć jeszcze tego samego dnia po południu. Klich nie przystał na to ze względu na brak możliwości dojazdu do stolicy Rosji w tak krótkim czasie, ale zgodził się, że weźmie udział w spotkaniu, łącząc się za pośrednictwem wideołącza z siedziby gubernatora w Smoleńsku. Później Morozow miał jeszcze oferować Klichowi bezpośredni kontakt z Donaldem Tuskiem, z pominięciem ministra obrony. Klich potwierdza, że taka propozycja padła już podczas pobytu w Rosji, po tym gdy zaczął pisać swoje raporty bezpośrednio do premiera, domagając się spotkania z nim. Jego zdaniem to dowód na to, że Rosjanie podsłuchiwali polską ekipę, bo o konieczności swojego spotkania z premierem mówił również przez telefon.

Wydarzenia z pierwszych dni po katastrofie, gdy decydował się sposób prowadzenia prac badawczych i śledczych, stały się później jednym z głównych argumentów Antoniego Macierewicza, że doszło w tej sprawie do zmowy, czy też „zdrady dyplomatycznej”, za którą opanowana przez PiS prokuratura będzie przez lata ścigała Donalda Tuska – właśnie z doniesienia Macierewicza[4]. „Czy bierze pan odpowiedzialność za (...) to, że zrezygnował pan z podpisanego w 1993 r. porozumienia, które dawało równoprawność Polsce i Rosji, na rzecz uczynienia panem tego postępowania Rosji, teoretycznie wybierając konwencję chicagowską, a w istocie fikcję?” – pytał Macierewicz Tuska, w swoim stylu, podczas sejmowej debaty w styczniu 2011 r.[5]

Ten kuriozalny i całkowicie nieprawdziwy zarzut był podnoszony przez niego niemal od samego początku, zdobywając ogromny poklask, także w mediach internetowych, co do których istnieją uzasadnione podejrzenia, że zostały założone przez Rosjan, by siać smoleńską dezinformację, ale i w tych uważanych za mainstreamowe. Jeszcze w styczniu 2020 r. serwis polsatnews.pl, cytując Mariusza Błaszczaka, zatytułował swój tekst po zestrzeleniu przez Iran ukraińskiego boeinga: „Premier Kanady potrafił wywrzeć presję. Tusk 10 lat temu oddał śledztwo Rosjanom”[6], [7].

Ta jedna z największych manipulacji, jakiej w tej sprawie dopuścił się Macierewicz i całe środowisko PiS, nie ma merytorycznego uzasadnienia, jedynie propagandowe. „Tusk oddał śledztwo Putinowi” – takie hasło utrwaliło się nawet w świadomości tych, którzy zdają sobie sprawę, że to nadużycie. Bo przecież własne badanie prowadziła nie tylko polska komisja kierowana przez szefa MSWiA Jerzego Millera, ale również niezależna wówczas prokuratura. Oba badania zgodnie wskazały na błędy pilotów, rażące braki w ich wyszkoleniu oraz łamanie procedur po stronie polskiej i rosyjskiej.

Co do załącznika 13. do konwencji chicagowskiej: był to jedyny, powszechnie znany zestaw obowiązujących przy badaniu katastrof lotniczych norm, po które wówczas można było sięgnąć. Porozumienie między resortami obrony Polski i Rosji z 1993 r. takich procedur w ogóle nie zawierało. Co więcej, nie mówiło nic o rodzaju dokumentu, jaki miałby być sporządzony po zakończeniu badania, ani też o wzajemnych prawach i obowiązkach, a także przewidywało możliwość ograniczenia dostępu do danych ze względu na ochronę tajemnic[8]. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową Urzędu Lotnictwa Cywilnego, by się przekonać, że 56-stronicowy załącznik 13. do konwencji chicagowskiej dokładnie reguluje całą procedurę badania katastrofy lotniczej. Tyle tylko, że wybrali ją Rosjanie, a nie Polacy[9]. Jednak dzięki temu zyskaliśmy możliwość wpływu na prowadzone przez nich badanie poprzez akredytowanego przedstawiciela Polski przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), którym został Edmund Klich[10].

Choć przedstawiciele rządu tłumaczyli to wielokrotnie przez całe lata, informacja się nie przebiła. Podobnie jak argumenty, że gdybyśmy jednak uparli się, by badać katastrofę przez wspólną polsko-rosyjską komisję, nie tylko musielibyśmy uzgadniać z Rosjanami każdy krok, ale jeszcze musielibyśmy się zmierzyć z ich żądaniami dostępu do poufnych dokumentów wojskowych. Dlatego wybraliśmy trzecią drogę.

Mimo to postępowanie Edmunda Klicha z pierwszych tygodni po katastrofie do dziś budzi wiele kontrowersji. Pewne jego decyzje, sposób ich podejmowania oraz niektóre działania dały argumenty zwolennikom teorii spiskowych.

Klich chętnie przystał na konwencję chicagowską. „Wiedział, że gdy stanie się jedynym polskim dysponentem tajemnic rosyjskiego dochodzenia, to będzie sławny. Ten facet ma ogromne parcie na media. Zachowuje się tak, jakby całe życie czekał na taką katastrofę” – tak przedstawiał go w rozmowie z „Newsweekiem” jeden z ówczesnych ministrów współpracujących z Klichem[11].

Tezę o „kapitulacji w sprawie prawdy o katastrofie smoleńskiej” Edmund Klich pomógł wzmocnić również w inny sposób. 12 dni po katastrofie złożył wizytę ministrowi obrony, by zreferować postępy w śledztwie. Na spotkanie przyszedł wyposażony w sprzęt do nagrywania. Prawdopodobnie był to dyktafon. Prowadzone w tej sprawie śledztwo prokuratury niczego nie wykazało. Zostało umorzone. Niedługo po upublicznieniu nagrań twierdził, że miał pełne prawo nagrywać i że dopiero ujawnienie rozmowy „jest naganne”. Dziś mówi mi, że „chciał się zabezpieczyć”, bo podczas poprzedniej rozmowy z ministrem Klichem został przez niego zbyt ostro potraktowany. – Minister twierdził, że nie wypełniałem swojej roli w Rosji w należyty sposób. Ja się z tym nie zgadzałem – tłumaczy.

Nie wiadomo nawet, kto przekazał nagranie mediom. Według moich informacji plik z nagraniem został zapisany na ogólnym dysku w resorcie infrastruktury, do którego dostęp miało wielu pracowników ministerstwa oraz PKBWL, w tym ci, którzy zostali w komisji po jej przejęciu przez PiS w 2016 r. Edmund Klich zaprzecza, by przekazywał je komukolwiek.

Faktem jest, że pierwszym medium, które w grudniu 2011 r. ujawniło zapis nagranej przez Klicha rozmowy, była „Gazeta Polska Codziennie”[12], a autorką artykułu z jej omówieniem była Anita Gargas, dziennikarka często powołująca się na ustalenia Centralnego Biura Antykorupcyjnego kierowanego w latach 2006–2009 i od 2015 r. przez Mariusza Kamińskiego i jego ludzi. To także autorka filmów „smoleńskich”, takich jak „10.04.2010” czy „Anatomia upadku”. Dziennik należący do spółki powiązanej z PiS wysnuł z nagrania Klicha jeden zasadniczy wniosek: „rząd Tuska ukrył, że Rosjanie ponoszą odpowiedzialność za katastrofę smoleńską”. „GPC” sformułowała tę tezę na podstawie jednej wypowiedzi ministra Bogdana Klicha. Podawał on w wątpliwość tezę przedstawioną przez Edmunda Klicha w napisanym do szefa MON meldunku, że winę za katastrofę ponoszą Rosjanie. Chodziło o to, że mimo złych warunków nie zamknęli lotniska. Zapis rozmowy opublikował później serwis niezalezna.pl[13] – tytuł związany z „Gazetą Polską”, a podchwyciły inne, wspierające PiS media. „Treść zapisu szokuje, bo jest namacalnym dowodem, że rząd polski od początku miał dowody rosyjskiej winy za tragedię smoleńską ale postanowił je ukryć. Miał niewiele do powiedzenia w sprawie śledztwa – i to na własne życzenie” – pisał bliski PiS serwis eostroleka.pl[14], do którego jeszcze wrócę w tej książce.

Nagrania były doskonałą wiadomością dla sejmowego zespołu smoleńskiego kierowanego przez Antoniego Macierewicza, który już następnego dnia zwołał posiedzenie z udziałem m.in. Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy[15]. Konkluzja ich wypowiedzi była jedna: Edmund Klich powiedział prawdę, ale pod naciskiem ministra się wycofał. Ewa Błasik, żona gen. Andrzeja Błasika, sugerowała nawet zdradę Edmunda Klicha, nazywając go „pułkownikiem rosyjskiego chowu”. „Widać wyraźnie, że się miota, bo nie wie, czy dostanie medal od Putina, czy może od prezydenta Bronisława Komorowskiego” – mówiła[16]. Sam Macierewicz niedługo po publikacji nagrań stwierdził, że „Edmund Klich zawsze przedkłada w dochodzeniu interesy strony rosyjskiej nad interesy polskie”[17]. Ale, co zaskakujące, po zdobyciu władzy przez PiS Macierewicz zostawił Klicha w spokoju. Dziwne, w sytuacji gdy na wszystkich, którzy brali udział w badaniu smoleńskiej tragedii, spadły wtedy bezprecedensowe represje (patrz rozdział XIV).

Tymczasem wymowa tego nagrania była inna. Gdy spokojnie je przeczytać, wnioski nasuwają się takie, że Bogdan Klich świadom ciężaru zarzutu, chciał być pewny, że opinia Edmunda Klicha na temat winy kontrolerów ma mocne oparcie w dowodach. Obawiał się również, że gdyby dokument ujrzał światło dzienne, mógłby poważnie utrudnić badanie katastrofy. Edmund Klich sformułował zaś swój wniosek jedynie na podstawie opinii polskiego meteorologa, który pojechał do Smoleńska jako członek ekipy śledczej.

Jak się później okazało, paradoksalnie zarówno Edmund Klich, jak i Bogdan Klich mieli rację. Kontrolerzy rzeczywiście powinni zamknąć lotnisko, co polska komisja badająca katastrofę potwierdziła w raporcie opublikowanym w lipcu 2011 r., a prokuratura w 2014 r., gdy postanowiła postawić im zarzuty za to zaniedbanie[18]. Jednak stało się to dopiero po zgromadzeniu dowodów i ich zbadaniu.

Ale „Gazeta Polska Codziennie” nie opublikowała całego zapisu. Dotarłem do nieznanego fragmentu nagrania, w którym padają co najmniej dziwne sformułowania ze strony Edmunda Klicha. Już po wyjściu ze spotkania z ministrem obrony w drodze wypowiada zagadkowe słowa: „Ja was rozliczę”. Nie wiadomo, kogo i za co, ale kontekst tej rozmowy może sugerować, że chodzi o ludzi z rządu. Mówi też niezidentyfikowanej osobie, że był na rozmowie z ministrem obrony, po czym dorzuca słowo: „kontrolowana”. Dziś ówczesny szef PKBWL twierdzi, że były to żartobliwe uwagi rzucone w kierunku kolegów z komisji, których po powrocie z MON zastał podczas przerwy na papierosa. Jego zdaniem robili to zbyt często.

Wiadomo, że Edmund Klich był niezadowolony z polecenia ministra obrony, by współpracował z członkami polskiego zespołu działającego w Smoleńsku. Dwa dni po rozmowie z Bogdanem Klichem i jej potajemnym nagraniu szef PKBWL w rozmowie z TVN narzekał na „zmuszanie go do współpracy z prokuratorami” przez Bogdana Klicha, „brak jakiejkolwiek pomocy i wsparcia ze strony rządu” i „chaos panujący w Rosji”[19]. Twierdził też, że Polska jest petentem Rosjan, bo nie wypracowaliśmy z nimi umowy, która – jak stanowi załącznik 13. do konwencji chicagowskiej w punkcie 5.1 – pozwala „przekazać, w całości lub w części, prowadzenie badania innemu państwu”. Z perspektywy dziesięciu lat widać, jaką wartość miały te zarzuty, szczególnie ostatni. Można się tylko domyślać, że gdyby Polska przejęła część prac od MAK, zwolennicy teorii spiskowych dostaliby do rąk dodatkowe argumenty do oskarżeń o zdradę i tuskowo-putinowski spisek. Abstrahując od tego, czy w ogóle Rosjanie by się na to zgodzili. Tak czy inaczej – uniknęliśmy dzięki temu znacznie większego bałaganu oraz lawiny kolejnych oskarżeń o zmowę i zdradę.

– Edmund chciał w Rosji rządzić i rozkazywać, a nie samemu wykonywać czyjekolwiek polecenia czy nawet prośby. Z tego powodu rzeczywiście szybko popadł w konflikt z wojskowymi prokuratorami, którzy pojechali do Smoleńska – komentuje jeden z dawnych ekspertów polskiej komisji.

Pretensje Edmunda Klicha wzięły się stąd, że gdy 15 kwietnia równolegle do reprezentowania Polski w MAK został wyznaczony przez Bogdana Klicha na szefa rządowej komisji badającej wypadek, w decyzji ministra obrony znalazł się zapis dotyczący współpracy z polskimi organami śledczymi. W nagraniu, już po wyjściu z siedziby MON, słychać, jak Edmund Klich nazywa ją „knotem”. W rozmowie z jedną z ważnych urzędniczek resortu infrastruktury, w ramach którego funkcjonowała PKBWL, argumentował, że załącznik 13. do konwencji chicagowskiej gwarantuje mu jako przedstawicielowi akredytowanemu przy MAK niezależność i dlatego nie mogą być wobec niego kierowane jakiekolwiek oczekiwania dotyczące współpracy z polskimi śledczymi. Urzędniczka próbowała zaś go przekonać, powołując się na rozporządzenie szefa MON z 2004 r. o zasadach funkcjonowania komisji badania wypadków lotniczych lotnictwa państwowego, że szef komisji „współpracuje z organami prokuratury, żandarmerii i policji w celu uzyskania dodatkowych informacji o zdarzeniu lotniczym”. Tyle że ona interpretowała ten zapis nie jako nakaz współpracy, jak to rozumiał i czemu sprzeciwiał się Edmund Klich, ale – jak mówiła – „jako źródło dodatkowe” zdobywania informacji dla niego. Ekspert jednak taką interpretację odrzucał. Stwierdził w końcu, że „Rosjanie to [czyli zapis konwencji chicagowskiej] interpretowali inaczej” i że – jak powtórzył kilka razy – „został wpakowany w gówno”. Swoją drogą trudno się dziwić, że Rosjanie „interpretowali inaczej” zakres kompetencji akredytowanego przedstawiciela przy MAK, bo to wzmacniało ich pozycję względem niego.

Spór został przerwany kilka dni później – 28 kwietnia 2010 r. Klich zrezygnował z funkcji szefa polskiej komisji badającej wypadek, argumentując tę decyzję brakiem możliwości łączenia dwóch funkcji. Nadal jednak był akredytowany przy MAK[20]. 5 maja na stanowisku szefa polskiej komisji zastąpił go ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller. Mimo to „niepokorne media” i tak później twierdziły, że Klich został zdymisjonowany, a przy MAK pełnił funkcję bez realnych uprawnień, ignorowany przez Rosjan[21]. Tak umacniała się teoria o „oddaniu śledztwa” Moskwie.

Tam zaś musiano zdawać sobie sprawę z napięć i zamieszania panującego w Polsce. Choćby ze względu na znajomość z Morozowem Rosjanie musieli dobrze rozpoznać Klicha i jego silne oraz słabe strony. Wiedzieli, że został wyznaczony na stanowisko szefa PKBWL przez rząd PiS, a w tle była jeszcze znajomość z bratem Marii Kaczyńskiej płk. Konradem Mackiewiczem. Już to mogło być potencjalnym źródłem co najmniej braku zaufania do Klicha ze strony PO, co Rosjanie mogli pogłębić i wykorzystać. Musieli też wiedzieć o niesnaskach między nim a polskimi wojskowymi, którzy brali udział w badaniu katastrofy w Smoleńsku. – Jestem na 99 proc. pewny, że pomieszczenie na terenie sztabu lotniska, w którym pracowali nasi ludzie, było na podsłuchu. Rosjanie wiedzieli więc o tarciach między członkami naszej ekipy, wiedzieli, że traktujemy sprawę katastrofy i każdy dowód niesłychanie poważnie – twierdzi mój rozmówca. – U nich na początku był szok, dlatego byli bardzo otwarci i np. zgodzili się na skopiowanie rozmów kontrolerów. Potem się otrząsnęli i zaczęli kalkulować na chłodno – dodaje członek polskiej ekipy, która badała przyczyny katastrofy.

Polscy eksperci pracujący w Smoleńsku wspominają, że podczas wspólnych prac na lotnisku Siewiernyj Rosjanie skrupulatnie pilnowali, by Polacy nie dowiedzieli się zbyt dużo i przypadkiem nie zebrali dowodów na winę kogokolwiek z ich strony. W polskie ręce nie tylko nigdy nie trafił zapis wideo, który powinien rejestrować pracę kontrolerów na wieży (rzekomo nic się nie nagrało, bo urządzenie było uszkodzone), ale na dodatek nasi eksperci nie zostali dopuszczeni do tzw. oblotu kontrolnego, który miał sprawdzić, jak działały urządzenia nawigacyjne, w tym radar. Niektórzy winią za to właśnie Edmunda Klicha, twierdząc, że zbyt łatwo uległ oporowi Rosjan. – Gdy próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej, natychmiast odzywał się przedstawiciel MAK, mówiąc, że nasz wniosek jest niezgodny z załącznikiem 13. konwencji chicagowskiej – wspomina osoba, która była wtedy blisko naszej ekipy.

Przyznać trzeba, że Rosjanie całą tę wiedzę, którą zgromadzili o sytuacji po polskiej stronie, umiejętnie wykorzystali. – Mocno budowali Klicha, m.in. chwaląc za dobrą pracę, jak robiła to chociażby szefowa MAK Tatiana Anodina. Zresztą nie bez powodu wskazali na niego jako tego eksperta z Polski, którego chcieliby widzieć jako akredytowanego przy MAK, a nie np. bardziej asertywnego szefa wojskowej komisji badań wypadków lotniczych płk. Mirosława Grochowskiego – mówi osoba, która brała udział w badaniu katastrofy smoleńskiej. Na marginesie – prawo do wskazania akredytowanego przedstawiciela Rosjanie wykorzystali bezwzględnie. Gdy 24 kwietnia podczas wizyty w Moskwie minister Bogdan Klich poprosił Anodinę o dokooptowanie do MAK pozostałych członków PKBWL jako akredytowanych, co wzmocniłoby polską ekipę, jednocześnie osłabiając pozycję Edmunda Klicha, ta natychmiast odrzuciła prośbę, twierdząc, że przy komitecie nie może być akredytowana więcej niż jedna osoba.

– Choć Edmundowi Klichowi na początku udało się zgrać ważny dla badania zapis rozmów kontrolerów w wieży w Smoleńsku, to później już nie potrafił się postawić w ważnych sprawach. Np. nie wymógł na Rosjanach udziału w oblocie lotniska po katastrofie, który miał sprawdzić działanie jego urządzeń. Mało kto już pamięta, że Klich na początku głównie zgłaszał zastrzeżenia do nas, a nie do Rosjan – wspomina mój rozmówca z PKBWL.

Klich odpiera te zarzuty, twierdząc, że gdyby zaczął bardziej stanowczo domagać się uczestnictwa w oblocie lotniska, nie zdobyłby zapisów rozmowy z wieży. – Poza tym w jaki sposób miałem wymusić na Rosjanach udział w oblocie? Ściągnąć brygadę powietrznodesantową? Nie miałem też w Polsce nikogo, do kogo mógłbym się zwrócić w tej sprawie o wsparcie – twierdzi dziś Klich.

Tak się dziwnie jednak złożyło, że Edmund Klich zaatakował Bogdana Klicha w tym samym dniu, w którym minister próbował w Moskwie przeforsować dokooptowanie do MAK kolejnych polskich akredytowanych, a podczas spotkania z ministrem obrony Rosji Siergiejem Iwanowem wystąpił o zwrot czarnych skrzynek tupolewa. Bogdan Klich nie ukrywał zaskoczenia, gdy dziennikarze niedługo po spotkaniu przekazali mu słowa przewodniczącego PKBWL skarżącego się na współpracę z szefem MON. „One są niestosowne, gdyż czas jest nieodpowiedni. Trwają jeszcze pogrzeby ofiar. Tego typu wypowiedzi uważam za nie na miejscu” – zżymał się szef MON.

W końcu zaś to Edmund Klich musiał zmierzyć się z oskarżeniami o zbyt dużą uległość wobec Rosjan i nieudolność. Także o zbyt intensywną aktywność medialną. Takie zarzuty postawili mu otwarcie inni członkowie PKBWL. W styczniu 2011 r., tuż po ogłoszeniu raportu przez MAK, który m.in. oczyszczał rosyjskich kontrolerów i dużą część winy zrzucał na „pijanego” gen. Błasika, eksplodował konflikt między większością komisji a Edmundem Klichem. Jego poprzednik na stanowisku szefa PKBWL Stanisław Żurkowski (zmarł w listopadzie 2015 r.) w liście wysłanym do ministra infrastruktury, któremu podlegała komisja, obciążył Edmunda Klicha winą za „złą współpracę z MAK”. Zarzucił mu „nieudolność” i „brak profesjonalizmu” oraz „brak skuteczności”, twierdząc, że z powodu swojej bierności Klich „nie był w stanie skutecznie uczestniczyć w badaniach prowadzonych przez MAK”, przez co w raporcie rosyjskiej komisji pojawiło się „wiele niedociągnięć”. Pośrednio dał w ten sposób do zrozumienia, że Rosjanie swój cel osiągnęli, prowadząc badanie tak, by polski przedstawiciel im zbytnio nie przeszkadzał.

Według Żurkowskiego, ujawniając mediom informacje ze śledztwa, Klich miał złamać zapisy konwencji chicagowskiej, zasady etyczne Organizacji Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego i postawić przez to PKBWL w negatywnym świetle[22]. Klich nazwał oskarżenia „oszczerstwami” i „szkalowaniem” i „zarzutami bez uzasadnienia i dowodów”. Sam oskarżył Żurkowskiego, że jego działania dyktuje chęć zemsty za to, że pięć lat wcześniej został odwołany ze stanowiska szefa PKBWL[23]. Chociaż pod listem, który zawierał również wniosek o odwołanie Klicha z kierowania komisją, podpisało się aż 13 z 15 jej członków, ówczesny szef resortu infrastruktury Cezary Grabarczyk nie zdecydował się na usunięcie go. Głównie ze względów politycznych. W rządzie obawiano się fali ataków wspartych argumentacją o próbie przerzucenia winy na Klicha pozostawionego samemu sobie w Moskwie.

Dopiero rok później następca Grabarczyka Sławomir Nowak zatwierdził kolejny wniosek o zdymisjonowanie Klicha wystosowany przez PKBWL. – Prawdopodobnie udałoby się uniknąć takiego zamętu związanego z Edmundem Klichem, gdyby odpowiednio wcześnie odwołano go z funkcji akredytowanego przy MAK i zastąpiono kimś innym – twierdzi Maciej Lasek, który zasiadał w komisji Millera i równocześnie był zastępcą Klicha w PKBWL.

Gdy minął pierwszy szok i gdy po kilku dniach Rosjanie wiedzieli już, że do katastrofy doszło głównie z powodu błędów Polaków, zaczęła się seria dziwnych zdarzeń, które można interpretować jako próbę ingerencji w śledztwo prowadzone w Polsce i pogłębianie zamętu. – Kiedy już zdali sobie sprawę, że ich wina jest mniejsza, zdecydowali się zagrać Smoleńskiem, stosując do tego wypróbowane narzędzia dezinformacji, czyli internet, media i swoich agentów, przede wszystkim wpływu – twierdzi mój rozmówca, ważny wówczas oficer polskich służb. Warto pamiętać, że już w pierwszych tygodniach po katastrofie internet zapełnił się różnymi teoriami spiskowymi na temat przyczyn tragedii, w tym o sztucznej mgle, urządzeniach zakłócających instrumenty pokładowe, a nawet o wybuchu. – Przez pierwszy tydzień współpraca Rosjan z nami była pełna i przebiegała bezproblemowo. Udzielili nam pomocy logistycznej. Ponadto z naprowadzeń ABW ujęli sprawców szabru na Andrzeju Przewoźniku. Później ta współpraca zaczęła się psuć – potwierdza gen. Krzysztof Bondaryk, wówczas szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Sprzyjało temu zamieszanie, które na początku było rzeczywiście duże – nie tylko z powodu szwankującej komunikacji na linii administracja rządowa – Edmund Klich. Przykładem chaosu jest to, że urzędnicy Kancelarii Prezydenta, którzy dziś oskarżają o zaniedbania ekipę Donalda Tuska, nie potrafili nawet ustalić, kto w ogóle wsiadł na pokład tupolewa. – Udało się to zrobić dość szybko tylko dzięki paniom z terminala wojskowego na Okęciu, które wydawały karty pokładowe każdemu, kto wchodził na pokład. Ale i tak jedno nazwisko zawierało błąd – twierdzi oficer, który tuż po katastrofie był jednym z koordynatorów działań polskich służb.

Prawdopodobnie już w pierwszych dniach po katastrofie wojskowy wywiad GRU zdobył informacje o działaniach polskich władz z jeszcze jednego źródła – dzięki agentowi, którego zwerbowali w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. To właśnie ta jednostka obsługiwała wszystkie loty najważniejszych osób w państwie, w tym feralny do Smoleńska. Agentem był 35-letni wówczas por. Piotr C., były pilot, który służył w jednostce od 2001 r. Przed katastrofą smoleńską zajmował się organizacją i planowaniem lotów. Miał dostęp nie tylko do rozkładu podróży najważniejszych osób w państwie, ale również do rozkładów lotów i tras pokonywanych przez maszyny wojskowe, w tym myśliwce F-16. Miał skopiować kilkanaście tysięcy takich informacji[24]. Ale jak się okazuje, problemem nie było to, że agent mógł przekazać swoim mocodawcom z GRU dane dotyczące lotu prezydenckiego tupolewa, tylko że dał im możliwość wglądu w stan śledztwa smoleńskiego. To właśnie on nagrał poufną odprawę, która niedługo po katastrofie odbyła się w MON, m.in. z udziałem ówczesnego szefa resortu Bogdana Klicha. Jak wynika z moich informacji, spotkanie miało dość gorący przebieg. – Minister nie był zadowolony z początkowej fazy badania. Uważał, że toczy się zbyt powoli, a ustalenia są nieprecyzyjne, a nawet sprzeczne – twierdzi moje źródło związane wówczas z resortem obrony. Ponurym paradoksem jest, że informacje, które zdobył agent, potwierdziło nagranie wykonane przez Edmunda Klicha.

Nasze służby znalazły plik dźwiękowy z niespełna godzinnym zapisem w smartfonie lotnika, ale nie udało się udowodnić, że dostarczył go oficerowi prowadzącemu z GRU. Jednak biorąc pod uwagę, że Piotr C. wpadł dopiero cztery lata później, jesienią 2014 r., miał wystarczająco dużo czasu, by przekazać bezcenne z wywiadowczego punktu widzenia nagranie. – I bardzo bym się zdziwił, gdyby tego nie zrobił – zaznacza mój rozmówca.

Niedługo po katastrofie do polskich instytucji państwowych zaczęli przychodzić mówiący po rosyjsku ludzie, którzy twierdzili, że przyczyną wypadku pod Smoleńskiem był zamach. Takiego „newsa” do polskiej ambasady w Moskwie przyniósł pewien mężczyzna. W tym samym mniej więcej czasie, czyli niedługo po katastrofie, z podobną wiadomością przyszła inna osoba – tyle że już w Warszawie. Latem 2010 r. w siedzibie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych mieszczącej się w budynku Ministerstwa Infrastruktury przy ul. Chałubińskiego pojawiła się kobieta. Mój rozmówca, który był świadkiem tego wydarzenia, opisał ją tak: – Rosjanka niemówiąca po polsku, niczym się nie wyróżniająca, wiek około 50 lat. Kobieta kategorycznie domagała się spotkania z Edmundem Klichem, twierdząc, że ma bardzo ważną sprawę. Ale Klicha tego dnia akurat nie było. Gdy niemal doszło do awantury, jeden z członków komisji zdecydował się ją wysłuchać. – Była bardzo natarczywa, obawialiśmy się, że ściągnie nam na głowę kłopoty. Można było ją potraktować jako lekko niezrównoważoną, ale bardziej wyglądała na zdenerwowaną – wspomina ówczesny członek PKBWL. – Opowiadała, że aby uniknąć podejrzeń, jechała przez Austrię, wydała na to ostatnie pieniądze. Na dowód pokazywała paszport z austriackimi pieczątkami. Z rozmowy wynikało, że jest ze Smoleńska lub z okolic.

Potem powiedziała, że katastrofa smoleńska przebiegała zupełnie inaczej, niż mówi się oficjalnie – że Rosjanie mają taką specjalną broń, dzięki której potrafią wpływać na decyzje podejmowane przez pilotów. A ci działają wtedy jak roboty.

Jeszcze w czasie rozmowy członkowie PKBWL zawiadomili nasze służby. Ale Rosjance, która rzekomo przejechała pół Europy, żeby przekazać ważną informację o przyczynach katastrofy, nagle zaczęło się spieszyć. – Mówiliśmy, żeby poczekała, bo za chwilę przyjadą ludzie kompetentni, którzy ją wysłuchają i którym będzie mogła spokojnie przekazać wszystko, co wie. Ale ona nie chciała nas słuchać. Stwierdziła, że szybko musi wracać do hotelu. Zostawiła jego adres i wyszła. Gdy do PKBWL przybyli oficerowie kontrwywiadu, Rosjanki już nie było.

Lepiej poszło naszym służbom z analizą przypadku moskiewskiego, która – jak wynika z moich informacji – zakończyła się orzeczeniem, że była to planowana zagrywka. – Według Agencji Wywiadu facet był prowokatorem rosyjskich służb – twierdzi ważny w tamtym czasie członek rządu. PiS wykorzystał jednak tę sprawę do uderzenia w rząd PO.

W maju 2016 r. koordynator do spraw służb specjalnych Mariusz Kamiński przedstawił w Sejmie tzw. audyt z działania służb za rządów poprzedników. W swoim wystąpieniu stwierdził, że obywatel Rosji, który zgłosił się do polskiej ambasady w Moskwie, „zadeklarował chęć przekazania polskim służbom informacji dotyczących możliwości przeprowadzenia zamachu w Smoleńsku. Kierownictwo Agencji Wywiadu, nie dokonując żadnej weryfikacji, podjęło decyzję o nieodebraniu tych informacji i przekazaniu danych obywatela Rosji rosyjskiej Federalnej Służbie Bezpieczeństwa”[25]. Kamiński jednak ani słowem się nie zająknął – jeśli rzeczywiście by tak było, jak twierdził w Sejmie – jakie było uzasadnienie decyzji AW. A być musiało, skoro – jak sam stwierdził – podpisali się pod nią dwaj zastępcy szefa Agencji. Czyli decyzja zapadła na najwyższym szczeblu. Nie powiedział też, czy takiej weryfikacji „moskiewskiego oferenta” dokonały służby nadzorowane przez niego. Wreszcie, nie powiedział, że przekazanie jego danych FSB mogło być sygnałem naszych służb do rosyjskich, by dały sobie spokój z tego typu chwytami. I jeszcze jedno. Zupełnie pominął fakt, że służby od takich „oferentów”, którzy wybierają oficjalną drogę kontaktu i przekazania informacji, z reguły trzymają się z daleka. – Z założenia przyjmujemy, że 90 procent z nich, szczególnie w Rosji, to prowokatorzy przysłani przez rosyjskie służby i pod ich kontrolą – mówi były oficer polskiego kontrwywiadu.

Takich zagadkowych zdarzeń wokół Smoleńska w pierwszych dniach po katastrofie było więcej. Dwa dni po tragedii na rządowe komputery zaczęły przychodzić maile zatytułowane „Looking beyond Poland’s unprecedentent disaster”. Cztery dni później przyszły kolejne, zawierające załącznik pdf o nazwie „Official_condolences”. Oba maile i załącznik zawierały wirusa, który uruchomiony przez nieopatrznego użytkownika przejmował kontrolę nad jego komputerem[26]. Czy do tego doszło? Z moich informacji wynika, że nie. Ale pewności nie ma. Tak samo nie ma do dziś odpowiedzi na pytanie, kto rozsyłał te wiadomości.

24 kwietnia do Moskwy na rozmowy ze stroną rosyjską w sprawie badania katastrofy udał się minister Bogdan Klich. Oprócz prośby skierowanej do Anodiny o akredytowanie przy MAK wszystkich członków PKBWL, zwrócił się również do ówczesnego wicepremiera rządu Federacji Rosyjskiej Siergieja Iwanowa o wydanie czarnych skrzynek. Bogdan Klich do dziś pamięta jego zimne spojrzenie właściwe starym czekistom (Iwanow w przeszłości służył w wywiadzie KGB). I jego pytanie: Czy dobrze się zastanowiliście, prosząc nas o czarne skrzynki? – Odebrałem to jako ostrzeżenie. Nie wiedziałem jeszcze przed czym. Tym bardziej więc powtórzyłem nasze oczekiwania – wspomina Klich. Dopiero później, przy okazji publikacji raportu MAK okazało się, że Iwanow prawdopodobnie miał na myśli zawartość czarnych skrzynek z nagraniami z kabiny tupolewa.

Ówczesny szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) gen. Janusz Nosek pamięta, że gdzieś w maju 2010 r. dostał sygnał od swoich oficerów, którzy mieli wspierać polską ekipę pracującą w Moskwie i zapewniać jej osłonę kontrwywiadowczą. Coś się zaczęło dziać. Polacy byli obserwowani, a ich hotelowe pokoje i przechowywane w nich dokumenty przeszukiwane, co zresztą Rosjanie robili z charakterystyczną dla siebie finezją – czyli nie za bardzo się z tym kryjąc. Chodziło o wytworzenie poczucia niepewności i zagrożenia. Z tego samego powodu polscy eksperci zaczęli być zaczepiani na ulicach i w sklepach, podczas wyjść po zakupy. – Podchodziły do nich dziwne typy, dość natarczywie prosząc o pieniądze. Chodziło z jednej strony, by pokazać nam, że nie możemy się czuć u nich pewnie, a z drugiej, żeby sprowokować jakąś bójkę, co skończyłoby się pewnie międzynarodowym skandalem – opowiada gen. Nosek.

Na przełomie maja i czerwca nasz wojskowy kontrwywiad poprzez oficera łącznikowego Federalnej Służby Bezpieczeństwa w Warszawie nawiązał kontakt z centralą FSB w Moskwie. Niedługo potem doszło do spotkania oficera SKW z zastępcą departamentu kontrwywiadu wojskowego FSB w jej osławionej siedzibie na Łubiance. – Chcieliśmy im pokazać, że wiemy, co robią, czytamy ich ruchy, rozpoznajemy je i nie pozwolimy sobie na więcej. Ale też, że jesteśmy na ich terenie, nie mamy niczego do ukrycia i zależy nam na współpracy przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy – dodaje były szef SKW. Rosjanie zareagowali pozytywnie, oferując pomoc i współpracę. Przede wszystkim wszelkie incydenty skończyły się jak nożem uciął. Do końca obecności naszych ekspertów w Rosji, czyli do sierpnia 2010 r., nie wydarzyło się nic niepokojącego. Choć nie znaczy to, że Rosjanie nie zaskoczyli. Już dużo później, podczas jednego ze spotkań z polskimi oficerami kontrwywiadu, położyli na stole kserokopie paszportów trzech Polaków, których FSB przyłapała na robieniu zdjęć obiektów wojskowych w Rosji. Rosjanie mieli powiedzieć: – Zabierajcie tych ludzi, nie będziemy robić afery, sprawa zostaje między nami, ale niech więcej do nas nie przyjeżdżają.

Choć po katastrofie udało się jakoś ułożyć relacje między polskimi i rosyjskimi służbami, to po zmianie rządu w 2015 r. współpraca między FSB a SKW została wykorzystana przez Antoniego Macierewicza do oskarżenia szefów wojskowego kontrwywiadu o nielegalną współpracę z obcym wywiadem, a nawet o szpiegostwo. Dla trzech z nich skończyło się to kuriozalnymi prokuratorskimi zarzutami, które nigdy nie skończyły się choćby aktem oskarżenia. Natomiast zachowania Macierewicza po katastrofie nie zbadał żaden prokurator. A było ono bardzo zagadkowe.

W październiku 2014 r. (do niedawna prezes TVP) Jacek Kurski w programie Moniki Olejnik „Kropka nad i” w TVN24 niechcący ujawnił, dlaczego Macierewicz, który był w Katyniu 10 kwietnia 2010 r., zamiast udać się na miejsce katastrofy, wrócił do Warszawy pociągiem z rodzinami katyńskimi. „Zapytałem go, czemu nie pojechał. Obawiał się, że pod nieobecność wysokich przedstawicieli Kancelarii Prezydenta zostaną spenetrowane archiwa Biura Bezpieczeństwa Narodowego” – tłumaczył Kurski, na co drugi z gości Olejnik – Michał Kamiński (wówczas w PO) – zaskoczony przypomniał, że Macierewicz był wówczas szeregowym posłem, więc zasoby BBN nie powinny go interesować[27]. „Kurski ujawnił, że Macierewicz wracał w popłochu do Warszawy grzebać w szafach pancernych BBN. Czekamy na komisję śledczą” – komentował w Radiu Zet ówczesny poseł Ruchu Palikota Andrzej Rozenek.

Sam Macierewicz jeszcze podczas drogi powrotnej tłumaczył w pociągu innym posłom PiS, że wraca po to, by „pilnować państwa”. „Na bieżąco przekazywano mu informacje z Pałacu, które płynęły m.in. od ministra Andrzeja Dudy. Rozmawiano także o tym, że należy opóźniać przejęcie władzy w Pałacu oraz nie dopuścić do bałaganu w papierach BBN-u, dokumentacji kancelarii i prezydenta. Spekulowaliśmy, że na tym miało właśnie polegać »pilnowanie państwa«” – wspominał w rozmowie z tvn24.pl jeden z posłów[28].

Według TVN24 „po przyjeździe do Warszawy Macierewicz od razu udał się do Pałacu Prezydenckiego. Oficjalnie po to, by oddać hołd tym, którzy zginęli w katastrofie, ale później rozpoczął serię spotkań z urzędnikami Kancelarii Prezydenta oraz Biura Bezpieczeństwa Narodowego”[29]. Na czym polegało to „pilnowanie państwa” w wykonaniu PiS i Macierewicza? Na pewno partii zależało na maksymalnym opóźnieniu przejęcia obowiązków Prezydenta RP przez ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Czy chodziło tylko o zwykłą obstrukcję? Wiele wskazuje na to, że nie. Żeby to wyjaśnić, trzeba cofnąć się do jesieni 2007 r. 

16 listopada 2007 r., po przegranych przez PiS wyborach, władzę miał przejąć rząd PO-PSL. W poprzedzającą noc pod siedzibę Służby Kontrwywiadu Wojskowego przy ul. Oczki w Warszawie podjechały wojskowe ciężarówki. Operację nadzorował płk Andrzej Kowalski, zastępca Macierewicza jako szefa SKW (do grudnia 2019 r. Kowalski był szefem Służby Wywiadu Wojskowego, awansowanym przez prezydenta Dudę do stopnia generała brygady).

Żołnierze wynieśli z siedziby SKW akta zlikwidowanych przez Macierewicza Wojskowych Służb Informacyjnych i załadowali do samochodów. Teczki pojechały kilka kilometrów dalej, do siedziby prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy ul. Karowej, gdzie w ślad za nimi przeniosła się komisja weryfikująca żołnierzy WSI, kierowana przez byłego premiera Jana Olszewskiego i obsadzona przez ludzi bliskich Macierewiczowi. Zasiadał w niej m.in. jego zastępca w MON, a wcześniej prezes mającego prorosyjskie sympatie Narodowego Centrum Studiów Strategicznych, Tomasz Szatkowski – obaj działali w tym samym katolicko-narodowym ZChN. – To było coś absolutnie niebywałego. Jedna instytucja państwowa, czyli komisja weryfikacyjna, dokonała bezprawnego zajęcia własności innej instytucji państwowej, czyli SKW – wspomina Bogdan Klich, dziś senator PO.

Akta leżały na Karowej aż do końca czerwca 2008 r., gdy wygasło rozporządzenie premiera będące podstawą działania komisji. Donald Tusk nie podpisał nowego, dokumenty musiały więc wrócić na Oczki. Tak też się stało, ale nie do końca.

Wywózka dokumentów z BBN odbyła się pod dyskretnym okiem służb. Wysoki rangą funkcjonariusz kontrwywiadu opisał w rozmowie ze mną, co się wówczas wydarzyło: – Dzień przed odesłaniem akt do siedziby SKW z BBN do Pałacu Prezydenckiego w sposób zakonspirowany przeniesione zostały paczki z dyskami i nagraniami. Wiemy, że były tam kopie akt WSI oraz nagrania z posiedzeń komisji weryfikacyjnej, która przesłuchiwała żołnierzy WSI. Ale co dokładnie tam się znajdowało, może wiedzieć jedynie Antoni Macierewicz i jego ludzie.

Wiadomo – bo to wykazało jedno ze śledztw – że Macierewicz był w BBN do ostatnich minut funkcjonowania komisji weryfikacyjnej. Choć nie był jej członkiem, ale szeregowym posłem, 30 czerwca w nocy przyniósł do kancelarii tajnej w BBN „dokumenty niejawne w dużej liczbie”. Było ich tyle („liczone w setkach”), że urzędnicy nie mogli zweryfikować, czy rozliczył się ze wszystkich. Macierewicz zresztą nawet nie czekał na zakończenie formalności, tylko po prostu wyszedł.

Prawdopodobnie wśród wynoszonych wcześniej tylnym wyjściem paczek z aktami i nagraniami (BBN sąsiaduje z ogrodem Pałacu Prezydenckiego) oprócz kopii znalazły się również oryginalne dokumenty. Po przejęciu władzy przez PO nowy szef SKW zawiadomił prokuraturę o zaginięciu 16 dokumentów pobranych przez członków komisji. Część z nich miał wziąć sam Macierewicz. Śledczym nie udało się wyjaśnić, co stało się z sześcioma, reszta wróciła z poślizgiem. Za to Macierewicz znalazł winnych: organizatorów przewozu akt z siedziby BBN z powrotem na Oczki, którzy jego zdaniem zrobili „gigantyczny bałagan w dokumentach”.

Mój rozmówca z kontrwywiadu kontynuuje:– Z Pałacu Prezydenckiego paczki zostały przewiezione dwoma samochodami, w tym jednym należącym do ważnego ministra w rządzie Beaty Szydło. Trafiły na Wiejską, gdzie w siedzibie Kancelarii Prezydenta miał swój gabinet były premier Jan Olszewski.

W 2014 r. dziennikarze na konferencji prasowej zapytali Macierewicza, dlaczego w takim pośpiechu wracał do Polski. Odpowiedział: „Przez cały czas tego żałowałem, ale taka była konieczność”. Dlaczego? „Bo taka była”[30].

Co się stało z dokumentami przewiezionymi do Kancelarii Prezydenta, nie wiadomo. Na pewno, gdy weszli do niej ludzie Bronisława Komorowskiego, który po katastrofie smoleńskiej przejął obowiązki głowy państwa, ani żadnych dokumentów WSI (z wyjątkiem aneksu do raportu z likwidacji WSI, zamkniętego w kasie prezydenta), ani choćby śladów obecności Antoniego Macierewicza nie znaleźli. Zostało tylko kilkanaście szaf pancernych, które odnalazły się w bazie transportowo-magazynowej Kancelarii Prezydenta przy ul. Augustówka, na obrzeżach Mokotowa. Wszystkie były zamknięte, bez kluczy, co naruszało zasady postępowania z tego typu rzeczami. – Po prostu wyjechały z BBN i nikt się nie zainteresował, czy coś znajdowało się w środku. Nie pojmuję, jak mogło dojść do tego, że nikt ich nie otworzył po lub przed wywiezieniem ani nawet nie dopilnował, by dołączyć do nich klucze – wspomina Jacek Michałowski, który polecił otworzyć szafy siłą, co kosztowało kilkadziesiąt tysięcy złotych. Były puste.

Dlaczego jednak służby nie zawiadomiły prokuratury w sprawie wynoszonych z BBN paczek? Bo, jak tłumaczy mój rozmówca ze służb, żaden ze świadków, który znał ich zawartość, nie zgodził się złożyć zeznań w prokuraturze. Nie ma zeznań, nie ma przestępstwa.

Wróćmy jednak do Pałacu Prezydenckiego, a właściwie do Kancelarii Prezydenta RP, której główna siedziba mieści się obok Sejmu przy ul. Wiejskiej. Michałowski, który zastąpił tragicznie zmarłego w Smoleńsku Władysława Stasiaka, wszystko, co działo się w Pałacu, włącznie z uroczystościami pożegnalnymi prezydenta Kaczyńskiego, oddał w ręce Jacka Sasina (do zaprzysiężenia nowego prezydenta w lipcu 2010 r. nadal pełnił obowiązki zastępcy szefa kancelarii). – Do czasu, kiedy Bronisław Komorowski objął urząd prezydencki, byłem tam może ze dwa razy – mówi Michałowski, który urządził swoje biuro przy Wiejskiej, ale nie w gabinecie po Władysławie Stasiaku, tylko zastępcy dyrektora biura administracyjnego. Po pewnym czasie jednak postanowił komisyjnie otworzyć pancerną szafę na dokumenty, której używał jego poprzednik. Mebel stał w gabinecie szefa kancelarii, ale okazało się, że w środku nie było nawet jednej kartki. – Szafa została dokładnie wyczyszczona z zawartości jeszcze przed moim przyjściem. Przez kogo, nie wiem – mówi Michałowski. Po tajnych dokumentach wyniesionych z archiwum wojskowego kontrwywiadu ślad też zaginął.

Ta niewyjaśniona do dziś, bulwersująca sprawa znikających dokumentów pozwala domniemywać, dlaczego Antoni Macierewicz zamiast na miejscu próbować wyjaśnić, co sie stało w Smoleńsku, natychmiast wrócił do Polski. Czy były minister obrony aż tak bardzo obawiał się, że do informacji zgromadzonych w teczkach przejętych przez komisję weryfikacyjną będą mieli dostęp jego polityczni przeciwnicy? Tego zapewne nigdy się nie dowiemy.

IIKrzyżowcy

Kiedy harcmistrz Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej Michał Kuczmierowski dowiedział się o katastrofie, uznał, że jako harcerz coś musi zrobić. Podobnie ocenili to jego koledzy, którzy założyli mundury i pojechali pod Pałac. ZHR był tam pierwszy. Dopiero później dołączyły inne organizacje harcerskie.

„To był dla nas naturalny odruch. Zdarzyła się straszna w historii państwa rzecz i coś musimy zrobić” – opowiadał niemal miesiąc po katastrofie, podkreślając, że jego ZHR służy „Bogu, Polsce i bliźnim”[1]. Konsekwencją tego odruchu była m.in. inicjatywa ustawienia przed Pałacem Prezydenckim krzyża, który miał zastąpić inne, mniejsze, przynoszone w to miejsce przez różne osoby. Wysoki na ponad trzy metry, wykonany z drewna, stanął 15 kwietnia 2010 r. tuż za łańcuchami odgradzającymi Krakowskie Przedmieście od Pałacu Prezydenckiego – a więc już na terenie należącym do kancelarii głowy państwa, a nie do miasta rządzonego wówczas przez wiceprzewodniczącą PO Hannę Gronkiewicz-Waltz. W ten sposób stał się nietykalny, przynajmniej do rozstrzygnięcia wyborów, czyli do 4 lipca. Miasto, nawet gdyby chciało, nie mogło go usunąć z terenu Kancelarii Prezydenta. A tam, jak wiadomo, de facto rządzili ludzie Lecha Kaczyńskiego.

Jakiś miesiąc po ustawieniu krzyża do jego pionowej części ktoś przykręcił metalową tabliczkę z wyrytym napisem: „Ten krzyż to apel harcerek i harcerzy do władz i społeczeństwa o zbudowanie tutaj pomnika w hołdzie tragicznie zmarłym 10 kwietnia 2010 r. w drodze do Katynia oraz dla upamiętnienia dni żałoby narodowej, która zjednoczyła nas ponad wszelkimi podziałami”.