Kara za grzechy - Jacek Jaworski - ebook

Kara za grzechy ebook

Jacek Jaworski

3,2
26,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poznaj Igora Herta, człowieka, który nie bał się marzyć i nie wahał ostro zapolować na to, by jego marzenia się spełniły. Szybko zorientujesz się, że to znasz, że przeżyłeś, że coś ci to przypomina…

Ponad 200 stron wartkiej akcji, ciekawa i dla niektórych mocno sentymentalna wycieczka do naznaczonych transformacją lat 90’ ubiegłego wieku, niesamowicie plastyczna galeria postaci, które bez trudu wyobrazisz sobie ze wszystkimi detalami – nie wszystkich polubisz, ale każdego zapamiętasz na długo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 243

Oceny
3,2 (79 ocen)
26
13
11
12
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Teresa5612

Nie polecam

Za dużo scen pornograficznych. Książka ta to raczej poradnik dla mężczyzn w kwestii pożycia seksualnego. Można o tym dowiedzieć się w barze przy piwie.
joasto319

Nie polecam

Język na poziomie wypracowań licealnych (nie chcę tu jednak obrażać licealistów), fabuła w zasadzie nie istnieje. Po książce akcji spodziewałam się czegoś innego, a nie opisów seksu co kilka, kilkanaście stron. Ale nawet te opisy wulgarne i ocierające się o pornografię nie uratują tej książki.
20
Kasia1701

Nie polecam

Infantylne sformułowania, śmieszne epitety, nudne opisy polityki i walk zapaśniczych. Treść o niczym. Opisy seksu przekoloryzowane i tak szczegółowe, że to już pornografia. Grafomania.
20
JednorekiOprych69

Nie polecam

Tragiczne wypociny. Język którym została napisana ta "książka" to dramat. Treść ma za zadanie łechtac niezwykle kruche ego autora. Pozdrawiam całą szanowną społeczność portalu Wykop.pl
10
Mama_z_amc

Z braku laku…

Książka napisana zbyt chaotycznie. Autor chciał się wybić na tematyce seksu ale coś mu nie wyszło.
10



KARA ZA GRZECHY

KARA ZA GRZECHY

Jacek Jaworski

Luanda 2020

Redakcja: Kamila Recław

Korekta: Joanna Tykarska, Olga Hollek

Projekt okładki: Piotr Wolski

Skład: Andrzej Owsiany

Copyright © Jacek Jaworski

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żaden fragment niniejszej publikacji nie może być kopiowany, przechowywany w jakimkolwiek układzie pamięci i transmitowany elektronicznie, mechanicznie, za pomocą fotokopii, nagrań lub w jakikolwiek inny sposób bez wcześniejszej pisemnej zgody Autora.

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe. Wszystkie przedstawione zdarzenia i osoby są fikcyjne.

e-ISBN 978-83-957708-4-5

Aniu,

każdego poranka, kiedy tylko się budzę, 

jestem wdzięczny, że Cię spotkałem na swojej drodze 

– bez Ciebie nigdy nie doszedłbym do miejsca, w którym się znajduję,

 i nie byłbym tym człowiekiem, którym się stałem.

Dziękuję, że jesteś moim natchnieniem, 

że zawsze mnie wspierasz i pozwalasz rozwijać skrzydła.

Ze wszystkich pomysłów, na które w życiu wpadłem, 

Ty jesteś tym najlepszym.

Pamiętaj, że zawsze będę Cię kochał – od „Morenki” aż po grób.

„Las Novas” – wielki, świecący na czerwono neon umieszczony nad drzwiami wejściowymi do dwupiętrowego budynku rozświetlał mrok, rzucając poświatę na stojące po sąsiedzku domy. Okolica pogrążona była we śnie, zwykle budziła się do życia dopiero koło ósmej, kiedy mieszkańcy wystawiali z garaży swoje samochody, aby udać się do pracy w centrum Gdyni. Na zamożnym, willowym osiedlu położonym niedaleko trójmiejskiej obwodnicy czuć było atmosferę luksusu, kiedy tylko się do niego zbliżało.

Przed wejściem do budynku, pod niewielką czerwoną markizą z napisem „Las Novas” stało dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn, ubranych w ciemne dresy i sportowe buty. Palili papierosy, wydawałoby się, trochę nerwowo. Od czasu do czasu nocną ciszę przerywał szum jadących obwodnicą samochodów, do którego dołączył teraz dźwięk telefonu. Mężczyzna stojący z lewej strony wejścia sięgnął do kieszeni dresowej bluzy i wyjął z niej swoją Nokię.

– Halo – rzucił krótko niskim, niemal basowym głosem. Chwilę stał w milczeniu i słuchał głosu dobiegającego ze słuchawki. – Okej, kumam – powiedział, po czym wcisnął czerwony przycisk z wytłoczoną słuchawką, żeby się rozłączyć.

Spojrzał na towarzysza i szybko skinął głową, wskazując na zaparkowane przed budynkiem Audi 80, potocznie nazywane „jajkiem”.

– Spadamy – oznajmił.

Z drugiej kieszeni wyjął kluczyki i nacisnął przycisk na pilocie, uruchamiając dźwięk rozbrajanego alarmu. Obaj zgasili papierosy, podeszli do samochodu, wsiedli i odjechali powoli – tak, jakby nie chcieli przypadkiem zakłócać ciszy śpiącym mieszkańcom osiedla.

Po chwili z budynku wybiegł mężczyzna ubrany w czarne spodnie z zaprasowanym kantem, białą koszulę i czarną barmańską muszkę, trzymając w ręce otwieracz do butelek. Za nim lekko chwiejnym krokiem wytoczyły się cztery młode dziewczyny – wszystkie bardzo skąpo ubrane. Cała piątka szybkim krokiem podeszła do stojącego przed posesją zielonego poloneza. Trzy lekko przestraszone dziewczyny wcisnęły się do tyłu, jedna usiadła z przodu na miejscu dla pasażera, zdenerwowana wyjęła z torebki telefon i zaczęła pisać SMS-a. Mężczyzna usadowił się za kierownicą i zakręcił stacyjką trzy razy, nie mogąc odpalić auta. W końcu, kiedy silnik wreszcie zawarczał, wrzucił wsteczny bieg, wycofał w kierunku obwodnicy i samochód odjechał w pośpiechu.

Po około pięciu minutach, gdzieś w oddali zaczął w powietrzu świdrować dźwięk dieslowego silnika Nissana Patrola, który po chwili pojawił się na ulicy Chwarznieńskiej, podjechał przed drzwi wejściowe budynku z neonem i zaparkował do niego tyłem.

Otworzyły się tylne drzwi samochodu i wyszli z niego dwaj mężczyźni ubrani w ciemne skórzane kurtki, ciemne dżinsowe spodnie i ciężkie wojskowe buty. Na głowach mieli kominiarki. Trzeci czekał za kierownicą, nie wyłączając silnika.

Sprężystym, wojskowym krokiem skierowali się w stronę budynku, minęli pionowe banery „Welcome” umieszczone po obu stronach wejścia, otworzyli drzwi agencji towarzyskiej, jak głosił umieszczony na nich napis, i weszli do środka, po czym od razu skierowali się do dużej sali, pośrodku której stał podest z zamontowaną pionową rurą do tańczenia. Wnętrze rozjaśniały czerwone lampki wprowadzające gości w nastrój, rozmieszczone w odstępach około jednego metra nad stojącymi wzdłuż ścian miękkimi aksamitnymi kanapami. Na końcu sali znajdował się jasno oświetlony długi bar z sześcioma hokerami i półkami zastawionymi butelkami drogich alkoholi. Sala była prawie pusta, tylko przy jednym stoliku głośno śmiały się dwie kobiety siedzące w towarzystwie dwóch postawnych mężczyzn. Na blacie stały niskie, szerokie szklanki z grubego szkła i butelki z Coca-Colą, na środku zaś opróżniona do połowy dwunastoletnia whisky. Obok leżało lusterko, na którego tafli uformowano cienkie niteczki białego proszku. Jeden z mężczyzn właśnie nachylał się nad stolikiem, trzymając w ręku zwinięty stuzłotowy banknot, drugi siedział rozparty wygodnie na kanapie, obracając w ręku prawie pustą szklankę. Kobiety siedziały na okrągłych pufach tyłem do wejścia. Z głośników dobiegały dźwięki Coco Jambo1.

1 Przebój zespołu Mr. President z 1996 roku.

Zamaskowani mężczyźni przyspieszyli kroku, wyciągnęli spod rozpiętych kurtek pistolety Glock 17 MOS FS z nakręconymi na gwinty tłumikami, przyjęli postawę i zaczęli strzelać do bawiących się gości, cały czas krocząc w ich stronę. Obie kobiety zostały trafione w tył głowy niemal równocześnie i bezwładnie osunęły się na wyłożoną kaflami podłogę, na której od razu pojawiła się wielka kałuża krwi. Strzelcy byli bez wątpienia wyszkoleni wojskowo. Mężczyzna ze zwitkiem dostał w środek czaszki, a potem jeszcze trzy kule w plecy pod lewą łopatkę, kiedy jeden z zamaskowanych mężczyzn obszedł stolik. Drugi, ten ze szklaneczką, zdążył się jeszcze poderwać do połowy z kanapy, po czym został usadzony kulą kaliber 9 × 19, która wbiła mu się dokładnie między oczy. Po chwili trzy kolejne utkwiły w jego klatce piersiowej w okolicach serca. Zamaskowani strzelcy rozejrzeli się dookoła, wystrzelili jeszcze po jednym pocisku w każde z czterech ciał leżących wokół stolika, z którego posypało się szkło, rozbijając się na tysiąc kawałków, odwrócili się i szybkim krokiem skierowali do wyjścia. Schowali broń, wsiedli do patrola i prędko odjechali w kierunku Żukowa.

Rozdział 1

Pałac Kultury był taki szary i brzydki, a jednocześnie intrygujący i majestatyczny. Kiedyś był jego marzeniem, to znaczy marzeniem było dla niego wjechać na sam szczyt, wejść na taras widokowy wtedy najwyższego budynku w Polsce1 i mieć u stóp całą Warszawę. Dla dziecka to jakby mieć u stóp cały świat.

1 Do końca lat 90. XX wieku.

Marzenia, marzenia… żeby móc je spełniać, najpierw trzeba je mieć. A jego właśnie się realizowało. Był na szczycie. Co prawda nie wjechał na niego windą, ale powoli doczłapał się po schodach. Okej, może nie tak powoli, bo wbiegł na samą górę raczej szybkim truchtem. Przepełniała go duma, radość biła z ciemnych, piwnych oczu, a euforia wzbierała falami w mózgu jak podczas przypływu. Naprawdę był na szczycie.

Ubrany w biały, miękki szlafrok spoglądał na Pałac Kultury przez ogromne okno apartamentu na ostatnim piętrze Dream Tower, popijając małymi łykami z ciosanej kryształowej szklaneczki trzydziestoletnią whisky. To na uspokojenie emocji, rozładowanie napięcia i chyba jednak lekkiej tremy, o której nieśmiało przypominał delikatny skurcz w żołądku. Poza tym po prostu lubił jej smak: lekko smolisty, ale z wyczuwalnymi akcentami wanilii i czekolady. A dzisiaj była przecież specjalna okazja, wielki dzień, najważniejszy w całym jego życiu.

Z zadumy wyrwało go ciche pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedział swoim charakterystycznym niskim głosem.

– Nie przeszkadzam? – zapytała wysoka, szczupła blondynka, która stanęła w drzwiach. Miała na sobie ciemnogranatową, idealnie skrojoną, elegancką garsonkę i lśniącą bielą bluzkę z kołnierzykiem przypominającym chińskie kimono. Na nogach zauważył czarne, lakierowane buty na dziesięciocentymetrowej szpilce. Całości dopełniały dyskretne kolczyki z ciemnoniebieskimi szafirami. W ręku trzymała duży, czarny notes w skórzanej oprawie.

– Nie, wejdź, wejdź, proszę. Dobrze, że jesteś.

Omiótł ją spojrzeniem, a potem uśmiechnął się do siebie. Tak, miał dobry gust. I świetne wyczucie do ludzi.

– Co się dzieje?

– Ach, nic takiego. Przyszłam tylko zdać relację z ostatnich przygotowań.

– I jak?

– Świetnie! Bankiet zaplanowany wnajdrobniejszych szczegółach: ośmioosobowe, okrągłe stoły nakryte białymi obrusami zwyhaftowanym na środku logo Hert Development, porcelanowa zastawa isrebrne sztućce, obok każdego nakrycia granatowa wizytówka zwydrukowanym złotymi literami nazwiskiem, wszystko ułożone pod okiem szefa sali zdwugwiazdkowej restauracji wLondynie – recytowała kobieta. – Kuchnia powoli przygotowuje siedmiodaniowe menu. Gości powitaLa Primavera Vivaldiego2 grana na skrzypcach przez muzyków z Filharmonii Narodowej i najlepszy francuski szampan. Butelki Chardonnay i Amarone już się chłodzą w lodówkach – dokończyła zadowolona z siebie.

2 Antonio Vivaldi – Koncert Cztery Pory Roku – „Wiosna”.

– Hahaha – roześmiał się cicho. – Nigdy nie wątpiłem, że poradzisz sobie z zaplanowaniem tej uroczystości jak nikt inny.

– Dziękuję – odparła z zadowoleniem dźwięcznym głosem, który wskazywał, że jest pewną siebie i znającą swoją wartość kobietą. Stała na jasnoszarym dywanie, obok stoliczka z kryształową karafką napełnioną do połowy bursztynowym płynem. Jej lekko falowane, upięte w koński ogon włosy opadały na plecy.

Dopił resztkę whisky, popatrzył na pustą szklankę i pomyślał, że jeszcze jedna przecież nie zaszkodzi, a niewykluczone, że nawet pomoże. Niespiesznie ruszył w kierunku stolika, odłożył na bok kryształową kulę stanowiącą zamknięcie, uniósł karafkę i nalał sobie odrobinę. W jego nozdrza uderzyły aromaty unoszące się ze szklaneczki wymieszane ze słodką wonią kobiecych perfum. Zmysły eksplodowały – poczuł, jak krew zaczyna szybciej krążyć, jak przyspiesza bicie serca, jak zaczyna mieć erekcję. To był jeden z tych momentów, kiedy nawet silny, władczy facet zaczyna tracić głowę.

Wyprostował się, a następnie upił łyk, patrząc jednocześnie w duże, zielone oczy dziewczyny przysłonięte długimi rzęsami. Nie musiał nic mówić, jego spojrzenie wyrażało wszystko: podziw dla jej pięknej twarzy z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi oraz zgrabnej figury i wysportowanego ciała; zaskoczenie, że wciąż wygląda tak młodo, i – wreszcie – silne, wręcz pierwotne pożądanie. W powietrzu unosiły się feromony zmieszane z wonią whisky, jej słodkich perfum i jego wody o zapachu skóry, dymu i tytoniu.

Stała w milczeniu z opuszczonym wzrokiem. Odłożył szklankę, wziął ją za rękę i delikatnie przyciągnął, a potem obrócił do siebie plecami. Poczuł, jak jej kształtne pośladki oparły się o jego podbrzusze, lekko przyciskając powiększającego się z każdą sekundą penisa. Subtelnym ruchem dłoni odgarnął jej włosy i musnął ustami długą, alabastrową szyję. Pochyliła się nieco w stronę stojącej obok sofy i odłożyła notes. Jego palce szybko odnalazły jędrne, nie za duże piersi. Powoli odpiął guziki żakietu i jeszcze lepiej ułożył na nich dłonie. Potem zsunął ręce na wąskie damskie biodra i docisnął do siebie pośladki.

Ewidentnie coraz bardziej podniecona sięgnęła do guzików bluzeczki i zaczęła je niespiesznie odpinać w rytmie poruszających się miarowo bioder. Przymknęła oczy i delektowała się ciepłym dotykiem jego ust na swojej szyi, z premedytacją ocierając się o niego mocniej i mocniej.

W końcu zdecydowanym ruchem ściągnął z niej żakiet, a następnie bluzkę, odkrywając jedwabny stanik w kolorze crème anglaise. Krew w jego żyłach zaczęła krążyć jeszcze szybciej, powodując, że uczucie erekcji stawało się wręcz nie do wytrzymania. Czuł, że za moment eksploduje, że jeśli zaraz nie wejdzie w nią głęboko, zwariuje. Obrócił ją gwałtownie do siebie i mocno pocałował w usta, wędrując rękoma do pośladków i chwytając je silnym uściskiem. Jej język zaczął szukać jego języka, dotykając go, mocno przepychając, wracając i wirując. Szczupłe ręce objęły go za kark, a on jeszcze energiczniej wpił się w jej ciemnoczerwone, pełne wargi.

Namierzył palcami zamek lekko zakrywającej kolana, obcisłej spódniczki, szarpnął nerwowo suwak i pociągnął w dół. Przesunął dłońmi po jej biodrach i materiał luźno osunął się na podłogę, odsłaniając długie, nieziemsko zgrabne nogi w czarnych, samonośnych pończochach. Jedwabne stringi ledwo przykrywały gładko wygolone łono. Odnalazł zapięcie stanika i pozbył się go zdecydowanym ruchem. Ujrzał jej delikatne, białe piersi z małymi jak u osiemnastolatki, sterczącymi sutkami.

Chwyciła za zawiązany pasek szlafroka i delikatnie szarpnęła, sprawiając, że jego poły odsłoniły dużego, twardego jak skała penisa. Była już bardzo wilgotna. Przylgnęła do niego tak, żeby mógł poczuć jedwabistą gładkość jej piersi, i zaczęła zsuwać mu z ramion szlafrok, by w końcu się osunął i ukazał umięśnione, wysportowane ciało, zupełnie jak u dwudziestolatka. Zachłannie zagłębiła język w jego ustach i wyczuła, że jest już gotowy, że jest u kresu wytrzymałości. Wykonała niewielki krok, zrzucając spódniczkę z butów, po czym zaczęła się powoli osuwać, podtrzymując się rękami jego pośladków. Przyklękła, rozchylając lekko kolana, chwyciła w dłonie nabrzmiałego penisa, rozchyliła wargi i musnęła go delikatnie językiem, patrząc mu prosto w oczy zachęcającym, lekko wyuzdanym spojrzeniem. Jęknął z rozkoszy, obejmując jej głowę i wciskając go w rozchylone, namiętne usta. Zaczął miarowo się poruszać, wciąż trzymając ją za spięte włosy, nie za mocno, nie za głęboko, tak, żeby nie sprawić jej bólu.

Ciągle patrząc mu w oczy, poddawała się jego ruchom, jednocześnie jedną dłonią delikatnie obejmując nasadę członka, a drugą kierując pomiędzy swoje uda prosto do dającego tyle rozkoszy wzgórka. Zaczęła się pieścić palcami, wykonując koliste ruchy. Jej serce dudniło w piersi coraz głośniej, na plecach pojawiły się kropelki potu, a dłoń z wilgotnej zrobiła się mokra.

– Już, chodź, proszę cię – powiedziała, podnosząc się, ale nie wypuszczając członka z ręki, którą zaczęła teraz szybko poruszać.

Przyciągnął ją mocno i obrócił zdecydowanym gestem. Pochyliła się nad aksamitną sofą i rozstawiła szerzej nogi. Rozchylił jej pośladki, a palcami odsunął gładki pasek materiału. Odnalazł wilgotną szparkę i wszedł w nią jednym mocnym ruchem.

Głośno krzyknęła i pochyliła się jeszcze mocniej, układając głowę na oparciu sofy i wracając do pieszczot wzgórka między wargami. Robiła to mocno, szybkimi, kolistymi ruchami. Jej oddech stawał się coraz szybszy, a z ust zaczęły wydobywać się coraz głośniejsze jęki rozkoszy. Czuła, że krew zaraz rozsadzi jej żyły, zacisnęła mocno powieki i zagryzła zęby na własnej dłoni, którą trzymała kurczowo na sofie, próbując utrzymać równowagę.

– Tak… tak, mocniej… szybciej, teraz! – zaczęła wykrzykiwać, podczas gdy on mocno trzymał ją za biodra i z impetem nabijał na siebie, wchodząc niemal do końca.

Wsuwał się i wychodził, czując, że buzująca krew zaraz rozsadzi mu penisa – jej jęki były takie podniecające.

– Teraz! Już… proszę… teraz – jęczała, czując nadciągającą falę intensywnych skurczów, a potem mocno zacisnęła wszystkie mięśnie i zaczęła wzywać Wszechmogącego.

Kiedy poczuł, że ona już dochodzi, zaczął poruszać biodrami jeszcze mocniej i szybciej. Stał się w tym momencie jednym napiętym do granic możliwości mięśniem, nie liczyło się już nic, tylko: głębiej i głębiej, i szybciej. Wtedy poczuł, że eksploduje, a jego nasienie rozlewa się w jej wnętrzu strumieniem nie do zatrzymania. Poruszał się tak do czasu, aż jej skurcze osłabły i w końcu ustały. Wziął głęboki oddech i westchnął z ulgą:

– Zawsze miałaś idealne wyczucie chwili.

– Wiem, dlatego właśnie mnie potrzebujesz. – Uśmiechnęła się, zbierając spódnicę z podłogi i jednocześnie starając się zatrzymać dłonią cieknące po udach strużki spermy.

– Dużo tego dzisiaj. – Mrugnęła do niego, po czym udała się do łazienki.

Podniósł szlafrok i zarzucił go sobie na ramiona. Dokończył zawartość stojącej na stoliku szklanki jednym haustem. Tak, tego mi było trzeba – pomyślał.

Kobieta wyszła z łazienki ponownie nienagannie ubrana, a o tym, co przed chwilą zaszło, świadczyła tylko mocno rozpalona twarz i lekko rozmazany makijaż.

– Widzimy się o 19.30 na dole?

– Tak, dziękuję ci, do zobaczenia – odrzekł.

***

Zapiął złote spinki z wygrawerowanymi inicjałami swojego imienia i nazwiska. Pasowały do wielkiego, eleganckiego zegarka z różowego złota, z czarnym cyferblatem wyłożonym ośmioma podłużnymi diamentami. Podszedł do lustra, spojrzał na swoje odbicie i spodobało mu się to, co zobaczył: wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o krótko przystrzyżonych ciemnych włosach i piwnych, patrzących bez emocji oczach. Wiedział, że podoba się kobietom, od zawsze tak było. Wiedział też, jak używać swojego uroku. Bardzo mu to w życiu pomogło – urok osobisty i wychowanie.

Wychowanie – najlepsze, co mama mogła mu dać. To dzięki niej w dużej mierze dotarł do miejsca, w którym się obecnie znajdował. Była cudowną kobietą. Niska, drobna brunetka o twarzy dwudziestolatki – jeszcze kiedy był nastolatkiem, ekspedientki w sklepie prosiły ją o dowód – uśmiechnął się – zawsze ją to bawiło, ale i imponowało. Największą satysfakcję sprawiał jej błysk zazdrości w oczach sprzedawczyń, kiedy radośnie pokazywała im dokument tożsamości. Niestety nie miała szczęścia do facetów. Ojca poznała na swoim osiedlu w Łodzi, kiedy miała siedemnaście lat – matura, ciąża, szara, codzienna rzeczywistość: pieluchy, spacerki, płacz małego dziecka – to było zbyt wiele dla kogoś, kto najwyraźniej nie dorósł jeszcze do tej roli. Zaczęły się nocne zmiany, wyjścia z kolegami, alkohol. Później już nawet się nie krył ze swoimi coraz to nowszymi panienkami.

Mężczyzna spojrzał ponownie w lustro, jakby na powierzchni wyświetlał się film z jego przeszłości… Wrócił szybciej ze szkoły do domu, otworzył drzwi kluczem, który zawsze nosił na czerwonej tasiemce na szyi, i zobaczył, jak ciocia Kasia spod piątki siedzi okrakiem na tacie i wykonuje jakieś dziwne ruchy, poruszając biodrami w przód i w tył, jakby ujeżdżała konia w galopie. Jej rozpuszczone, jasne, długie włosy falowały zgodnie z tym rytmem, a ogromne, nagie i trochę obwisłe piersi z dużymi sutkami podskakiwały jak piłki do koszykówki. Tata wyglądał, jakby próbował je okiełznać, trzymając mocno w dłoniach. Ich oddechy były głośne i sapiące, przeplatane słowami wyrzucanymi z jej wielkich, pomalowanych krwistoczerwoną szminką ust, z szybkością karabinu maszynowego: „tak, tak, właśnie tak, rżnij mnie, mój kochany, głębiej, głębiej, właśnie tak, rżnij mnie”. Kochany? – pomyślał wtedy. – Jaki kochany? Odwrócił się na pięcie, po czym wybiegł na klatkę schodową dziesięciopiętrowego bloku. Co to było? Co robić? Zjechał na dół odrapaną windą i usiadł na krawężniku przed blokiem, gdzie zwykle parkowały auta. Teraz wszyscy byli w pracy. Zresztą w ich klatce tylko pięć osób miało samochód: dwa trabanty, syrenka, Fiat 125p i wartburg. Wartburg to była klasa, należał do sąsiada z trzeciego piętra. Wojskowy podjeżdżał nim zawsze po służbie, około szesnastej i wysiadał, prezentując się elegancko w nienagannie odprasowanym mundurze. Często, kiedy mijał grupkę bawiących się na chodniku dzieci, uśmiechał się do nich i salutował dla zabawy, a one stawały wtedy na baczność i chórem mówiły: „Dzień dobry, panie majorze”, unosząc jednocześnie prawą rękę do czoła. „Czołem przyszłości ojczyzny!” – odpowiadał sąsiad i wszyscy wybuchali śmiechem.

Ale tamtego dnia nie było mu do śmiechu, a łzy same cisnęły się do oczu i z całych sił próbował się nie rozpłakać. Nie chciał, żeby ktoś widział, że serce przepełnia mu rozpacz, jakiś taki wielki smutek. Nie rozumiał co prawda, co się dzieje, ale wiedział, że to jest nie w porządku, czuł, że mama będzie zła.

– Igor! Igoooorrr! Chodź tu! – usłyszał głos ojca, który pojawił się w otwartych drzwiach klatki schodowej. Drzwi były ciężkie, metalowe, a ich górną połowę stanowiła wbudowana, zbrojona szyba z matowego szkła.

Siedział dalej na krawężniku i nie zamierzał się nigdzie ruszać. Ojciec podszedł do niego, chwycił go pod rękę i szarpnął, próbując postawić na nogi.

– Zostaw mnie! Puszczaj! – Wyrwał się i zaczął biec wzdłuż bloku do początku ulicy.

– A idź sobie, idź! Nie będę za tobą biegał. – Ojciec odwrócił się w stronę drzwi, wszedł do środka, a następnie zamknął je z takim hukiem, że aż pękła szyba.

Igor biegł bez celu wzdłuż ulicy, a łzy kapały mu na białą koszulkę z krótkim rękawkiem. Był oszołomiony, czuł się samotny i opuszczony. Zadzwoniłby do mamy do pracy, ale nie było w pobliżu budki telefonicznej, poza tym i tak nie miał żadnych pieniędzy. Nigdy zresztą ich nie miał. Nie to co koledzy. Czasem mama dawała mu jakieś drobne, kiedy dostała premię w pracy, albo babcia. Babcia była kochana. Mieszkała sama w dwupokojowym, małym mieszkanku w gdańskim falowcu. Bardzo lubił do niej jeździć. Mógł wtedy z nią spać wtulony w jej miękką piżamę pachnącą zielonym jabłuszkiem. Babcia przesuwała się jak najbliżej ściany, robiąc mu więcej miejsca, okrywała go szczelnie flanelową, biało-zieloną kołdrą, a potem całowała w czoło na dobranoc. Przed snem zawsze czytali: Poczytaj mi, mamo, Baśnie Andersena albo Konika Garbuska. Lubił sobie wyobrażać, że jest bohaterem takiej bajki i w końcu będzie bogaty, i będzie mógł kupić mamie wielki pałac, i będą tam żyć sami długo i szczęśliwie.

Usiadł na pustym trzepaku nieopodal bloku. Wciąż nie mógł się uspokoić, w środku był cały rozedrgany, a z oczu nadal kapały mu wielkie łzy. Czuł, że jest kompletnie zasmarkany, ale to było nieważne. Nic nie było ważne, nic się nie liczyło, chciał po prostu zniknąć, chciał, żeby go nie było.

Stracił rachubę czasu, znajdował się w jakiejś pustce, w nicości, w ciemnej i głuchej otchłani.

– Igor, syneczku, co się stało? Kochanie! Chodź tu do mnie – miękki i kochający głos mamy wyrwał go z tego niebytu.

– Mamo! – zawołał, podbiegł do niej szybko i mocno się wtulił. Nareszcie mógł się rozpłakać na dobre. Zanosił się głośnym płaczem, a jego małym ciałem wstrząsały spazm za spazmem – nie mógł się opanować.

– Synku, spokojnie kochanie, co się stało? Nie płacz, powiedz… już dobrze, mój malutki – próbowała go uspokajać mama, mówiąc do niego łagodnym, ale też mocno przestraszonym tonem.

– Bo, bo… bo tata… – wydukał łamiącym się głosem i znów przerwał mu potok łez.

– Już dobrze, jestem tu. Mama tu jest. Powiedz, co się stało – mówiła, ocierając mu łzy. – Chodź, daj tu nosa. – Wyciągnęła chusteczkę z czarnej torebki uszytej ze sztywnego materiału. Wysmarkał nos. Stał tak wtulony w mamę już dłuższą chwilę, kiedy wreszcie zaczął się uspokajać, a łzy przestały mu kapać na rozpalone policzki.

– Już dobrze, już dobrze, powiedz na spokojnie, co się stało.

– Bo tata był w domu z gołą ciocią Kasią i ona siedziała na nim i mówiła do niego „kochanie”, a później, a później… – głos znów zaczął mu się łamać – tata mnie szarpałłł… – Obraz ciągnącego go za rękę ojca znów stanął mu przed oczami, wyzwalając nowy atak płaczu.

Ale mama już nie zwracała na niego uwagi, trzymała go tylko kurczowo za rączkę, mocno ściskając. Drugą ręką próbowała zatamować własne łzy, które pojawiły się w jej szarych, nagle posmutniałych oczach, kiedy tylko Igor przestał mówić. Stała na chodniku jak sparaliżowana. Jeszcze nie do końca docierało do niej to, co przed chwilą usłyszała.

Jak to? Co? Oco chodzi? Co się stało? Nie, to niemożliwe. Myśli falami przelewały się przez jej głowę, powodując, że twarz na przemian robiła się to blada jak ściana, to znów czerwona jak cegła. Serce waliło w szaleńczym rytmie, jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej, rozrywając skromną, szarą sukienkę do kolan, i poszybować gdzieś daleko w przestworza. Jak najdalej, tak daleko, że nie będzie bolało.

– Chodź, synku – powiedziała w końcu cicho przygaszonym głosem.

Ruszyli w kierunku domu, mijając po drodze jakichś ludzi, którzy mówili im „dzień dobry” i starszego pana, który stał z psem na zielonym trawniku, a na ich widok zdjął z głowy czapkę i radośnie im pomachał. Ale oni niczego nie widzieli, szli jak w letargu.

Otworzyła drzwi, a jej wzrok przemknął po pękniętej szybie. Tak samo pękło mi dzisiaj serce – pomyślała. Wjechali windą na ósme piętro.

– Chodź, synku, zostaniesz u cioci Wioli. Mama musi porozmawiać z tatą – powiedziała, naciskając dzwonek do mieszkania numer 58.

Drzwi otworzyła brunetka, lekko przy sobie, a z mieszkania doleciał od razu zapach kawy i ciasta czekoladowego – ciocia Wiola robiła najlepszego murzynka na świecie, z najpyszniejszą polewą. Oczy Igora na chwilę pojaśniały.

– Cześć, Wiolka, proszę nie pytaj o nic, mam prośbę. Mogę zostawić u ciebie Igora na godzinkę?

– Kochanie, co się stało? – zapytała Wiola, widząc ich oboje zapłakanych. – Wejdźcie.

– Nie, nie teraz, proszę cię…

– Oczywiście, kochanie. Chodź, Igorku, ukroimy kawałek ciasta.

***

Kiedy po jakimś czasie schodzili z ciocią Wiolą do jego mieszkania, serce waliło mu jak młot.

– Dziękuję ci, ciociu – wyszeptał z wdzięcznością.

Kiedy został sam, stał jeszcze chwilę przed drzwiami, na korytarzu z lamperią pomalowaną beżową farbą olejną i smutnym wzrokiem wpatrywał się w różnokolorowe punkty na podłodze z lastryko.

Wtedy usłyszał krzyki, więc gwałtownie otworzył te przeklęte drzwi i wpadł do przedpokoju. Mama siedziała na podłodze obok spakowanej walizki, a z jej rozciętych wąskich ust sączyła się strużka krwi. Płakała. Igor rzucił się do matki, uklęknął przy niej i mocno się przytulił. Odwzajemniła jego uścisk, nie wstrzymując przy tym gorzkiego, histerycznego płaczu. Wtulała się w niego coraz mocniej, jakby przypominał jej ulubioną maskotkę z dzieciństwa, której miękki, pluszowy dotyk zawsze przynosi ukojenie. Czuł, że jest jej całym światem.

– A jedź sobie, jedź, ty głupia dziwko! – Ojciec stał nad nimi z zaciśniętymi pięściami. Krzyczał, jakby wstąpiła w niego jakaś furia, jakaś zła siła, jakiś piekielny demon.

– Ale dlaczego? Dlaczego z nią? Przecież ona… – szlochała matka Igora.

– Milcz, kretynko! Do stóp jej nie dorastasz! – przerwał jej i kiedy jeszcze na wpół leżała na podłodze, oparta o walizkę, znowu się zamachnął, żeby ją uderzyć.

W tym momencie Igor zrozumiał, że słabość rodzi agresję – że im jesteś słabszy, tym bardziej ktoś chce cię skrzywdzić. Podniósł się gwałtownie, a następnie rzucił pomiędzy rodziców, próbując zasłonić mamę własnym ciałem.

– Zostaw ją! – krzyknął, jednocześnie inkasując w głowę cios przeznaczony dla mamy i z rozpędu wpadając na ścianę. Ojciec jakby trochę ochłonął, zawahał się, kiedy zobaczył, co się stało. W tym momencie kobieta zerwała się na równe nogi i rzuciła się na niego jak lwica, rozdrapując mu skórę twarzy pomalowanymi na różowo paznokciami.

– Zostaw go! Zostaw go, ty gnoju! Jeszcze raz go tkniesz, to wezwę milicję! – krzyczała, cały czas bombardując go ciosami.

Chwycił ją za ręce i mocno odepchnął, tak że wylądowała na podłodze obok Igora. Wydawał się zaskoczony jej atakiem i takim obrotem sprawy.

– Czy coś się stało? Mam wezwać milicję? – W otwartych drzwiach mieszkania stał pan major. Popatrzył na mamę, później na Igora, a następnie nienawistnym wzrokiem na ojca.

– Zostaw ich, ty bydlaku – wycedził przez zęby. Za nim zaczęli pojawiać się inni sąsiedzi.

– Pomóc pani? – zapytał major.

– Nie, dziękuję, już dobrze – odpowiedziała, podnosząc się z podłogi. Ze łzami w oczach podała rękę synkowi, chwyciła sztywną walizkę w brązowo-beżową kratę, po czym wyszli z mieszkania.

– Widzisz, co narobiłeś, gówniarzu? – rzucił na do widzenia ojciec.

W tym dniu Igor zrozumiał coś jeszcze. Pojął, że musi być silny – najsilniejszy, żeby już nigdy nikt nie skrzywdził mamy.

***

Powrót do rzeczywistości zajął mężczyźnie dłuższą chwilę. Oczy zawsze zachodziły mu mgłą nienawiści, kiedy tylko wracał wspomnieniami do tamtego dnia – najgorszego w jego życiu.

Spojrzał ponownie w lustro, poprawiając muszkę oplatającą szeroki kark i wyrównując kołnierzyk szytej na miarę śnieżno­białej koszuli smokingowej, lekko plisowanej z przodu, opinającej się na jego szerokich barkach, idealnie podkreślającej muskulaturę.

Już nigdy później nie był słaby. Stał się silny, bardzo silny. Żył w myśl zasady: „Złe czasy rodzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy rodzą słabych ludzi, słabi ludzie tworzą złe czasy”.

***

– Jak było dziś w szkole, synku? – zapytała mama, otwierając mu pomalowane na biało drzwi z płyty pilśniowej w ich mieszkanku, w którym zostali sami po śmierci babci.

Obiecał sobie, że będzie prawdziwym facetem, a prawdziwi faceci przecież nie płaczą. Tamtego szarego, jesiennego dnia, kiedy po śmierci babci stał w progu ubrany w czarne spodnie i ortalionową czarną kurtkę, patrząc na trumnę, w której złożono jej ciało, nie mógł opanować łez. Same napływały do oczu i przeciskały się przez wąskie szczelinki zaciśniętych z bólu powiek.

Mama również z trudem powstrzymywała łzy, cisnące się do zaczerwienionych od płaczu oczu. Odeszła ostatnia osoba, która ją kochała, to znaczy oprócz syna, którego miłość była przecież bezgraniczna, ale ona potrzebowała jakiegoś oparcia, pomocnej dłoni od czasu do czasu, zrozumienia, a może po prostu przytulenia. Nie chciała się z nikim wiązać, nie po tym, co ojciec zrobił Igorowi. Czuła, że tylko tak może się w pełni poświęcić jego wychowaniu i zapewnić mu ciepły, spokojny i kochający dom. Nie chciała go narażać na żadną emocjonalną huśtawkę.

Widziała, jak Igor walczy ze łzami i zrobiło jej się bardzo przykro, bo domyślała się przecież, że miał poczucie, iż musi szybko dorosnąć i zastąpić innych mężczyzn w jej życiu.

– Płacz, płacz, synu. Nie przejmuj się, każdy dobry człowiek płacze. Pamiętaj, że naprawdę silni ludzie nie boją się okazywać swoich uczuć. Zapamiętaj to sobie – powtórzyła wtedy, a jej słowa zapadły mu głęboko w serce. Nareszcie mógł się spokojnie rozpłakać. Tak bardzo kochał swoją babcię.

– Wszystko dobrze, mieliśmy sprawdzian z matmy, ale łatwy był, skończyłem przed czasem – zakomunikował z dumą. – Zjem coś i lecę na trening, dobrze? – dodał.

– Chodź, nalałam ci krupnik. – Uśmiechnęła się do niego i przepuściła w progu, by zdjął plecak.

Mama zatrudniła się jako pomoc księgowej w hotelu „Marina”. Nie zarabiała dużo, a ojciec unikał płacenia alimentów, dlatego żyli skromnie – jednego dnia była zupa, którą jedli z kromką chleba, a następnego dnia drugie danie, najczęściej odsmażane ziemniaki ze skwarkami, kopytka albo leniwe pierogi, od czasu do czasu kotlet schabowy. Uwielbiał kotlety, mama robiła najpyszniejszą panierkę.

Po przyjeździe do Gdańska kolega z nowej klasy namówił go, żeby zapisał się na sekcję zapasów do „Gedanii”, gdzie jego tata był trenerem. Igor nie był od początku przekonany, myślał raczej o kung-fu albo o karate, no i może jeszcze o boksie, gdzie się można było nauczyć bić, ale Piotrek z taką pasją opowiadał o zapasach, walkach na macie, fiflakach i saltach, że postanowił spróbować. Poza tym we dwóch zawsze raźniej.

Kiedy pierwszy raz wszedł na salę treningową, oniemiał: wszyscy byli zbudowani jak tury, wielkie zwaliste sylwetki trenerów i starszych zawodników, z wyciętymi mięśniami i wystającymi żyłami – zupełnie jak na obrazkach przedstawiających rzeźby greckich bogów w podręcznikach do historii. Od razu czuć było przepotężną siłę i nieposkromioną moc. Też chciał taki być.

Treningi były bardzo, bardzo ciężkie, ale przecież wiedział, że w życiu trzeba być silnym, a żeby być silnym, trzeba ciężko pracować, tak jak ci zawodnicy w seniorskiej grupie na macie. Z treningu na trening stawał się coraz lepszy, chociaż wciąż jeszcze denerwowało go, że inni byli dużo sprawniejsi, silniejsi i wytrzymalsi, o czym przekonywał się boleśnie podczas sparingów. Postanowił jednak, że będzie najlepszy, i zaczął trenować codziennie. Zamiast jeździć do klubu tramwajem, zaczął biegać, pięć kilometrów w jedną stronę.

Mama postawiła tylko jeden warunek, musiał mieć dobre oceny w szkole.

– Pamiętaj, Igor, siła fizyczna to jedno, ale prawdziwą moc, w prawdziwym życiu daje – umysł.

***

Pierwszy sukces! Co za uczucie! – pomyślał z radością, skacząc w górę ze szczęścia, kiedy trener wyczytał jego nazwisko wśród zawodników powołanych do klubowej kadry rocznika ‘72.

Jego pierwsze w życiu zawody! Tak bardzo na to czekał. Czuł, że już czas się sprawdzić, zwiększył masę i wzmocnił mięśnie, na sparingach radził sobie znakomicie – mogli go pokonać tylko dużo więksi i starsi zawodnicy. Z całą pewnością był w klubie wschodzącą gwiazdą – nadszedł więc czas, żeby iść i świecić.

Przybiegł do domu i od razu pochwalił się mamie – błysk podziwu, dumy, troski i miłości w jej oczach był dla niego najlepszą nagrodą, lepszą niż wszystkie medale i puchary świata.

***

Klubowy autokar miał podjechać punktualnie o 7.00, musiał wskoczyć do autobusu o 6.15, a żeby zdążyć, wstał o 5.20, trochę wcześniej niż powinien, ale i tak nie mógł spać. Czuł się jakiś taki podenerwowany, coś go ściskało w żołądku. Szybko ochlapał się w zimnej wodzie nad wanną, chwycił kanapki, które mama zrobiła mu wieczorem, podszedł do niej, bo oczywiście wstała, żeby życzyć mu powodzenia, i wybiegł z domu. Było zimno, bardzo zimno, od razu przeszedł go dreszcz, ale był tak podekscytowany, że niespecjalnie zwrócił na to uwagę.

W drodze do Elbląga ucisk w żołądku zwiększał się wprost proporcjonalnie do zmniejszającej się odległości do hali, w której miały odbywać się zawody.

– Trenerze, chyba zaraz zwymiotuję – oznajmił w końcu.

– Spokojnie, to tylko trema! – Trener roześmiał się swoim niskim, męskim głosem. – Nie ma się co denerwować. Jak to mówią, pierwsze koty za płoty.

***

Sędzia dał znak rozpoczęcia walki. Igor stał jak sparaliżowany. Co się dzieje?

Przeciwnik szybko ruszył w jego stronę, jedną ręką złapał go za nadgarstek, a drugą, zgiętą w łokciu, włożył mu pod bark. Obniżył raptownie pozycję na nogach. Rzut. Igor uderzył gwałtownie o matę, klepiąc mocno lewą ręką, aby zneutralizować upadek i szybko zaczął obracać się na brzuch. Rywal próbował z całej siły dociskać go do maty, ale udało mu się zrobić dynamiczny most, podrzucając tamtego do góry, obrócić się i przejść do leżenia na brzuchu. Rozstawił szeroko nogi i ręce, wcisnął mocno biodra w matę, niemal się do niej przyklejając. Tamten spróbował zaatakować z lewej strony, splatając ręce pod jego brzuchem i wywózkować go, ale Igor już powoli zaczął łapać oddech i wystawił prawą nogę, wybraniając wózek. Przeciwnik przeskoczył na drugą stronę i spróbował wózka z prawej. Igor szybko zamienił nogi, wystawiając w bok lewą, i tak już pozostało do końca rundy – rywal nie chciał oddać raz zdobytej pozycji.

W przerwie trener mówił do niego, podawał mu wodę do picia w białym kubku, coś tam gestykulował, na koniec poklepał go po plecach i powiedział:

– Do boju!

Druga runda rozpoczęła się spokojnie, obaj podeszli do siebie kocim krokiem. Igor od razu chwycił tamtego za kark i ściągnął w dół, potem znowu i jeszcze raz. Kiedy przeciwnik zaczął się prostować, przy kolejnej próbie zaciągnięcia głowy, Igor zszedł po nogę, chwycił go w kostce i wyprostował się gwałtownie. Niestety tamten był na to przygotowany i wybronił próbę sprowadzenia. Do końca walki powtarzali scenariusz z pierwszej rundy.

Po